<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Bratobójca
Wydawca Józef Unger
Data wyd. 1897
Druk Józef Unger
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Caïn
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


LX.

Daniel Savanne, rozstawszy się z gośćmi, udał się do swego gabinetu i wezwał naczelnika policyi.
Chciał się z nim poważnie naradzić.
Potrzeba było, ażeby śledztwo, rozpoczęte w przedmiocie potrójnej zbrodni w Saint-Ouen, toczyło się z podwojeniem energii i ażeby najzręczniejsi agenci prefektury czynili największe wysiłki, dla odnalezienia śladów, w oczekiwaniu na zeznania Weroniki Sollier.
Już niektóre dzienniki zaczynały się czepiać policyi i sądów, jako bezsilnych wobec złoczyńców, nie przestających siać postrach w okolicach Paryża, i rozzuchwalać się z dniem każdym bezkarnością.
Te ataki dojmowały do żywego Daniela Savanne, który miał zamiłowanie i cześć dla swego zawodu.
Wszystko dałby na świecie, ażeby ustały te ataki, lecz jedynym sposobem było dowieść ich bezpodstawności, tylko dając jakiś rezultat.
A tego rezultatu nie można było ani prędzej ani później się spodziewać, ponieważ nie odnaleziono żadnego śladu.
Naczelnik policyi przybył na wezwanie sędziego śledczego i oświadczył, że dla działania nie czekał jego rozkazów.
Berthout, główny inspektor policyjny, wziął sobie za punkt honoru rozwikłanie tej zawiłej sprawy. Dobrał sobie współpracowników, wśród najbardziej doświadczonych kolegów, i śledził wraz z nimi, klnąc się, że musi mu się udać, jakkolwiek brakowało mu punktu wyjścia.
Następnie była mowa o Weronice Sollier.
Wieczorem dnia poprzedniego pan Savanne otrzymał od doktora Sormet szczegółowy raport o operacyi, której poddaną została ranna.
I Donosił o zupełnem powodzeniu tej operacyi i zarazem o ważnem i nieuniknionem następstwie dla rannej, to jest o zupełnej ślepocie.
Weronika Sollier niewidoma!..
To w znacznym stopniu zmniejszało doniosłość pomocy, jaką mogła wyświadczyć sprawiedliwości.
Mordercy, którego widziała niezawodnie, z którym walczyła, nie mogłaby teraz poznać, gdyby go stawiono w jej obecności.
Wiadomości, dostarczone przez nią, gdy będzie można ją wypytać, czy będą dostateczne do wykrycia i ujęcia winowajców?
Tylko przyszłość może rozwiązać tę zagadkę.


∗             ∗

Z dniem poprzednim temperatura tak nizka już od pewnego czasu nagle się podniosła.
Słońce świeciło blaskiem zupełnie wiosennym na niebie bez chmur, zwiastującem jakby szereg pięknych dni.
Okoliczności, znane naszym czytelnikom, przeszkodziły Magloirowi mańkutowi, w odbywaniu owych codziennych kolejek, które zresztą bardzo przykremi czyniło przejmujące zimno.
Widząc czas tak pogodny, pomyślał, iż trzeba korzystać, dla napełnienia worka, który szczególnie schudł, skutkiem ofiar codziennych.
Zresztą miał teraz podwójne obowiązki, musiał się opiekować swą starą matką i małą Martą. Trzeba było powetować zarobki, stracone przeszło od tygodnia. W sobotę zrana, wesół, że znów powraca do życia czynnego, do jakiego się przyzwyczaił, wziął swą katarynkę i zawiózł ją do zakładu matki Aubin, gdzie chciał zjeść śniadanie przed rozpoczęciem kolejki.
Dnia tego zamierzał zwiedzić Clichy, Neuilly, Courbevoi i Asnières.
Droga była dosyć daleka, lecz nogi jego silne przebyły ją bez najmniejszego znużenia.
Było wpół do dziewiątej, gdy przybył do restauracyi.
Marta już wstała i pomagała dzielnie Maryi i innym służącym w robieniu porządku.
Zobaczywszy wchodzącego mańkuta, krzyknęła z radości, pobiegła ku niemu, skoczyła mu na szyję i ucałowała w oba policzki.
— Magloire, jakże się cieszę, mój dobry przyjacielu Magloire, że cię widzę — rzekła jednocześnie.
— A ja, moja pieszczoszko! — odparł kataryniarz, wywzajemniając się jej pocałunkami.
— Chcesz dzisiaj wyruszyć z muzyką? — zapytała pani Aubin.
— Tak, mateczko, trzeba trochę namleć melodji, ażeby się zarobiło na kolacyę... Słońce świeci... Pogoda ładna, jak panna... Naprzód więc, orkiestro!..
— Weźmiesz mnie z sobą, nieprawdaż? — zawołała córka Germany Sollier.
— Żartujesz, moja pieszczoszko! — rzekł mańkut ze śmiechem.
— Ja nie żartuję wcale! — podchwyciła dziewczynka tonem poważnym i z miną poważną. — Ty grać będziesz na katarynce a ją będę rozdawała kabałę, którą ty sprzedajesz tym, co o nią proszą... Zbierzemy dużo pieniędzy... dużo... jeśli zaśpiewasz zwłaszcza twą piękną piosneczkę o Różach i Wiśniach; będziesz ją śpiewał, a ja słuchając, będę mogła się jej nauczyć i śpiewać ją babci, gdy wyzdrowieje.
— Niepodobna mi zabrać cię z sobą, moja droga — odpowiedział Magloire.
— Dlaczego?
— Bo mam przed sobą daleką drogę.
— Cóż to szkodzi?
— Bardzo byś się zmęczyła.
— O! ja mam dobre nogi?.. Iść będę tak dobrze jak ty i zapewniam cię, że się wcale nie zmęczę.
I, przymilając się, zarzuciła wątłe rączki na szyję kataryniarza i dodała głosem błagalnym:
— O! proszę cię, zabierz mnie z sobą, mój dobry Magloire... Ja będę taka rada...
Pani Aubin, widząc, że i jej prośby nie będą bezużyteczne:
— E! zabierz ją pan — rzekła — rozerwie się maleństwo... dosyć się martwiła, dosyć się napłakała przez cały tydzień.
— A jeżeli się mała zmęczy — wtrąciła Marya — to ją pan posadzisz na swem pudle... Nie umrzesz od tego.. bo ci nie zacięży...
— Nie... nie... — odparła Marta — Magloire nie będzie potrzebował mnie dźwigać.. Ja sama pójdę bardzo dobrze... Nawet może lepiej od niego...
Dłuższy opór był niemożliwy.
— Ha! — zawołał Magloire ze śmiechem. — Robisz ze mną, moja mała, co chcesz... Biorę cię z sobą...
— Co za szczęście!.. jakiś pan dobry! — przerwało dziecko, klaszcząc w ręce.
Mańkut podchwycił:
— Zjedz prędko śniadanie i śpieszmy się.
Po śniadaniu Magloire i Marta wyruszyli drogą ku Clichy, zkąd mańkut miał rozpocząć swą wędrówkę.
— Marta pomagała mu do ciągnięcia jego instrumentu i przeświadczona, że jest użyteczną, czuła się szczęśliwą.
— Nie męcz się tak odraza — mówił do niej ten poczciwy człowiek — kto idzie wolno, zachodzi daleko.
Magloire, odbywając już oddawna wędrówki w okolicy Paryża, znał doskonale domy mieszczańskie i wille zamieszkane w zimie, gdzie zbierał obficie miedziaki, a nawet i monetę srebrną.
Zatrzymywał się przed bramą tych domów, przed sztachetami tych willi, kręcił korbą katarynki, a mieszkańcy nieomieszkali poznawać zwykłych melodyj mańkuta, a zresztą repertuar piosenek, które śpiewał nieraz akompaniując sobie z prawdziwym artyzmem, ściągał uwagę.
Pierwsza willa, przed którą przystanął, zamieszkaną była przez oficera wyższego dymisyonowanego i jego rodzinę.
Stary wojak rozmawiał chętnie z mańkutem, ozdobionym medalem wojskowym. Wzruszony jego historyą, opowiedział ją żonie i córkom, i kiedy Magloire dawał się słyszeć przed bramą, nie odchodził z pustemi rękoma.
Grajek obrócił korbą i z katarynki rozległy się ostre dźwięki Marsza indyjskiego.
Zamknięte okna domu otworzyły się natychmiast.
W jednem z nich ukazała się twarz marsowata i długie wąsy siwe komendanta, w innem dwie wdzięczne główki ciemnowłose z oczyma czarnemi.
Były oficer zwrócił się ku córkom:
— To ten dzielny Magloire — rzekł do nich — oddawna go nie widzieliśmy, będzie nam mógł opowiedzieć lepiej, niż wszystkie gazety o Saint-Ouen.
Zamknięto okna.
— Do dyabła! — pomyślał mańkut, który, ogłuszony Marszem indyjskim, nie słyszał słów, wymówionych na pierwszem piętrze — jakoś to im widać nie przypadło dziś do gustu... trzeba im było zagrać Dzwony kornewilskie.
Zaledwie to pomyślał, gdy zobaczył wychodzącego z domu komendanta z żoną i dwiema córkami.
Wszyscy czworo skierowali się ku sztachetom.
Magloire wypogodzony kręcił dalej korbą.
Nazwisko kataryniarza, jak przypominają sobie czytelnicy, wydrukowane było w komunikacie, przesłanym prasie za staraniem prefektury, i ci, którzy znali Magloira, nie byli wcale zdziwieni, widząc go wymienionego w spełnianiu czynu poświęcenia.
Sztachety otworzyły się.
Mańkut puścił korbę i lewą ręką salutował po wojskowemu.
Komendant podał mu rękę, którą tenże uścisnął zarówno serdecznie jak z uszanowaniem.
— No. mój zuchu! — rzekł były oficer — więc tobą zawsze zajmować się trzeba.
Mańkut spojrzał nań ze zdziwieniem.
— A tak — ciągnął dalej komendant — przecież podczas pożaru w Saint-Ouen, pomimo ręki, której ci brak, byłeś jednym z pierwszych, a nawet może pierwszym w niesieniu ratunku.
— E! mój komendancie! — odparł mańkut — czy to nie zupełnie naturalne! przecież jedni drugim pomagać winni na tym świecie?
— To prawda, piękna to zasada, ale jak mało ludzi myśli o stosowaniu jej w praktyce. Więc pożar fabryki był rezultatem zbrodni, a nie wypadku, i właściciel fabryki pan Ryszard Verniere rzeczywiście został okradziony i zamordowany?
— Tak, mój komendancie, równocześnie z odźwierną, której oto ta wnuczka.
I wskazał Martę, której to wspomnienie zapełniło oczy łzami.
Obie panienki ucałowały ją, pocieszając.
Komendant zaczął wypytywać Magloira, który mu opowiedział pokrótce wzruszające szczegóły z owej nocy zbrodni.
Kiedy skończył mówić, stary oficer, wzruszony wielce tem opowiadaniem, zawołał:
— Ależ ty jesteś wyjątkowym człowiekiem!
— A to dlaczego, mój komendancie? — zapytał naiwnie mańkut.
— Jakto, dlaczego? Ale dlatego, żeś wziął do siebie tę małą dziewczynkę? Stwarzasz sobie obowiązki, którym twoja katarynka z trudnością będzie mogła nastarczyć... Ale to dobrze, mój dzielny wojaku!.. To podobne do szaleństwa!.. Ale to ci szczęście przyniesie!
Mówiąc to, komendant otworzył portmonetkę.
Wyjął monetę złotą i wsunął ją do ręki Marty, której twarzyczka oblała się rumieńcem.
Matka i córki poszły za przykładem, danym przez głowę rodziny i we trzy powiększyły o piętnaście franków skarb dziecka.
Oficer podał znów rękę kataryniarzowi.
— Przychodź tu częściej, mój zuchu — rzekł doń — muzyka twoja sprawi nam zawsze przyjemność.
— Dziękuję, mój komendancie, dziękuję ci z całego serca i paniom również — odparł Magloire, któremu Marta oddała otrzymane pieniądze.
Potem gdy dzieweczka dygnęła ładnie, ukłonił się, zdjąwszy czapkę, i pchnął dalej katarynkę.
Przed domem, gdzie zatrzymał się nieco dalej, rozpoczęła się taka sama scena prawie bez zmiany.
Państwo i służący znów go wypytywali i grube monety srebrne posypały się w drobną rączkę Marty.
Magloire mówił do siebie:
— Jeżeli tak będzie dalej, to zostaniemy milionerami, zanim dotrzemy do Coubevoie na śniadanie! I było tak dalej.
Łatwo zrozumieć, że wypytywania i opowiadania, następujące bez przerwy, opóźniły wędrówkę do tego stopnia, że do południa kataryniarz odwiedził ledwie połowę swych klientów w Clichy.
Na śniadanie zatrzymali się w małej restauracyi, a o godzinie wpół do drugiej udali się w dalszą drogę.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.