Bratobójca/VIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Bratobójca |
Wydawca | Józef Unger |
Data wyd. | 1897 |
Druk | Józef Unger |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Caïn |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
W miarę jak Robert Verniere rozwijał swe plany, Klaudyusz słuchał go ze wzrastającą uwagą.
— Więc — spytał, gdy skończył mówić — dlatego przybyłeś do Paryża?
— Tak — odpowiedział Robert.
— Naprawdę?
— Tak.
— To kłamiesz!
Robert drgnął.
— Wiesz, kolego, że to wcale niegrzecznie! — zawołał.
— O! grzeczność między nami... lepsza byłaby szczerość, a zatem powtarzam raz jeszcze, że kłamiesz!..
— Dlaczegóż miałbym kłamać?
— Nie wiem, ale wiem dobrze, że ukrywasz przedemną swe myśli... Przypuszczam, że istotnie chcesz spróbować u brata coś mi powiedział, ale czynić to będziesz w innym celu.
— Cóż więc przypuszczasz?
— Ryszard Vernier jest bardzo znany zagranicą... W Berlinie bardzo się nim zajmują... Wiedzą, że pracuje w tajemnicy nad nowym systemem uzbrojenia dla naszej marynarki, która będzie najlepszą w całej Europie... To powtarzam. Cóż więc byłoby dziwnego, gdyby ci powiedziano w Berlinie: Chcemy mieć sekret wynalazków pańskiego brata, inżyniera Ryszarda Verniera. Poznaj pan sekret... Odkupimy go od pana, za jakąbądź najwyższą nawet cenę... Ofiarujemy ci więc prawdziwą karyerę. To ci powiedziano, nieprawdaż, a ty przybywasz, ażeby odegrać komedyjkę z pryncypałem, ażeby udanym żalem pozyskać jego zaufanie, ażeby je zdradzić za piękne srebrniki, na korzyść trójprzymierza..! Czy zgadłem.
— Przysięgam ci, że jesteś na mylnej drodze.
— Cóż znowu!
— Ale — dodał Robert cynicznie — myśl, którą mi poddałeś, jest bardzo praktyczną i jeżeli zdołam odzyskać względy mego brata, będziemy mogli ją zużytkować.
— To są projekty w powietrzu, nie warte zgoła tych, któreśmy powzięli.
— Być może, ale ja, zamiast do nich wracać, wolę spróbować innego sposobu.
— Przyznaj się, że tchórzysz.
— Nie, ale chciałbym uniknąć zbrodni.
Majster wzruszył ramionami.
— O jednę więcej, o jednę mniej — zawołał — piękny interes! Myślisz, że ci się uda twoja komedya żalu, przeprosin... waryat z ciebie.
— Tak przypuszczasz?
— Jestem tego pewien. Ty od Ryszarda nie będziesz miał ani franka, chyba że weźmiesz, bez jego pozwolenia... On pracuje tylko dla swej córki... Zresztą on jest na punkcie honoru nieugięty i nie przebaczy ci nigdy, żeś w swoim czasie sfałszował weksel na 25,000 franków, które zapłacił, wybawiając cię od zesłania do Kayeny, że nie przebaczy ci również tych związków niemieckich.
Robert zmarszczył brwi okrutnie.
— Ha! — rzekł głosem, świszczącym przez zęby — jeżeli mnie odtrąci, jego odmowa nakreśli mi sposób postępowania.
Klaudyusz odparł żywo.
— Myśmy już sami nakreślili postępowanie i projekt wydał się dobrym... Ja miałem swój udział w zysku, a teraz, przypuśćmy, że twoje plany się udadzą, co ja na tem zyskam? Dam ci hojny udział, jeżeli zostanę wspólnikiem brata, a przed chwilą, mówiąc mi o Niemczech, wskazałeś mi nową drogę, wiodącą do milionów bez liku.
— To są tylko słowa! Czy wierzysz naprawdę poważnie w przebaczenie ze strony brata? czy wierzysz, że zapomni o przeszłości?
— Tak.
— Zmarnowałeś część swą spadku po ojcu. Wydarłeś w sposób szalony pół miliona franków, które ci przyniosła w posagu francuska, zaślubiona przez ciebie w Niemczech... Nikt cię nie szanuje... Kredytu już nie masz... zmuszony jesteś chwytać się najgorszych szachrajstw i sądzisz, że wszystko to przemawiać będzie na twoją rzecz wobec człowieka takiego rodzaju jak mój pryncypał.
— Liczę tylko na siebie i na moją przekonywającą wymowę.
— Jeżeli ci się uda, to chyba masz konszachty z dyabłem.
— Ha! ha!., a cóż w tem byłoby dziwnego? — odparł Robert ze śmiechem.
— Twoja żona nie przyjechała z tobą do Paryża?
— Pozostała w Berlinie.
— A syn?
— Jest w szkole sztuk i rzemiosł w Chalons.
— Żona zna cel twej podróży?
— Zna.
— I pochwala?
— W zupełności.
— Spodziewa się może, iż zwrócisz jej skradzione pieniądze, których zresztą nie potrzebuje, szczęśliwa, bo jak sądzę, jest jeszcze bogata.
— Majątek, który posiada dzisiaj, bardzo przyzwoity, pochodzi ze spadku po mężu. Uważa ten fundusz za własność syna.
— I niepozwala ci go ruszać?
— Pod tym względem jest niezłomną. Powołuje się na swe obowiązki macierzyńskie i wszelkie błagania moje byłyby daremne. Dlatego nawet nie proszę.
— A syn?
— To chłopiec lat 19,. nie bez inteligencyi, ale słucha tylko matki.
— Jak żyjecie z sobą we troje?
— Grzecznie, ale chłodno.
— A! mój drogi, głupstwo zrobiłeś, żeniąc się z wdową. Zanadto często może czynić porównanie między tobą i swym pierwszym mężem, któremu nic nie miała do przyganienia. Porównania więc nie są na twoją korzyść. Wdowa, gdy się ją zaślubia, a potem oszukuje na wszelki sposób, staje się niebezpiecznym wrogiem.
— Nie potrzebuję się niczego obawiać. Ona mnie kochała szalenie i z tego uczucia zawsze coś jeszcze pozostało w jej sercu. Niech tylko brat mój przyjmie mnie dobrze, a uczynię z nią, co zechcę.
— Kiedyż pójdziesz zobaczyć się z pryncypałem?
— Dopiero pojutrze.
— Gdzież mieszkasz?
— W hotelu Nowym. Pisałem z Berlina, ażeby dla mnie zatrzymano pokój.
— Przypuszczam, że nie podałeś swego prawdziwego nazwiska?
— Naturalnie. List podpisałem, jako Fryc Leyman, i papiery mam w porządku.
— Fryc Leyman, pamiętać będę.
— O której godzinie najprędzej zastanę Ryszarda w Saint-Ouen?
— Między trzecią i czwartą nie opuszcza swego gabinetu.
Garson wszedł, przynosząc kawę, likiery i cygara.
Rozmowa ustała.
— Przygotuj rachunek i przynieś, gdy zadzwonię — rozkazał Robert.
— Dobrze, panie.
Zostawszy znów sam z majstrem, Robert nalał kawy i podchwycił:
— Czyś we Francyi, od czasu swego przed dwoma laty powrotu, nie spotkał się z doktorem amerykańskim?
— O’Brienem?
— Tak.
— Naszym starym znajomym z Berlina, jednym z filarów biura szpiegów przy wielkim sztabie jeneralnym niemieckim.. tym zręcznym co się zowie zuchem.
Klaudyusz, podniecony częstemi libacyami i mocnem winem, podniósł głos.
— Mów trochę ciszej!.. — wyrzekł Robert Verniere, rzucając niespokojne spojrzenie, ku drzwiom gabinetu.
— Dobrze... dobrze...
— Ale mi nic nie odpowiedziałeś co do O’Briena.
— Widziałem go tylko trzy czy cztery razy, zapytywał mnie o różne rzeczy.
— O co takiego?
Klaudyusz zwrócił się ku Robertowi i odpowiedział mu, zaglądając aż w białka oczów, nie bez pewnego niedowierzania:
— O fabrykacyi nowych torpedowców francuskich.
— I cóż, udzieliłeś mu wiadomości? — zapytał żywo brat wielkiego przemysłowca z Saint-Ouen.
— Czy mnie bierzesz za głupca? — odparł Grivot. — Kiedy się posiada takie sekrety, to się je zachowuje przy sobie, a jeżeli zajdzie potrzeba pozbyć się ich, to się to robi na swój własny rachunek i nie za byle co...
Robert pytał dalej:
— Cóż O’Brien porabia w Paryżu?
— Alboż ty nie wiesz?
— Nic zgoła.
— To choćby domyślać się musisz. Czyni to w Paryżu, co czynił w Berlinie.
— Więc zajmuje się wciąż magnetyzmem, sonambulizmem, hypnotyzmem?
— Tak, i to bardziej jeszcze niż dawniej. To komedya, która przykrywa handel jego kontrabandy. Zresztą to mu niezłe daje dochody...
— Uważany jest za bardzo uczonego...
— Być może, ale zanadto zachował naturę swego pochodzenia... Instytut jego magnetyczny, jak nazywa swój sklepik, posiada dużą klientelę naiwnych... zarabia na tem pieniądze, bezwątpienia, ale mnie nikt nie wybije z głowy, że najbardziej się bogaci ze swych raportów, które wysyła często do biura specyalnego reprezentanta ambasady niemieckiej, lub biura głównego informacyjnego przy sztabie jeneralnym w Berlinie.
— O, ten O’Brien to nie byle kto!
— Zręczny z niego szarlatan! A ty czyś zachował z nim stosunki?
— Jak z dawnym znajomym.
— Czy się z nim zobaczysz?
— Może...
— W imieniu biura sztabu jeneralnego w Berlinie. — nalegał majster.
Robert poruszył się niecierpliwie.
— Ciągle jedno w kółko mielesz! — rzekł prawie z gniewem — powiadam ci, że tam wszystko już dla mnie przepadło i że chcę we Francji zdobyć sobie pewną podstawę bytu.
— Czy potrzebujesz O’Briena?
— Być może, że do niego zakołaczę... do jego drzwi...
— Do jego drzwi czy do worka?
— Ha! do jego worka... Zapewne się domyślasz, że mam do rozporządzenia bardzo mało pieniędzy.
— Chwilowo nie potrzebujesz szukać 0’Briena... Jeżeli banknot tysiąc-frankowy może ci wystarczyć, mogę ci nim służyć, gdy zajdzie potrzeba... Widzisz, żem się wyreperował... poczyniłem oszczędności.
Robert wyciągnął rękę do Grivota i rzekł:
— Pamiętać będę o twych dobrych chęciach i za nie dziękuję ci... Wszystko zależeć będzie od mej rozmowy z bratem... Pojutrze dowiesz się, co zaszło między nami...
— Więc pojutrze się zobaczymy?
— Tak, zjemy razem obiad.
— O której godzinie?
— Punkt o ósmej.
— Dobrze.
Robert zadzwonił, zapłacił rachunek i łotrzyki opuścili restaurację.
Robert wsiadł do dorożki i kazał się zawieźć do Nowego Hotelu.
Grivot, zapaliwszy nowe cygaro, udał się pieszo do skromnego zajazdu matki Aubin w Saint-Ouen.