Bratobójca/XIV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Bratobójca |
Wydawca | Józef Unger |
Data wyd. | 1897 |
Druk | Józef Unger |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Caïn |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Marta podniosła duże wilgotne oczy niebieskie na odźwierną fabryczną.
Po raz pierwszy widziała Weronikę.
— Pani moją mamą?.. — wyjąkała.
— Tak, moje drogie maleństwo... Ty nie możesz zostawać sama... i jeżeli chcesz, zabiorę cię z sobą?.. Kochać cię będę z całego serca... Wychowam cię... będziesz przy mnie rosła, a ja czuwać będę nad tobą, jak dobra matka.
Głos starej kobiety wywierał na dziecko to samo wrażenie dziwne, jak poprzednio jej matki.
— Ale ja pani nie znam — wyszeptała.
— Poznasz mnie i pokochasz — odpowiedziała Weronika.
nie będziesz mi pani broniła myśleć o biednej mamusi, której już nigdy nie zobaczę?
— To ja ci o niej mówić będę i nie pozwolę o niej zapomnieć, moja droga.
— O! ja nie zapomnę jej nigdy, nigdy!..
I znowu łzy trysnęły z oczu dziecka.
Weronika podchwyciła:
— Obie modlić się będziemy za nią i często nosić będziemy kwiatki na jej grób... No, chcesz, ażebym ci zastąpiła mamusię?
Marta czuła się pociągniętą ku tej zacnej kobiecie, która do niej mówiła.
— Tak... — odezwała się wśród łez — tak... chcę... Jeżeli mnie pani kochać będziesz tak, jak ona mnie kochała...
I pod nowem wrażeniem, przypomniawszy sobie całe nieszczęście, osunęła się zemdlona na ręce Weroniki.
Ta scena, głęboko rozczulająca, wzruszyła serca wszystkich.
— Tak, ale to jeszcze nie wszystko — rzekła matka Audin, ocierając powieki — trzeba pomyśleć o zameldowaniu zejścia w merostwie... przygotować pogrzeb... widzieć się z proboszczem... Tem zająć się musi mężczyzna.
— Magloire — odezwały się głosy.
— Dobrze, moje dzieci, podejmuję się tego — odpowiedział mańkut. — Zajmę się wszystkiem i o niczem nie zapomnę. Ale, dla spisania aktu zejścia, potrzeba, mamo Aubin, papierów, stwierdzających osobistość nieboszczki... przynajmniej metryki...
— Ja mam wszystko, co potrzeba — odrzekła właścicielka restauracyi, sięgając do kieszeni po papiery, które jej powierzyła Germana na chwilę przed śmiercią. — Jest tu jej metryka i metryka małej. O! masz je, mój dzielny chłopcze...
W fabryce, gdzie nieboszczka pracowała, w hotelu Aubin, w restauracyi, znano ją tylko jako Germanę.
Wśród obecnych zbudziło się też uczucie ciekawości, zresztą bardzo naturalne.
Magloire powie zapewne, jak się nazywała rodzina Marty i jej matki.
Mańkut rozwinął papiery, kopię aktu cywilnego, wydaną przez mera z dziewiątego okręgu Paryża.
Przebiegł ją oczyma.
— Tak, to to — wyrzekł następnie. — Oto metryka matki, Germany — Dyonizy Sollier, urodzonej w Paryżu w roku 1865.
Pomimo całej uwagi, z jaką Weronika cuciła małą Martę, przy pomocy Maryi, słyszała, co mówił Magloire.
Usłyszawszy te imiona i nazwisko, wyrzeczone przez kataryniarza: Germana-Dyoniza Sollier podniosła się, jakby wstrząśnięta potężnym prądem elektrycznym, pozostawiając dziecko służącej.
Zsiniała na twarzy, trzęsła się całem ciałem. Oczy jej, niezmiernie rozszerzone, przerażające swym wyrazem, wlepiły się w mańkuta, a usta jej drżące wyszeptały:
— Germana-Dyoniza Sollier...
Magloire ciągnął dalej:
— Córka ślubna Piotra So
llier i Weroniki Dupont. Matka Weronika, potykając się, jakby była pijana, L rzuciła się ku mańkutowi.
— Coś pan powiedział — wyrzekła głosem, złamanym ze wzruszenia — Germana-Dyoniza Sollier, córka Piotra Sollier i Weroniki Dupont?
— Ależ tak — odpowiedział Magloire — to metryka matki małej Marty.
I wskazał dokument, którego przeczytał treść.
Odźwierna fabryczna wyrwała mu dokument z rąk i ledwie trzymając się na nogach, oczyma na wpół błędnemi przebiegła akt stanu cywilnęgo i przeczytała również głośno:
— Germana-Dyoniza Sollier, córka ślubna Piotra Sollier i Weroniki Dupont, urodzona w Paryżu 19 grudnia « 1865 roku.
Okrzyk straszny wyrwał się jej z gardła.
— Germana Sollier! — zawołała — urodzona w 1865 i roku, ależ ta Germana... to moja córka. Córka moja, która znikła!. Dziecko moje, które tyle czasu szukałam... które tak opłakałam, a ta droga pieszczoszka — mówiła dalej, wyciągając rękę ku Marcie — ten aniołek — to moja wnuczka... Powiadam wam, że Germana była moją córką, słyszycie, i ja dziś ją odnajduję, odnajduję martwą!..
O! moja córko! moja córko!
Zbliżyła się do pani Aubin.
— Wszak pani mnie zrozumiałaś? — ciągnęła dalej, chwytając ją za ręce. — Ta, którą pani pielęgnowałaś, ta, którą ratowałaś, ta, której z litości dają mogiłę, to było moje dziecko... Zaprowadź mnie pani, do niej, niech ją zobaczę, niech ją ucałuję, zanim ją zamkną w trumnę. O! moja córko!.. moja córko biedna!.. Tyś żyła obok mnie, a ja nie wiedziałam... a ja cię nie zobaczyłam jeszcze żywą...
Biedna matka wyglądała jak obłąkana. Rzuciła się ku Marcie, ciągle jeszcze nieruchomej, wzięła ją z rąk służącej i okryła pocałunkami.
— Czuwaj nad nią... pilnuj jej! — rzekła do Maryi — ja powrócę... To córka Germany... To dziecko mojej córki.. To dlatego serce moje tak się rwało ku niej., to dlatego odrazu ją pokochałam...
Weronika przerwała sobie nagle.
Myśl bolesna przebiegła przez jej rozgorączkowaną głowę.
— Ale ojciec jej? jej ojciec? Dlaczego tu go niema? — zapytała sama siebie. — Dlaczego niema go przy córce żyjącej i przy matce umarłej?
I pobiegłszy do Magloira dodała:
— Proszę, daj mi pan metrykę mej wnuczki, chcę się dowiedzieć nazwiska tego człowieka, który porzucił w ten sposób żonę i dziecko.
Mańkut przeczytał wyciąg z aktu stanu cywilnego, dotyczący małej Marty.
Wahał się, czy ma oddać dokument babce.
— A! daj mi go już!.. daj mi — wykrzyknęła Weronika drżąca.
Magloire nie mógł odmówić.
Podał ten dokument.
Ręką drżącą rozwinęła papier i przeczytała:
— Marta Sollier, córka Germany-Dyonizy Sollier i ojca nieznanego.
Krzyk gniewu i oburzenia wymknął się z jej gardła.
— O! podli!.. o! nędznicy! — wyrzekła następnie przez zęby zaciśnięte, głosem syczącym — oni je zbezczeszczają, wypierają się nawet dzieci, pozwalają im umierać z głodu i rozpaczy, i niema ich nawet do zamknięcia powiek i odprowadzenia na cmentarz... O! nędznicy!
I, biorąc panią Aubin za ramię, rzekła:
— Prowadź mnie pani. Przynajmniej matka będzie przy niej i odda jej ostatnią posługę...
Właścicielka zakładu wyszła z nią z sali, pozostawiając swych klientów pod głębokiem wrażeniem tej sceny wzruszającej.
Weronika zaledwie mogła się utrzymać na nogach, przekraczając próg pokoju żałobnego, gdzie spoczywała jej córka.
Nogi uginały się pod nią, serce chciało jej wyskoczyć z piersi.
Katarzyna, która modliła się przy łóżku, widząc ją wchodzącą z panią Aubin, usunęła się trochę na stronę.
Odźwierna fabryczna postąpiła kilka kroków, chwiejąc się, a spojrzenia jej, skąpane we łzach, wlepiły się w wychudłą twarz tej, która była jej córką.
Wtedy wybuchł gwałtowny urywany płacz.
Padła przy łożu żałobnem, wyciągając ramiona ku swemu dziecku.
— Germano... Germano... moja Germano... moja córko... — powtarzała z głuchym jękiem. — O! biedna moja córko!
I podniósłszy oburącz głowę umarłej, przycisnęła usta do zlodowaciałego czoła.
Długo przeciągnęła ten pocałunek macierzyński, którego, niestety, Germana nie mogła uczuć; potem płakała jeszcze.
— Więc taką musiałam ją odnaleźć? — wyjąkała, nieprzytomna prawie. — Znaleźć ją nieżywą, zabitą znużeniem, biedą, zmartwieniem. Czyż więc Bóg jest bez litości dla dzieci oszukanych, opuszczonych? Czyż Bóg nie karze tych, którzy je oszukują i porzucają? O! jak ja nienawidzę nędznika, który mi ukradł, który mi zabił córkę!
Czas mijał.
Drzwi od pokoju Germany otworzyły się zwolna, ukazał się Magloire.
— Pani Sollier — wyrzekł pocichu.
Matka Aubin i Weronika obróciły się, ażeby zobaczyć, kto mówi.
Gdy poznała kataryniarza, matka Germany wybuchnęła jeszcze większym płaczem.
— Oto moja córka... Moje biedne dziecko? — rzekła, wyciągając rękę ku nieboszczce.
Magloire przystąpił do niej.
— Odwagi, pani Weroniko! — rzekł. — Cios jest ciężki... pojmuję to... Ale, pani Sollier, nie powinnaś zapominać o swych obowiązkach.
— A jakiż ja mam obowiązek, jak nie być przy mej zmarłej córce? — wyszeptała odźwierna.
— Czekają na panią...
— Na mnie czekają?
— Godzina powrotu robotników pana Ryszarda Verniera do fabryki wybiła oddawna. Zamknęła pani bramę fabryczną, przychodząc do pani Aubin... Robotnicy nie mogą wejść...
Weronika powstała z klęczek.
— Tak, masz pan słuszność... obowiązek — rzekła. — Ale przebaczą mi to zapomnienie, przez kilka chwil, gdy dowiedzą się dlaczego...
Nachyliła się jeszcze nad trupem i uścisnęła znów czoło Germany, szepcząc:
— Ja powrócę.
Potem z wysiłkiem bohaterskim poszła za Magloirem i panią Aubin.
— Czy ja mam dalej się zajmować wszystkiem? — zapytał delikatnie Weronikę kataryniarz.
— Tak, przyjacielu mój, tak, mój dobry Magloire — odpowiedziała, ściskając jedyną rękę mańkuta. — Nie wolno mi odmawiać jałmużny, jaką dano memu dziecku umarłemu. Bierzmy rzeczy, jakie one są! Ale nie oszczędzaj nic... chcę, ażeby Germana była godnie pochowaną na cmentarzu...
— Dobrze, pani Sollier...
Na dole mała Marta poraź drugi przyszła do przytomności.
Ale przy naturze wrażliwej i do zbytku nerwowej, dziecko, doznawszy wzruszeń po nad jego siły i wiek, było literalnie przygniecione, bo ciało wskazywało gwałtowną gorączkę, a wyczerpanie spowodowało w następstwie niepospolitą senność.
Pani Aubin, znając oddawna delikatność dziecka, zdała sobie natychmiast sprawę z jego stanu.
— Ona musi koniecznie się przespać — rzekła do Weroniki. — Idź do fabryki, pani Sollier... Przyniosę ci Martę za chwilę...
Przy bramie fabryki więcej niż dwudziestu robotników czekało, ale gdy nadeszła Weronika, nikt na nią nie szemrał, lecz przeciwnie każdy miał dla jej nieszczęścia współczucie.
Zaczęła się tłomaczyć kasyerowi, który reprezentował pryncypała, otworzyła bramę, robotnicy weszli i każdy zabrał się do roboty.