Capreä i Roma/Księga I-sza/XVII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Capreä i Roma
Podtytuł Obrazy z piérwszego wieku
Wydawca Józef Zawadzki
Data wyd. 1860
Druk Józef Zawadzki
Miejsce wyd. Wilno
Źródło Skany na commons
Inne Cała księga Isza
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



XVII.

Gdy się to dzieje w Caprei, — w Rzymie, lepiéj odgadujący wolę Cezara senat mści się nad poplecznikami Sejana z zajadłością okrutną, badając tylko kiedy mu powiedzą — dosyć.
Zaprasza Tyberyusza do stolicy, a Gallus ofiaruje z senatu wybór mężów dwódziestu, związanych przysięgą, którzyby za każdą razą wchodzącemu do Curii Cezarowi towarzyszyli dla bezpieczeństwa. To odgadnienie strachu, jaki on czuć musiał, spowodowało tylko szyderski list jego, w którym wymawiając się od przyjęcia honorowéj straży, żartował sobie z senatu i Galla.... Obrócono w śmiech tę podłą chętkę okazania gorliwości.
Inny, Gallion, chciał także w téj myśli na ławy rycerstwu przeznaczone wprowadzić zasłużonych pretoryanów, za co go wprost zgromiono. Gallion nawet wygnany z senatu, za tę myśl dziwną porównania senatorów z żołnierstwem, musiał uchodzić na Lesbos, a nareszcie dostał się do więzienia. Smutne dzieje!! Obwiniony przez Tyberyusza zausznik Sejana Pacomianus, ocalając życie, wydaje Latinus’a Latriaris, godnego siebie zbrodnia; co dzień nowe zdrady i krwawe ofiary.
Messalinus Cotta, za żarciki z Cajusa Caliguli, którego Cają nazywał, a Cezara Tyberyolem swoim, o mało nie przypłaca życiem, ocaliła go fantazya jakaś; Pollion, Silanus, Scaurus, Calvisius, Minucius, Serveus, Sejus Quadratus, giną z kolei pastwą delatorów nienasyconych. Kobiéty nawet nie są wolne od prześladowania, a matka Fufiusa, staruszka zgrzybiała, zabita za to... że śmiała płakać po synu!
W Caprei ten sam przestrach i trwoga; Cezar wciąż siedzi zamknięty i niewidzialny. Z towarzyszów jego, najstarsi wiekiem i zasługą, Vescularis i Marinus padają ofiarą najpiérwsi.
Ostatnia biesiada i serdeczność Cezara dla nich obu, napełniła ich strachem, trwali jednak w miejscu, dopóki Macron nie obwieścił im rozkazu udania się do Rzymu; było to znakiem, że wkrótce nadejdzie list oskarżający; na chwilę się nie łudzili nadzieją, z dawna oswojeni z charakterem pana.
Przed odjazdem jeszcze wahali się, czy sobie śmierci nie zadać, nie czekając ręki kata i gemonij. Samobójstwo w tych czasach tak się było upowszechniło i zagęściło, że mało kto inaczéj jak z własnéj lub niewolnika ręki umierał... to jedno jeszcze umieli Rzymianie, w chwili śmierci odzyskując Katońskie męztwo i powagę.
Że jednak nie będąc jeszcze oskarżeni, Vescularis i Marinus, mogli o kilka chwil przedłużyć życie, wstrzymali się ze zgonem. W ślad za nimi przyszedł do Rzymu list oskarżający; obojętnie na to patrzano, gdyż oba byli narzędziami Tyberyuszowemi, jeden przeciwko Libonowi, drugi przeciw Atticusa i słusznie się im należało ginąć, jak drugich gubili.
Od dnia do dnia odkładając jeszcze, nie pewni czy się przebić, otruć, krew upuścić, czy niewolnikowi sztylet dać w ręce i rozkazać w pierś ugodzić — doczekali się śmierci haniebnéj. — Nikt po nich nie okazał żalu.
Macron tryumfował, usunąwszy z drogi swéj najstarszych, najzaufańszych ulubieńców, zostając sam bez współzawodnika, co dzień silniejszy, pewniejszy siebie.
Drżało już przed nim wszystko.
Wśród tych krwawych scen, delacyj, samobójstw i katowań, z podziwieniem patrzano na naturalną śmierć osiemdziesiąt letniego starca Pisona, Prefekta Rzymu, człowieka surowéj cnoty i charakteru wzniosłego, któremu senat wotował pogrzeb kosztem Rzeczypospolitéj.
Na dworze Tyberyusza, oprócz zniknienia Vescularisa i Marina, nic się nie zmieniło; Cajus tylko korzystając z zamknięcia się starca, swobodniéj puszczał namiętnościom wodze, a do Macrona zbliżał się coraz więcéj przez żonę, któréj już dał na pismie obietnicę zaślubienia jéj....
Niecierpliwy panowania, udawał przecie płochość i szukał łatwych rozrywek, by zabić czas wlokący się leniwo; noce spędzał w miasteczku Caprei, część dni u nóg pięknéj Ennii.
Macron tymczasem wysłał do Rzymu po Heliosa.
Wezwanie to napełniło strachem dom jego i z razu potrwożeni żydzi chcieli uciekać gdzieś ku Gallii, lub zabrać się w Ostii na okręt alexandryjski z domem całym, aby uniknąć niebezpieczeństwa, które Heliosowi groziło w Caprei; starzec jednak po namyśle postanowił być posłusznym....
— Dni moje policzone — rzekł — bez woli pana włos z głowy nie spadnie; dla czegożbym nie miał sprobować, czy chorego ciała a przezeń i choréj duszy tego człowieka uleczyć nie potrafię? Często Bóg maluczkich używa do wielkiego, aby w nich okazał potęgę swoją.
Ze spokojem zwykłym w duszy, Helios zabrał do niewielkiéj skrzyneczki leki swoje, zwitek Biblii, suknie odświętne i udał się wśród płaczu żony i córki, które go jak na śmierć przeprowadzały aż za bramy Pomerium — przez Campanią do Puteolów, zkąd łódź czekająca nań przewiozła go do Caprei.
Ze strachem każdy dotykał stopą tego kątka ziemi, który naówczas światu panował, i Helios, acz na wszystko gotów, uczuł chłód w sercu, znajdując się w ręku najsilniejszego władzcy, co życie ludzkie miał sobie za igraszkę, a krwią szafował bez litości.
Modląc się, wysiadł na brzeg starzec i pieszo przeprowadzony został do dworku Macrona, gdy na ścieżynce doń wiodącéj, za niewolnikiem idąc, spotkał błądzącego ze swym smutkiem i walką w łonie biednego Hypathosa...
Jedno spójrzenie nań tak przypomniało mu Wschód i rysy własnego dziecięcia, że się zastanowił, mimowolnie wymawiając imię syna, jak gdyby ujrzał go powstającego z grobu.
Hypathos także, postrzegłszy nieznajomego starca, zmierzył go okiem ciekawém, ale niewolnik nie dał się wstrzymać lekarzowi, którego poprowadził i przypisując piękności chłopaka zdumienie Heliosa, przynaglił go pośpieszyć do domu Macrona.
Oba jednak, z wejrzenia na siebie, domyślili się wspólnego pochodzenia.
Długo w pustém atrium czekać musiał starzec zamyślony, nim wódz pretoryanów powrócił z czatów, które u drzwi Tyberyusza odprawiał, nie mogąc się doczekać, by go przyjęto i wpuszczono. Postrzegłszy żyda, wchodzący Macron rozweselił się trochę.
— Mówią o tobie i sam tego doznałem — rzekł pozdrawiając go zaledwie — żeś biegły w sztuce Eskulapa? — I wpatrywał się bacznie w spokojne oblicze Heliosa.
— Cezar, pan nasz, cierpi i boleje, nic mu i nikt pomódz nie może; masz-li odwagę widzieć go i radzić?
— Spełnię twój rozkaz — rzekł Helios.
— Chariclésa wprawdzie wyśmiewa Cezar, nie wierzy w lekarzy, ma ich za oszustów i trucizników, ale go teraz boleść złamała, tamten już mu nadto zobojętniał, tyś nowy i świeżém okiem łatwiéj postrzeżesz co czynić można. Kto wie, może sobie zjednasz zaufanie jego? Bądź więc na zawołanie, gdy rozkażę....
Po krótkiéj téj rozmowie, odprawiony do miasteczka Caprei, gdzie mu puste domostwo wyznaczono na mieszkanie i do posług czarnego niewolnika, Helios usiadł spokojny oczekując co losy zdarzą. Posiliwszy się kilką figami, trochą owoców i wina, rozwinął zaraz księgę swoją i zatopił się w czytaniu.
Znać śledzić go musiał Ruben, gdyż po chwilce zapukano do drzwi i piękny chłopak wszedł na próg, drżącemi usty po grecku pozdrawiając przybylca....
Byli sam na sam, gdyż niewolnik, wysłany po wodę i sprzęty, odszedł na chwilę.
— Nie jesteś Grekiem? — spytał niespokojnie Ruben.
— Nie — odparł Helios — ród mój pochodzi z Judei, a ty?...
— Jam Ruben, syn Dawida — zapłakał rzucając mu się do nóg dzieciak.
Podobieństwo do utraconego syna, którego tak kochał, niespodziane znalezienie jednego ze swoich, przeraziło i rozradowało Heliosa.
— Niech Bogu naszemu będzie chwała! — zakrzyknął podnosząc ręce do góry. — Dziécię moje, co cię tu przywiodło?
Ruben twarz zakrył rękami i płakał długo nim mógł słowo przemówić i opowiedzieć, jakiemi losy przeprowadzeni zostali on i brat jego na tę wyspę, jak jego pochwycono i jak nikczemnie upadł, stając się pieszczoszkiem Cezara, ulubieńcem poganina.
Z surową twarzą słuchał go Helios i dwie łzy popłynęły mu spalonemi policzki.
— Gdzież nas nie ma! — zawołał — gdzie nie cierpim, gdzie się nie walamy! Na cóż przyszło plemię wybrane od Boga, które było naczyniem prawdy, któremu obiecany ten co podbije świat i poganom będzie panował!
— A! wyzwól nas! wyzwól! — z zapałem do ucałowania ręki jego się cisnąc zaczął błagać Hypathos — wyrwij nas z tego więzienia....
— Wiemże ja czy sam cało wyjdę z niego? — odpowiedział starzec smutnie — czy kości moje nie pobieleją na téj wyspie dalekiéj?... Bóg silniejszy nademnie, on mnie i was ocalić może... módlcie się do Boga Abrahama....
— A! ja zmuszony składam ofiary innym bogom, bogom Cezara — przerwał Hypathos — jam już naszemu stał się niewiernym i niegodzienem, chyba pomsty jego!
Długo może byliby tak tęskno rozmawiali z sobą, gdyby poseł od Macrona nie zawiadomił Heliosa, że go Tyberyusz kazał przypuścić do siebie.
Odziawszy się więc w suknię grecką, obmywszy z pyłu, starzec wszedł, nie bez bojaźni wielkiéj w sercu, do willi Jowiszowéj. Na progu już, kilką słowy ostrzegł go Hypathos, jak się miał znajdować w obliczu Cezara.
— Nie okazuj nigdy, żeś odgadł myśl lub słabość jego, udawaj nierozum, nie objawiaj strachu... słów nie szczędź i do zbytku nie oglądaj się na nie; niewierzącemu w lekarzy, sam opowiadaj o niepewności swéj sztuki... i niech cię Bóg Izraela, jedyny Bóg nasz, potęgą swoją osłoni!
Helios na te troskliwe przestrogi uśmiechnął się smutnie.
— Zaprawdę — rzekł — będę czém jestem... a spotka mnie co Bóg przeznaczy!
Na drodze, o kilkadziesiąt kroków od miasteczka, spotkali się z Chariclesem, lekarzem greckim, wyzwoleńcem Cezara, który dowiedziawszy się od Macrona o przyjeździe żyda, śpieszył go widzieć i poznać. Charicles imieniem tylko był lekarzem Tyberyusza, stary bowiem, nawykły żartować z niego, niedowierzający mu, nic z ręki jego przyjąć nie chciał, czasem tylko sadzał do biesiady, aby strachem się jego nabawić. Zręczny Grek, nie mogąc lekarzem, stał się histrionem i rozrywał starca trafnemi żarty, lub kadził niesłychanemi pochlebstwy.
Był to jeden z tych typowych Greczynków (graeculi), których naówczas mnóstwo uwijało się po Rzymie, dworak, pochlebca, pasożyt, mim w potrzebie, człeczek, coby, jak mówi poeta, do nieba polazł za obiadem, a datek największą się nie wahał okupić podłością. Obok tego, Charicles tak był dumny ze swego pochodzenia i mądrości, że Rzymian w duszy miał za barbarzyńców, i choć sile ich i potędze się kłaniał, między swojemi przedrwiwał z nich, udawał, że się ich języka nauczyć nie może, o stolicy mówił z lekkim przekąsem o pozornéj cywilizacyi ruszając ramionami. Zarozumiały a zepsuty, płaszczył się potém nie tylko Macronowi, którego szerokie plecy szanował, ale ostatniemu wyzwoleńcowi, co mógł go zastraszyć lub zapłacić.
Na to były zeszły charaktery w téj niegdyś bohatérskiéj Grecyi, a przynajmniéj takiemi one okazywały się w Rzymie, wpośród wychodźców, których tu było pełno, najrozmaiciéj zarabiających na chleb powszedni.
Charicles przymilający się, układny, potakujący a razem szyderski, jedną stroną twarzy uniżał się, drugą wyśmiewał; największy zapał i uwielbienie przychodziły mu i odstępowały go na rozkazy.
Przyznać mu to jednak potrzeba, że nawet w największém uniesieniu kropla zawsze ironii jakiejś być musiała. Miał on swój naród i siebie za jedynych wybranych, Rzymian za śmiesznych barbarzyńców, ich język zaledwie godzien wyrażać pospolite życia potrzeby, resztą świata za półzwierzęcy motłoch, ale nie sądził by powagą i siłą duszy dowodzić mu było potrzeba dostojności swego rodu.
Płaszczył się i sam z siebie żartował, jakby to w obec Rzymian i barbarzyńców żadnego znaczenia mieć nie mogło, za niższe istoty ich uważając, którym czém był w istocie, nie potrzebował się okazywać.
Łysy, mały, a zręczny i zwinny, Charicles miał czarne bystre oczy, twarz ruchawą, usta trochę szerokie, a marszczki téj satyrycznéj maski z wielkiém tylko wysileniem mogły przybrać wyraz powagi.
Surowa i piękna postać starego Heliosa zastanowiła chwilę Greka; starał się zwyczajem swoim zbadać go wprzód, nim doń przystąpił. Przykrego doznał uczucia, nie mogąc go sobie wytłómaczyć tak łatwo, jak był zwykł Rzymian poznawać.
Cóś tajemniczego, nie pochwyconego znalazł w tym długobrodym starcu, którego powaga i prostota nie dawała się łatwo wyszydzić. Charicles poczuł bardziéj niż zrozumiał w nim jakąś wyższość, któréj źródła dobadać się nie mógł.
Pozdrowili się wzajem milczący.
— Oba podobno jednéj sztuki jesteśmy uczniami — rzekł Grek usiłując się przypochlebić — jam Charicles, stary sługa Cezara....
— Ja Helios Alexandryjczyk — odparł żyd z poważném głowy skłonieniem — ale się lekarzem nie mienię.... Trochę mnie nauczyli starsi, trochem się sam douczył, wiek także dał mi znajomość natury ludzkiéj... ale nie umiem wiele.
— Najwięcéj umie, kto się sam nieukiem powiada! — podchwycił Charicles — cała to mądrość w siebie niewierzyć.... Ze słów twych poznaję ucznia Sokratesowego.
— Wcale na to imie nie zasługuję — odparł Helios.
— Nam o tobie sądzić — szybko dorzucił Greczyn. — Godne też ciebie masz tu zadanie, wezwany do Cezara, by drogie światu zdrowie jego pokrzepić; godne ciebie, bo zaprawdę ciężkie... Wiesz zapewne, że Tyberyusz lekarzy nie słucha i śmieje się z całéj nauki naszéj.
— Ja sobie żadnéj nie przyznaję....
— Pozwólcie żebym wam jako dobry przyjaciel z góry oznajmił, że nie wiele tu jest do zrobienia... Ciało zniszczone, dusza je wielka stargała... starość złamała do reszty. Przytém — dodał ciszéj i poufnie — więcéj ludzi zgubiła niepowściągliwość, niż głód.
Żyd milczał; ta wstrzemięźliwość jego dla wielomównego Greka była niecierpliwiącą i niezrozumiałą; pojmował, że mógł mu prawdy nie mówić, ale wymagał słów choćby próżnych.
— Tajemniczy jak wyrocznia! — rzekł w duchu — Nie ma niebezpieczeństwa! z tą powagą i niezręcznością nie daleko zajdzie u Cezara!
Gdy się już zbliżyli do willi, przy któréj Macron z kilką wyzwoleńcami stali oczekując na starca, Charicles opuścił przybyłego, zapewniając go o najgorętszéj przyjaźni, zrodzonéj nagle, za piérwszém wejrzeniem, a już tak niepokonanéj, że jéj był gotów życiem dowodzić. Żyd przyjął to milczeniem obojętném, bo życie nauczyło go w tak żywe oświadczenia nie wierzyć, wziął więc zaklęcia za to, co były warte.
Na willi wszystko było w głębokiéj pogrążone ciszy, ludzie obawiali się przemówić głośniéj, niewolnicy i słudzy przesuwali się jak cienie milczące.
Cezar spoczywał zamknięty.
O nowo przybyłym już był zawiadomiony i na usilne nalegania Macrona, choć z szyderskim uśmiechem, dopuścić go do siebie pozwolił.
Maleńka izdebka, w któréj spoczywał po łaźni na purpurowych węzgłowiach, nie wiele oświecona wdzierającém się przez zasłonę drzwi światełkiem, otwarła się przed Heliosem, który paść musiał na kolana pana ujrzawszy.
Tyberyusz podniósł głowę, zwrócił nań oczy i popatrzywszy długo, skinął by powstał.
— Kto jesteś? — zapytał.
— Ubogi człowiek, z dalekiego kraju i najmniejszy ze sług twoich.
— Mienisz się zapewne astrologiem i wieszczbiarzem?
— Nigdym nie umiał przyszłości zgadywać; dar to Boży, a mnie on nie był dany.
— Jakże możesz leczyć, jeśli nic zgadnąć nie umiesz?
— Mam leki jakich mnie nauczyło życie, a poznaję chorobę po zewnętrznych jéj cechach.
— I widzisz ile cierpię? — zagadnął Cezar.
Helios zamilkł.
— Zaprawdę cierpię! — zawołał Tyberyusz — ale żaden z was mnie nie uleczy!
— Człowiek sam tylko może być sobie lekarzem — rzekł żyd.
— Dobrześ powiedział, lecz po co przyszedłeś?
— Kazano mi.
W czasie téj krótkiéj rozmowy Tyberyusz leżał na łożu, przy którém Helios dostrzegł porozrzucane zwitki pargaminowe i tabliczki woskowane. Były to owe poemata Euforiona, Rhiana, Partheniosa, greckich poetów, które Tyberyusz wysoko cenił i naśladował, starając się im sprostać.... Stylet na stoliku świadczył, że Cezar nie dawno jeszcze pisać musiał, lub dzieła ukończone poprawiać.
Uczeń Corvina Messali [1], którego młodzieńcem słuchał już starca, późniéj na Rhodos pilny greckich retorów i rozprawiaczy towarzysz, Tyberyusz, wśród nudów choroby i starości, bawił się to czytaniem, to pismami do senatu, układając je, obmyślając słowo ich każde z troskliwością pisarza, który pracuje dla nieśmiertelności. Styl jego wyszukany, nadęty, dziwaczny, nie zawsze nawet był zrozumiałym. Lubił grecką mowę, ale pokątnie jéj tylko używał, w senacie słowa greckiego się strzegąc, aby nie pokazać czém był w istocie — wielbicielem greczyzny i zepsutym retorem. Zmuszony raz użyć wyrazu monopolium, uniewinniał się z tego dowodzeniem, że nie podobno go było niczém łacińskiém zastąpić.
Czasem, w publicznych wystąpieniach, nie dopuszczał do siebie słowa nawet rzec po grecku, aby swéj słabości nie zdradzić, choć sercem był więcéj Grekiem niżeli Rzymianinem.
I w téj chwili, gdy Heliosa przyprowadzono, musiał cóś pisać, gdyż pugilares puścił z ręki, a stylet rzucony na stół pochwycił machinalnie i bawił się nim, poglądając na żyda, dziwując się może w duszy, że go mniéj widział przestraszonym, niż przywykł był piérwszy raz do siebie przystępujących znajdować.
— Pochodzisz z Judei? — rzekł po chwili spodziewając się kłamstwa może.
— Tak jest, Cezarze, Hebrejczyk jestem.
— I trzymasz się swojéj wiary? — z uśmiechem dodał Cezar.
— W niéj się urodziłem.
— Cóż ona naucza? — spytał po krótkiém milczeniu.
— Czci jednego wielkiego Boga! — odparł Alexandryjczyk.
— Jednego! — zaśmiał się Cezar — a jakże jeden wystarczyłby na cały świat i ziemię...
— Jak ty, Cezarze, na świat cały panujesz i wystarczasz!
To zręczne pochlebstwo prawie mimowolnie przyszło na usta starcowi; Tyberyusz się uśmiechnął.
— Mówią — dodał pisząc sóś[2] stylem po cytrusowym stoliku, stojącym przed nim, że Judea oczekuje przyjścia wielkiego jakiegoś władzcy; że są przepowiednie u was, które zwiastują narodzenie mocarza... co świat podbije. Prawda-li to?
— W księgach naszych — rzekł Hebrejczyk — jest o tém podanie, ale to nie władzca wedle ciała i miecza — dodał — tylko wedle ducha. Nie będzie on panował legiami wielkiemi i potęgą ziemską, lecz słowem i prawdą.
— Czcze wyrazy! — rozśmiał się Tyberyusz — jak może władać ten co nie ma siły jeno w uściech? Spójrzyjże na co zeszła siła i moc w ustach Greków, najmędrszego w świecie narodu?
Żyd zamilkł na chwilę....
— Cezarze — rzekł — z jednéj bryły marmuru niewprawna dłoń rozbite tylko kawały, a ręka rzeźbiarza wywiedzie posąg na podziw cudnego kształtu. Słowo jest narzędziem, a duch, co w niém tkwi zamknięty, duszą jego....
— Jestże słowo, któreby wypowiedzianém nie było, któregoby od Saturnowych czasów usta nie wymówiły czyje? — zawołał Tyberyusz.
Żyd zamilkł; wtém starzec jęknął nagle, bolem jakimś schwycony i spójrzał srogo.
— Cóż mi radzisz? — rzekł zwracając do piérwszéj rozmowy.
— Co cierpisz? — spytał żyd.
— Zgadnij!
— Nie wiem.
— A jakimże jesteś lekarzem?
Po chwili namysłu, krwawą powiódł źrenicą i dodał:
— Cierpię okrutnie... ale nie wiem gdzie choroba moja.
— Jeden spokój duszy może boleści wszelkiéj być lekarstwem.
— Jak go otrzymać? Ciało nią włada, a ja przeciw niemu mocen nie jestem... ulecz ciało i daj mi siłę, ujmę duszę....
— Nic ci nie poradzę, panie, prócz spoczynku, snu i wstrzemięźliwości; to są najsilniejsze w świecie leki.... Innych nie przyjmuj, Cezarze....
Na tę przestrogę pobladł Tyberyusz; przywykłemu do delacyi wydały się jakąś groźbą — spójrzał...
— Charicles inaczéj mówi — dodał z uśmiechem... tyś uczciwszy od niego... idź precz!!
Żyd przypadł na kolana i odszedł powoli, a niemy niewolnik, stojący u progu zewnątrz izby, spójrzał z za zasłony i na skinienie znane sobie Cezara, pobiegł po Thrasylla.
Od dawna już nie wzywany, zdumiał się nieco gdy go powołano, ale posłuszny pośpieszył.
Caprejczyk (tak zwano Cezara ze wzgardą) siedział jeszcze zamyślony, gdy wszedł astrolog jego.
— Mów, co dzisiaj widzisz w przyszłości? — spytał go nagle — sny miałem niepokojące, zdało mi się, żem leciał na orle Jowiszowym ku Wschodowi, ku Judei... dla czego? po co? nie wiem.... Ale umysł mój nieustannie się zwraca... ku téj ziemi i proroctwu, które mówi, że tam się los świata rozstrzyga.... Co sądzisz o tém?
— A gdybym i ja toż czuł co ty, Cezarze? — zapytał Thrasyllus.
— Znasz przecie wieszczby? Cóż ci twój demon powiada? — prawda-li to?
— Czuję wielką godzinę, która dla świata wybija... ale oczy mam jakby powleczone zasłoną i nic nie widzę w ciemnościach, które mnie ogarniają.
— Tyczy się-li to mnie? grozi jakie niebezpieczeństwo?
— Nie tobie....
— Jest-li w méj mocy uniknąć tego co zagraża?
— Nie! — rzekł po namyśle Thrasyllus — Ananke! Fatum to niezbłagane! my nic przeciwko niemu nie możemy!
— Ani ja?
— Ani ty nawet, Cezarze!
— I nad Jowiszem panuje Fatum! — zawołał Tyberyusz zginając głowę. — Lecz jest-li Jowisz? — spytał po chwili.... Euhemeros widział w Krecie kamień z napisem grobowym Zan’a, Diagoras przeczy istnieniu bogów, Protagoras w nich nie wierzył... lud tylko ciemny kłania się jeszcze ich posągom — my...
— A Fatum nie jestże bogiem? — spytał Thrasyllus.
— Czyż człowiek uniknąć go nie może?
— Nie! nie! — odparł filozof... ale może je zwyciężyć, mężnie przenosząc.
— Więc ów wąż! ów wąż!! — przerwał starzec niespokojny — tak! próżno Rzym mnie wyzywa, nie pojadę tam więcéj!
Grek przypomniał sobie w téj chwili przepowiednią węża... która na myśl przyszła Cezarowi. Tyberyusz miał ugłaskanego ulubieńca, z którym się rad bawił... znaleziono go zjedzonym przez mrówki, ztąd tłómaczenie i wieszczba, że Cezar tak przez lud drobny pożartym być może i obawa powrótu do Rzymu [3]. Po śmierci Sejana kilkakroć zabierał się do stolicy starzec i strach ten go wstrzymywał, a bojaźń ludu wywołała znęcanie się nad nim i niesłychane krwi przelewy.
— Są więc żelazne okowy losu, których nawet władza Cezara nie przełamie!... nie jestem więc wszechmocnym! — zawołał w duchu — a! mizerne życie! licha władza! wolniejszym jest, kto o tém nie wie i swobodnym się mniema... szczęśliwsze zwierze!!...
I wróżbita od progu, ruchem dłoni drżącéj, nie mówiąc słowa, odprawił.







  1. Swetoniusz.
  2. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – cóś.
  3. Swetoniusz.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.