<<< Dane tekstu >>>
Autor Gilbert Keith Chesterton
Tytuł Charles Dickens
Wydawca Wydawnictwo „Alfa”
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Stołeczna
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Maria Godlewska
Tytuł orygin. Charles Dickens
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ IX-y
Późniejsze życie i dzieła.

Wspomniałem umyślnie w tej książce jedynie o takich faktach z życia Dickensa, które są nie powiedziałbym ważne, (gdyż wszystkie fakty mają swe znaczenie, nie wyłączając tych miljonów faktów, które nigdy przez nikogo przytoczone być nie mogą), lecz o tych, które oświetlają mój bezpośredni pogląd. Stosowałem tę metodę stale i bez skrupułów, bo uważam że nigdy nie można dość jasno zaakcentować przepaści istniejącej między książkami, które są wyliczeniem wszystkich stwierdzonych faktów, a temi, których celem jest wyciągnięcie pewnych wniosków, czy uogólnień, opartych na faktach. Rozmaite książki, w rodzaju wyczerpującego dzieła Forstera i wielu innych, są równie dostępne dla ogółu jak katedra Św. Pawła; są naszą wspólną własnością jak zjawiska fizyczne we wszechświecie. A wydaje mi się bardzo pożądane aby dokładnie zaznaczyć różnicę między napisaniem wyczerpującego katalogu, a wyciągnięciem indywidualnych wniosków. Oczywiście żaden katalog nie może objąć wszystkich faktów, choćby tylko wszystkich tych, które zaszły w ciągu pięciu minut; każdy katalog, nawet najobszerniejszy i najbardziej naukowy, musi być śmiałym, nawet bardzo śmiałym wyborem; gdy jednak podamy dużo faktów, czytelnik nabiera mylnego przeświadczenia, że podajemy je wszystkie. Jeśli więc w założeniu chodzi o pogląd osobisty, jest wyraźniej i uczciwiej gdy się przytoczy jedynie kilka objaśniających faktów, dla ilustracji, pozostawiając na boku inne dostępne dla czytelnika, jako równoważniki, gdyż tym sposobem jest zupełnie jasnem, że chodzi tylko o szkic.
Uważam jednak, że dobrze będzie przerwać nasze dowodzenie w tem miejscu, aby zaznaczyć w ogólnych zarysach dalszy bieg życia autora. Najlepiej zacząć od pokazania samego Dickensa takiego, jakim był w ostatnich latach sławy i zaszczytów. Dotychczas żyje jeszcze wiele osób, które pamiętają mowy Dickensa przy biesiadach, jego odczyty i liczne publiczne wystąpienia; ponieważ ja do nich nie należę, nie mogę ożywić swoich wiadomości tym błyskiem prawdy w rysach, bez której opis może być subtelny, a mimo to całkowicie fałszywy. Kiedy człowiek umrze, choćby to stało się wczoraj, biograf, który go nie znał osobiście, musi go opisywać w sposób zupełnie przypadkowy, tak samo jakby opisywał Cezara lub Henryka II-go. Po tem koniecznem zastrzeżeniu stwierdzam że postać żywa i nieco fantastyczna przesuwa się przez scenę „Życia“ Forstera.
Dickens był wzrostu średniego, a jego żywość i względnie wątła budowa sprawiały prawdopodobnie wrażenie że był niski, a w każdym razie drobny. W młodości nosił włosy ułożone w pukle, dziwaczne nawet na owe czasy, a w latach późniejszych — wąsy i małą bródkę przyciętą nakształt szerokiej i gęstej napoleonki tak oryginalnego kształtu, że nadawało mu to wygląd nieco cudzoziemski. Twarz jego miała pewną osobliwą barwę czy też właściwość trudną do opisania nawet jeśli się zrobiło wysiłek aby ją sobie wyobrazić. Pani Carlyle wyraziła się, że było w niej coś jakby metalicznego i porównała ją do polerowanej stali. Musiało to być coś w rodzaju bladego połysku i ruchliwości, tak że twarz Dickensa pełna wielkiego ożywienia, miała jednak cechę pewnej martwoty, wyglądała jak trup zgalwanizowany przez jakieś bóstwo. Twarz Dickensa, (jeśli tak było rzeczywiście), stanowiła dziwny odpowiednik jego charakteru. Gdyż istotę charakteru Dickensa stanowiło to że był wrażliwy, a równocześnie twardy i ostry, jak jasne ostrze miecza jest równocześnie wibrujące, twarde i ostre. Dickens wibrował za każdem dotknięciem, a jednak był odporny; można go było zgiąć, lecz nie można go było złamać. Miał ciemne włosy i brodę, i nieco bladą twarz, szczególniej w ostatnich latach, kiedy się przepracowywał mimo słabego zdrowia. Oczy jego były niezwykle błyszczące i żywe; te oczy wciąż wybiegały — niby wspaniałe ptaki — na poszukiwanie różnych drobnych ziarnek. Dickens wyzyskiwał drobne fakty może lepiej niż jakikolwiek inny powieściopisarz; był czemś w rodzaju poetycznego Sherlocka Holmesa. Usta pod ciemną brodą miał duże i ruchliwe jak u aktora; bo też był naprawdę aktorem, a w wielu razach nawet kabotynem. W ostatnich latach, podczas wygłaszania odczytów, potrafił przeobrażać swą dziwaczną, ruchliwą twarz w szaleńczą maskę każdego ze swych groteskowych bohaterów. Mógł skurczyć twarz raptownie i przybrać głupkowaty wyraz służącej pani Raddle, lub też wyolbrzymić swe rysy do podwójnej jakby wielkości, naśladując apoplektyczną energję pana Serjeanta Buzfuza. Lecz owal jego był od młodości zarysowany delikatnie choć stanowczo, a w chwilach spokoju w sposób swoisty i przenikliwy twarz Dickensa wydawała się nawet nieco zniewieściałą.
Podczas drugiego okresu życia Dickensa, ubiór zamożniejszych warstw był w porównaniu z naszym ubiorem trochę zaniedbany i krzyczący. Była to epoka luźnych, bufiastych spodni, prawie równie dziwacznych jak tureckie, dużych krawatów, luźnych, krótkich żakiecików i zwisających długich wąsów. Należy jednak wyznać, że nawet w tej ekscentrycznej epoce ludzie uważali iż Dickens ubiera się w sposób zbyt jaskrawy, albo też, jak wyrażali się niektórzy, na sposób francuski. Nosił aksamitne kurtki i dzikie kamizelki, które swym kolorem przypominały niewiarogodne zachody słońca; nosił modne wówczas białe kapelusze niepotrzebnej i rażącej białości. Nie miał nic przeciwko temu aby go oglądano w sensacyjnych szlafrokach; raz nawet był podobno portretowany w szlafroku. To wszystko nie jest zasługą, ale nie jest także i ujmą, jest poprostu ważnym rysem charakterystycznym. Dickens był zupełnie niezależny i miał wybitne poczucie własnej godności, lecz nie posiadał ani trochę dawnego wyniosłego poczucia godności właściwego Anglikom, które u Thackeraya tak wyraźnie się objawiało. Mam tu na myśli ową obawę, aby broń Boże nie uchodzić za człowieka niezwykłego, co właściwie jest równoznaczne z pragnieniem spokoju. I to znów także nie jest zasługą, a tylko jednym z mniej szkodliwych przejawów pojęć arystokratycznych. Dickens tej właściwości nie posiadał. Nie miał nic przeciwko temu aby ludzie na niego patrzyli, oczywiście o ile patrzyli z podziwem. Nie pozował na sposób wschodni, jak naprzykład Disraeli; na to był instynktownie poprostu zbyt czysty, lecz pozował trochę na sposób francuski, na sposób przywódców, jak Mirabeau i Gambetta. Nie marzył o „zrobieniu karjery“; jest to marzenie, dzięki któremu tępi ludzie umierają zadowoleni na stanowiskach niemych wice-ministrów. Nietyle pragnął powodzenia, ile sławy, dawnej ludzkiej chwały — poklasku i podziwu tłumów. Takim był Dickens gdy szedł ulicą, ubrany na sposób francuski, i bardzo z siebie zadowolony.
Jego prywatne życie składało się z jednej tragedji i dziesięciu tysięcy komedyj. Za tragedję uważam jego jedyną prawdziwą, rozdzierającą tragedję moralną — zawód małżeński. Kochał serdecznie swoje dzieci, a kilkoro z nich umarło; lecz tego rodzaju smutek nie jest gwałtowny, a przedewszystkiem nie przynosi ujmy. Koniec życia nie jest tragedją jak koniec miłości. A kiedy mówię o dziesięciu tysiącach komedyj, mam na myśli cały układ jego życia, jego listy, jego rozmowy, które były nieustającą sarabandą warjackich i natchnionych improwizacyj. Jeśli to tylko było w jego mocy, nie pozwolił nigdy by jeden dzień życia minął w zwykły sposób. Zawsze się zdarzył jakiś wybryk, jakaś gwałtowna propozycja, jakiś aktualny figiel, jacyś niespodziewani goście, jakieś raptowne zniknięcie. Opowiadają o Dickensie, (biorę jedną ze stu anegdot), że pewnego dnia w czasie swej ostatniej wizyty w Ameryce, kiedy już uginał się pod brzemieniem choroby, która miała być śmiertelna, zwrócił uwagę towarzysza na szereg malowanych chat, które według niego wyglądały zupełnie jak malowana dekoracja sklepów w pantominie. Zaledwie to zdanie wypowiedział, podskoczył do najbliższych drzwi, i naśladując dokładnie klowna z arlekinady, zaczął silnie bić pięścią w odrzwia, uważając aby nie uderzyć w drzwi, (gdyż mógłby był przedrzeć teatralną dekorację), potem położył się ceremonjalnie na progu, w taki sposób aby gospodarz — o ileby wybiegł z domu — przewrócił się przez niego, a wreszcie wstał poważnie i poszedł dalej. Całe życie Dickensa obfitowało w tego rodzaju niespodziewane wybuchy energji, podobne do wybuchów energji klowna z pantominy. Dickens miał doprawdy dużo rzeczy zasadniczych wspólnych z pejzażem albo raczej z ulicą, która jest dekoracją arlekinady. Lubił wysokie domy, pochyłe dachy i tajemnicze przestrzenie. Byłby zaś prawdziwie uradowany, gdyby jaka dobra wróżka z wiecznej pantominy, obdarowała go umiejętnością sfruwania z dachów, zeskakiwania z wysokich domów i odbijania się od ziemi jak gumowa piłka. Boski szaleniec w „Mikołaju Nickleby“ stoi najbliżej jego marzeń. Myślę doprawdy że Dickens byłby się wcielił najchętniej w tego swego bohatera. Z jakąż radością spuszczałby się przez komin i z jaką ekstatyczną energją rzucałby ogórki przez mur ogrodu!
Listy jego uwydatniają bardziej jeszcze ową niewygasającą twórczą energję; są one równie natchnione jak jego literackie utwory. Najkrótszy list bywa często równie dobry, jak najlepsza jego powieść; każdy z nich jest dziełem twórczem; każdy jest inny. Dickens zmienia nawet, w granicach możliwości, formę i kształt listu; jednego dnia pisze niedorzecznym francuskim językiem; innym razem list pochodzi niby to od jednego z jego bohaterów; to znów nadaje mu formę ogłoszenia o zaginionym psie, którym ma być sam Dickens. Wszystkie listy są bardzo zabawne; równie zabawne jak skończone i drukowane dzieła Dickensa. Ilość zaś jego dzieł jest najwięcej zdumiewającą rzeczą w twórczości autora. Napisał najmniej szesnaście obszernych, grubych tomów zapełnionych oryginalnemi pomysłami. A gdyby się te wszystkie książki wypadkowo spaliły, mógł był bez najmniejszego wysiłku napisać szesnaście innych, z taką samą łatwością z jaką się pisze listy do przyjaciół.
Jeśli mamy scharakteryzować osobistość Dickensa, musimy zwrócić uwagę na jeszcze jeden rys pozostający w związku z bujnością jego natury. Wielu ludzi współczesnych, a w szczególności wiele kobiet, zarzuca jego dziełom nadmiar pierwiastku bachicznego, oraz sposób w jaki Dickens przedstawia picie w towarzystwie, sławiąc je jako najbardziej skończony symbol towarzyskiego życia. Ów pierwiastek bachiczny istnieje zresztą prawie we wszystkich wielkich pomnikach literatury światowej, nie wyłączając Nowego Testamentu. Pewno że na stronicy Dickensa wypija się nadmierną ilość trunków, tak samo zresztą jak na stronicy Dumasa ludzie za dużo się biją. Jeśli zliczymy ze ścisłością matematyka kufle piwa i kieliszki wódki pana Boba Sawyera i wyciągniemy stąd wnioski jakie wyciągnąłby patolog, te kufle i kieliszki spiętrzą się groźnie niby fale w czasie przypływu. Dickens stał się hałaśliwym obrońcą picia, gwałtownie je wychwalał, i z wielką przyjemnością opisywał orgje pijackie. Ale sam pił stosunkowo niewiele, co jest dziwnie charakterystyczne dla jego szybkiego i niecierpliwego usposobienia. Tak namiętnie wychwalał puhar, że aż zapominał go wychylić. Jego czynny i gorączkowy temperament nie wymagał dużej ilości wina, lecz jego filozofja ludzkości, jego religja wymagała by pił wino. Według zdrowej europejskiej filozofji wino jest symbolem; według europejskiej religji jest sakramentem. Dickens podzielał owe poglądy i słusznie uważał wino za wielki wynalazek ludzkości, za jeden z obrządków cywilizacji. Abstynent, który wino odrzuca, może mieć po temu swoje jasno określone etyczne powody, tak samo jak inny człowiek może mieć swoje przyczyny jeśli odrzuca wykształcenie lub narodowość, jeśli odmawia pójścia na uniwersytet, lub też do wojska. Ale przez to zaniedbuje jeden z ważnych rytuałów towarzyskich, któremi człowiek wzbogacił naturę. Abstynenci bardzo niefortunnie określają pijaków, kiedy mówią że pijak robi z siebie zwierzę. Człowiek, który pije umiarkowanie, pozostaje zwykłym człowiekiem. Człowiek, który pije nadmiernie, robi z siebie szatana. Lecz wszystko to co pozostaje w związku z rzeczą tak ludzką i artystyczną jak wino, nie może przybliżyć człowieka do brutalnego życia przyrody. Jedyny człowiek, który robi z siebie zwierzę w ścisłem i literalnem tego słowa znaczeniu — to abstynent.
Sposób odnoszenia się Dickensa do religji zawiera pierwiastek bardzo charakterystyczny, choć wykazuje, jak u większości jego współczesnych, chwiejność zasad filozoficznych i historyczną ignorancję. Dickens podzielał wszystkie przesądy swojej ery. Miał naprzykład żywą niechęć do określonych dogmatów, co właściwie oznacza predylekcję dla dogmatów nieokreślonych. Miał także niejasne wyobrażenie, że cała ludzka przeszłość była zapełniona jedynie zagorzałymi konserwatystami. Jednem słowem wykazywał nieznajomość rzeczy pospolitą u dawnych radykałów; nieodstępną towarzyszkę dawnej radykalnej odwagi, rozsądku i społecznego ducha. Owe pojęcia wytwarzały prawie u wszystkich swoich wyznawców szczególniejszą niechęć do anglikańskiego kościoła, i doprowadzały do przeciwstawiania mu innych sekt jako bardziej zamiłowanych w dociekaniach i bardziej indywidualistycznych; Dickens zaś miał wyraźnie zarysowaną czułość względem anglikańskiego kościoła, można nawet powiedzieć że miał słabość dla anglikańskiego kościoła. Coś mu się podobało w spokojnych nabożeństwach, w powściągliwej i łagodnej liturgice; coś odpowiadało, wbrew wszelkim dążeniom epoki, najlepszem jego uczuciom: męskiemu zamiłowaniu do miłosierdzia pokoju. Kiedyś, w porywie złości na polityczną głupotę kościoła, (która zaiste jest wielka), opuścił go na tydzień czy dwa, i uczęszczał do unitarjańskiej kaplicy; po paru tygodniach powrócił. Ów dziwny sentymentalny wpływ kościoła anglikańskiego wzrastał z latami. W książce, nad którą pracował kiedy go śmierć zabrała, opisuje księdza, pokornego, rycerskiego, o łagodnem sercu, który odpiera z oburzeniem i prostotą banalnie bogobojne i puste frazesy wygłaszane przez obłudnego dysydenckiego filantropa. Dickens trzyma stronę kanonika Crisparkle‘a a wyśmiewa pana Honeythundera. Prawie każdy z jego przyjaciół radykałów, byłby podtrzymywał pana Honeythundera a wyśmiewał kanonika Crisparkle‘a.
Chodziło mi o wyjaśnienie tej sprawy z pewnego określonego powodu. Powracamy tu znowu do pozornej sprzeczności czy dwulicowości Dickensa, o której nadmieniłem już w różnych okolicznościach, i która — w takiej lub innej postaci — stanowi oś jego charakteru. Mam na myśli połączenie prawie obłędnej fantastyczności z pewnego rodzaju utajoną powściągliwością, dochodzącą nieomal do przeciętności. Dickens był mniej więcej taki jakim go opisałem — uczuciowy, pozujący, zdumiewający, trochę dandys, trochę błazen. Tego rodzaju cechy charakterystyczne — czy występują w słabym czy też w silnym stopniu — nie są wypadkowemi lub jedynie zewnętrznemi cechami. Dickens posiadał wrodzoną skłonność do pewnej fałszywej teatralności. Miał naprzykład jeden nieszczęsny zwyczaj, dzięki któremu, jeżeli nawet słuszność była po jego stronie, można mu było brak jej zarzucić. Miał mianowicie nieuleczalny zwyczaj dawania wyjaśnień. Dzięki temu jego admiratorzy znajdowali się czasami w położeniu autentycznej lecz dotychczas nieznanej dziewczynki, która mówiła do matki: „Zdaje mi się że zrozumiałabym, gdybyś mi przestała tłumaczyć“. Dickens wciąż tłumaczył. Było to poniekąd częścią jego instynktownego zamiłowania do rozgłosu, dzięki czemu był wspaniałym demokratą lecz trochę zbyt wielkim pozerem. Ową wadę doprowadzał do najdziwaczniejszej krańcowości. Wydrukował naprzykład w „Household Words“ apologję swego postępowania w sprawie rozejścia się z żoną. Ten jeden przykład wystarczy aby uwierzyć, że jego zewnętrzne zamierzenia i wystąpienia przypominały czasem okrzyki warjata. A jednak jest prawdą, że niektóre jego duchowe potrzeby mogły być zaspokojone jedynie przez najporządniejszy i najszanowniejszy rytuał, którego typem jest anglikański modlitewnik. Niewątpliwie bywał często przesadzony, lecz równie niewątpliwie nienawidził przesady i pogardzał nią.
Najlepsze wyjaśnienie w tym względzie da nam jego genjusz literacki. Genjusz literacki Dickensa potrafił wyszydzać dziwaczne myśli które Dickens sam żywił. Jeśli uważać Dickensa za błazna, należy przyznać że błazeństwo wyśmiewał. Książki jego są w pewnem znaczeniu najbardziej warjackie na świecie. Rabelais nie wprowadzał do Paphlagonji, albo do Królestwa Coqcigrues, figur satyrycznych bardziej dziwacznych i bardziej szalonych niż te, którym Dickens kazał spacerować po Strandzie albo po Lincoln‘s Inn. A mimo to wszystko spostrzegamy nagle w głębi jego duszy spokój i umiarkowanie. Takim musiał być w głębi duszy Rabelais, takimi musieli być wszyscy gwałtowni i daleko sięgający satyrycy. Jest to cecha zasadnicza u Dickensa, choć mało zrozumiała dla pospolitego toku naszych myśli. Dickens był nieposkromionym żartownisiem, a zarazem opanowanym myślicielem. Był nieposkromionym żartownisiem dlatego że był opanowanym myślicielem. To co my współcześni nazywamy szaleństwem jego wyobraźni, było wytworem tego, co my współcześni nazywamy przeciętnością jego umysłu. Chcę przez to powiedzieć że odczuwał w pełni warjactwo wszelkich krańcowych kierunków, bo sam był bardzo rozsądny; odczuwał ekscentryczność, bo sam był zrównoważony. Żądamy wciąż od naszych gwałtownych proroków, aby pisali gwałtowne satyry. Lecz gwałtowny prorok nie może napisać gwałtownej satyry. Aby napisać satyrę w rodzaju Rabelais‘go, satyrę, która żongluje gwiazdami i kopie świat jak piłkę, trzeba być samemu opanowanym, a nawet dobrodusznym. Człowiek współczesny jak Nietsche, człowiek współczesny jak Gorki, człowiek współczesny jak d‘Annunzio, nie może żadnym sposobem napisać prawdziwie hulaszczej satyry, gdyż stoi sam na granicy karykatury. Nie może mieć powodzenia jako karykaturzysta, gdyż zdobył powodzenie jako karykatura.
Nadmieniłem o religijnych sympatjach Dickensa dla tego jedynie aby dać przykład jego wewnętrznego umiaru. Niektórzy przytaczają jego napaści na nonkonformistów, jest to mylne oświetlanie sprawy. Przypuszczenie że Dickens mógł odczuwać niechęć do jakiejś teologicznej korporacji jako takiej, byłoby wprost przeciwne duchowi Dickensa i jego epoki. Poprostu każda przesada religijna, czy to protestancka czy katolicka pobudzała go do przesadnej satyry. A więc pogrążył się w opisywaniu pijackiej energji Stigginsa i wynosił aż pod gwiazdy wielomówstwo pana Chadbanka jedynie dla tego, że jego własne pojęcia religijne były zaspokojone przez cichą i bezosobistą modlitwę poranną. Dobrze go też charakteryzuje specjalna nienawiść jaką odczuwał do mów pogrzebowych.
Stosunek Dickensa do polityki jeszcze wyraźniej popiera moje twierdzenie. Niektórzy uważali Dickensa za satyryka, prawie że anarchistycznych przekonań. Wydrwiwał zarówno systemy, przeciw którym walczyli reformatorzy, jak i narzędzia, na których się opierali. Nie ukrywał swego przekonania, że przeciętny angielski premjer może być osłem, którego przypadkowo obrano. Streścił i potępił całą angielską konstytucję w dwóch wspaniałych zdaniach.
„Anglja w ostatnim tygodniu była w strasznem położeniu: lord Coodle chciał się zrzec teki, zaś lord Doodle nie chciał jej przyjąć; a że w Anglji niema ludzi prócz Coodle‘a i Doodle‘a, kraj pozostał bez rządu“.
Dickens składał na jeden stos wszystkie gabinety i wszystkie urzędy państwowe i wydrwiwał je w jednakowy sposób. Swoich najbardziej pyszałkowatych oszustów, najcudowniejszych i najnieprawdopodobniejszych idjotów, obsadzał na najwyższych urzędowych stanowiskach. Dla wielu osób o pojęciach umiarkowanych a nawet postępowych, satyryk tego pokroju zdawał się urągać niebu i ziemi; zdawało się że jest gotów zburzyć społeczeństwo dla jakiejś warjackiej możliwości, że może się ważyć na zburzenie Św. Pawła aby na jego ruinach postawić krwawą gilotynę. Jednak w gruncie rzeczy ta pozorna gwałtowność pochodziła z bardzo umiarkowanych przekonań politycznych Dickensa. Pochodziła nie z fanatyzmu lecz raczej z rozumnej wyższości. Miał na tyle zdrowego rozsądku, że zdawał sobie sprawę iż brytyjska konstytucja nie jest systemem demokratycznym, lecz — brytyjską konstytucją — sztucznym systemem mającym swoje dobre i złe strony jak każdy inny system. Satyry Dickensa wydawały się szalone tym, którzy ten system czcili; lecz nie pochodziły z gwałtownego zacietrzewienia przeciw systemowi, a poprostu z braku powszechnie odczuwanego gwałtownego podziwu dla systemu. O ile wiem, to jedynie Dickens z pomiędzy wszystkich wielkich Anglików tej epoki zdawał sobie sprawę z rzeczy, którą doskonale rozumieją Francuzi i Irlandczycy; a mianowicie z tego że rząd ludowy, i rząd parlamentarny nie są jednoznaczne. Zdawał sobie sprawę że rząd parlamentarny ma wiele drobnych usterek, a między innemi tę, że nie jest nigdy rządem przedstawicielstwa ludowego. Dickens powiada: „Mam nadzieję, że natchnąłem każdego człowieka w Anglji pogardą, którą sam odczuwam dla izby gmin“. Przytoczę tu jeszcze dwa powiedzenia, obydwa zdumiewająco przenikliwe jak na dobrego radykała z 1855 r. gdyż zawierają doskonałą charakterystykę niebezpieczeństwa, w którem się obecnie znajdujemy, a które to powiedzenia da Bóg, powstrzymają nas od stoczenia się po pochyłości, gdzie na końcu widnieje jasno potęga i upadek Wenecji.
„Z godziny na godzinę umacnia się we mnie dawne przeświadczenie, że nasza arystokracja polityczna i nasze ubieganie się o zaszczyty są śmiercią dla Anglji. Cała ta sprawa wydaje mi się beznadziejną. Duch ludowy zaś tak gruntownie oddzielił się od parlamentu i rządu i taką względem nich okazuje apatję, że biorę to zupełnie poważnie za objaw złowieszczy“. Dalej powiada: „Myślę zupełnie poważnie, — a rozważałem tę sprawę ze smutkiem, jak ojciec, którego dzieci będą po nim żyć i cierpieć — że rząd parlamentarny najzupełniej u nas zbankrutował; że nadmierny szacunek dla urodzenia i pustych form oraz nasza względem nich służalczość, nie pozwalają nam się do niego dostosować; wszystko się załamało i jest beznadziejne od czasu wielkiego okresu siedemnastego stulecia“.
Są to słowa człowieka mądrego, może nawet melancholijnego, lecz z pewnością nie podnieconego nadmiernie. Warto naprzykład zwrócić uwagę o ile prościej szedł Dickens do celu niż Carlyle, który dużo tych samych braków odczuwał. Carlyle‘owi zdawało się że nasz współczesny angielski rząd jest wielomówny i nudny, dlatego że jest rządem demokratycznym. Dickens zaś widział to co jest w rzeczywistości, że nasz rząd jest wielomówny i nudny, bo jest rządem arystokratycznym, a dwie najmilsze zalety arystokracji są to: zamiłowanie do literatury, i niezdawanie sobie sprawy z wartości czasu. Lecz wszystko doprowadza nas do tego samego wyniku. Warjackie postacie jak Stiggins i Chadbank wyłoniły się ze spokojnych religijnych przekonań Dickensa. Gwałtowne twory jak Barnacle‘owie i Bounderbyowie zrodziły się z pewnego rodzaju czci dla przeciętnej, jasnej, politycznej sprawiedliwości. Potwory Dickensa wyłoniły się z jego spokojnego i umiarkowanego ducha, podobnie jak starożytne potwory wyłaniały się z głębin spokojnego morza.
Takim był człowiek genjalny, którego staramy się odtworzyć; niezmiernie wrażliwy, a mimo to obdarzony zdrowym rozsądkiem; wojowniczy, lecz jedynie wtedy gdy się uważał za uciemiężonego; skory do uważania siebie za pokrzywdzonego, a jednak odnoszący się bez sceptycyzmu do ludzkich pobudek. Był to człowiek niezmiernie trudny do zrozumienia, a przez to oczywiście trudny do opisania. Do swych wystąpień miał prawie zawsze słuszne powody, lecz niestety zawsze swe powody wypowiadał. Czasami załamywała się jego równowaga duchowa i wtedy warjował. Poza temi wyjątkowemi wypadkami bywał niezwykle rozsądny.
Ten pobieżny szkic jest potrzebny dla oceny późniejszych lat Dickensa. Owe lata były głównie poświęcone dwóm nowym sprawom, któremi Dickens się zajął. Pierwszą czynność stanowiły cykle publicznego czytania i odczytów, które w owym czasie zaczął systematycznie wygłaszać. Drugą — jego kolejne wydawanie „Household Words“ i „All the Year round“. Dickensa cieszyła każda możliwość i każde nowe zajęcie. Zajmował w życiu wiele stanowisk, był kolejno reporterem, aktorem, czarodziejem, poetą, i tak jak cieszył się temi zajęciami, tak samo radował się z odczytów i ze swego stanowiska wydawcy. Słuchacze, (którzy czasami tak szczelnie zapełniali salę, że musieli kłaść się na podniesieniu w około katedry), byli z pewnością zadowoleni ze swego prelegenta. Nie mamy równie silnie ugruntowanej pewności czy urzędnicy wydawnictwa byli w równym stopniu zadowoleni ze swego zwierzchnika. Lecz najważniejszą sprawą w obydwóch wypadkach jest wpływ tych czynności na ciągłość pracy samego Dickensa. Odczyty były ważne z tego względu, że utrwaliły publicznie i pontyfikalnie sposób w jaki sam Dickens rozumiał dzieła Dickensa. Tego rodzaju wiedza należy do gatunku wiedzy tradycyjnej, lecz mimo to ma bardzo poważne znaczenie. Moja własna rodzina mi przekazała, a ja prawdopodobnie przekażę następnemu pokoleniu, wyraźne wspomnienie sposobu w jaki Dickens nadawał nagle swojej twarzy wyraz idjotyczny, kiedy odtwarzał Betsy, służącą pani Raddle. Jeden z celów tradycji będzie tym sposobem osiągnięty, a osobom pomysłowym będzie trudniej dowodzić, że autor zamierzał dać w postaci Betsy satyrę przerafinowanego intelektualizmu.
Stosunek Dickensa do dwóch jego czasopism był ważny głównie ze względu na wspaniałe rzeczy, które dla tych wydawnictw pisywał, (nie mogę powstrzymać się od wymienienia cudownego monologu kelnera w „Czyichś pakunkach“), a także dla tego że stosunki wydawnicze doprowadziły go do cennego odkrycia: odkrył Wilkie Collinsa. Wilkie Collins był jedynym człowiekiem o niezaprzeczenie genialnych zdolnościach, który miał pewien punkt styczny z Dickensem. Obydwaj mianowicie łączyli w ciekawy sposób współczesny, pospolity, nawet banalny, pogląd na rzeczy, z dużą żywiołową sympatją dla dziwacznych wyroczni i duchów. Nie było w środkowo wiktorjańskiej erze Anglji typowszych przedstawicieli nudnych jej reform i racjonalizmu jak ci dwaj ludzie w cylindrach i z parasolami w ręku; ale nie było też nikogo ktoby im dorównał w opowiadaniu o duchach. Nikt nie miał więcej pogardy dla zabobonów, i nikt nie potrafił wzniecać tak silnych dreszczów zabobonnych. Nasi współcześni mistycy popełniają omyłkę, nosząc długie włosy, albo fantastyczne krawaty, jeśli mają nadzieję że przyciągną tem duchy. Kiedy chochliki i starożytne bogi powracają na ziemię, suną wprost ku nudnym cylindrom; gdyż te cylindry oznaczają prostotę, ukochaną przez bogów.
Książki, które Dickens od czasu do czasu wydawał były wciąż równie świetne, lecz świadczyły o wzrastającem dążeniu do staranniejszego i bardziej odpowiedzialnego sposobu pisania. To dążenie zauważyliśmy już w epoce przejściowej, której kulminacyjny punkt stanowiła książka: „Dom na pustkowiu“. Najważniejsza z kolei powieść: Ciężkie czasy“, potrąca nieoczekiwanie o strunę surowości. Bohaterowie są oczywiście przesadzeni, lecz są przesadzeni w sposób gorzki i rozważny; niema tam dawnego nieświadomego zacięcia „Mikołaja Nickleby“, lub „Marcina Chuzzlewita“. Dickens przesadza Bounderbyego, bo go prawdziwie nienawidzi. Przesadzał Pecksniffa, bo go prawdziwie kochał. „Ciężkie czasy“ nie są jednem z najświetniejszych dzieł Dickensa; lecz są może, w pewnem znaczeniu, jednym z największych pomników jego sławy. Dzieło to stwierdza i przypomina jak prawdziwie Dickens odczuwał wiele rzeczy; wówczas uważano to za niefilozoficzne zrzędzenie, lecz od tego czasu owe rzeczy wyrosły na olbrzymie zjawisko filozofji socjalistycznej. Byłoby dziką przesadą nazywać Dickensa socjalistą; lecz prawdę i osobliwość jego zapatrywań można wyrazić w następujący sposób: gdy wszyscy byli przekonani, że liberalizm jest równoznaczny z indywidualizmem, Dickens był ściśle określonym liberałem i ściśle określonym anti-indywidualistą. Albo można to jeszcze jaśniej określić: Dickens zauważył, że istnieje tajemnicza rzecz zwana ludzkością, do której i krańcowy socjalizm i krańcowy indywidualizm odnoszą się z głęboką i niewypowiedzianą obojętnością i że owa niezmienna i wszechmocna ludzkość jest rzeczą, którą on przypadkowo rozumie. Dickens wiedział, że indywidualizm i anti-indywidualizm są niczem innem jak tylko narzędziem do przewodzenia nad ludźmi. Czuł, co powinien odczuwać każdy powieściopisarz, że zajmujemy się zbytnio zagadnieniem, który system filozoficzny dany człowiek popiera, gdy tymczasem istnieje drugie zagadnienie: czy dany system filozoficzny popiera ludzkość. To też tego rodzaju książki jak „Ciężkie czasy“ pozostaną nieodłączną częścią potęgi i tradycji Dickensa. Dickens widział że systemy ekonomiczne nie są podobne do gwiazd, lecz raczej do latarni ulicznych; są objawami ludzkiego umysłu, które powinny być sądzone przez ludzkie serca.
Od tej chwili aż do końca, książki jego stają się coraz poważniejsze, niejako coraz bardziej odpowiedzialne. Dickens robi postępy jako artysta, choć może niezawsze jako twórca. „Mała Dorrit“, (wydana w 1857-ym r.) jest pod niektóremi względami o tyle subtelniejsza, a pod wszystkiemi względami o tyle smutniejsza niż inne jego dzieła, że nudzi dickensistów, a podoba się specjalnie Jerzemu Gissingowi. Jest to jedyna z opowieści Dickensa, która mogła się Gissingowi podobać nietylko dla swej genjalności, lecz także dla swego nastroju. Jest tam trochę ducha współczesnego, trochę smutku, a prócz tego jest w opisie charakteru Dorrita coś jakby fałszywego w stosunku do zasadniczych moralnych zasad Dickensa. Ciężkie przejścia życiowe łamią Dorrita rzeczywiście i ostatecznie, tak że nie potrafi się podźwignąć i wykorzystać lat zwycięstwa. Cień, który pada na te książkę jest nikły, lecz niema tam jasnego światła bezgranicznych ludzkich nadziei, o których na początku książki mówiłem; rewolucyjna praca wszędzie słabnie; zapada noc utylitaryzmu, w której żaden człowiek pracować nie może. Po raz pierwszy odczuwamy w książce Dickensa, że bohater ma czterdzieści pięć lat. Clennam jest na pewno o wiele starszy od pana Pickwicka.
Była to jedynie przelotna szara chmurka, Dickens powrócił do twórczości o weselszym nastroju; ale jego dzieła mają już wszystkie piętno dojrzałości. Odznaczają się ostrożniejszą budową; przejawiają się w nich uczucia ludzkie łagodniejsze i więcej zawiłe. Na dzieła Dickensa padły cienie innych, smutniejszych postaci, zrodzonych w zapadającym zmierzchu ery wiktorjańskiej. Następna książka „Opowieśc o dwóch miastach“ (1859 r.), nastręcza dobry tego przykład. Jeśli chodzi o wymowę i powagę, książka ta zajmuje miejsce osobne w twórczości Dickensa. Należy jej się osobne miejsce również i z tego względu, że Dickens zaczerpnął do niej natchnienie z gwałtownych i mrocznych stronic „Rewolucji Francuskiej“ Carlyle‘a, do czego się zresztą jawnie przyznaje. Istnieje zasadnicza sprzeczność między niespokojnym i nawpół sceptycznym transcendentalizmem Carlyle‘a, a tradycją i duchem szkoły, do której Dickens należał — trzeźwemi poglądami i wesołą stanowczością, które charakteryzowały dawny zadowolony radykalizm. Z tego względu genjusz Dickensa nie potrafił go ochronić, tak samo jak wielki genjusz nie ustrzegł Carlyle‘a od odtworzenia obrazu rewolucji francuskiej, który był subtelnie, a jednak zasadniczo fałszywy. Obydwaj wystawiają rewolucję jako zwykły żywiołowy wybuch spowodowany głodem lub zemstą, nie zdają sobie dostatecznie sprawy, że była to wojna w obronie zasad intelektualnych, a nawet w obronie intelektualnych komunałów. My, Anglicy współcześni, z trudem możemy zrozumieć rewolucję francuską; nie rozumiemy idei krwawej bitwy, stoczonej w imię zdrowego rozsądku; nie możemy pojąć aby zdrowy rozsądek mógł posiłkować się bronią i zdobywać. We współczesnej Anglji zdrowy rozsądek oznacza zgodę na istniejące warunki. Prawdziwym politykiem jest dla nas człowiek, któremu można w zupełności zaufać, że nic robić nie będzie; od tego jest przecież politykiem. Zaś w rozumieniu Francuzów — u których wyczuć można wpływ rewolucji — im człowiek jest rozsądniejszy, tem prędzej należy się spodziewać, że wywoła rzeź.
Wszyscy naśladowcy Carlyle‘a, nie wyłączając Dickensa, mają niejasne wyobrażenie iż sprawa, za którą Francuzi umierali, musiała być czemś zupełnie nowem i niesłychanem, jakimś paradoksem, jakiemś osobliwem bałwochwalstwem. Tymczasem kiedy tyle krwi spływało po ulicach — krew ta spływała dla truizmu; kiedy miasta drżały w posadach — drżały w posadach dla truizmu.
Zawadziłem o to historyczne zagadnienie, ponieważ ono ilustruje późniejsze zawilsze wpływy, które sprawiły że ostatnie dzieła Dickensa były bardziej poprawne, a zarazem mniej jasne. Umysł Dickensa miał dużo lepsze zadatki od umysłu Carlyle‘a, aby zrozumieć pogodny i rozsądny pierwiastek we francuskiej rewolucji. Francuska rewolucja była — pomijając inne jej cechy — charakterystycznie francuską i jako taka nie mogła mieć ścisłego odpowiednika wśród rdzennych Anglików, nie mógł nim być nawet radosny Karol Dickens. Lecz jago pierwsze radykalne oskarżenia były przesiąknięte prawdziwą i niezłomną tradycją samej rewolucji. W jego zarzutach przeciwko więżeniu Fleet było wiele wspomnień o zdobyciu Bastylji. A nadewszystko widać w jego dziełach pewien rodzaj rozsądnej niecierpliwości, która stanowiła istotę dawnego republikanina, a która jest zupełnie nieznaną współczesnym rewolucjonistom europejskim. Dawny radykał nie uważał się właściwie za „buntownika“, odczuwał tylko, że pokaźna ilość idjotycznych instytucyj zbuntowała się przeciw rozsądkowi i przeciw niemu. Dickens, powtarzam, jasno i świadomie przejął w spadku pojęcia rewolucyjne, choć przejął je w formie angielskiej; Carlyle zaś musiał odnajdywać rewolucję mocą swego genjusza i fantazji. Jeśli zatem Dickens, (jak to sam przyznawał), wziął od Carlyle‘a swoją wizję rewolucji, to znaczy że zapomniał o swej młodości i dostał się pod bardziej zawiłe wpływy końca dziewiętnastego wieku. Jego dawny humorystyczny i sentymentalny pogląd na ludzką naturę jest chwilowo zaćmiony w „Małej Dorrit“. Jego dawna polityczna prostuta została lekko zamącona przez Carlyle‘a.
Powtarzam raz jeszcze, że poważniejszy ton Dickensa przybiera rozmaitą postać, lecz pozostaje poważnym. W „Wielkich oczekiwaniach“ (1860—61 r.) ów ton brzmi w sposób wyjątkowo i szczególnie udatny. Ta piękna opowieść napisana jest z ciągłością i indywidualnym spokojem rzadkim u Dickensa. Lecz zaszedł już tak daleko drogą ponurej rzeczywistości, że zamierzał nawet dać powieści smutne zakończenie. Pip miał na zawsze utracić Estellę; i tylko zdrowy romantyzm Bulwera Lyttona odwiódł Dickensa od tego zamiaru. Najlepsza część powieści — opis wahań bohatera między skromnem życiem, któremu wszystko zawdzięcza, a zbytkownem życiem, od którego się czegoś spodziewa, dotyka bardzo prawdziwej a poniekąd tragicznej strony moralności, gdyż wielkim paradoksem moralności (paradoksem, który został odpowiednio uwydatniony tylko przez religję), jest to, że najpodlejszy gatunek grzechu, to właśnie grzech, który najłatwiej popełnić. Czytamy w książkach i balladach o szalonym człowieku, który może zabić albo palić opium, ale który się nigdy nie zniży do kłamstwa, do tchórzostwa, albo do popełnienia „jakiejś podłości“. Dla nas ludzi współczesnych, morderstwo i opium mają urok tylko w wyjątkowych wypadkach, a jesteśmy wystawieni bezustannie na pokusę popełniania podłości. Jedyną stałą możliwością jest możliwość zostania tchórzliwym obłudnikiem. Koło zdrajców znajduje się na dnie otchłani i najłatwiej do niego wpaść. Jest to jedna z doniosłych prawd biblijnych że biblja nie każe wielkim swym ludziom popełniać wielkich grzechów. Jej wielcy bohaterowie (np. Dawid i św. Piotr), popełniają drobne grzechy i zachowują się jak tchórze.
W opisie wahań Pipa, Dickens z podziwu godną ścisłością, scharakteryzował tę cichą zdradę — łatwość zapominania. A także zamieścił świetne spostrzeżenie o romantyzmie niskiego gatunku, z którego każdy snobizm bierze swój początek; tajemnica, którą otoczone jest życie patrycjuszów więcej nas zaciekawia niż jawne niż nawet nieprzyzwoite cnoty maluczkich. Pip dba więcej o pannę Havisham, która może będzie mu życzliwą, niż o Joe Gargeryego, który mu napewno dobrze życzy. Wszystkie te pojęcia są solidne i zdrowe, lecz jeszcze trochę za poważne jak na zwykłe usposobienie Dickensa. „Nasz wspólny przyjaciel“ (1864 r.), przenosi nas znowu w świat weselszych i normalniejszych pojęć Dickensa. Niektóre satyryczne karty, jak naprzykład ustęp o wyborach Veneeringa, są w stylu najlepszych dawnych satyr Dickensa; jest to satyra lekka i pełna fantazji, a jednak uderza znienacka i pewnie. Lecz i w tej książce natrafiamy w dwóch wypadkach na pełniejszy i poważniejszy sposób traktowania psychologji, a mianowicie: Dickens daje nam Bradley Headstone‘a, typ łotra o prawdziwie ludzkich rysach i daje nam postać Eugenjusza, którego moglibyśmy nazwać bohaterem o prawdziwie ludzkich cechach, gdyby nie to, że jest o wiele zanadto ludzki aby go można nazywać bohaterem. Zarzucano Dickensowi (a zarzut ten stawiali zawsze ludzie ordynarni), że nie opisał nigdy gentlemana; możnaby mu z równą słusznością zarzucać, że nie opisał nigdy zebry. Gentleman jest to odmiana bardzo rzadka wśród ludzkiego gatunku a dla ludzi w rodzaju Dickensa, którzy się interesują całą ludzkością, nie należy do najważniejszych. Lecz stwarzając postać Eugenjusza Wrayburne, Dickens odparł zwycięsko ów zarzut, gdyż nietylko opisał gentlemana, ale opisał także jego nieodłączne słabości i wewnętrzne niebezpieczeństwa; opisał szatana, który wciąż kusi sympatycznego próżniaka. W bezcelowej pogoni Eugenjusza za Lizzie Hexam, w jego jeszcze bardziej bezcelowem torturowaniu Bradley Headstone‘a, autor odczuł cudownie dziwny beztreściwy upór, który kieruje fantazjami i przyjemnościami klasy posiadającej. Dickens widział jasno, że tego rodzaju ludzie dążą najwytrwalej do rzeczy, na które nie mają szczególniejszej ochoty. Mamy tu jeszcze wciąż do czynienia z poważną psychologją.
Nowy stopień oddziela znów ostatnią książkę Dickensa od chaotycznego sposobu pisania dawnego Dickensa. W ostatniem jego dziele widać nietylko usiłowania w kierunku doskonalenia budowy powieści, ale także usiłowanie aby oprzeć powieść wyłącznie na budowie. Książka nietylko posiada intrygę, lecz jest intrygą. Z tego względu „Tajemnica Edwina Drooda“ (1870 r.), była może najśmielszem dziełem jakie Dickens usiłował napisać. Jest to, jak wszyscy wiemy, powieść sensacyjna, i to bardzo dobra powieść sensacyjna, dowodzą tego burzliwe dyskusje na temat jej właściwego zakończenia. To też uważam że powinna zająć także miejsce osobne wśród prac autora, bez względu na to że nie została skończoną. W innych swych książkach Dickens, jeśli nawet wprowadzał jaką tajemnicę, rzadko sobie zadawał trud nadania jej cech tajemniczości. „Dom na pustkowiu“ jest doprowadzony do końca, lecz gdyby go nawet autor przerwał w połowie, każdyby się domyślił że Lady Dedlock i Nemo zgrzeszyli w przeszłości. „Edwin Drood“ jest nieskończony bo w samym środku powieści autor umarł.
Dickens ogromnie się przemęczył swą ostatnią podróżą po Ameryce, podczas której wygłaszał liczne odczyty. Był to człowiek, u którego każda poważna choroba bardzo szybko się rozwijała, bo miał jak na chorego bardzo nierozsądne usposobienie. Wspomniałem już, że w jego niezwykłym charakterze było dużo cech kobiecych. A za najbardziej kobiecą cechę uważam to że pracował, ponieważ był zmęczony. Zmęczenie podniecało u niego fałszywą i gorączkową pracowitość, a stan jego się pogarszał jak pogarszałby się stan pijaka, któryby pił po to aby się wyleczyć ze skutków pijaństwa.
Dickens umarł w roku 1870-ym. Cały naród go opłakiwał jak nie opłakiwano nigdy żadnego sławnego człowieka, bo prezesowie ministrów i książęta krwi byli to ludzie mało znani w porównaniu do Dickensa. Dickens był prawdziwym królem ludu; był jak ci królowie w zamierzchłych czasach, którzy w obecności swych poddanych sprawowali sądy w cieniu dębów. Dickens w istocie sprawował wielkie sądy nad miljonami ludzi i wydawał uniwersały do licznych narodów. Jego bezsprzeczna wszechobecność w każdej dziedzinie życia publicznego była podobna do wszechobecności monarchy. Jego utajona wszechobecność w każdym domu i w każdej komórce prywatnego życia była raczej czemś w rodzaju wszechobecności bóstwa. Całe ludowładztwo ostatnich lat czterdziestu jest dziecinną zabawką w porównaniu do jego władzy nad ludem. Wobec takiej popularności można powiedzieć, że naigrawamy się z naszych polityków, a potrafimy zaledwie znosić naszych autorów. Takiej popularności nigdy nie zobaczymy, dopóki nie będziemy znowu narodem.
Dickens pozostawił za sobą prawie że ponury fragment, „Tajemnicę Edwina Drooda“. Kiedy się przerzuca tę powieść, tragiczny element śmierci autora, łączy się z tragicznym pierwiastkiem samej treści książki, z losem zapalczywego Landlessa albo półwarjackiego Jaspera, który rzeźbił djabły ze swego własnego serca. Budowa powieści jest bardzo dobra. Ręka autora nie straciła zręczności, przeciwnie, wciąż jeszcze na zręczności zyskuje. Lecz skoro przerzucamy tajemnicze kartki, powraca myśl uporczywa, która zawsze towarzyszy prawdziwemu miłośnikowi Dickensa: czy Dickens zyskał czy stracił, na wzroście techniki pisarskiej i na większem prawdopodobieństwie wydarzeń w swych późniejszych dziełach? Jego późniejsze postacie były podobniejsze do ludzi; lecz czyż jego wcześniejsze postacie nie były raczej podobne do bogów? Potrafił w późniejszych dziełach odtwarzać wydarzenia w sposób mniej lub więcej prawdopodobny, lecz gdzie się podział Dickens, który ongi potrafił odtwarzać nieprawdopodobieństwa? Gdzie ten młody poeta, który stwarzał majorów i architektów jakich natura nie ośmieliła się nigdy stworzyć? Dickens nauczył się opisywać życie codzienne tak jak opisywali je Thackeray lub Jane Austen; lecz Thackerayowi nie byłaby nigdy zaświtała myśl, z której powstał Crummles; a przykro wprost pomyśleć o Jane Austen, któraby usiłowała stworzyć Mantaliniego. Wiemy przecież, że istnieje dużo zdolnych powieściopisarzy, lecz jest jeden tylko Dickens. Co się z nim stało?
Pozostał sobą do końca i w swej ostatniej książce, w ponurej i tajemniczej historji Edwina Drooda, ukazuje się po raz ostatni — wspaniały i chwiejny, niby czarodziej, który żegna ludzkość. W samym środku tej skądinąd rozsądnej i raczej smutnej książki, tej szarej historji o dobrym księdzu i cichych wieżach Cloisterhamu, Dickens umieścił z całym spokojem jeden skończenie uroczy i zupełnie warjacki ustęp — szalone i nieprawdopodobne epitafium pani Sapsea: owe epitafium gdzie pani Sapsea występuje jako „pełna szacunku“ żona Tomasza Sapsea, wytrwała i konsekwentna w podziwianiu go. Epitafium kończy się słowami wspaniale rozmieszczonemi na płycie: „Przechodniu stań. I zadaj sobie pytanie. Czy potrafiłbyś tego dokonać? Jeśli odpowiedź wypada przecząco — odejdź z rumieńcem wstydu“. Najnieprawdopodobniejsze wydarzenie z „Papierów Pickwicka“ nie zawiera podobnej niemożliwości. Dickens nie byłby się ośmielił czegoś podobnego wówczas napisać nawet pod postacią kłamstwa Jingle‘a. Na żadnym cmentarzu gdzie grzebią ludzi nie znajdziecie tej nieocenionej płyty, nie może ona istnieć tam gdzie są cmentarze. Szaleństwo równie nieśmiertelne nie może istnieć na świecie gdzie gości także śmierć. Pan Sapsea jest jednym ze złotych darów, które czekają nas na lepszym świecie.
Było wielu Dickensów: był mądry Dickens, pracowity Dickens, Dickens ożywiony duchem społecznym; lecz największym był ten Dickens ostatni. Ów wybryk warjackiego humoru w ostatniej jego książce przypomina nam w czem leży jego potęga i jego wyższość. Pochwała tej boskiej bufonady powinna być ostatnią pochwałą, ostatecznem słowem wypowiedzianem na jego cześć. Warjackie epitafium pani Sapsea powinno być poważnem epitafium Dickensa.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Gilbert Keith Chesterton i tłumacza: Maria Godlewska.