<<< Dane tekstu >>>
Autor Bogdan Wojdowski
Tytuł Chleb rzucony umarłym
Wydawca Państwowy Instytut Wydawniczy
Data wyd. 1971
Druk Łódzka Drukarnia Dziełowa
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VIII

Wiało przez wytłuczoną szybę, czarnego nieba runęła gwiazda. Ciemności połykały krótki dzień, ledwo minęło południe. Zima, zima, kiedy wreszcie skończy się ta zima? Dawid chuchał w dłoń i rozcierał zziębnięte, sztywniejące palce. Ciężkie sople zwisały z rynien i wzdłuż dachu, jak ścięte lodem brody szkieletów poniewierających się na podwórkach. Słupek rtęci spadał ciągle w dół, stopień za stopniem. A tutaj z każdym oddechem ulatywało życie. Przed oknami pustoszejącej kamienicy rosło zwalisko śmieci, sprzętów, ksiąg, a śnieg zasypywał łachmany na ulicy, ślady przemarszu żebraków. Otwartymi drzwiami, oknami wywiewało papierzyska na schody, ze schodów na podwórze i dalej — hajda, przed siebie pomykał miastem uśmiechnięty Lejbuś na kolanach Fajgi, z chorągiewką w rączce, aż do placu Żelaznej Bramy, gdzie świąteczna fotografia przymarzła w błocie. Na chorągiewce zatknięte jabłuszko, w jabłuszko wetknięta kolorowa świeczka... Spuchnięte języki sterczały spomiędzy wyszczerzonych zębów jak kamienie, a twarze martwych siniały.
Porzucone zegary leżały na śniegu wskazując czas, który minął. Podarte modlitewniki sypały wersety, nieme klątwy błądzące bez celu, zżółkłe, zgrzybiałe kartki zrywające się bezładnie do lotu we wszystkie cztery strony świata. Rozbebeszone pierzyny, którymi owijali się wychodząc na ulice, prószyły pierzem w mroźnym powietrzu i mary Żydów, jak oskubane anioły, sunęły przez miasto.
Wiało przez wytłuczoną szybę gwiazdami z czarnego nieba.
— Wieszam w próżni gwiazdozbiory, planety i księżyce. Przeciągam Drogę Mleczną — mówił prof Baum, czochrając się zawzięcie tu i tam.
Wesz pełzła sobie powolutku po jego rękawie.
— Oto niebo.
Rozwartą dłoń jak drogocenną czaszę unosił palcami ku górze, ruchem pełnym znaczenia, a siniejące powieki same opadały na załzawione z chłodu oczy.
Niebo prof Bauma było puste, wymiecione z aniołów. Nie rozbrzmiewał w nim głos Boga i żaden przewrócony tron nie zagradzał drogi tym, którzy pragnęli tam wkroczyć. Światło, przestrzeń, ład. Niebo to było pierwszym zegarem. Mechanizm złożony z mas i obrotów bezbłędnie mierzył upływ wieczności. Zegarem, kalendarzem, który ludzie uczyli się przez wieki odczytywać. Wagą i miarą, podług której klecili swe małe wagi i miary. Ogniskiem energii, której nie ubywało, odkąd człowiek wyprostował się i jednym spojrzeniem objął gwiazdy. Łowca skryty za drzewem śledził ruch Wielkiej Niedźwiedzicy oszczekiwanej przez Psy, by uprzedzić świt i w porę stanąć na stanowisku, kiedy Wilk za Niedźwiadkiem skrada się do wyschniętego wodopoju. Rybak, nocą zapędziwszy się na rozległe łowiska, strzegł Rufy, Żagli i Ster kierował za Gwiazdą Polarną, oczekując wschodu słońca i pierwszej Ryby. Stamtąd, spod stropu świata, szły ku niemu niejasne znaki, które uczył się przyjmować i rozumieć, jakby do niego były wysyłane. Następstwo dni i nocy, miesięcy, pór roku, wszystko znajdował tam trwale wyryte.
Niebo to było kierunkiem, siłą, podróżą. Podróżą i miejscem podróży, siłą i kierunkiem siły. Tutaj, na dole, przestrzeń ogarniały cisza i bezruch. Ale wystarczyło wytężyć słuch, napiąć myśl i rozlegał się łoskot pękającej gwiazdy, głuche dudnienie żarzących się mas, syk mgławicy, która zmagając się z lodowatą otchłanią gromadzi siły w ciągu milionów milionów lat świetlnych swego połogu, by trysnąć w czarną przestrzeń nie narodzone jeszcze ciało młodej galaktyki. W niewymiernej pustce gotowej na jej przyjęcie, w skupieniu gromadzącej się energii tężała lotna materia i dokonywało się życie, rozpraszając w ciemności blask.
W tym świecie, gdzie Ziemia poruszyła się z miejsca i poczęła obiegać Słońce ze skończoną prędkością dwudziestu dziewięciu kilometrów na sekundę, panował ład pełen swobody utrzymywany na odległość władzą niebieskich ciał. Słońca, planety, księżyce nurkowały w przestrzeni jak zwinne ryby w wodzie, mijając się godnie w okrężnym ruchu po nieskończonych torach. Wysyłały światło znacząc miejsce swego pobytu w pustce i pochłaniały światło, żywiły się nim jak międzygwiezdnym planktonem. Wszystko miało tutaj swój porządek, miejsce, drogę — za dzień, za miesiąc, za rok. Wieczność rozciągała się przed światem, jak rachunek matematyka, który zbliża się dopiero do wyniku. Jedne gwiazdy umierały, inne rodziły się i nic tutaj pozornie nie ginęło. Białe karły przyczajone malały w ukryciu, by znów po latach wybuchnąć siłą utajoną w nich do czasu. Ogromne skupiska żaru zagarniały na swej drodze strumienie chyżego światła i wirowały, gigantyczne konchy, by wydać na świat potomstwo wielu słońc. Droga Mleczna, ojczyzna widzialnych gwiazd, rozciągała się w nicości pośród odległych mgławic, które rozpraszały się z niewyobrażalną prędkością w ucieczce i wypełniając wszechświat, wydychały w przestrzeń życie.
Prof Baum w uniesieniu wyciągał rękę wzwyż, nie widząc Dawida, który skulony siedział nad zeszytem.
Mróz nie będzie wieczność trwać. W styczniu dzień się wydłuży, w marcu nastąpi zrównanie, lody ruszą. Myślał z otuchą o nadejściu wiosny, a nagłe wspomnienie lata przejęło go wzruszeniem, jakby już poczuł na twarzy grzejące słońce. Zziębnięty, dygocąc, czekając, aż matka roznieci marny ogień — po środku tej zimy z czterdziestego pierwszego na czterdziesty drugi rok, która runęła na żywych i martwych, grzebiąc pod śniegiem życie — Dawid pytał:
— To świat ma swój cel?
A prof Baum odpowiadał:
— Tym celem jest śmierć cieplna. Świat dąży ku zagładzie.
Na pozór nic nie może ulec zmianie. Zima wyprzedza wiosnę, wiosna wyprzedza lato. Ale gwiazdy trwonią energię, konają w błysku światła, stygną, gasną. Planety oddalają się od nich w cień i chłód. Z każdym obrotem Ziemi Słońce porywa ją w niewiadomą stronę, z każdym obrotem Słońca Galaktyka porywa je w niewiadomą stronę. Siły ciążenia maleją, drogi rosną. Wszechświat mknie w nicość, ogromnieje z szybkością światła, ginie. Sfera gwiazd stałych nie istnieje... Geometria jest myślą rzuconą w przestrzeń, ruchem patyka w ręce Euklidesa, rysunkiem drogi, która ginie w piasku... Z każdym obrotem zmienić się musi paralaksa gwiazdy; aż suma kątów stanie się równa zeru i trójkąt zanurzy swe wierzchołki w nieskończoność. Sprężony jak bańka mydlana wszechświat, przez mgnienie spętany liniami wiążących sił, dąży do tego, by się rozprostować.
Prof Baum przymykał oczy, jak gdyby ujrzeć mógł w ten sposób ucieczkę mgławic.
A Dawid pytał:
— Więc gdzie jest piekło?
Prof Baum rozkładał kartę gwiaździstego nieba, uśmiechał się słabo i pochylając głowę nad kosmosem wskazywał palcem.
— Tu.
To tutaj, gdzie kołysze odwłokiem Skorpion i unosi swój jadowity kolec nad światem, Żydzi po namyśle umieścili piekło. Izajasz nazwał go robakiem, który nie umiera. Serce robaka, skryte wśród gmerających po niebie odnóży, alfa Skorpiona, dół, dół bez wody, jama, grób. Tutaj strąceni, ofiary wszystkich wyznań, spadają tłumem przez wieczność z potępieńczym chichotem. „Cha, cha, cha, cha!” Stąd wyfruwa na świat żarłoczna szarańcza, nieczyste robactwo, karakony, pluskwy, wszy, by się rozmnożyć na krwi żyjących i odlecieć do piekła. Królestwo płazów, gadów i owadów, gdzie lęgnie się zło, wstręt, lęk, wszelkie utrapienia ludzi, plagi, które Jehowa czerpał hojną ręką z tego dołu i sypał na ziemię. Nietoperze, pająki, węże, jaszczurki, ćmy oślepiające samym dotknięciem skrzydeł, ropuchy parzące swym jadem, salamandry leniwie wylegujące się w ogniu, wampiry ssące krew i duszące zmory znalazły w tym dole schronienie. Wwiercają się we włosy, skrycie kąsają nocą, ogryzają śpiącym palce.
— Ach, to tu.
Słabo pełgał ogień rozniecony przez matkę. Z plamą sadzy na czole, ze śladami popiołu we włosach, machała ścierką przed otwartym paleniskiem i sączył się dym. Poruszała pogrzebaczem śmiecie pod blachą, które tliły się niemrawo z sykiem ustępującej wilgoci. Ojciec opatrzył karbidówkę, a zielone światło zalało jej twarz. Na uniesionym chudym łokciu widać było szare zgrubienie, plamę spierzchniętej skóry. Czarne oczy zalśniły połyskiem ognia i zgasły, kiedy odchyliła głowę zakrztusiwszy się dymem. Pełzł po jej szyi, we włosach, a ona kasłała, ręką oganiała się przed tym dymem.
— Daj no tę zawszoną koszulę, zaraz zrobię z nią porządek... Ehem, ehem.
Nie bał się piekła, chociaż wiedział o jego istnieniu. Kapłani wszystkich wyznań straszą piekłem i groźbą mąk wiecznych. Piekło, piekło... Długotrwałe gotowanie ludzkiego mięsa na wolnym ogniu i ciągłe polewanie pieczeni smołą. Siarka, olej, wszystko to podsyca ogień, ale czy można wiecznie płonąć? Jak długo można płonąć, aby nie spłonąć? Jak długo można się gotować, aby się nie ugotować? Próbował sobie wyobrazić takie cierpienie i nie mógł. Próbował sobie wyobrazić lęk przed takim cierpieniem i też nie mógł. Zimno; może gdyby nie było tak zimno, łatwiej by to poszło i obraz ognia piekielnego wstrząsnąłby nim? W każdym razie na karcie wyglądało to tak: od konstelacji Wagi, gdzie dawniej umieszczano szczypce Skorpiona, wygięte cielsko ognistego robaka, robaka, który nie umiera, sięgało swym odwłokiem aż po rozwidlenie Drogi Mlecznej. Palec prof Bauma zatrzymał się i ukazał gwiazdę pierwszej wielkości. Był to Altair. Czy może być ogień, który nie gaśnie?
Ogień ten wyobraża gwiazda Ołtarza. Widać — o, tutaj, u rozwidlenia Drogi Mlecznej świeci. Jaśnieje ta gwiazda pierwszej wielkości w cieniu kosmicznego drzewa, drzewa życia. O, drzewo, drzewo, wielkie drzewo! Było już jodłą, cedrem, oliwką, figą, jesionem, winoroślą, cudownym zielem. Pismo mówi, że drzewo to wyrastało z wód. Dawniej — dawniej myślano, że Ziemia zewsząd otoczona jest oceanem. Dlatego drzewo, w którego cieniu żyją wszystkie zwierzęta i wszystkie narody, wyrastało z wód.
— Mówiąc słowami proroka Ezechiela — i prof Baum uśmiechnął się blado.
W ogóle cały ten obszar nieba jest niezmiernie ciekawą strefą pojęć. To Ogród Arabski pełen starych, prastarych tajemnic. Raj, piekło, niby tak daleko. Prof Baum zatoczył dłonią krąg na karcie, jednym ruchem łącząc odległe gwiazdozbiory. O tak, pełno tu starych tajemnic.
Raj. Wyobraźnia podsuwała mu ciągle jedno pragnienie. Kiedy skończy się wojna, postawi przed sobą rzędem pięć bochenków chleba, kosz bułek, drugi kosz rogalików i będzie wszystko dokładnie smarował masłem i zajadał. Do syta. Skoro go to zmęczy, położy się do cieplutkiego łóżka, wyciągnie, pośpi, umyje, a potem znów siądzie do stołu. Będzie połykał rogaliki z makiem, zapijając białą kawą. Nigdy nie chciał pić kawy z mlekiem; czego teraz żałuje. Tylko nie myśleć o jedzeniu, koniec wojny tak daleko. Jak jutro uda mu się znów przebiec za mur, to pójdzie na tamtą stronę po chleb. Uda się jeszcze tym razem. Wszystkie bramy muszą się otworzyć przed głodnym — i wszystkie bramy otwierają się przed głodnym.
Ale o tym — jak powiedzieć? Wstyd, hańba. Zawsze, kiedy jest po tamtej stronie, kupuje osobno ćwierć kilo chleba i zjada ukradkiem, sam, bo kupuje tę ćwiartkę skrycie dla siebie; w sieni najbliższego domu, gdzie się chowa po wyjściu ze sklepu, połyka w paru kęsach i milczy o tym; połyka ze wstydem, zamykając oczy i dając się unieść występnej rozkoszy napychania brzucha. A przecież mógłby odnieść wszystko do domu, zacisnąć zęby, wytrwać — tak, a kiedy myśli o czekającej go drodze powrotnej, jakiś głos mówi pobłażliwie: „Nażryj się, to już ostatni raz!” Słucha posłusznie tego głosu, głosu rozsądku, który zawsze wiedzie na pokuszenie, bo za każdym razem jest ostatni raz. Czy wolno tak? Wiedział, że nie wolno. Teraz drżał, trochę z zimna, trochę na dźwięk słów prof Bauma, które przejmowały go czymś na kształt lęku. Ale lęk przed ogromem wszechświata to zupełnie co innego niż strach przed żandarmem Krwaworączką. Lęk, zdumienie, zachwyt. Czy nigdy nie będzie mógł wypowiedzieć? O swym strachu przed żandarmami nikomu nie pragnął powiedzieć.
— Palić się dzisiaj wcale nie chce, co za los — narzekała matka. — Daj tę zawszoną koszulę tutaj, prędko.
Ojciec zwilżył szmatę paroma kroplami politury i tak wrzucił pod blachę. Zabuzowało! Politura zawiera jakiś olej, żywicę, spirytus palny; na tej piekielnej mieszance upiecze się każde paskudztwo i spłonie, a ciepło rozpalonych śmieci buchnie na twarze kojącym, przelotnym powiewem. Ojciec zatkał korkiem butelkę, przybił dłonią i postawił w kącie za skrzynią, gdzie przechowywał dotąd resztę narzędzi, wpółopróżnione naczynia z ciemnymi tapicerskimi płynami: pokostem, bejcą, politurą, lakierem.
— Giń, zarazo — i matka pogrzebaczem wcisnęła zawszony gałgan głębiej w otchłań komina. Stęknęła, uniosła z blachy saganek i postawiła na ogniu.
„Giń, skorpionie!” I człowiek na pustyni ciska jadowitą śmierć razem z własnym płaszczem do ogniska. Nie ma innej rady. Dawid po swojemu tłumaczy sobie, jak na niebie zapłonął ogień Ołtarza i znalazł się w tym ogniu gwiazdozbiór Skorpiona.
— Moim ołtarzem jest ta kuchnia, ten dom moim grobem. Ehem, ehem — pokasływała matka. — Udusić się można w tym dymie, ehem, ehem. Co mi zostało z życia? — Chwytała rozżarzone fajerki na haczyk całymi wiązkami, jak obręcze świetliste, i unosiła w górę. — Cały świat mi się skurczył do tej zapluskwionej nory, do tego paleniska, do tych fajerek. Piekło... Oglądam tylko wszy, pchły, pluskwy, karaluchy i inne robactwo. Już nie pamiętam nawet, kiedy ostatni raz... Ehem, ehem. Świata bożego nie widzę... Ehem, ehem.
— Świat — wołał ojciec znad materaca, który naprawiał. — Co za świat ci się roi? Zimno, pusto, ciemno. Pijany Krwaworączka biega, szyby tłucze. Kogo zobaczy, zaraz strzela. Kule świszczą za każdym rogiem. Co ci się znów roi?
— To też prawda.
Matka postękując szła do sieni, niosąc przed sobą czarny saganek, z którego biła para.
W ukropie wszy zdychają i wypływają na wierzch, lekkie, rozdęte i żółte. Gnidy — te przetrzymują jakoś kąpiel we wrzątku; aby je wytępić, trzeba prasować po praniu wszystkie szwy odzieży. Wzdłuż załamań koszuli, kołnierza, rękawów wypływają pod rozgrzanym żelazkiem tłuste plamy. Bielizna jest potem szara i pełna brzydkich smug, ale insektów mniej się gnieździ. Raz w miesiącu matka moczy w kotle brudną bieliznę i parzy wszy. Zieleniejąc na twarzy z wysiłku, dźwiga kocioł. Wyżyma ścierki, chwyta się za wątrobę, narzeka. Na własną rękę toczy wojnę z robactwem pełznącym ze wszystkich kątów, szpar, dziur, szwów odzieży, załamań bielizny, włosów, zewsząd. Latem łóżka pędzluje terpentyną i amoniakiem, niech zginą pluskwy. Podłogę zlewa ukropem i szoruje ostrą ryżową szczotką, niech przepadną karaluchy. Jest wiele odmian karaluchów, jeśli się im dobrze przyjrzeć. Lekko biegają na ruchliwych, wysokich odnóżach, wszędzie ich pełno, kłusują całymi szwadronami w poszukiwaniu odpadków, zamiatają podłogę przed sobą długimi, cienkimi wąsiskami w popłochu i zamęcie. Kiedy już lekki karaluszy zwiad schodzi z placu, wówczas zjawiają się pojedynczo tępogłowe, ciemnopokrywe; jak ciężko opancerzone tanki, poruszają się ociężale i z wahaniem. Skąd ta nazwa, prusaki? Zimą pluskiew i karaluchów mniej, ale wszy w grubej odzieży z każdym dniem przybywa. Pomóc mogą tylko czary i matka stosuje czary; wyczynia dziwne i ciemne praktyki, chwyta się prastarych sposobów, iska gałgany. Kiedy już nie ma do jakiegoś łacha cierpliwości, rzuca w ogień razem z insektami. Niech spłoną. Odzieży ubywa, wszy rozmnażają się dalej. W widocznym miejscu spółkują na ścianie, opadają na łóżko i niedołężnie gmerają w powietrzu łapkami, póki nie przewrócą się z grzbietu na brzuch, a wtedy wolno, nieustępliwie zbliżają się w poszukiwaniu ciepła, schronienia przy ludzkiej skórze, krwi.
— Dziwne — mówił prof Baum — ale odkąd nastały te mrozy, nie mam sił ani odwagi przewrócić koszuli na drugą stronę. Duże czyny, małe czyny. A cóż to wszystko znaczy? Ot, takie pranie bez mydła. Trzeba być świętym. Skąd brać siły,
Ojciec przeszył powietrze sztywnym palcem, pani Fremde? I skąd je pani bierze?
— Od dużych czynów, wielkich czynów i największych czynów sparszywiał ten świat.
A matka broniła się słabym uśmiechem.
— Mydło takie drogie, proszę pana. Gdybym tego wszystkiego nie robiła, już dawno zjadłyby ich żywcem wszy.
— Dwie wojny światowe mam za sobą — mówił prof Baum z dumą. — W piechocie, w szarej piechocie. I po zastanowieniu muszę powiedzieć, moi państwo, że prawdziwie heroiczne czyny historia pomija milczeniem.
— Nie opuszczać rąk, jak długo się da. To tylko jest ważne — mówił ojciec. — A bohaterów niech pan nie szuka na naszej ulicy, Baum! Oni mają pełny brzuch i chodzą z gnatem w ręku.
Matka wzdychała.
— Nafty mało, tyle co na lekarstwo.
Ojciec pytał:
— Znowu nacieranie głowy?
Dawid parsknął głośnym śmiechem.
— Tobie tak łatwo powiedzieć, wszy uciekają na sam widok twojej łysiny!
I ojciec się śmiał.
— Tak, tak, wojna. Druga wojna światowa z robactwem.
— Weź ze mną kocioł do sieni, kiedy szmaty wystygną, pomożesz mi wyżąć, Jakow.
Prof Baum przesunął dłonią po stole, jakby ścierał zapisaną, brudną i niepotrzebną już tablicę.
Jeden ruch, jedno spojrzenie — i zawalił się odwieczny świat, a szczątki jego krążyły za oknem w odległej przestrzeni, wirowały wśród gwiazd jak przestrogi astralne, zgrzybiałe znaki zodiaku, mity, które wróciły na swe dawne miejsce. Noe nie ocali gatunków, potop nie wydarzy się raz, lecz wiele razy, a mamut ominie z daleka arkę. Biedny mamut, zamarznie w lodach Syberii! Drabina, po której Jakub pnie się wśród chmur, prowadzi donikąd, drabina nie ma ostatniego szczebla, sen nie ma końca i ręce Jakuba mdleją. Ślepy Mojżesz bez laski kona z pragnienia, a połamane tablice zasypie, zasypie piasek pustyni. Jonasz nie zdąży na czas do Niniwy. Ryba zgubiła drogę wśród wód i zdycha, a jej wielkie cielsko tłucze się na mieliźnie. Estera szlocha w ogrodzie króla przez wieczność i nie wybawi narodu. Kielich jest pusty, a kiedy prorok Eliasz przyjdzie na naszą ulicę, pozbiera rozrzucone kości. Biblia runęła w gruzy; wszystkie nauki dziadka poszły na marne. Dawida piekły uszy, miał błyszczące gorączką oczy i pocił się z wrażenia. W popłochu zapragnął znów złudzeń, które dawno porzucił; jakaś część jego istoty zapadała się w nicość i czepiała ostatkiem sił pamięci, wołając o pomoc, a on nie czuł w sobie wiary, tylko bezładną tęsknotę. Więc nie ma już nic — nic pewnego, trwałego? Prof Baum mówił, że nie. I dawał przykłady.
Rozumiał piąte przez dziesiąte, ale jakiej emocji dostarczały mu te przykłady.
Człowiek jadący pociągiem podrzuca kulę i kula wraca do ręki. Jaką drogę wykonała kula? Pasażer w wagonie mówi, że biegła po prostej. A pociąg mija już w pędzie maleńką stacyjkę i stojący na peronie zawiadowca może zaręczyć, że kula biegnie po łuku. Jak to możliwe, zastanawiał się Dawid. Pocierał palcem brudne, lepkie drewno stołu, aż piszczało. A gdyby posuwać się ponad wagonem z tą samą szybkością i w tym samym kierunku, znów można by ujrzeć ruch kuli po prostej równoległej do toru. A więc inaczej niż pasażer w wagonie, który wyrzucił ją pionowo do góry. Można wybrać taki punkt w przestrzeni, skąd ruch kuli odbywać się będzie po obwodzie koła, elipsy... Można wyobrazić sobie tę samą kulę odbywającą drogę po krzywiźnie, która jest wycinkiem dowolnej figury. Wszystko zależy od tego, jaki punkt obierzemy w przestrzeni i w jakim kierunku, z jaką prędkością poruszamy się względem pociągu, globu, układu. Hopla, kula tańczy! Jest wszędzie i nigdzie. Kreśli swobodnie trójkąty, kwadraty, kuby, wymyka się w przestrzeń, wolna i lekka, wyprzedza ociężały parowóz i mierzy w nieskończoność. Ruch już dawno wyniósł ją poza obręb ciasnego wagonu, gdzie senny pasażer, znudzony powolną jazdą lokalnego pociągu na trasie Skierniewice — Koluszki, ziewa i chwyta kulę, ważąc jej martwy ciężar w ręku.
A to wszystko za obiad bez chleba, za talerz buraczanki trzy razy w tygodniu, co drugi dzień. Matka mówiła, że tanio. A ojciec na to po swojemu:
— I tak do piachu, i tak do piachu.
— Jakow, przecież to dobry profesor, on zna się na wszystkich przedmiotach i mógłby uczyć nawet na uniwersytecie.
— Baum? Jaki, czego profesor? Też coś. Dyrektor świeżego powietrza!
Na brudnej, wymiętej koszuli resztki kamizelki, koc w ręku zamiast płaszcza i blaszanka przy pasku. Getry, a pod getrami dziurawe skarpetki i gołe nogi. A kiedy szedł ulicą — najpierw unosił się zamszowy getr, potem brudna pięta, a na samym ostatku luźny obcas podartego buta. I to już był cały prof Baum. Latem przychodził punktualnie o piątej. Zimą o godzinie trzeciej, póki jasno. Zdejmował koc zarzucony na ramiona, zwijał i siadał na nim. Przed obiadem zacierał ręce: co dzisiaj mamy? Dawid krzywił się i marszczył, kiedy słyszał własny głos, układny i obcy. Słowa, których miejsce było na papierze, rosły w ustach, kleiły się jak mokre ciasto. Prof Baum pochłaniał wodnistą zupkę, a on głośno powtarzał to, co miał zadane z poprzednich dni. Kiedy talerz był pusty, łyżka oblizana do sucha, prof Baum chował ją do kieszeni i wtedy on gładził zawinięte kartki tłustych, wytarmoszonych zeszytów i prostował ośle uszy. Z mozołem odmieniał czasownik w obcym języku.
— Ja jestem, ty jesteś, on jest. Ona jest.
— Dalej, czas przeszły!
Hi, kogo to obchodzi? Pisał niechlujnie, sadząc ogromne byki. Prof Baum brał ołówek i z powagą stawiał w zeszycie czerwone fajki. Sypały się z rękawów wszy. Kiedy spod gwiazd spadali na ziemię, rozpoczynało się powolne, żmudne dyktando, którego nie cierpiał. „Oto raczył zasiąść do śniadania władca Paflagonii... Czytanie listu tak pochłania jego uwagę, że nie widzi przed sobą dostojnych jaj na miękko i jaśnie oświeconych bułeczek leżących na stole.” Prof Baum dyktował, chichotał złośliwie i popatrywał na Dawida. Wyszukane okrucieństwo lektur szkolnych w niego było wymierzone, wszystkie te bajki dla sytych. Rzygać się chce i nie ma czym. Jak po ichniemu jest król? A jak jajko? Czy to możliwe, żeby czytać list, kiedy na stole leżą bułki? No, ale skoro król Walorozo jest bohaterem. Wszystko tak ciężko wchodziło mu do głowy; był tym zrozpaczony i bohatera pisał ciągle przez „ch”. Długi czas był z tym spokój, nauka poszła w kąt. Z rozrzewnieniem myślał o lecie i utraconej swobodzie. Ostatnio, po paromiesięcznej zwłoce, prof Baum znów wyjechał z równaniem o jednej niewiadomej i po całym dniu włóczęgi na mieście Dawid musiał zginać kark nad książką. Zmierzch zatapiał twarz, szarzał w szczecinie zarośniętej dziko brody, rozwiewał łachmany, koc zarzucony na plecy prof Bauma jak chusta. I rozlegał się głos. A Dawid słuchał cierpliwie, cicho. Kiedy dyktando zostanie napisane i skończy się ta nienawistna bujda pełna róż i słowików, wtedy prof Baum splecie ręce nad stołem, obiecująco chrząknie i zacznie opowiadać, jak jest zbudowane niebo. W głowie szumiało z głodu po kiepskim obiedzie i kręciło się z wysiłku po rozwiązaniu równania pierwszego stopnia, a w tym szumie padały słowa, na które czekał.
— Wołają cię, podejdź do okna — powiedział prof Baum.
Matka narzekała:
— Prosiłam cię przecież tyle razy, żebyś więcej się z nim nie zadawał. Ani z byle kim.
— Z byle kim — powtarzał ojciec i hałaśliwie tłukł młotkiem. — Zadawał, dobre sobie. Całe życie zadajemy się z byle kim. A z kim?
— Boże, Boże — narzekała matka — kiedy to się wreszcie wszystko skończy.
— Niedługo — odpowiadał ojciec i umyślnie tłukł młotkiem. — Jeszcze trochę... i już!
Elijahu stał na podwórzu i śnieg topniał mu na twarzy; machał nagląco ręką, gwizdał wsuwając dwa palce między zęby.
— Schodzisz czy nie schodzisz, Dawid?
A on potrząsał głową, dalej stercząc w oknie. Milczał, patrzył w niebo z wyrzutem, jak więzień pozbawiony wolności, i myślał o hr Monte Christo. Widział, że Elijahu odwraca się, z pogardą wtyka pięści w kieszenie i głośno szurając zerwaną podeszwą znika w ciemnej bramie. Żal mu było siebie, żal Elijahu i żal tego, że nie umie gwizdać na palcach jak on. Tymczasem prof Baum schował niedopałek papierosa do małej kieszonki w kamizelce, zarzucił na ramiona koc przed chłodem, mówiąc:
— Czas na mnie — ale nie odchodził.
Na dzisiaj dosyć.
Dawid wysunął szufladę, w której chował zeszyty i wszystkie książki. Stała na podłodze pod łóżkiem. Przewracał odarte z okładek, żółte i brudne, sypiące się stronice.
Z książki kartka wypadła. Był to list. List zaczynał się tak: „...na rany Chrystusa, człowieku!”
Żyją jak na froncie. Niemiec w każdej chwili może wpaść, wygnać w pole do łopaty, a wszystko ma być otwarte na oścież, chlew, stodoła, i śpią nie zdejmując butów. W miasteczku Żydków odrutowali, to się nazywa Judenstadt, potem spędzili tłum innych Żydków z całego powiatu i za te druty. Giną nago prawie i na mrozie, bo budy marne i pomieścić nie mogą całego narodu.
Przedtem za druty rzucano im po kawałku chleba z litości, ale za taki kawałek chleba kara śmierci przez powieszenie.
Co nie wymarło, poszło w pole. Swoi swoim doły kopali i swoich grzebali w tych dołach. A sami kładli się na wierzchu. Za drutami zrobiło się pustawo, ale Niemiec poszedł po rozum do głowy i doły kazał z powrotem rozgrzebać. Co tam zostało, do lasku wozić i palić. We dnie czarny dym wali słupem pod niebo, nocą ogień wielki buzuje.
Widać z dala w całej okolicy. Kości mielą i do rzeki. Patrzeć nie można i serce się ściska. Od tego dymu, swądu gorzko w ustach i chleb smakuje jak piołun. Ani jeść, ani spać, jak kołowaty każdy chodzi. A jeszcze z podwodą pięćdziesiąt kilometrów gnają tam i z powrotem. Żydków, którzy żywi za drutami pozostali, do tego lasku wożą i prosto w ogień. Słabych to nawet nie strzelają. Żywcem nagusa bez koszuliny, jak stoi. I dalej go — jednego po drugim. Namarnowali Żydków. Żyć się nie chce, uciec nie ma gdzie, człowiek głowę traci. We wsi boi się brat brata. Mówią, że tak wszędzie.
List kończył się tak: „Nie mam do ciebie żalu, ty do mnie nie miej. Do końca życia modlić się za was będę.”
I już. Zamyślił się nad tym listem. Wiedział, że kiedyś ojciec chciał go posłać na wieś do Hrybki. Dobrze tam było, cicho, zielono; ale skąd ten ogień i co to za dym? Każde słowo z osobna rozumiał, a wszystkie po kolei rozpierzchły się natychmiast, nie umiał ich złożyć razem. Kto podłożył ogień w lesie i dlaczego ciągle się pali? Jest takie jedno miejsce w Pięcioksięgu i dawniej, kiedy dziadek uczył go starego języka, kazał mu głośno za sobą powtarzać: „A Pan szedł przed nimi we dnie w słupie obłoku i tak ich wiódł drogą. A w nocy w słupie ognia i tak im świecił, aby szli we dnie i w nocy.” Dziadek uważa, że to przepowiednia na przyszłość, a prof Baum uważa, że w Piśmie świętym ukryte są obserwacje nieba. Mówi się, że ktoś idzie za swą gwiazdą; Żydzi też szli za swoją gwiazdą, aż doszli do Ziemi Obiecanej, to nie ulega wątpliwości. Zacisnął powieki, próbując z wysiłkiem wyobrazić sobie swoją gwiazdę, ale słowa listu wciskały się do myśli i coś strasznego, dławiącego spadło mu na twarz.
Pytał prof Bauma o wszystko i na wszystko otrzymywał odpowiedzi. Martwiły go dawno niejasne wersety, przy każdym z nich obrywał po łapach, lecz nie wierzył w to, że można je objaśnić. Prof Baum mówił z błyskiem w oczach rzeczy najprzedziwniejsze i nie kładł palca na ustach, jak dziadek. Obłok nie był obłokiem, a ogień ogniem. Z ciemnych słów zajaśniała gwiazda Altair i zamgliła się światłem złota mgławica Praesepe. Mojżesz stracił dar rozpoznawania boskich znaków, a ciągnący za nim Żydzi szli podług pewniejszych wskazówek i kiedy tracili z oczu Altair, kierowali wzrok na konstelację Raka. Jehowa nie okrywał więcej chmurą niesionego przez nich ołtarza ani zapalał ogni na ich drodze. Altair był owym ogniem ołtarza, a mgławica Praesepe owym słupem dymu. Obłok, który prowadzi za dnia, i ogień, który prowadzi nocą? Dawniej zdanie to musiał tłumaczyć prościej i bez sensu, dopiero od prof Bauma dowiedział się, że wiosna i lato rozciąga się na niebie od Barana do Panny, a jesień i zima od Wagi do Ryb. Wiosna i lato, biblijny dzień, stawiał Żydom przed oczy mgławicę, jesień i zima, biblijna noc, pozwalała im orientować się według gwiazdy pierwszej wielkości; szli pustynią, szukali kierunku i wspomagała ich astronomia, a nie Jehowa i zależnie od pory roku obierali na drodze inne znaki.
Jak ciężko się skupić. Myśl ulatuje, krąży z wysoka nad zeszytem, odepchnięta trudem zadania, w którym dwie niewiadome straszą niedocieczoną tajemnicą, jak dwa upiory o zakrytych twarzach. Stawiał cyfry, przekreślał je i poprawiał wynik, miął notatkę i zaczynał od nowa, a u kresu wysiłków leżała przed nim znów czysta kartka papieru. Wzrok bezmyślnie zatapiał się w niezmąconej bieli i pióro z wahaniem ważyło się w powietrzu. Nużył się szybko i było mu wstyd. Pragnął zataić to przed prof Baumem. Czy wszystkim i zawsze wszystko z takim trudem przychodzi? Usiłował przypomnieć sobie uczniów, których znał ze szkoły na Srebrnej, ich pilne spojrzenia rzucane w pośpiechu na tablicę, błyszczące oczy i rozpalone policzki na lekcji matematyki, ruchy nieprzytomne jak we śnie, bzykanie muchy, która podnosiła w ciszy alarm na klasówce, gdy trwożnie nasłuchując dzwonka liczyli minuty dzielące od chwili złożenia zeszytów na katedrze. Z rozmachem pisali wstęp, rozwinięcie i nigdy nie starczyło im czasu na zakończenie. Dotrzeć do końca udawało się nielicznym; w skupieniu i nie podnosząc karku znad ławki sporządzali starannie plan, a potem wypełniali punkt po punkcie. Widywał jeszcze niektórych na ulicach.
Gryzł paznokcie i bezładnie wspominał wszystko, co zachowała pamięć z tamtych lat. Niczego nie można porównać z udręką takiego pochmurnego dnia, kiedy musi siedzieć nad zeszytem i wie, że zbliża się pora wypełnienia obowiązku. Czuł, jak wzbiera w nim jałowy upór dłużącej się bezczynności. Oskarżał się i tonął w samooskarżeniach, aż do dna. Był nicością, pyłkiem, ostatnią istotą pod słońcem, której nie warto okazać pobłażliwej uwagi (spostrzegł już dawno, że nawet prof Baum nie silił się wobec niego na należytą surowość). Patrzył bezmyślnie i ze smutkiem na rozłożoną książkę, przenosił znudzone spojrzenie na zeszyt, bez otuchy podejmował na nowo wysiłek i ogarniał go nieokreślony lęk. W takim razie co z nim będzie, jeśli do niczego nie jest zdolny? Widział przed sobą przyszłość jałową i pustą, długie dni wypełnione równomiernie szarą nudą. Los krył się w przerażających obrazach: zostanie bez wątpienia nędznym włóczęgą, leniwą kreaturą i będzie skarżył się natrętnie, zabiegał drogę innym spieszącym do swych ludzkich zajęć i w małości, w opuszczeniu dokona marnego życia, którego cel pozostanie nieznany, ponieważ tylko on sam mógłby z wysiłkiem go odnaleźć. Wyobrażał sobie ze smutkiem i z próżnością ostatni swój dzień, kiedy żałować będzie rozpaczliwie wszystkich przeszłych dni, kiedy skruchą i rozdzierającym żalem przepełniony wspomni ogromną pustkę, strwoniony czas, zmarnowane istnienie. Przepadło, wszystko przepadło. Umrze i to, do czego okazał się niezdatny i słaby, przypadnie w udziale nie jemu.
Skrupuły budziły wyobraźnię. A wyobraźnia podsuwała obrazy, które syciły lenistwo i były ukojeniem, uśpieniem woli. Stało się. Upadek tchórza nikogo nie poruszy; on sam niech przyjmie zasłużony wyrok i pochyli głowę przed obojętnością, która mu się należy. Poczuł, jak serce przepełnia mu tkliwość, pokorny podziw dla innych; wspomniał rozważne i pewne ruchy ojca, w skupieniu krzątającego się przy warsztacie, uśmiech roztargnienia, z jakim wuj Gedali go witał i nieśmiało udzielał otuchy, jasne czoło i surowo zaciśnięte usta, kiedy gniewem unosił się w rozmowie wuj Jehuda, uważne spojrzenie zmrużonych oczu dziadka, kiedy prostował się i wydobywał ukradkiem z zamyślenia, a wszystkie głowy zwracały się wówczas ku niemu — każdy z nich ma jakąś ukrytą przed nim zaletę i nikt z nich żadnej cząstki swych zalet jemu nie udzielił. Okropne, że musi być tym, kim jest. A przecież kto ma mocny charakter i wolę, może się poprawić i zacząć nowe życie: wierzył w to, i tym mocniej, im więcej nabierał pewności, że sam niezdatny jest do takiego czynu. Żałosna niemoc, koniec godny takiego tchórzliwego istnienia. Nigdy już się nie zmieni, nigdy; jutro wstanie tym, kim był wczoraj.
Dawniej, przed snem nawiedzała go natrętna myśl, której nikomu nie mógł powtórzyć. Odarta ze słów, była na tyle wyraźna i jasna, aby utrwalić się w pamięci i w niej pozostać długo. Czy można nie być? Nie być, to znaczy nie istnieć. A przecież nie można nie istnieć ani wyobrazić sobie istnienie kogoś innego zamiast siebie samego. A jeśli ktoś nie urodził się? Skoro mógł nie urodzić się, to mógł przecież nie istnieć. Właściwie, co to znaczy; kiedy niebytu nie można sobie nawet z największym trudem przedstawić. Nie być tym, kim się jest, to znaczy być kimś innym. A może właśnie wtedy nie trzeba być wcale? Ten, kto raz istnieje, próbuje cofnąć się myślą wstecz do chwili, kiedy jeszcze nie istnieje. Miliony możliwości i parę nieskładnych pytań. Mała myśl gubiła się w zamęcie świata znów od początku. Gdyby się nie urodził, toby nie istniał. Ale jego matka mogła urodzić nie jego. Czy matka Dawida mogła wydać na świat kogoś innego zamiast niego i kim byłby ten ktoś? Może właśnie on jest tym kimś? A więc musi być? Na tym rozpływała się niejasna, kłopotliwa myśl; rozpraszała w uczuciu niepokoju, zawodu, że nikt mu przecież tego wyjaśnić nie może i on nie może żadnymi słowami wyrazić tego nikomu.
Trochę mu było wstyd ukrytego zmartwienia. Zasypiał, a wraz z nim zasypiała jego tożsamość.
Zauważył, że wówczas kiedy zapamiętał swój pierwszy sen, w biały dzień zjawiło się marzenie. W marzeniu był sobą, ponieważ było to jego marzenie o sobie samym. Na jawie nie zaznał takiej swobody, nikogo nie obchodziło, kim chce być; ważne było pochodzenie i każdy mógł o nie zapytać. Był Żydem, bo Żydem jest ten, który urodził się z łona matki Żydówki i ojca Żyda, kiedy dziadek i babka też byli Żydami, matka i ojciec dziadka oraz matka i ojciec babki również byli Żydami, a ponieważ tamci Żydzi mieli przodków Żydów, dlatego ich potomstwo i potomstwo ich potomstwa jest przeklęte na wieki. Im dalej myślą sięgał wstecz, tym większy tłum przodków widział; gałąź rozwidlała się w nieskończoność i miała coraz więcej odnóg, które ginęły gdzieś daleko i dawno. Ilu musiało żyć, płodzić, umierać, aby mogła przyjść na świat jedna znienawidzona istota; leżeli już wszyscy w ziemi i byli nie do odnalezienia, rozproszeni samotnie w swych grobach, rzuceni wzdłuż dalekich dróg, którędy uciekali przez wieki. Bezsilna zgryzota ogarniała go i chmurny żal na myśl o tym, co stało się kiedyś. Wiedział, że nie ma dla niego ocalenia, przeszłość się dokonała.
Ciemność ogarniająca umysł, zimno odrętwiające ciało, ssanie w żołądku łączyły się w jedno: głód. Najpierw zjawia się lęk przed wysiłkiem, potem nerwowa złość, a na koniec apatia, ciche i błogie zobojętnienie, pierwszy objaw charłactwa. Kulił się w swym kącie, gdzie półmrok i chłód napierały zewsząd, czując w trwożliwym przyczajeniu sił, jak z każdym oddechem maleje i niknie drobina ciepła wewnątrz niego, jak z każdym oddechem przygasa życie zamotane w kłębek wilgotnych gałganów. Łagodne uczucia, śmiałe zamiary, odwaga i upór, marzenia potrzebują światła, by się obudzić; i na myśl, że kiedyś może jeszcze raz słońce ogrzeje mu twarz, doznał cichego wzruszenia. Światło, gdzie jesteś, światło! Wyjrzał ukradkiem przez okno, ostrożnie uchyliwszy koc. Życie utknęło w ciemnym, lodowatym zaułku wszechświata; wydawało mu się, że widzi daleki i martwy odcinek orbity, po której planeta sunie opieszale, zbliżając się do słońca, które gdzieś tam w pustce nieuchronnie na nią czeka. Wiosna, lato; jeszcze tylko mały zakręt łuku i oto nareszcie zbliża się szczodre, rozpłomienione ognisko pośrodku tego wielkiego obiegu. Przypomniał sobie, że dzicy modlą się czołobitnie do światła, ale to już go nie śmieszyło; przypomniał sobie, że ptaki odzywają się, kiedy pierzcha noc i wśród drzew błyskają pierwsze, blade promienie. W ciemności pokazują się niedobre majaki i radość przepada. Złe, wykrzywione twarze rzucają krzywe i pokraczne cienie, wtedy strach serce ściska. Ponuro, ciężko, źle. Opadły go nietoperzym stadem małe, zbiedzone, sczerniałe pyszczki o rozdziawionych ustach, o wytrzeszczonych oczach, o wyschniętych piszczelach rąk i nóg: Lejbuś z rybią łuską na skórze, Rojzełe wlokąca spuchniętą stopę w kurzu, Długi Icchok, Mojsze Połamaniec, Henio Śledź... Ilu ich? Żywych, martwych. Otaczają go nieustępliwie, patrzą zachłannie, z bolesną uwagą, jak na rzucony kawałek chleba. Siedzi nad nie zapisaną kartką, gdzie po lewej stronie znaku równości piętrzy się stromy ułamek najeżony trudnościami, a po prawej długi iloczyn nawiasów kwadratowych podoczepianych do siebie jak wagony. Drzemie? W malignie poruszają się nikłe, odtrącone postacie, krążą nieśmiało, zawieszone nad nim, a jemu się zdaje, że gotowe są spaść mu na kark.
Otrząsnął się, nie pomogło. O, nigdy nie będzie ich godny. Ich, innych.
Kuli ramiona i patrzy, jak światełko lampki zamiera, bucha w górę, zamiera. W powietrzu, oderwana, wysoko nad palnikiem jarzy się cieniutka smuga karbidu, jak raca. Z sykiem opada, dwoi się i troi w oczach. Otacza go rój małych zielonosinych płomyków, to twarze dogasające. Wina; na czym polega wina? Winą jest samo istnienie. Za ścianą ktoś może teraz kona, we wszystkich norach wszystkich domów na wszystkich ulicach ktoś kona i nie doczeka się dnia. Mrok wypełnia oczy, usypia myśli. Powieki mu ciążą i głowa sama opada na stół. Jutro przybędzie mu może sił, skupi myśli i wykona, rozwiąże równanie. Jutro wszystko może się jeszcze zdarzyć.
Jutro, zawsze i wszędzie dla kogoś jest jakieś jutro, choćby ostatnie.
Śpiączka głodowa zawładnęła nim na ostatek i czuł tylko wiotczejące siły, słabość ramion i sztywnienie karku, czuł rozpulchnione stopy w wilgotnych onuczkach. Gnuśny, ospały, skazany na zatratę w nicości, nie łączył obawy o siebie z unicestwieniem, które co dzień oglądał dokoła. Nie wiedział, co o tym myśleć i jak zrównać siebie z innymi. Charłactwo budziło w nim jeszcze lęk, wstyd. Osobno działo się wielkie zło, a małe zło było w nim samym. Czuł się winny, że nadal żyje. Zagłada nie oszczędzała nikogo i wymiatała zewsząd tłumy istnień. Przypadkiem jeszcze nadal żywa została nikomu niepotrzebna, znikoma, zdziwiona swą znikomością, zgorzkniała istotka, on sam.
Dopóki słuchał słów prof Bauma, ogarniało go wzburzenie, a serce biło mocno i w wyobraźni widział siebie, jak idzie wyprostowany i wolny przez świat wyprostowanych i wolnych ludzi — ale ten świat wyglądał inaczej. Chwilami zdawało mu się, że wystarczy wybiec myślą naprzeciw innej przyszłości. Widział ją i gubił; a ze wszystkich nieosiągalnych pragnień na jawie i we śnie pozostawała przy nim jedna wyraźna, nie zmącona marzeniem myśl, zawsze obecna i wierna do końca: pewnego dnia zdejmie opaskę z gwiazdą i odtąd nie znajdzie się nikt, kto by go zmusił do noszenia znaku. To będzie inny świat... I wszystkie majaki wylęgłe w strachu, gorączce i głodzie zlatywały się znów, zewsząd opadały rozpaloną głowę, układały się do snu w jego sercu.



Tekst udostępniony jest na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa 3.0 Polska.