<<< Dane tekstu >>>
Autor Bogdan Wojdowski
Tytuł Chleb rzucony umarłym
Wydawca Państwowy Instytut Wydawniczy
Data wyd. 1971
Druk Łódzka Drukarnia Dziełowa
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IX

W zębach tkwił krótki gwóźdź z szerokim, płaskim łebkiem. Rękawy koszuli zawinięte miał po łokcie, a wokół dłoni szpagat. Na ustawionych pośrodku kozłach leżał otwarty, rozpruty materac. Kurz unosił się pod sufit i ciemno było w mieszkaniu. Fruwały lekkie kłaczki trawy morskiej. Ojciec popluwał, kaszlał. Ciął sznurki rdzewiejące na drucie mosiężnych sprężyn, odrzucał sczerniałe i stare węzły.
— Jeszcze dzień, dwa. A co dalej, Baum? Komu to potrzebne i po co ja to robię?
Rozległo się ostrożne, lekkie chrząkanie i w otwartych drzwiach stanął zdyszany mecenas Szwarc. Mrużył oczy w półmroku i dymie, kręcił szyją w ciasnym kołnierzyku. I już od progu:
— Aa, pracuje się, pracuje. Wszystkiego najlepszego. Uf, ledwo trafiłem tutaj. Krochmalna to piekło!
Ojciec wypluł gwoździe. Mecenas Szwarc odpiął guzik palta i oznajmił:
— Przychodzę z interesem.
Ojciec poruszył kozły, wsunął płaski klocek; za każdym poruszeniem kłęby pyłu wzbijały się w powietrze.
— Robi się.
— Nie — powiedział mecenas Szwarc. — Materac się nie pali. Przychodzę z pilnym interesem!
Chrząknął, ostrożnie przysiadł na podsuniętym mu twardym krześle i odpiął ostatni guzik.
— Oho, ktoś znowu — i prof Baum odwrócił się w stronę drzwi, a matka plasnęła w dłonie. Rozległ się głos wujka Jehudy, który zamiast powitania rozwlekle wywodził:
— To ja wam mówię. Wystarczy, że Żyd Żyda minie w przejściu, a już zbiera się tłum innych Żydów, którzy muszą wykorzystać tę wyjątkową okazję, żeby gruntownie o wszystkim pomówić. No więc, co słychać?
Wiódł przed sobą bezkrwistą marę, ośnieżony cień. Wspierany przez wuja Jehudę szedł dziadek ze złożonymi na lasce trzęsącymi się rękami. Kamasze szurały ostrożnie po podłodze, kiedy posuwał się niedołężnie krok za krokiem. Ojciec ujął go i obaj z wujem umieścili starca na połamanym fotelu, gdzie zapadł się nisko. Dalekim, zamglonym spojrzeniem rozglądał się na boki. Wydawało się, że nikogo nie poznaje. Wuj Jehuda i ojciec patrzyli sobie w oczy ponad nim; a mecenas Szwarc kręcił się niespokojnie.
— Pomówić. O czym tu jeszcze można mówić? — Prof Baum okrył się szczelnie kocem.
— Kiedy żyć się zwyczajnie odechciewa — powiedziała matka.
Wuj Jehuda wskazał głową dziadka, który przymknął oczy i zadrzemał, a matka podeszła z westchnieniem do kuchni.
Ojciec powoli zwijał szpagat i milcząc, z opuszczoną głową słuchał słów mecenasa Szwarca.
— Wiadomo, że to i owo posiadam. Co posiadam, Fremde?
— To, co Żyd musi ukryć — wtrącił wuj Jehuda z kpiącym uśmiechem.
— To, co w naszych opłakanych czasach Żyd musi dobrze ukryć — powtórzył mecenas Szwarc. — A do ukrywania wzięła się moja żona. Gdzie kobieta chowa kosztowności? Wśród bielizny pościelowej. A gdzie szuka ten, kto przeprowadza rewizję? Nie muszę mówić. W komodzie, wśród bielizny pościelowej. Jak jej to powiedziałem, wszystko razem wetknęła do dziury w ścianie za oddartą tapetą. Nisko, pod kanapką. Fremde, wy dobrze znacie tę kanapkę. W kącie żardiniera stoi — zwrócił się mecenas Szwarc do wszystkich. — Bałagan, kwiatki, wazony i śmiecie. Ale pewnego razu szukam rękawiczki, zaglądam pod kanapę, odsuwam wazon i widzę, że wszystko wysypało się spod tapety na podłogę! Od słowa do słowa, obraziła się i wtyka mi wszystko w rękę. Ja? A gdzie ja to schowam? Zawinąłem w papier i włożyłem do biurka, biurko zamknąłem na klucz, klucz schowałem do kieszeni i spokój. Lepiej niż w banku. Kto wpadnie na to, żeby szukać w mieszkaniu biurka? Głupi żandarm? Krwaworączka? A jak już znajdzie biurko, to skąd weźmie klucz? A nawet jak dostanie klucz, to skąd będzie wiedział, gdzie wszystko leży? I jeszcze zawinięte w papier! Ale czy długo trwa spokój, kiedy kobieta stoi nad głową? Szukała lakieru do paznokci. — Mecenas Szwarc zastanowił się. — Lakieru! Otworzyła biurko i w krzyk. Jednym słowem, cały nasz majątek w papier zapakowany leżał na wierzchu w szufladzie. Wzięła i schowała sama. Gdzie? Do materaca. A po paru dniach przychodzi z wieścią: Krwaworączka, Hrabia Grandi i Wściekły Pies chodzą od domu do domu. Byli u starego Lewina, rewizja trwała dziesięć minut. Rozpruli materac bagnetem i cały majątek Lewina mieli na patelni. I co się zaczyna u mnie w domu? Sądny dzień, to za mało. Rewolucja i sądny dzień, to za dużo. Ale pogrom w takim małym żydowskim miasteczku, w dniu kiedy Żydzi obchodzą Jom Kipur, to w sam raz. Wszystkie meble przestawione, bałagan na łóżkach i cały kurz w powietrzu. A kiedy komoda stała na miejscu kanapy, a kanapa na miejscu komody, moja żona uznała, że najlepszym schowkiem jest komin. Taki nieduży szyber koło kuchni... Jak się dymi, kucharka otwiera ten szyber, wtyka gazetę i podpala, a wtedy przestaje się na ogół dymić... Ukryła tam całe zawiniątko razem z biżuterią i pieniędzmi. Los chciał, że pewnego dnia kucharka wzięła poranną gazetę, wsadziła w szyber — i na to wchodzi moja żona, żeby odwrócić ślepy los! Nie muszę mówić, co się działo! Gazeta już się pali, sadze latają w powietrzu, a kuchnia i tak dymi! Porwała stamtąd wszystko i znowu schowała. Gdzie, pytam się? W komodzie, pod bielizną pościelową! Nieszczęście zaczęło się od nowa. Ludzie, mam zatrute życie. Ani we dnie, ani w nocy spokoju. I co wy na to?
Mecenas Szwarc przerwał i patrzył na ojca, jak usuwa źdźbła trawy morskiej z rękawów. Przysunął się z krzesłem i kaszlnął.
— Fremde, u was jest chłopak, a ja mam nieszczęście w domu. U was jest chłopak, który chodzi na tamtą stronę, a ja muszę się tego nieszczęścia z domu pozbyć... Mówiłem z jednym tam, przez telefon. Do czasu może mi wszystko ukryć w bezpiecznym miejscu. Żonę już wysłałem. Ona u mnie pierwsza. I zanim się z nią połączę, jemu, temu człowiekowi, mam posłać zaliczkę. Dam za niego głowę. Ale przez kogo dostarczyć pieniądze i list? A czas nagli, żona dzwoni. Miesiąc jej nie widziałem na oczy i zmysły tracę.
— A dzieci pan wysłał też?
— Nie, nie. Są ze mną.
Ojciec starannie usuwał źdźbła trawy morskiej z rękawów koszuli, a mecenas Szwarc czekał. Wyciągnął rękę i ta ręka zawisła w powietrzu.
— Przybijmy interes, Fremde. — Matka odwróciła się i schowała twarz. Wuj Jehuda sapnął i na to dziadek uniósł głowę. Stare, wyblakłe oczy spoczęły na Szwarcu. — Fremde, nie ma o czym mówić, wszystko rozumiem. Chodzi o warunki. Płacę, ile?
Ojciec wzruszył ramionami i rozłożył je sztywno. Wciągnął szyję i wygląda to tak, jakby ramiona wyrastały mu z uszu.
— Nie chcę mieć takich interesów. — Powieki opadły, brwi uniosły się na czoło. Skronie zmarszczyły w grymasie. A kiedy otworzył oczy — mecenas Szwarc nadal siedział przed nim na krześle z wyciągniętą przyjaźnie dłonią.
— Zapewniam, każda cena jest dla mnie do przyjęcia.
— Żadna cena nie jest dla mnie do przyjęcia.
— Dlaczego? Czy ja chcę kogo oszukać? Ograbić? Mówię, że zapłacę? Kto ma być stratny? Każdy wie, że Szwarc nie mówi byle czego. Szwarc mówi prawdę i tylko prawdę. Moi klienci coś o tym wiedzą. W razie czego potrafię dostarczyć żelaznych gwarancji. Proszę, płacę z góry!
— Mnie niepotrzebne są żadne gwarancje, nawet wystawione tam — i ojciec uniósł wysoko palec wskazując sufit.
— W porządeczku, jesteśmy w domu. Jutro rano niech mały zajdzie do mnie. Dam mu adres i wskażę żółtego, który ułatwi przejście.
— Szkoda fatygi. Nie pójdzie.
— Nie pójdzie? Do mnie? To ja przyjdę tutaj. Przyniosę, co trzeba, i sprawa załatwiona. Dogadamy się, Fremde, nie ma obawy.
— Do tego interesu — powiedział ojciec powoli — trzeba poszukać kogo innego.
— Człowieku, nie chcesz zarobić? — Mecenas Szwarc wstał z krzesła. — To jest ostatnie słowo, Fremde? — Ojciec wzruszył ramionami. Mecenas Szwarc zatrzymał się u drzwi. — Ale dlaczego, człowieku?
— Mecenas jest wychrzczonym Żydem, to nie rozumie, dlaczego, ale gdyby nie był wychrztą, też by nie chciał zrozumieć, dlaczego... Na własnym dziecku ubić interes? Jak to można? Nie, nie, za pieniądze i Abraham nie złożyłby Izaaka w ofierze!
Mecenas Szwarc stał odwrócony.
— Zawsze to samo — mruknął zniechęcony i wyszedł.
Dziadek trząsł się i powtarzał:
— Zawsze to samo, amen, amen.
— Też coś — powiedział ojciec. — Co ja z nim mam? Dziecko?
A dziadek wyciągnął w jego stronę chudą szyję i pytał:
— Kim jest ten przechrzta, a?
— Czerniatyński, z Siennej, adwokat.
Dziadek zgorszony skrzywił się i zajęczał.
— Aj, nie pytam o jego nazwisko. Pytam, jaka jego familia.
— Szwarc.
— Szwarc? Z Siennej, mówisz? Szwarc, Szwarc... Nie pamiętam.
Zwiesiwszy nisko oskubaną bródkę siedział wsparty łokciami na stole i drobił suchy chleb do szklanki z wrzątkiem, którą matka postawiła przed nim. Blade, żółte palce z trudem kruszyły trzeszczące suchary. Ojciec mówił teraz patrząc matce w oczy.
— Dlaczego odmówiłem mu, chociaż mogłem pomóc? I tak, i tak jutro mały pójdzie za mur.
— Już nic nie chcę słyszeć, Jakow. Dosyć, dosyć — przerwała matka.
— Gniew mnie oślepił i skrzywdziłem go.
— Sprawiedliwy gniew krzywdzi ślepo, ale niesprawiedliwy gniew krzywdzi umyślnie. Świętym nie zostaniesz — zapewnił dziadek. — Patrzyłem na ciebie od małego i mówię, że nigdy na to się nie zanosiło. Jakow, nie ciebie moje oko wybrało. Nie ciebie moje serce umiłowało. Owszem, tapicerem... Wiedziałem, że będziesz znośnym, ale więcej nic. Dlatego ty sobie nie wyrzucaj. Pies z nim tańcował, z tym przechrztą.
— Mogłem mu pomóc. A on od razu sięga do kieszeni.
— Głupiemu się zdaje, że za pieniądze będą mu otworzone ostatnie bramy, że kupi wszystko i wszystkich, po tej i po tamtej stronie — mówił dziadek.
— Dlaczego? Tak mnie pytał. Kiedy człowiek pyta: „dlaczego?”, to znaczy, że skrzywdziłeś go. — Głos ojca jeszcze drżał.
Matka przerwała.
— Raz mówisz tak, raz inaczej i sam nie wiesz, czego chcesz. Zwaliłeś kłopot z głowy, ciesz się. Świętym być w dzisiejszych czasach? Nie ma tak dobrze.
— Oj, nie ma — mówił dziadek.
— Nie ma i nie będzie — powtórzył wuj Jehuda.
— A skąd ty tak wszystko dobrze wiesz? — zapytał ostro ojciec i wuj Jehuda zamilkł.
— Każdego boli to samo — powiedział prof Baum. — Nie ma już lepszych, gorszych. Równość w nieszczęściu, koniec. Kij spada równo na każdy grzbiet i nie wybiera.
Po chwili milczenia ojciec powiedział:
— To się tylko tak mówi. Tutaj przyciągnęła z prowincji rodzina. Ojciec, dwóch synów, córka. Uratowali Torę i ukryli w transporcie. Jak? Wszyscy pytają i nie mogą w to uwierzyć. Teraz chodzą z Torą po Walicowie i żebrzą. Raz zanieśli ją do rabina.
Dziadek pytał:
— Do którego?
— Reb Icie śmiał się do łez. Co oni mu tutaj przynoszą? Brak już świętych zwojów u niego w mieście? I oni mu dźwigają jeszcze jeden ze wsi? Popatrzył na synów, popatrzył na córkę i mówi do ojca: „To ty, ojciec, narażałeś ich życie, aby przemycić Torę?” A on rebemu na to: „Co dzień, co godzina Żydzi narażają życie swych synów i dla mniejszych rzeczy.” Widziałeś go, jaki? Reb Icie pyta tych młodych: „Co to są mniejsze rzeczy?” A oni: „Co dzień, co godzina Żydzi narażają życie swych synów dla chleba.” Reb Icie zamilkł, a ten stary z małego miasteczka zabitego deskami pyta rabina stąd: „Czy taka ofiara miła Panu?” Reb Icie pokiwał głową i powiada: „A co może być w dzisiejszych czasach miłe Panu? Jeżeli jeden człowiek ginie z głodu, to drugi może też ginąć z głodu?” A oni, którzy chodzą po Walicowie i nie mogą grosza wyżebrać na kawałek chleba, odpowiadają: „Jeżeli jeden człowiek ginie z głodu, to drugi też może zginąć z głodu.” Reb Icie rozłożył ręce i takie zadał pierwszemu bratu pytanie: „A jeżeli człowiek nie może patrzeć spokojnie na śmierć drugiego człowieka?” I on odpowiedział: „To jego życie jest warte stokroć więcej.” Reb Icie takie zadał drugiemu bratu pytanie: „A jeśli człowiek patrzy spokojnie na śmierć drugiego człowieka i palcem nawet nie kiwnie?” I ten odpowiedział: „To jego życie jest warte tyle samo.” Wtedy reb Icie powiedział: „A więc czy ja, reb Icchok Kohen, mogę zabronić człowiekowi, aby nadstawiał głowę za drugiego człowieka? Stoją w Piśmie te oto słowa: «Ucho, które słyszy, i oko, które widzi, Pan to oboje uczynił...» A Torę zabierzcie, słów modlitwy mi nie przypominajcie, bo je znam.” Przywołał córkę i dał jej swoje kartki na chleb z całego miesiąca. I odeszli, błędu swojego nie widząc. A gdzie był błąd? Kosztował ich drogo, więc reb Icie śmiał się tylko, nie łajał. A czy reb Icie nie słyszał o ich drodze? Ale nie ma zapłaty za wiarę. Oni zrobili, co mogli, i więcej, niż mogli. Dlatego reb Icie się śmiał. Bo on już wie, że nie ma miejsca na świętość w dzisiejszych czasach. I szale, i miary, i gwichty fałszywe. Ale kto wie tyle co on? Kto by chciał wiedzieć tyle co on, musiałby najpierw oddać ostatnie kartki na chleb.
Dziadek przerwał:
— Jak? Nie dosłyszałem. Jak się nazywają? Może ja ich dobrze znam?
— Szafran.
— Szafran? Nie pamiętam.
— Torę ratować z pożaru. No, no — powiedział wuj Jehuda. — Ale właściwie po co? Można sparzyć tylko palce.
— Po co? Nie pytam, po co wyciągać Torę z ognia — surowo powiedział ojciec. — Pytam, co zostanie? Wszystko ma przepaść? Tak?
Nikt nie odpowiedział i cisza panowała, a dziadek siorbnął ze szklanki rozmoczoną papkę suchara. Rozległo się łakome ssanie nagich dziąseł.
— Nno — odezwał się prof Baum — tak bym nie powiedział.
Wuj Jehuda przerwał z chłodnym uśmiechem.
— Baum ma na to odpowiedź. On wie, że są rzeczy trwalsze od człowieka.
Ojciec potrząsnął głową; mówił zwrócony do Bauma:
— Co? Kiedy człowiek umiera, lżej mu zamykać oczy, jak wie, że coś po nim zostanie. Nie stado bydła, nie zagon ogórków, nie konto w banku. Majątek on by chętnie ze sobą zabrał. Może nie tak jest, Baum? Ale chce mieć pewność, że coś... coś takiego po nim zostanie i przetrwa. Za to nikt nie da pięciu groszy. Co? To ja się pytam, co? Ja się was pytam!
Wuj Jehuda zmiął cienkie usta.
— Ale czy Żyd umiera? Jak może zostać po nim pamięć? Żyd nie umiera, Żyd zdycha. Innym nie do twarzy taka śmierć.
— Zawsze tak było, zawsze będzie — wzdychał dziadek.
Wuj Jehuda syknął do ojca:
— Wystarczy otworzyć oczy i uszy, aby o tym wiedzieć.
— Boże, kiedy to się wszystko skończy — narzekała matka trzymając grzebień. Wskazała mu miejsce przy sobie, na skrzyni, jak co wieczór. — Siedź spokojnie, Dawid.
Zatupawszy butami weszli Uri i Naum, niosąc śnieg na czapkach. Uri miał zaczerwienioną twarz i sine paznokcie. Naum odwinął z lewej ręki gruby przepocony gałgan i wcisnął jak rękawicę do kieszeni. Kręte włosy wisiały oblodzonym kosmykiem na skroni i Dawid zobaczył chudą, żółtą szyję niedbale osłoniętą. Uri zaglądał wszystkim w twarze.
— Co się tam wyrabia! Ledwo trepów nie zgubiłem na Ceglanej. Poczekam, może to przejdzie bokiem.
Wuj Jehuda zacisnął usta w uśmiechu i powiedział:
— Widzę, że Uri ma dzisiaj znów świeże wiadomości z pierwszej linii frontu.
— Zostaw — powiedział ojciec. — Niech odetchnie. Niech odtaje.
Uri zamilkł urażony. Prof Baum obciągając koc, który zsunął się z jego ramion i wlókł po podłodze, mówił:
— Nie samo życie nam odbierają, lecz i wiarę w życie samo. Co można powiedzieć? Tu wszędzie cierpienie, pod każdym dachem. A gdyby otwarto mury, świat zagryzłby palce, by nie krzyczeć ze strachu.
Wuj Jehuda uniósł ramię i wskazał zaciemnione okno.
— Dlatego cały świat milczy, milczy i czeka, kiedy nareszcie pognają nas do otwartego dołu razem z naszym głodem, tyfusem i wszami!
Drżał, kręcił się na skrzyni koło ognia; i czuł palce matki we włosach, widział blisko nad sobą jej oczy. Z grzebieniem w ręce surowo mówiła:
— Dzisiaj przy stole się drapałeś. Znów.
Koc wrócił na swoje miejsce i okryty szczelnie prof Baum jedną ręką trzymał jego brzegi, drugą grzejąc w ukryciu.
— Każdy, każdy z nas po trochu wątpił, nie wiedząc, jaki użytek zrobi z tego przyszłość... Europa, wtrącona w chaos, kiedy się z tego podniesie? Wiem, wiem. Co było, minęło. Co trwa, minie. Przyjdzie taki dzień, wstanie nowy dzień bez wstydu na twarzy, kiedy dzisiejsi oprawcy będą musieli złożyć rachunek. Ale przed kim? Przed swymi ofiarami? Kto wyjdzie z dołu?
Wuj Jehuda poruszył się i powiedział schrypniętym głosem:
— Kto wyjdzie z dołu, będzie ukamienowany na drodze.
Prof Baum ponuro skinął głową.
— Po takiej zbrodni jaka może być zapłata? Śmiech pusty i rozrzucone kości. Nas nie będzie i nas to nie będzie dotyczyć. Tak, wiem, co mówię. Ten świat, który się zbliża, rękami uwalanymi we krwi przetrze oczy. Prawo, które nie jest prawem, znów zechce stać się prawem. Co za widoki, czy przeczuwacie? Straszny, straszny świat. Może i nie mówiłbym tego wszystkiego kiedy indziej. Osłabłem jakoś dziwnie i ta gorączka... Czy ja jeszcze żyję? Czym jest to, na co patrzę? Gdzie jestem? I czy ja to jestem? Najgorsze myśli przylatują nocą... Lód w garnku, zamarznięte krany i ani kropli wody. Sucho w ustach. Na całym piętrze to samo. Za każdymi drzwiami trupy. Więcej zmarłych niż żywych, a ilu ich jeszcze skona do rana? Wtedy dopadają człowieka, wtedy! Straszne, zimne myśli. A może to konieczność? Więc zawsze przychodzi z nożem i tym nożem toruje sobie drogę?
Wuj Jehuda zacisnął palce na krawędzi stołu, szarpnął porywczo głową i wtedy twarz jego ogarnął mrok.
— Mamy wierzyć w nonsens, w który oni sami uwierzyć nie mogą? Zanim wtrącają Żydów do dołu, każą im krzyczeć: „Es lebe Tod!” Boją się żywych, umarli są po ich stronie.
Matka chwyciła go za ucho.
— Siedź. Czy ty myślisz, że mnie to przyjemność sprawia iskać takiego starego konia co wieczór i patrzeć, czy nie oblazły go wszy? Nie wstyd ci? Nie brzydzisz się samego siebie?
Już wiedział, że nie brzydzi się wszy; tylko wstyd mu było, że ona tak pochłonięta jest tym iskaniem, kiedy Naum na niego patrzy.
Prof Baum owinął się szczelniej kocem i ciągnął dalej:
— Żyć, nie wierząc w życie. Zbierać i kleić pęknięte skorupy. Z każdym dniem sił ubywa, obojętność większa i sam nie wiem, jak mam się bronić. Chwilami wydaje mi się, że tym koszmarem rządzi chytry, wszechwiedzący diabeł. Przelicza wszy na tyfus, kalorie na głód, strach na zobojętnienie. Liczy, liczy diabeł na liczydłach obłąkanych morderców. A tam, obojętni idą do dołu bez słowa buntu, a kiedy duszą się pod ciałami martwych, wołają: „Noch eine Kugel!” Są przytomni i pragną końca. Żyć? Żyć z myślą o tym? A jeśli żyć będę, czy zapomnę o tym? Hańbą jest takie życie, kiedy naród kona. Oszukać los i skorzystać z przypadku. Oszukany los nie jest żadnym losem, wiem o tym dziś. Oni uczynili z tego kraju masowy grób i wszystkich nas ustawili na jego krawędzi. A więc co na ostatek pozostało? Skoro człowiek nie potrafi bez końca się bać i strach ma swoje granice? Spokój, zachować spokój. Ostatni użytek, jaki mogę uczynić z wolności. Tak, ale i to zostało wliczone w oszukańczy rachunek! Godność małego skazańca, dziecka, które idzie ze spokojem na śmierć, złożywszy przedtem porządnie ubranie, komu służy? Im, bo przyspiesza i ułatwia kaźń. Do tej pory wszystko się zgadza; maszynka do mięsa kręci się bez zacięć. Ale jak to się dzieje?
— Jak? — powtórzył wuj Jehuda i uśmiechnął się smętnie. — Kryminalista zaczyna od tego, że wyszukuje sobie ofiary. One są poza prawem. Cała reszta z nim, naturalnie, jest ponad prawem. Ta niemiecka gadanina o Untermenschu i Übermenschu wyszła z bandyckiej celi.
Dawid kulił się na skrzyni koło kuchni, gdzie było trochę cieplej i gdzie to iskanie się odbywało. Słyszał nad sobą szept:
— Siedź. Jak cię oblezą, to dopiero będzie bal.
Naum mrugnął do niego krzywiąc się pociesznie i dodając mu otuchy tym mrugnięciem. Zimny grzebień musnął ucho; szarpnął głową.
Prof Baum oddychał ciężko i głos mu się rwał.
— Nie, nie, to też brzmi jak wymówka. Judenrein nie robią tylko zbrodniarze, ale zwyczajni Niemcy i stają się zbrodniarzami. Miernota spośród najmierniejszych. Ich prawo w zbrodni. Czy może być takie prawo, nie pytam. Ono jest! Mają ich parę, tak prostych, że wprawili w osłupienie świat. A krzyk o pracy i nowym ładzie? „Arbeit macht frei.” Na afiszach pyszni się cham z karabinem w ręku. Więc i zabijanie może być pracą? Stało się sztuką! Nie rozumiałem tego do tej pory. Widać, wyrzekając się mordu utraciliby swoją tożsamość. Teraz wiem, co znaczy w ich języku słowo „tożsamość”! Ten, który stoi nad dołem z karabinem w ręku, gnębi zło, które zdycha w tym dole. Nagie zło ginie w błocie, uzbrojone dobro triumfuje na wieczność. Czy może być coś bardziej pociągającego dla niemieckiej miernoty? Cnota nie musi czekać na zapłatę w niebie, otrzymuje zapłatę na ziemi, co dokładnie widać w szczerbince karabinu na przecięciu jej z muszką i niemieckim okiem. Oto linia prosta! Wzór. Oto stary kapralski ideał zaczerpnięty z regulaminu musztry. Niemieckie oko widzi najlepiej ten świat, niemieckie oko Opatrzności, które obejmuje jednym spojrzeniem wielki cel i małe życie. Uf, jeszcze nie skończyłem... jeszcze nie skończyłem, a już mam dosyć.
Strzały z Ceglanej zbliżyły się, słychać było kroki uciekających, krzyki żandarmów. Zagłuszyła je szumem, brzękiem gwałtownie spuszczona blaszana żaluzja od ulicy. Bezładne uderzenia pięści o blachę i wycie niepodobne do ludzkiego głosu: „Ludzie, otwórzcie!”, nie milkło, aż przerwała je seria i stukot podkutych butów oddalił się, cichnąc w bramie domu naprzeciwko. Zapadła krótka cisza, raptem rozległo się wołanie i upiorny chichot. „Dozorca! Dozorca!” Trwał gdzieś blisko cienki zgiełk tłuczonych szyb. Krzyki maszerującego patrolu.
— Słyszycie?
— Pijany Krwaworączka ze swymi koleżkami — odezwał się wuj Jehuda. — Od rana grasuje po mieście i zbiera na Winterhilfe.
Matka podsunęła zręcznie grzebień i trzymając Dawida mocno za włosy powiedziała:
— O!
Siedział nieruchomo i sztywno; a pragnął zerwać się z miejsca, uciec, schować przed matką, przed jej ruchliwymi palcami, grzebieniem muskającym ucho.
Dziadek poruszył się i słabym głosem zaczął:
— Czy tak nie było zawsze i wszędzie? Dzieci moje, wnuki moje. Po co biadać i rwać szaty? Biadać słowami nadużytymi? Rwać szaty, co rozdarte? Każda przemoc stroiła się w orle pióra i każda niosła przed sobą rózgę sprawiedliwości. Stare dzieje, nowe dzieje. Szaleństwo ucicha, kiedy zmęczy się własnym krzykiem. Jest przerwa na prawo, przerwa na pokój i przerwa na cywilizację. A potem, po przerwie? Mam narzekać? Zmęczony jestem. Na kogo i jakimi słowami? Mam nienawidzić? Dni moje policzone. Nienawidzi syty, głodny pochyla głowę i nie patrzy nikomu w oczy. Żyłem jak Żyd. Umrę jak Żyd. Razem z Żydami. Bunt nigdzie nie prowadzi, a wołanie o sprawiedliwość kończy się bluźnierstwem. Dlaczego? Ja nie wiem, ale tak jest. Innym los rozdawał klęski, rozdawał odwety. Nam? Uderzmy się w piersi, zanim zapytamy. Nie ma sprawiedliwego odwetu! Pan nasz odmówił go Jonaszowi, a zatem odmówił go nam. Czego żądał od Jonasza? By szedł między mieszkańców Niniwy i głosił wiarę, przebaczenie i przestrogi. A czego nie chciał uczynić Jonasz? Nie chciał naprawiać Niniwy. A kto by chciał? Jonasz nie był natchnionym prorokiem i wiedział, że nie można naprawić świata ludzką ręką. Ale Pan nasz miał swoje zamysły. Jakie? To powiem dalej.
Teraz gałgankiem umaczanym w nafcie pocierała mu skórę na karku i za uszami.
— O!
Dwa kciuki przyłożone do siebie paznokciami na grzebieniu wydały nikły, ale wyraźny trzask i iskanie trwało dalej.
— Wsiadł już Jonasz na okręt, by skryć się przed Panem, przyszłością i uciec z drogi swojej. Gdzie płynął okręt? Do Tarsu. A czy tam, w porcie, można skryć się przed Panem, skoro nawet nie można skryć się na pełnym morzu? Tego Jonasz jeszcze nie wiedział. I Pan odnalazł okręt, Jonasza i zaczęła się burza na morzu. Czy można skryć się przed przyszłością, skoro nie można się skryć w zamęcie burzy? I żeglarze rzucili losy. Pragnęli uspokoić wody, a los na niego padł. I pytali żeglarze Jonasza: „Co mamy czynić z tobą?” A on powiedział: „Wrzućcie mnie w morze.” Dopełniła się ofiara, a morze wygładziło, bo tak chciał Pan. Po co była burza, ofiara Jonasza, dlaczego los na niego padł? Pan miał swoje w tym zamysły? Jakie? To powiem dalej.
Trzy dni i trzy noce modlił się Jonasz w brzuchu wielkiej ryby, z głową owiniętą w rogożę, wdzięczny za cudowne ocalenie. Ale najgorsze ciągle przed nim. Po co była burza, już wiedział. Żeby go zgubić. Po co była wielka ryba, też wiedział. Żeby go ocalić. Ale po co go Pan ocalił? Jonasz modlił się i wołał Pana z głębokości wód, by poznać Jego dalsze zamysły. Ten rzekł słowo, a wielka ryba wypluła ocalonego na brzeg. I poszedł Jonasz do Niniwy z rozkazu Pana, bo Ten od swych zamysłów nie odstępuje. Po to była burza, ryba i ocalenie. Już nie zbaczał Jonasz z drogi i nie pytał o przyszłość. Chodził po ulicach Niniwy i nakłaniał wrogów do pojednania, i wołał, że miasto za grzechy zostanie zburzone po czterdziestu dniach. Można zginąć w burzy? Można zginąć w głębinie? Można zginąć w brzuchu wielkiej ryby z głową owiniętą w rogożę? Można zginąć od kamieni mieszkańców Niniwy? Zamiast dalej wadzić się z Panem, Jonasz szedł na pewną śmierć. Ale nie znał wszystkich zamysłów Jego. Dzieci moje, wnuki moje. Czy wy mnie słyszycie? Pan tak chciał i mieszkańcy Niniwy wraz ze swym królem odziali się w worki i usiedli na pokucie w popiele! Stał się cud. Czy cudem nazwać można strach przed karą? Nie. Czy cudem jest, że człowiek lęka się śmierci i okazuje skruchę? Nie. Czy cudem może było, że Niniwa uległa naszemu Panu? Nie. On wszystko może. Cudem było to, że Niniwa uwierzyła Jonaszowi, przybłędzie. Tego przewidzieć nie mógł, bo był skromnym Żydem, który bronił się, jak mógł, przed tym, aby Pan przemówił przez jego niegodne usta. Ale Pan tak chciał. Co można na to powiedzieć? Dlaczego tak chciał i jakie w tym miał zamysły? Jakie? To powiem dalej.
Niniwa okazała skruchę, a Jonasz pytał Pana: „Po coś to uczynił i ocalił Niniwę? Uciekałem przed Tobą, bo znam miłosierdzie Twoje. Kryłem się, bo znam dobrze Twą litość. Opierało się moje ludzkie serce. Przed ocaleniem Niniwy opierało się moje serce, zanim rozkazałeś mi tu iść, zanim wsiadłem na okręt, zanim wybuchła burza, zanim żeglarze owinęli mi głowę rogożą i rzucili w morze. Tam, w tej głębinie, gdzie tonąłem bez ratunku przez mgnienie dłuższe niż wieczność i żadna myśl o Niniwie nie zaprzątała mnie, bo nic poza otchłanią nie widziałem, bo śmierć tylko widziałem, tam, właśnie tam, w tej otchłani, bezbronnego i słabego, bez czucia i myśli, bez otuchy, Ty podstępem dopadłeś i ocaliłeś, w mig zgotowałeś wielką rybę, która mnie połknęła i ani nie zwracała życiu, ani nie oddała śmierci, a ja trzy dni i trzy noce modliłem się w jej brzuchu jeszcze nie wiedząc, że jestem igraszką w Twoim ręku. Po co żyję? Nie wiedząc. A teraz pytam Ciebie: po to żyję, uciekam, ginę, tonę, błąkam się wśród zła i nieprzyjaciół, poddawany próbom, których nawet im szczędzisz, aby Niniwa ocalała? Urąga sprawiedliwym, ciesząc się Twoją łaską! A czy cała Niniwa, pyszna i grzeszna, warta jest owej jednej chwili trwogi, kiedy tonąłem w otchłani? Sam ze swojego życia uczyniwszy wpierw ofiarę, sam kazawszy żeglarzom wrzucić mnie wraz z mym utrapieniem w odmęt. Moja wiara, moja śmierć jest prawdą, skrucha Niniwy kłamstwem, a kiedy pytam Ciebie, czy Niniwa warta jest mnie, Ty nie odpowiadasz. Wolę umrzeć niż żyć.” Poszedł Jonasz z miasta i siadł na pustyni. Pan zgotował banię, bania wypuściła liść, liść osłonił Jonasza przed słońcem. Czy wiele trzeba strapionemu? Wystarczy listek, listek. Pan o tym wiedział i dlatego zgotował nocą robaka, robak podgryzł banię, bania uschła i zgryzota Jonasza już nie miała tej ostatniej osłony. Na pustyni leżał teraz człowiek skazany na nieszczęście i bez ratunku. A kiedy wzeszło słońce, Pan jeszcze uderzył wiatrem od wschodu, wtedy Jonasz powiedział po raz drugi: „Wolę umrzeć niż żyć.” I co powiecie? Tego było trzeba! Listka. Wtedy, na samym dnie utrapienia, kiedy ucho słyszy, oko widzi, a serce czuje, wyjawione mu były zamysły Pańskie. Jonasz żałuje listka, a Pan nie ma żałować Niniwy, miasta wielkiego? Sto dwadzieścia tysięcy ludzi i więcej, a żaden nie umie rozeznać się w tym, co dobre, co złe. I bydła mają wiele. Pan uratował Niniwę, bo była tego warta. Miał swój zamysł. Jaki? To powiem dalej.
Kiedy człowiek błaga o sprawiedliwość, trzeba mu wskazywać prawo. Kiedy domaga się prawa, trzeba mu przypominać o bojaźni. Nie ma sprawiedliwego odwetu? Ano, nie ma. Z ciężkim sercem mówię to dzisiaj. Człowiek nie może wołać zemsty Pańskiej na drugiego człowieka. I Pan nie może być narzędziem w ręku człowieka. To prędzej człowiek, człowiek... Ale czy łatwo się z tym pogodzić? Jonasz był wśród wrogów, sam, słaby, strapiony, znał bojaźń i ostatnia pociecha mogła mu być odjęta? Listek? Niniwa była pyszna, bogata, żyła w grzechu i czyniła zło, a Pan jej na żądanie Jonasza nie mógł zburzyć?
Dziadek urwał, sapnął. Jedno oko miał zmrużone, zakryte bezwładną powieką, a drugie obrócił ku górze. Dawid ujrzał czerwony sweterek ciotki Chawy, który wystawał spod kołnierzyka, wdziany na gołą skórę, pod koszulę. Wuj Jehuda powiedział:
— Jonasz to my wszyscy, Niniwą niech będą Niemcy, a Pan nasz jest Jedyny. Zawsze ten sam, taki sam i chwała Mu za to!
Wstał, podszedł do okna i zerwał jednym ruchem derkę, którą zaciemnione były szyby. Ojciec szybko zgasił światło.
— Chcesz, żeby mi wytłukli ostatnie szyby? Jehuda, co robisz?
— Nic. Patrzę.
— Chcesz ściągnąć na nas wszystkich złą kulę? Co robisz?
— Patrzę, może król Niniwy ze strachu przed naszym Panem nakrył głowę workiem i usiadł już w popiele?
Wuj Jehuda wyglądał na ulicę; strzały słychać było teraz z paru stron, trochę dalej, ale bezustannie. Kule świetlne pruły ciemność za oknem. Czy ojciec nie powiedział, że Krwaworączka urządził karnawał? Sobie i nam. Po chwili wuj Jehuda zawiesił derkę, zaciemnił okno, odwrócił się i powiedział suchym, złym głosem:
— Ach, ta żydowska wiara, to żydowskie prawo. Siąść i płakać.
Ojciec wetknął skrawek papieru pod blachę i tym papierem rozjarzył lampę. Czarne płatki sadzy frunęły mu na czoło. Wuj Jehuda opuścił nisko głowę i Dawid widział tylko wklęsłe policzki okryte cieniem. Uri pochylony ku dziadkowi wołał przez stół:
— I my nie mamy prawa do odwetu? My? Nic nie rozumiem! My! W takim razie kto je ma?
— Nikt, szlachetny młody człowieku.
— To co nam więcej pozostało?
— Nikt nikomu nie dał takiego prawa.
— Ludzie, trzymajcie mnie — Uri zatoczył głową, zaglądając wszystkim w oczy. — Ogniem, żelazem wypalić czarną zarazę! — Kiedy mówił, wielkie mokre zęby wyłaziły mu na wierzch. — Raz na zawsze!
Dziadek blady, jak po wielkim wysiłku, powiedział cicho i z naciskiem:
— Nie ma „raz na zawsze”.
Uri jeszcze bardziej pochylił się przez stół, patrząc dziadkowi prosto w oczy, nie mogąc wydobyć słowa. Naum odpychał go łagodnie.
— Poczekaj — powiedział i zwrócił się do dziadka: — A ja, ja? Nie umieram raz na zawsze?
— Jonasz...
— Pytam, gdzie szukać mam sprawiedliwości, skoro jej tu nie widzę? — Rękę wyrzucił w stronę okna. — Mało? Jeszcze mało? Ciągle mało?
— Jonasz...
— Pytam, człowiek ma jedno życie?
— Jonasz pytał o to samo. Tak, jedno życie, w szczęściu i w głupocie. W grzechu i w dobroci, w godności i w nędzy tylko jedno życie.
— Ja, człowiek, nie mam więc prawa stanowić o sprawiedliwości, tutaj, na ziemi?
— A ty, który masz gorące serce, wierzysz w ludzką sprawiedliwość, tutaj, na ziemi?
— Wierzę!
— I swoją krzywdę chcesz naprawić cudzą krzywdą?
Ojciec rozjaśnił karbidówkę. Wuj Jehuda zacisnął cienkie usta zmięte gorzko w grymasie zniechęcenia. Prof Baum usiłował szczelniej okręcić się kocem, ująwszy w garść brzegi. Dawid złowił ich spojrzenia, kiedy mijały się w powietrzu.
— Poczekaj — powiedział Uri i odepchnął Nauma. — Co mnie trzyma przy życiu, to nadzieja, że wezmę odwet. Oko za oko, ząb za ząb. Moja jest słuszność.
— Młody człowieku, nie bywa tak na tym świecie, aby jeden posiadł słuszność, a drugi nie miał jej wcale.
— Ale ja nie chcę o tym słyszeć teraz — Uri podnosił już głos, a słowa dziadka ledwo było słychać.
— Poczekaj, poczekaj — powiedział Naum i odepchnął go na bok, wzburzony. — Ja nie muszę mieć słuszności. Człowiek ma prawo do życia bez słuszności. Niech mi odmówią wszelkich praw, niech wymyślą nie jednego Hitlera, ale stu obłąkanych Hitlerów, każdego ze świńskim loczkiem i parszywym wąsikiem, niech urządzą nie jedną wojnę, ale sto wojen, niech cały świat odmówi mi razem z Niemcami prawa do istnienia, to i tak się z tym nie pogodzę! Nie, nie o słuszność mi chodzi. I nie wobec Niemców. Oni i ja co mamy wspólnego? Prawo? Dzielić z nimi jedno prawo? To niemożliwe. — Wyciągnął ramię. — Dzień mojego życia za murami — wyciągnął drugie ramię — i wszystkie kłopoty Trzeciej Rzeszy! — Ramiona uginały się jak szale. — Czyje sumienie to porówna? Jaka waga zważy? Pluję na Niemcy. To, co się dzieje, przekroczyło już wszelką miarę i nie będę siedział pokornie, jak Jonasz pod Niniwą osłonięty liściem bani, czekając, aż Pan zechce zgotować robaka ku mojemu pouczeniu, abym poznał całą nikczemność swego losu. — Kiedy uniósł powieki, widać było, że te oczy palą się mocnym, równym światłem i nie cofają przed spojrzeniami. — Odwet, to ludzkie prawo musi mi być dane.
Ojciec mitygował, łagodnie kołysząc rękami.
— Odwet, od razu odwet. Opamiętaj się, Izraelu!
Ale Naum nie dał sobie tym razem przerwać.
Untermensch? Dobrze, pokażę im wszystkim, jak walczy ze światem Untermensch. Tak, jestem Untermensch! Przyjmuję. W dzisiejszych czasach to całkiem dobrze brzmi... Podczłowiek! Nie domagam się równych praw. Nie domagam się żadnych praw. Żydem jestem i z każdej pozycji muszę walczyć. A jak wygrają tę wojnę, kim będziemy? Kim będą inni?
— Odwet, tego się człowiek wyrzec nie może — basował mu Uri.
Ojciec coraz wolniej kołysał rękami w powietrzu, aż powiedział:
— Odwet? Opamiętaj się, Izraelu! Kto mówi od razu o odwecie? Tymczasem bronić się nie ma czym. Bo czym? Gołymi rękami? Życie ucieka jak zając i nie ma nawet uszu, za które można by złapać i przytrzymać.
Wuj Jehuda z chłodnym uśmiechem:
— W gorącej wodzie kąpany — powiedział. — To nie szkodzi. Dlaczego? To nawet dobrze, że mamy taką zapaloną młodzież.
Uri kręcił się jak na węglach; nagle uniósł zaciśniętą pięść.
— Będę stawiał opór do ostatniej chwili życia i bez broni, bez broni, kiedy stanę w dole, też krzyknę swoje: „Nie!” Śmierć faszystom!
— O tak, to rozumiem — powiedział wuj Jehuda, kiedy Uri poczerwieniał pod uważnym wzrokiem wszystkich. — Tak mów.
Przez chwilę spojrzenie dziadka spoczywało na Urim. Jedno oko zmrużył, a drugie skierował ku górze. Z uchylonych lekko ust spłynęło westchnienie. Pokręcił z niedowierzaniem głową.
— Żyd nie jest zdolny do zemsty. Nie umie podsycać w sobie gniewu. Zapala się, wypala. Mało ognia, dużo dymu. Popatrzcie na Niemców, wszystko robią z zimną nienawiścią i bez pośpiechu. A wy gorące serca macie na obronę? Dzieci, dzieci... Dzieci moje, wnuki moje, czy wy mnie słyszycie? Zawsze tak było, zawsze tak będzie. Wszyscy rzucają się na jednego. Słaby ma na obronę wiarę, bojaźń w sercu i jej musi strzec. A porządek, prawo niech zaprowadzają silni. Słaby niech nie waży się bronić, obstawać przy sprawiedliwości, bo sprawiedliwość na tym może tylko ucierpieć. A że wszystko w sercu ułożone inaczej niż na świecie, to serce boli. A co my wiemy o świecie? Gośćmi, gośćmi jesteśmy na tej ziemi przez parę dziesiątków lat. Skąd przychodzimy, dokąd idziemy? A bo ja wiem? Skąd i dokąd? Każdy pyta. Za nami noc, przed nami noc. A my pośrodku, rozglądamy się, szukamy światła, rwiemy się do światła jak ćmy. Krzykiem chcemy rozpędzić chmury, ręką zatrzymywać rzeki. Jedno małe, marne życie wydaje nam się wiecznością i od razu, skoro otwieramy oczy, naprawić pragniemy to, czego przed nami nie naprawiono. Marność, wszystko marność... Żyłem jak Żyd. Umrę jak Żyd. Mam bojaźń w sercu, jej strzegę. A bojaźń o życie? Jestem już daleko. I nie ona zaprząta moje stare myśli.
Uri słuchał pochylony przez stół, a duże, mokre zęby wylazły na wierzch spod wywiniętych warg. Naum łagodnie trzymał ręce na jego ramionach. Dziadek zamilkł, zżuł skrzywiony jakieś gorzkie słowa, przymknął oczy i złożył swe długie, cienkie, siniejące palce jak do modlitwy. Szeptem ciągnął:
— Szlachetny młody człowieku, oni nie wygrają tej wojny. Nie dlatego, że ty pragniesz ich końca, i nie dlatego, że my wszyscy pragniemy i modlimy się o to co dzień. Nikt nigdy takiej wojny nie wygrał i nie wygra. To skończy się ich zgubą. Ale powiedz mi ty, który masz gorące serce, co dalej? Jak długo potrwa ich skrucha? A jak długo świat będzie chorował i cierpiał skutki tej wojny? Przeżyjesz, zwyciężysz. Nie bój się. Ja własnymi oczami widziałem trzy wojny. Po każdej był upragniony pokój i zwycięstwo sprawiedliwych. A teraz, młody człowieku, który masz gorące serce, powiedz mi, co to znaczy? Nie zadawałbym tobie takich pytań, których nie można zadawać młodym, tylko że żółć we mnie, żółć sama została. Mogę ci źle życzyć? Sobie? Judenrein, Judenrein... Judenrein to taki mały początek, ale potem, potem... Panie mój, nie każ mi kończyć słów moich, myśli moich! Niech już w połowie modlitwy dusza uleci ze słabego ciała. Amen.
Zbladł, osunął się nisko i zastygł w fotelu ze spuszczoną głową.
Stali nad nim pochyleni, w popłochu. Wuj Jehuda zatrzymał się za fotelem i wykonał bezradny gest. Obok ojciec zgięty trwożnie, a na jego żółtej łysinie zastygła plamka światła, sączącego się z mizernej lampki. Matka upadła na kolana przed dziadkiem, wzięła jego ręce w swoje, chuchała, rozcierała długo i cierpliwie. Naum i Uri dźwignąwszy starca pod ramiona próbowali umieścić go nieco wyżej. Prof Baum, odwrócony, trzymał puls i w skupieniu patrzył w ogień, potem położył rękę dziadka na kolanach i brzegiem koca machał staruszkowi przed nosem. Pytał, czy nie ma pod ręką kropli. Kropli? Nie było w domu kropli; matka odepchnęła ich wszystkich, klepnęła parę razy policzki zemdlonego, dmuchnęła w oczy. Octem natarła skronie. Głowa wisząca na piersi zakołysała się, powoli uniosła i było już teraz widać, jak odtajały szron na brwiach ścieka strużkami. Rozległo się słabe westchnienie.
— Myśli moje stare, słabe. Nie znajduję w nich rady. Ale to wam mówię, nie mogąc już nawet uderzyć się w piersi... Ciężej umierać z bluźnierstwem niż z modlitwą na ustach i w pokorze. Jehudo, czy oni mnie słyszą?
Zakrzywionym palcem kiwał, wołał teraz Dawida do siebie. Kazał mu stanąć blisko, jeszcze bliżej i szeptem powiedział:
— Uciekaj.
Widział twarz zmizerniałą i pożółkłą, brwi okryte odtajałym szronem, oczy zamglone i zwrócone do wewnątrz, stare, zmęczone oczy dziadka. Słuchał tego szeptu i nie mógł zrozumieć.
— Co dziadek? Co dziadek?
Starzec nachylił się ku niemu.
— Uciekaj, Dawid. Jak najdalej stąd. — Nie rozumiał jeszcze, ale patrzył z uwagą, jak poruszają się bruzdy wokół ust, jak wypadają ciche słowa spomiędzy rzadkich, utartych zębów. — Wszędzie są ludzie, wszędzie... Ty sprytny mały, dasz sobie radę.
Matka wyciągnęła ręce do wuja Jehudy. Milczał. Błagalnie wyciągnęła ręce do ojca i na ziemię spadł grzebień.
— Gdzie ma znów uciekać? Opętało ich — krzyczała. — Wszyscy uciekają! Szwarc ucieka. Szwarcowa już uciekła. Teraz każą uciekać mojemu dziecku. Ode mnie! Gdzie on ucieknie? Jak wszyscy naraz zaczną uciekać, to miejsca zabraknie na świecie! Jak wszyscy zaczną uciekać, to kogo będą zabijać? Kogo? Lepiej siedzieć w domu razem i czekać. Będzie, co Bóg da. A razem zawsze raźniej.
— Raźniej żyć czy raźniej ginąć? — Wuj Jehuda przerwał krzyk matki i zatkało ją na chwilę.
— E, co to wszystko znaczy — mówiła już innym tonem. — Ecie-pecie! Nie oddam swego dziecka na poniewierkę, żeby tam nie wiem co.
— Ćśś, bez paniki — mówił ojciec. A dziadek ciągnął swoje dalej:
— Już czas, już czas — szeptał. — Nikt żywy tutaj nie zostanie. Dawid, zapomnij o tym, że jesteś Żydem. Żeby żyć, trzeba zapomnieć. Ty mnie słyszysz, Dawid? Żyj... Żyj jak wściekły pies i biegaj po polu z daleka od ludzi, ale żyj. Nikogo, niczego się nie bać. Kto się boi, przepada. Kto się boi, traci głowę. Uciekaj i żyj.
Ogarnął go lęk; słowa i głos dziadka brzmiały jak klątwa rzucona na jego głowę. Teraz oto klątwa padła i on musiał ją na siebie przyjąć.
— Zostaniesz sam. Twój ojciec słaby, miękki. Dwa razy pomyśli, zanim raz postawi nogę. A dzisiaj nie można tak. Dawid, czy ty mnie słyszysz? Nie myśleć, żyć. Żyć, aby uciekać. Uciekać, żyć i uciekać. Jak będą złorzeczyć na Żydów, milcz. Jak będą szydzili z Żydów, milcz. Zamknij oczy i uszy na wszystko. Zapomnij, kim jesteś, kim ojciec i matka twoja. Zapomnij, kim byli twoi dziadowie. Niech ci powieka nie drgnie, kiedy zobaczysz swoich pędzonych do dołu. Odwróć się z tego miejsca i idź. Dawid, czy ty mnie słyszysz. Masz mieć kamień zamiast serca. Słyszysz? Wypędź z pamięci nas wszystkich. I żyj, amen.
Zamilkł, zbladł. Chwilę jeszcze ręka jego wisiała w powietrzu grożąc, a potem runął ciężko na ziemię. Głowa odchyliła się do tyłu i oskubana bródka sterczała ostro, odsłaniając bladą, chudą, pomarszczoną szyję.
Stali bez ruchu, a wuj Jehuda spokojnie powiedział:
— To nic. To tylko z głodu.
Słyszał te słowa jeszcze długo, kiedy już dziadka nie było, i siedział na skrzyni bez ruchu, chłonąc smutek, przygnębienie, przeniknięty bezładnym lękiem, przypływem odrętwiającego zimna: „Odwróć się z tego miejsca i idź... Wypędź z pamięci nas wszystkich.” Nigdy nie uwolni się od klątwy, którą starzec na niego rzucił. Myślał o sobie, ale z oschłą obojętnością, jak o kimś innym. Trochę bólu, dużo zdziwienia — przeczucie tęsknoty było w tej myśli. „Żyć, aby uciekać.” Przypomniał sobie dawne nauki dziadka, pełne wzniosłego zamętu wersety Genesis o radosnym stworzeniu świata. Żywioły nie nawykłe do posłuszeństwa z ociąganiem klękały, zastygały na wieczność, truchlejąc przed słowem, ustępując miejsca dumnej legendzie, aby z chaosu mógł powstać ład. Jasne światło biło w ciemności nocy. Przypomniał sobie brwi uniesione i drgające od wstrzymywanego uśmiechu, łagodne i chrapliwe dźwięki starej mowy. Świat, który powstał z pobłażania. Na początku stworzył Pan niebo i ziemię. A potem? „Żyj jak wściekły pies i biegaj po polu z daleka od ludzi...” Kurz unosił się wysoko, fruwały źdźbła trawy morskiej. Naum i Uri odeszli. Odeszli już dziadek z wujem Jehudą. Ojciec skubał zleżałe wiechcie zbitego włókna, wydarte ze starego materaca, i mówił:
— Nie kręć się tak, siedź spokojnie i dziękuj Bogu, że masz matkę, która usuwa ci wszy spod kołnierza. Inaczej już dawno zapadłbyś na tyfus i wyciągnął kopyta.
Potem ojciec wiązał szpagatem mosiężne sprężyny wewnątrz rozbebeszonego materaca, a prof Baum spod drzwi, okręcając się szczelnie kocem, gotowy do wyjścia, powiedział:
— A swoją drogą, macie pierwszorzędny fach w ręku, Fremde.
— Tapicerka? A jakże. Niczego sobie kawałek chleba. A wy, Baum, nie możecie znaleźć żadnej roboty?
— Dzisiaj? Czego można ludzi nauczyć, czego by sami nie umieli? Umierać? To potrafi każdy i bez belfra. Takie czasy.
— Takie czasy.
— Fremde, a nie mógłbym u was pożyczyć papierosa na noc? No, powiedzmy, dwóch. Do jutra.
Prof Baum z godnością skinął głową; zsunęły się stopy w ukłonie, a podarty but rozdziawił się rozpaczliwie i łysnęła onuczka. Po raz ostatni okręcił się szczelnie kocem. Zarośnięta dziko twarz, łachmany przepadły w ciemności, zanim przekroczył próg.
Senność łagodnie ogarniała Dawida. Piekły stopy; powieki same się kleiły. To iskanie zawsze go usypia. Palce matki leżały na jego szyi; poczuł zimne dotknięcie grzebienia. Kazała mu ściągnąć koszulę i kiedy Dawid uwalniał nogi z drewniaków, pilnie badała każdy szew, załamanie, uchyłek płótna, przysuwając koszulę blisko do oczu. Ojciec postukiwał młotkiem w ramę starego materaca: jedno lekkie stuknięcie w gwóźdź między palcami, a gdy już lewa ręka odjęta i gwóźdź osadzony, słychać parę równych i mocniejszych uderzeń. Dźwięczały, brzęczały mosiężne sprężyny. Widział, jak ojciec przysuwa bliżej lampę i podkręca palnik. Z kolanami pod brodą, siedział chwilę dłubiąc w uchu, a potem — lękliwie, jakby skakał do zimnej wody, jednym ruchem naciągnął koc po samą głowę i wyrzucił daleko przed siebie nogi na zimne, wilgotne, przepocone prześcieradło.
— Ten leń, twój synalek łachudra, mógłby mi trochę pomóc przy robocie, a nie pakować się tak od razu pod pierzynę o godzinie ósmej wieczorem, kiedy jego ojciec w najlepsze pracuje, żeby jutro jeszcze łobuz miał co do gęby włożyć.
— Pod koc — powiedział.
Stukot młotka urwał się natychmiast.
— Co takiego, fąflu?
— Mówię, że pod koc, nie pod pierzynę.
Stukot młotka rozległ się znów, zagłuszył przekleństwa ojca i szybkie słowa matki.
— Jakow, daj spokój, niech pośpi trochę. Chodził dzisiaj przez mur? Od szóstej go nie było, do domu wrócił przed piątą. Od szóstej do piątej, to... jedenaście godzin. Starczy? Potem lekcja z Baumem. — Stukot stał się szybki i głośny. — Ciszej, Jakow. — I nagle krzyknęła: — Jeszcze ci mało, że dla ciebie nadstawia głowę pod kule?
Słyszał posapywanie ojca, który nabrał gwoździ w usta. Od wściekłego łomotania wszystko drżało i czuł słaby dygot, wyczuwalny ruch podłogi, jakby z dołu kijem szczotki ktoś uderzał w sufit, zniecierpliwiony. Ojciec wypluł gwoździe na rękę.
— O, wa. Lekcje, lekcje. Już dawno mówię, że nie są mu potrzebne, tylko Baumowi ten talerz zupy. I tak do piachu, i tak do piachu.
Wystarczy zmrużyć oczy przed snem i otwiera się czarne niebo. Tam, w tej zamkniętej pod czaszką przestrzeni, jak wewnątrz zaciemnionej kuli, mkną bezustannie smugi świetlistych punktów, umykają i nikną, wessane przez ciemność pod powiekami, kiedy ich miejsce zajmują nowe roje. Szum krwi wzmaga się i ciemny, ślepy ekran wypełnia chmara bezładnie sunących świateł. To gwiazdy? Czy można widzieć z zamkniętymi oczami gwiazdy? A czy w ogóle można widzieć z zamkniętymi oczami? To, czego nie ma? Tymczasem plamy świateł swobodnie błądziły na swej drodze. O, nadlatują! Im mocniej zaciskać powieki, tym bieg ich szybszy. Szum w uszach rośnie i jest tak, jakby się leciało w otchłań bez dna; trwoga coraz większa i coraz większa przestrzeń do pokonania rośnie przed tobą. Wydaje się, że można myślą zakłócić ich lot, zatrzymać i zmusić do tego, by posuwały się w przeciwną stronę. Czy każdy ma takie małe czarne niebo pod powiekami? Elijahu też? A Naum? Wstyd; stary koń, a takie figle-migle trzymają się go jeszcze.
Ogarnia go leciutkie odrętwienie, to z daleka nasuwa się sen. Łagodnie okrywa mu oczy, pamięć. Kiedy nadciąga obłok, gwiazdy gasną i niebo mrocznieje. W takiej chwili wyobraża sobie, że wraz z Ziemią krąży wokół Słońca, i wydobywa z pamięci tę cyfrę, budzącą zdumienie i lęk. Dwadzieścia dziewięć i osiem dziesiątych kilometra na sekundę. „Ej, tam, trzymajcie się chmur!” To ruszyła kamienica w zaułku na Krochmalnej i plac Żelaznej Bramy, cały w śniegu, też. Tłum nędzarzy w oblodzonych łachmanach rozbiega się w ucieczce. Modlą się, klną, wyrzucają ręce. Krąży już Waliców. Krąży drewniany most ponad ulicą Chłodną. Deski potrzaskują na mrozie, uginają pod ciężarem zasp, zamarznięty przechodzień zesztywniał przewieszony na poręczy. Krąży parokonny omnibus powożony przez Mordchaja. Na twardych ławkach trzęsą się zawszeni pasażerowie, wyglądają na mijane ulice, oddechami czyszczą oszronione szybki, ruszają łopatkami, kłuci przez wszy. Wszyscy mkną w tej samej chwili, w tym samym kierunku, zataczając wielki łuk w nocy.
Wybił się ze snu; usłyszał, jak ojciec hałaśliwie strąca but na podłogę, ziewa. Miał ochotę przewrócić się na drugi bok, ale czuł uderzenie w krzyżu i pod łopatkami, leżał więc nieruchomo. Kiedy oddychać, to boli. Chciałby w ogóle nie oddychać. Teraz ojciec zgasił lampę i można już było otworzyć oczy.
Usłyszał głos matki, kiedy zgaszony palnik wściekle syczał w ciemności. — Wynieś karbid do sieni. Wynieś, bo nie mogę tego słuchać dłużej!
Ojciec szedł do drzwi, uważnie szurając bosymi stopami. Daleko od twarzy — w jego wyciągniętej do przodu ręce tryskał w powietrze gaz. Jak co wieczór wysączył odrobinę wody z blaszanego zbiorniczka i opróżnioną lampę wystawił na schody, aby resztka wilgotnego karbidu zwietrzała do rana. Trzasnęły drzwi; powiew wiatru targnął nimi, sypnął kłębem tlejących iskier spod blachy i wywabił na mgnienie wielką, bezkształtną plamę na ścianie, która runęła w mrok.
— Jakow? — Cisza. Usłyszał nagłe, szybkie, rozpaczliwe wołanie. — Jakow, Jakow! Gdzie jesteś?
Ojciec powoli, ostrożnie posuwał się po omacku. Wracał, ziewał. — A co tam znowu?
— Jesteś?
— Jestem! Zdycham, więc jestem.
Uspokojona siadła na łóżku. Dłonią sprawdziła, czy zapałki, świeczka leżą na swoim zwykłym miejscu. Podeszła do kąta, gdzie rozstawione stało łóżko polowe. Długimi, uważnymi ruchami okryła go szczelnie. Na nogi rzuciła stary płaszcz, a brzegi koca wsunęła pod pięty.
— Dawid, ty nie śpisz? — Przez chwilę, krótką jak urwane westchnienie, żal mu się zrobiło samego siebie. Powiedzieć! Ale jak o tym powiedzieć? Leżał cicho pod kocem, milczał i czekał. Może domyśli się sama. — Śpij. Dobranoc — czule powiedziała.
Zyga pokazał mu: „Tędy” — i rozeszli się w dwie różne strony. Było to w połowie drogi między wylotem Ceglanej i Prostej, w okolicach, gdzie schodzili się na pokątny handel kupcy z obydwu stron muru. Przełaz ten miał złą sławę; mały i ciasny, dusił ofiary w przejściu. Szczelinę nad brukiem, którą murarze wybili na ściek w miejscu, gdzie dawniej biegł rynsztok, chłopcy z bandy Barucha Oksa nocą rozdłubali tak, że od biedy odpowiednio wyschnięty szkielet mógł się tamtędy przecisnąć; oglądał ten przełaz długo z bramy domu i dałby wiele za to, żeby zmaleć. Oglądał przełaz nieufnie, zanim przebiegł jezdnię, i rozpaczliwym spojrzeniem pragnął rozkruszyć mur. Pamiętał, że w tym miejscu padł Henio Śledź z żywnością, kiedy utknął mu worek w wyłomie i nie zdążył skryć się w porę przed patrolem, a Mordka Caban, ścigany przez Wściekłego Psa, ze strachu cisnął w błoto kilo słoniny i uciekł stamtąd w ostatniej chwili. Dawid zrobił inaczej; torbę z chlebem i kartofle w worku — niedużo tego było — bez namysłu przerzucił górą, a sam padł na plecy, podciągnął kolana i odpychając się piętami od bruku wcisnął ramiona w szczelinę. Dalej nic, pustka, wyrwa w pamięci. Musiał szamotać się w ciasnym wyłomie z kurczowo zaciśniętymi oczami, ale jak długo to trwało? Pierwsze, co zobaczył, to był ukruszony kawałeczek muru w ręce. Tkwił już między cegłami, czuł nacisk masywu na żebra, kiedy szarpnął go ktoś mocno za spodnie i nad uchem świsnął mu policyjny gwizdek. Bity, fikał nogami. „Wyłaź, szczeniaku!” — „Nie mogę!” Zaparł się i nie puszczał szczeliny, czując, jak serce twardo bije o kamienie. Zewsząd zbiegli się ciekawi i pałka poszła w ruch. Po tej stronie Żydzi widzieli już głowę, a po tamtej stronie noga została w ręku policjanta i słyszał rozbawione głosy, hałas, śmiech. Roztajał pod nim śnieg i błoto ciekło za koszulę; to czuł, a bólu nie czuł wcale. „Paa posterunkowy, niech pan go puści.” Czyj to był głos, nie wiedział. Wiedział za to, że tutaj sprzed nosa głodni ukradną mu chleb, a tam tak długo będą hałasować, krzyczeć i gwizdać, aż pokaże się żandarm i kropnie go na miejscu jak szczura.
— Och.
Ojciec ziewa wypełniając ciemności długim, nie słabnącym pomrukiem. Klepie dłonią po otwartych ustach. Ziewanie kończy się zduszonym głęboko w gardle stęknięciem, a uderzeniom ręki po ustach towarzyszy melodyjne buczenie.
— I tak do piachu, i tak do piachu. Tymczasem się prześpię.
To był szyld na ścianie domu z przeciwka i nagle ten szyld zasłoniła trupioszara twarz, nisko pochyliła się nad nim i widać było wszy na brwiach. Zmierzyły go nieruchome, żółte, rozradowane oczy; Długi Icchok podniósł niedbałym ruchem chleb, podrzucił z uciechą torbę i odszedł stamtąd śmiejąc się głośno. „Dawid, tobie już nic nie trzeba. Giemza!” Po każdym uderzeniu głowa odbijała się od kamieni jak piłka. Ulica kołysała się razem z nim, kołysał się szyld z przeciwka, koślawo biegnący Icchok, a tuż, blisko — lewe nogi, prawe, gwiazdy na rękawach, ku którym wyciągał rękę. Zaczął krzyczeć, ponieważ ukradli mu chleb. Tłum uciekał przed siebie w popłochu, a on utknął w szczelinie mrużąc oczy ze strachu przed strzałem, na który czekał. Własny krzyk przebrzmiał mu w uszach, przybyło sił; jeszcze jeden wysiłek, szarpnięcie i klęczał na kolanach.
Ciasny nawis był już poza nim. Uciekł za uskok muru.
Po ziewaniu ojciec kaszle, charczę, świszczę, spluwa. Nałykał się przy robocie kurzu, trawy morskiej i jak zwykle ma atak astmy przed snem.
Matka mówi:
— Ten karbid. Wszyscy potrujemy się pewnego pięknego dnia.
Ojciec, nie mogąc zaczerpnąć tchu, chrypi:
— Nie to... Morska trawa.
Tapicerka zżarła mu płuca. Za długo już tyra na tego darmozjada — on, w wieku Dawida, mając dwanaście lat, opuścił dom i nigdy nie był ojcu ciężarem. Do wszystkiego doszedł w życiu tymi oto rękami. Ledwo odrósł od ziemi, biegał z dworca na dworzec szukać zarobku. Jeździł z miasta do miasta na breku, byle zaczepić o coś ręce, a „dzikim” tragarzem został nie mając jednego włoska na brodzie, nie mając grosza na składkę, której żądały związki zawodowe. Kończy jak zwykle:
— I nikt się z nami nie patyczkował. „Dzikich” tragarzy policja znajdowała na torach, a związki nabierały wody w usta.
Z krzykiem biegł i na rogu Grzybowskiej Długi Icchok rozsypał kartofle. Nie wiedział, czy zbierać je, czy dalej gonić charłaka, który z chlebem skręcił w bok; jeszcze mu Kuba Wałach podstawił zwinnie nogę. Poszorował nosem po flizach chodnika. Usiadł, nad nim stała banda Barucha.
Ciasny nawis był już poza nim. Uciekł za uskok nie sięgnął po worek.
Dopiero na schodach — kiedy szedł wolno pod górę, kładąc się na poręczy ze zmęczenia, wlokąc worek przy butach jak psa — oklapł do reszty. Wzięło go! Sienią szła Sura-przekupka, rozciągnęła szare wargi w krzywym uśmiechu. Świeży chlebuś? Odstąpi? A potem zeszła tyłem, szybko przekładając nogi. Powlókł się do otwartego okna na półpiętrze i w jakimś porywie bezsilnej rozpaczy gotów był cisnąć szmugiel — im, wszystkim, na łeb, ale okno było wysoko, a on zmęczony i zanim wciągnął ciężar na parapet, siły go opuściły. Drżały mu ręce, nogi. Wyjął kartofel, obejrzał bezmyślnie szramę na obierzynie, wrzucił z powrotem, wyjął drugi i zamachnąwszy się ciężko cisnął przed siebie w okno stróżówki. Szum szkła, rejwach, wołanie Chaskiela-stróża sprawiło mu złośliwą ulgę.
W domu już na niego czekali. Gdzie chleb? Jak on wygląda? Czuł na sobie ich uważny wzrok. Goły łokieć sterczał z rozprutego rękawa. W milczeniu ocierał się, rozmazywał błoto. Było mu wstyd i nie wiedział, co powiedzieć. Prof Baum wsparty dłonią o stół. Każdy palec osobno. Skrzyżowane nogi, nosek buta wbity w podłogę, a między zdartym obcasem i getrami bielała pięta. O, czeka już przeszło godzinę! Był czwartek, algebra, język obcy, fizyka.
— Taak, wody w usta.
W ciemności przebrzmiało ostatnie ziewnięcie. Dawid słyszy, jak ojciec przesuwa palcami po gołych podeszwach stóp i ociera je z prochu. A potem mówi:
— Fąflu, gdzie masz papierosy?
Dawid odrzuca w nagłej radości koc jednym ruchem, biegnie do sionki jak na skrzydłach, tu, tam maca rękami po ciemku, wreszcie natrafiwszy w kącie na worek, wysypuje z niego wszystko na podłogę, a kiedy znajduje na dnie dwie nietknięte i suche paczki papierosów „Haudegen”, które kupił tego dnia rano — wraca i klęka przed leżącym z zapaloną zapałką, która oślepia go na chwilę. Z kłębów dymu wynurza się twarz ojca.
— Ty jeszcze nie śpisz — woła zgorszona matka.
Dawid w pośpiechu zaczyna im opowiadać, jak ukradziono mu torbę z chlebem koło muru. Chce jakoś zawile usprawiedliwić swe niedołęstwo. Śmieje się, urywa. Dostanie jeszcze w ręce tego wszarza! A ojciec pyta krótko:
— Który?
— Długi.
— Ile tego było?
— Chleba? Trzy kilo.
Ojciec wciąga powietrze z głośnym świstem.
— Cy, cy, cy, cy, on wsunie to z miejsca, ten zdechlak. Wyciągnie kopyta, zanim zdąży zwrócić.
— Nie — przeczy Dawid. Potrząsa głową. — Nic mu nie będzie. Ale dostanę w ręce tego wszarza.
Zasypiając mruczy jeszcze po cichu do poduszki. Wie o tym, że noc strzeże myśli. Tak mówią. Rano wystarczy raz powtórzyć i każda rzecz utkwi w pamięci na zawsze.
Czas teraźniejszy i przeszły czasownika być. „Ja jestem, ty jesteś, on jest. Ona jest. My jesteśmy, wy jesteście, oni są. One są.
Ja byłem.”



Tekst udostępniony jest na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa 3.0 Polska.