Chleb rzucony umarłym/XIV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Chleb rzucony umarłym |
Wydawca | Państwowy Instytut Wydawniczy |
Data wyd. | 1971 |
Druk | Łódzka Drukarnia Dziełowa |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Oskrzydlali w marszu tłum, który posuwał się zbitą, uporządkowaną masą pod wzmocnionym konwojem.
Uczyniła się cisza, przerywana krótkimi komendami Niemców. Wszystkie automaty wymierzone były w przecznicę, zza której dochodził rosnący zgiełk. Jakiś policjant w ostatniej chwili próbował ukosem przebiec jezdnię i esesman rozkraczony na środku wpakował mu lufę pod żebra z wrzaskiem:
— Weg!
Szli.
— Auf die Seite, weg! Rechts halten, rechts halten!
— Żółty, ty tam. Stań i uważaj, żeby mi tutaj żaden łepek nie prysnął za róg.
— Gdzie, Żydu! Ja ci dam do bramy... kopytami się nakryjesz! Już, wracaj mi tu.
— Zurück!
— Nie oglądaj się za siebie, tam już nic nie ma do oglądania.
— Gdzie jest mój Leon? Ludzie, mój Leon? Szukajcie mojego Leona, on przecież musi gdzieś tutaj być.
— Herr Offizier, wie weit ist es nach Treblinka?
— Wody! Wody!
— Marsz, jak ja dam wody, to ci bańki nosem pójdą. Może jeszcze kogutka na ból głowy? Ruszaj się, ruszaj.
— Leon Skórko! Skórko! Skórko!
— Ciszej.
— Zatkaj sobie uszy, delikatny... widzicie go.
— Wie weit, Jude? Oho, das ist fast unglaublich. Du, Schwein!
— Herr Offizier, bitte. Ojojoj! Panie oficerze, bardzo proszę, tylko niech mnie pan tak nie bije. Herr Offizier, bitte.
— Ich habe dir doch alles geruau erklärt, Jude!
— Z początku nie rozumiałem, ale pan mi wszystko świetnie wyjaśnił. Danke, unsere Gendarmen sind von allen geachtete Menschen.
— Zapomniałam grzebienia na śmierć. Boże mój, i co teraz będzie?
— Mame, mame.
— Wariacie, gdzie lecisz bez palta. Powiedz im, że nie możesz tak iść do figury, to ci pozwolą wrócić na górę po palto. Temu powiedz, temu... Panie policjancie.
— Nie mam sił tego słuchać. Krzyk, wrzask.
— Mame, daleko jeszcze i cały czas prosto? A ten pan przed nami też idzie prosto?
— Puśćcie mnie, przecież nie będę wlókł się za kobietami z dziećmi. Paszport! Ja mam szwajcarski paszport i muszę do żandarma. Herr Gendarm, ich hatte die feste Absicht abzureisen.
— Chaja, Chaja, wracaj!
— Mówię panu z całkowitym przekonaniem, proszę mi wierzyć, to wszystko razem nie może potrwać nawet dwóch tygodni, no, powiedzmy, z górą miesiąc.
— Zabrałeś termos z herbatą, Karol? Co? Termos z herbatą. Nie? Boże kochany, ogłuchł czy co. Z her-ba-tą!
— Zostajesz? Tutaj? Na środku ulicy? Kiedy wszyscy idziemy na dworzec?
— Nie leć tak, rybeńko, nie leć, bo się zgubisz i mamusia nie znajdzie cię wcale w tym strasznym tłumie.
— Tam, tam, trzymać, łapać, bo będzie za późno!
— Co ci znów ukradła? Co posiadasz takiego, dziadu, że ci mogła ukraść?
— Przepustkę!
— Co komu pomoże twoja przepustka. Zdychać razem ze wszystkimi można i z przepustką.
— Zdychać? Kto mówi od razu zdychać? Tam dopiero czeka nas przyzwoite życie, a nie wegetacja jak tutaj.
— Przedźwigasz się i znów zaczniesz narzekać na wątrobę. Już lepiej daj mi tę walizkę.
— Walizkę? Jaką znów walizkę? Nie brałam żadnej walizki. Muszę wracać. Trzymaj ten koszyk i idź przodem, ja cię dogonię.
— Gdzie, krowo. Do szeregu, już!
— Wszyscy krzyczą naraz, nic nie słychać i robi się sądny dzień, a tutaj podróż się jeszcze wcale nie zaczęła, to co będzie potem?
— Zurück! Halt!
— Nie idę dalej. Niech padnę trupem na miejscu. Motłoch i ciągle depczą mi po nogach.
— Odwagi, wszystko będzie dobrze.
— Mojsze, gdzie jesteś, Mojsze? Zaczekaj.
— Tak, tak, moi drodzy, czwarta przeprowadzka w ciągu tego roku. Jak to wszystko człowiek wytrzymuje, nie wiem.
— Sura, łyżkę wzięłaś? Łyżkę!
— Los, los, verfluchte Bettel!
— Moi kochani, musimy trzymać się razem. Eleonoro, Mieczysławie, pilnujcie dzieci. Beniuś, Reginka, bliżej, weźcie się za rączki. Idziemy.
— Jazda!
Butem kopnięte okno rozwarło się na oścież i szyby runęły z brzękiem na ulicę. Na wprost stał oficer w randze Sturmbannführera. Po bokach dwóch esesmanów, którzy szybko uprzątnęli szkło z parapetu. Strącone z pierwszego piętra leciało na głowy przechodzącym. W tłumie rozeszła się wieść, że to komendant akcji, SS-Sturmbannführer Höfle. Czekał. Zdjął czapę w kształcie końskiego siodła, przytknął chustkę do czoła i wówczas ukazała się oczom tłumu łysina. Włożył czapę. Stał w rozpiętym szynelu, ze smyczką rzemienną w urękawiczonych dłoniach.
— Rolf, hop!
Owczarek alzacki skoczył przednimi łapami na parapet, wysunąwszy pysk na ulicę. A Höfle zawołał:
— Żydzi, kupcy!
I zaczęło się przemówienie. Ręce Sturmbannführera sztywno uniosły się do przodu i w górę. Wszystkie palce było widać, tylko palec wskazujący prawej ręki zniknął kurczowo zagięty. Najpierw Höfle rzucał donośne pytania w tłum, a potem sam sobie na nie odpowiadał. Pytania i okrzyki. Okrzyki i pytania. Jak długo? Jak długo świat dźwigać będzie na karku jarzmo międzynarodowego żydostwa? Gnije trup Żyda zakopany u podwalin cywilizacji, a wraz z nim gnije i cywilizacja sama. Oto nadszedł czas, kiedy dokonać się ma ostatni akt sprawiedliwości dziejowej. Niemcy wyrównają rachunek. Jawohl, w interesie ogółu. Führer i żołnierz oddany ciałem i duszą Führerowi wzięli na siebie dzieło wiekopomne — Judenfreimachung! Na zawsze zostanie w pamięci pokoleń sława czynu i czyn niemieckiego geniuszu. Po to, aby rasy i narody tej ziemi mogły ujrzeć zdumionymi oczami, na czym ten geniusz polega, Führer zacisnął swą pięść. Und die ganze Welt... I świat cały wstrzymał oddech.
— Rolf, Ruhe!
Pies ujadał. SS-Sturmbannführer Höfle smagnął psa smyczką po grzbiecie. Drab stojący za nim gładził uspokajająco zwierzę. Umilkło. Höfle ciągnął mowę dalej.
— Na komodzie leżały papiery. Ludzie, na komodzie zostały papiery! Na wierzchu!
— Proszę nas przepuścić. Mój mąż jest inwalidą.
— Mordcheles! Mordcheles!
— Niedoczekanie ich, bez bagażu się nie ruszam, niech mnie zakatrupią tutaj na miejscu albo pozwolą wrócić na chwileczkę po tłomoki.
— Marschieren, marschieren.
— To ma być zapakowany plecak? W ten sposób daleko my nie zajdziemy.
— Poczekaj, musisz być pierwszy? Całe życie chciałbyś być pierwszy, to możesz teraz innych puścić przed sobą.
— Zawsze byłem punktualny.
— Punktualność, to cię zgubiło. Zapamiętaj sobie raz na zawsze.
Ponieważ panował hałas, słowa Sturmbannführera Höfle ginęły i nikt ich, niestety, nie mógł chwilami usłyszeć. Na rozkaz patrol czarnych wziął się pod ramiona, wtargnął w środek tłumu i za pomocą razów usiłował zaprowadzić porządek i ciszę. Głos Sturmbannführera brzmiał przez chwilę donośniej, a potem znów pochłonęła go wrzawa.
— Ein Volk, ein Reich, ein Führer!
Jeden Naród, jedno Państwo, jeden Wódz. Oto właśnie tajemnica niemieckiego geniuszu. Oto orla myśl Hitlera, która wzbiła się ponad całe germańskie plemię. Zdrowa rasa ma rządzić i walczyć, i niszczyć wszystko, co chore. A na początek skończyć z zażydzeniem. Kraje, ba! kontynenty całe są w okropny sposób zażydzone. Jawohl, celem wskazanym przez Führera jest ogólnoświatowe Judenfreimachung. Chwała Führerowi, jego orlej myśli. Podjął ją żołnierz, który własną piersią osłania i broni wielkiej idei. O! to im, Żydom, poświęcił wódz bezsenne noce rozmyślań. O! To im właśnie dzielni chłopcy niemieccy szykują z oddaniem i poświęceniem należny Żydom los. Zaiste, wiekopomne jest dzieło, jakie wzięła na swe barki Rzesza. Zbawienie rasy, przyszłość rodzaju ludzkiego, wolność, demokracja — und so weiter — zależne są od powodzenia tego dzieła. Nie. Żydzi niech sobie nie myślą. Führer nie rzuca słów na wiatr. Rasa, plemię zdolne jest bowiem uczynić wszystko. Alles, alles, alles! Powiedziane — zrobione i żołnierz niemiecki maszeruje dalej.
— Leon, Leon, w kuchni na taborecie stał budzik! Wziąłeś ten budzik? Nie? To jak ja wstanę?
— Panie posterunkowy kochany, mogę wrócić po przepustkę? Bardzo pana proszę. To sprawa życia i śmierci. Na jednej nodze i już jestem z powrotem. Chwileczkę.
— Schnell, Leute!
— Musimy się spieszyć, żeby zdążyć przed innymi zająć miejsca w wagonie.
— Geige? Ach so, interessieren Sie sich für Musik?
— Ja, Herr Leutenant, ich interessiere mich dafür. Całkiem znośnych muzyków mamy w naszym kółku. Mnie, na przykład, zajmuje to, co nowe.
— Rób, co chcesz, ale ja nie myślę jechać w taką podróż bez ciepłych kalesonów!
— Hast du davon gehört? Worüber hat der Jude gesprochen?
— Ganz und gar nichts. Kleinigkeit. Über Max Reger Stücke für Orgel.
— Wer? Wer ist Max Reger? Auch Jude? Schweinerei! Das Judentum ist überall, an diese ganze Erde kreuz und quer.
— Ha ha ha auf Ehre!
— Die Wahrheit muss siegen.
Sturmbannführer Höfle mocno wsparł ręce o parapet, łokciami na zewnątrz, i wychylił się przez okno, aby tłum mógł go zobaczyć. I usłyszeć.
Wszyscy razem i każdy dla siebie. To nowe prawo, ustanowione po wsze czasy przez Führera. Odkąd sztandar krwią obmyty łopocze ponad plemieniem, prawo to czci Europa. Dzisiaj. A jutro? Uzna je cały świat. I przyjmie jak swoje. Nie ma bowiem granicy dla niemieckiego żołnierza ani niemieckiej idei. Przyznają to ze skruchą i czcią wszystkie inne narody, których nie przebudził duch dziejów. Zaczyna się bowiem w gigantycznych zmaganiach nowa era, era czynu narodowego, a za nią na horyzoncie jawi się przyszłość dumnej rasy, która wcieli w życie hasło nadchodzących dni: jeden język, kultura i ład dla wszystkich. Das ist alles! Wszyscy razem i każdy dla siebie. Naga myśl Führera triumfuje, bo jest krystalicznie czysta. Chwała mu! A bakcyl kosmopolityzmu, którym żydostwo zaraziło ludzkość, zostanie zwalczony i National-Partei znalazła już skuteczne lekarstwo. Chwała Jej!
Duch dziejów przemawia przez lufy niemieckich dział. Kto ma czelność zaprzeczyć, niech w nie spojrzy najpierw bez trwogi.
— Nie zawracaj mi głowy. Człowieku, to jest przepustka na jednorazowe przejście wachy w dzień słoneczny, wystawiona dla kobiety z dzieckiem przy piersi i do tego już dawno nieważna!
— Panie posterunkowy, a moja przepustka, o, ta... jest ważna?
— Co ty mu wtykasz? Pieniądze? Papierowe? I do tego młynarki? Wczoraj szły jeszcze papierowe dolary, ale dzisiaj od samego rana już tylko twarde.
— Kto ma świnki? Kto ma? Przejść tutaj, na lewy chodnik, szybko. Raz-raz!
— Frajerze, gdzie idziesz? Tam odbierają pieniądze i dają kopa w zadek, a potem pędzą prosto razem ze wszystkimi na Umschlagplatz. Już lepiej zostaw sobie złoto na kubek wody.
— Proszę się tylko nie wtrącać, proszę się tylko nie wtrącać! Każdy jest kowalem własnego szczęścia!
— Eh ty, flimonie!
— Mordcheles, słyszysz mnie? Szukam Jureczka Mordchelesa, mojego przyjaciela z lat dziecinnych. Podać dalej! Czy nikt nie wie, gdzie się zapodział Mordcheles? Ten z Twardej?
— Cham! Mówi, że mam zamknąć się sama.
— Traktują ludzi jak bydło. Wożą w ścisku, a do tego każą godzinami czekać na transport. Łajdacy i nie szanują ludzkich nerwów ani zdrowia. Bałagan, bałagan, jeszcze raz bałagan. Po raz pierwszy w życiu widzę coś podobnego... Panie policjancie, czy pan nie mógłby mi łaskawie powiedzieć, w jakim kierunku odjeżdża nasz pociąg i o której dokładnie godzinie? Pierwszy raz w życiu mi się to zdarza, że wyruszam w podróż nie bardzo wiedząc, dokąd.
— Ciamcialamcia! Zatkaj się, grzybie spróchniały, bo tu nie miejsce na rozmówki.
— Zemdlał, Boże mój, zemdlał... Wody! To z wrażenia.
— Nie mam pojęcia, która godzina. Coś podobnego. Widzi pan ten zegarek? Nie spieszył się ani o minutę przez ostatnie dwadzieścia lat.
— Człowieku, zastanów się, co mówisz?
— Eine Rasse, eine Zukunft, eine Ordnung. Jedna Rasa, jedna Przyszłość, jeden Ład. Nadejście czego Höfle zapowiada. Gmach tysiącletniego Państwa jaśnieje oto przed oczami zdumionej i oczarowanej ludzkości. Ale budowa wymaga pracy, ofiar i samozatraty jednostek. Dla patrzących w przyszłość i widzących daleko, roztacza się widok pełen dumnych marzeń, zasnuty dymem i rozjaśniony ogniem. Człowiek przejdzie przez ogień oczyszczony, plemię ocalone, gatunek zbawiony. Historia tego nie zapomni i już dzisiaj krwią pisane są jej najchlubniejsze karty. Historia tego nie zapomni i ludzkość, po wiek wieków. In alle Ewigkeit.
— Panie policjancie, złociutki, wróci pan ze mną? O, tam. To potrwa chwileczkę. Zupełnie zapomniałam zamknąć drzwi na klucz i teraz mam poważne obawy... Co? Od kuchni i od frontu.
— Wypadła panu chusteczka do nosa. Proszę.
— E, nic mi nie powiesz, czego bym sam nie wiedział!
— Widzi pan tę kobietę w granatowym sweterku? Niech pan ją stuknie w plecy, bo ona mnie woła i nie słyszy, że ja ją cały czas wołam. Moja żona.
— Niedoczekanie ich!
— Zawsze taki był wątły, zupełnie nie wiem, jak on zniesie tę podróż.
— Samochody! Jadą, po nas jadą... Samochody!
— Nareszcie!
— Uff.
— Aron, Aron!
— Ładna historia, a gdzie masz drugą skarpetkę, Heniuś? I jak ty teraz wyglądasz?
— Aron?
— Ja jestem niewinny, panie posterunkowy, zasymilowany, półkrwi Aryjczyk w trzecim pokoleniu! Za co mnie?
— Masz z sobą parasol, Aron? A jak spadnie deszcz? Znowu złapiesz anginę i ja będę musiała koło ciebie skakać, a jak ty jesteś chory, to wiadomo, że ja jestem temu winna.
Krwi! Tego łaknie historia. Szczęście w samozatracie, zwycięstwo w walce. I tylko oni, oni mogli to pojąć jasno, bez skrupułów i przeniewierstwa idei. Pierwszym bowiem powołaniem germańskiego plemienia jest walczyć. Drugim powołaniem jest walczyć dalej. Und so weiter. Zwraca się teraz Sturmbannführer Höfle do nich, do Żydów, z zapytaniem, czy ramię niemieckiego bohatera ma prawo osłabnąć, omdleć choćby na chwilę? Otóż nie ma. Musi podjąć dzieło i doprowadzić do końca. Po Żydach przyjdzie kolej na Słowian. Und so weiter. Wszystko jasne i żadnych wahań być nie może. Eine Erde, ein Gedanke, ein Gott. Jedna jest ziemia, jedna myśl na niej i jeden tylko Bóg patrzy z góry na czyny Führera.
— Schnell, Hund!
— Mame, mame...
— Pognaj ich szybciej. Widzisz, że Niemiaszki się już denerwują i zaraz będzie niewąska chryja.
— Żydzi, kto to strzela?
— Gdzie, gdzie? Gdzie ty się pchasz tutaj z tym rowerem? Podarł mi ubranie, cymbał!
— Każ szoferowi zajechać bliżej. Tu, tu! Za rogiem straszny młyn i szarpanina.
— Nóżki mnie bolą. Ja dalej nie pójdę i ty zostawiłaś tatkę chorego. Teraz sam leży w łóżku i kto mu poda herbaty? Wracajmy do domu, tam przecież spokojnie.
— Rybeńko złota, chodź. Chodź, tak trzeba.
— Ratunku, bo mnie tratują!
— Nie podchodzić do bram. Podaj dalej. Iść środkiem.
— Czy pan nie mógłby przestać mi deptać po piętach, panie szanowny? Bo... jak zamaluję, to rodzona matula nie pozna.
— Posterunkowy, gdzie posterunkowy? Tutaj jakaś staruszka zasłabła, leży w przejściu i zagradza drogę.
— Pilnuj, żeby nie pryskali do bramy przed rogiem, bo żandarmi urządzą jatki. Stań tu. Tu będziesz widział.
— Ty tam, szanuj się trochę i nie drzyj pyska, jak idziesz za pogrzebem własnego tatusia, z płaczkami i orkiestrą.
— Bagaże, moje bagaże! Ludzie, nie mogę niczego zostawić, bo to cały mój majątek.
— Zostaw pani majątek, a ocalisz życie.
— Boże, co się tutaj wyrabia?
— Nie zatrzymywać się, nie robić sztucznego tłoku. Dalej jazda!
— Zabierz tę walizkę. Dziecko przez ciebie wcale przejść tędy nie może.
Żyd nie ma myśleć. Dosyć krętactwa, handlu, mędrkowania. Żyd ma wziąć łopatę do ręki i w pocie czoła pokutować za grzechy. Wtedy zbędne myśli wyfruną mu z głowy. Höfle mówi dosyć. Żadnych takich, świnie. Dosyć, świnie. Ży-y-y-ydom wara od tego, co do nich nie należy. Wszystko jasne? Jasne i wątpliwości być nie może. Mają pamiętać: Arbeit macht frei. Odżydzić ludzkość. Takie oto zadanie postawił Führer zahartowanym szeregom National-Partei. I od tego nie odstąpią, ani na krok. Niech świat mówi sobie, co chce. A w końcu i tak im przyzna rację. Im, bojownikom wielkiej idei. Za długo Żyd depcze ziemię, którą przeznaczono innej rasie. Strzec przyszłości, czystej i jasnej przyszłości zdrowych narodów, jak źrenicy oka!
— Mamo, ja chcę siusiu.
— Po co ten pośpiech? Czy oni oszaleli? Ja mogę zaczekać na jutrzejszy transport.
— Skarbie, jeszcze troszkę.
— Niech pan zamknie ten parasol, bo mi pan oko wykłuje! Już nie miał co zabrać w drogę. Też coś!
— Ostrożnie, podaj do tyłu... dziura w bruku. Ostrożnie.
— No, a teraz zapnij sobie rozporek.
— Odczep się pan od mojego parasola i mnie daj święty spokój. Czy nie widzi pan, że mży i zaraz zacznie znowu padać?
— Panie posterunkowy, zupełnie nie rozumiem, jak można z taką gorączką wypędzić człowieka w podeszłym wieku na ulicę. Nat, weź pod pachę termometr i zmierz temperaturę, bo pan musi się sam na własne oczy przekonać.
— To jest wychowanie? Pani synek zmoczył mi cały koszyk? Tfu, ordynarne i po prostu w głowie się nie mieści.
— Nie mam teraz głowy do tego. Spytaj mamy lepiej, gdzie schowała nóż.
— Człowieku, a co mnie do tego? Stuknij się w głowę. Co mnie twoja gorączka obchodzi?
— Ja nie mogę iść dalej, bo złamałem nogę.
— To spróbuj pan inaczej opróżnić dziecku pęcherz w takim ścisku i nie opryskać ludzi!
— Eliasz, chodź bliżej, bo cię tracę z oczu.
— Nieważne.
— Ratunku, bo mnie tratują!
— Zamknij mu mordę. Ty tam, stoisz bliżej.
— Oj, moja noga, oj-oj!
— Ale jak? Drze się cholera... Żandarma, żandarma tutaj wołać, niech go kropnie.
— Ruben, jeszcze zanim włożyłeś żółtą opaskę, miałem takie dziwne przekonanie, że w twojej skórze chodzi po świecie wesz. A teraz sam wołaj żandarma, skurwielu!
— Pierożki zostały w piecyku, przecież mówiłam ci tyle razy. Z tego całego bałaganu zupełnie straciłam głowę.
— Uważać, Żydzi. Tu leży Żyd ze złamaną nogą.
— Daleko zaszedł.
— Pali się! Pali się mydlarnia Mani! Kto podpalił mydlarnię w taki dzień? Tam jest nafta... nie daj Boże, z dymem pójdzie cały kwartał.
— Tylko bez głupich dowcipów, młody człowieku. W takiej chwili.
— Koń by się uśmiał.
— Co on powiedział?
Höfle biadał nad światem. Chora jest kultura, kiedy podstępem wkradają się do niej Żydzi. Ułomne społeczeństwo, w którym uwijają się Żydzi. I mącą. Nieszczęsne, nieszczęsne i słabe państwo podkopywane przez żydowską zdradę i spryt. Handel, nauka, praca, kultura — und so weiter — niszczeją z winy żydostwa. Jak chwast, dziki chwast, rośnie sobie Judentum na koszt łanu dorodnego zboża. Jak chwast, bezpłodny chwast, ssie soki z urodzajnej ziemi. Pora wyplewić pola. Czas najwyższy wypalić chwasty z korzeniem. Oto wybiła godzina, aby użyźnić niwy urodzajnego gruntu. Es lebe Tod!
— Że co?
— Ordynus, przy dzieciach takie rzeczy mówić.
— Spokój tam, parchy. Bez rozmów, bez krzyków.
— Szanowna pani, zaręczam szanownej pani, że to jest publiczne miejsce, a w publicznym miejscu powinna szanowna pani wiedzieć, że wolno jest mówić, co się komu żywnie podoba. O!
— Niech mi pan głowy nie zawraca! W takiej chwili.
— O żeż ty, damulko z Pociejowa, bo jak gwizdnę w kapelusz.
— Słyszałeś, Karol?
— Panie posterunkowy, proszę usunąć tę... tę bandę. W takim towarzystwie ja nie myślę podróżować. Jestem urzędnikiem państwowym na emeryturze, papiery mam w porządku i w razie czego potrafię znaleźć sobie świadków.
— Niech pan wobec tego złoży pisemne zażalenie. Podanie, metryka, dokładny życiorys i znaczków stemplowych za trzy pięćdziesiąt.
— Skandal, żeby policjant państwowy tak się wyrażał na służbie do obywatela.
— Coś ty powiedział, parchu?!
— Uważaj na ogon, tam z tyłu pryskają.
Żyd musi pamiętać, gdzie jego miejsce. Ale... Höfle uczynił wymowną pauzę. Dopiero wówczas nastąpi należyty ład, kiedy miejsce Żyda będzie pod ziemią. Każdego! Kiedy Żyd wyciąga brudną łapę na wschód i na zachód, miażdżąc w swym uścisku kulę ziemską, w tej historycznej chwili trzeba radykalnie i raz na zawsze uciąć — uciąć zbrodniczą łapę wraz z nożem, który w niej tkwi. Runie przemoc. Ofiara otworzy oczy. Ślad po żydostwie zostanie wypalony ogniem.
Nie ma miejsca dla pasożytów przy tym wielkim stole, za którym zasiada ucztująca ludzkość. Nie ma i nie będzie. Ein Tisch, ein Brot, ein Herr.
— Zupełnie nie wiem, co się w takiej sytuacji robi. Jestem bezsilny, moje dziecko.
— Tędy, tędy. Równaj krok, nie wyprzedzaj!
— No wiesz, kapitalny brak piątej klepki. Jak mogłeś zapomnieć o ciepłych swetrach?
— Dobij, dobij do czoła! Raz-raz.
— Daj mi spokój, już ci przecież powiedziałem, że nas dopędzą w porę.
— Halo, halo. Kaleb z żoną idą za wami!
— Co? My zaczekamy na was przy rogu!
— O moich proszkach też zapomniałaś?
— Trzymaj się mnie. Trzymaj się mnie, bo zbłądzisz i sam nie trafisz na miejsce.
— Każdy się martwi o siebie.
— Ludzie, nie zatrzymywać się na skrzyżowaniu, bo żandarmi wystrzelają pół ulicy.
— Niech spróbują. Niech tylko spróbują.
— Dołóż temu fetniakowi bananem, bo tutaj zaraz będzie cholerna chryja. Przecież widzisz, że Niemiaszki robią w portki i gotowi są kropić z automatów na całego.
— Żydzi, stawiajcie opór. Nie dajcie się pędzić do wagonu jak bydło. Żydzi, Żydzi...
— Do bramy z nim i pod obcas, ale już!
— Żydzi, oni was pędzą do... Aaa... Bandyci, bandyci!
— Boże, zostawiłam całkiem nowe pończochy na komodzie. I co teraz będzie?
— Ty klępo, nie zastawiaj zadem przejścia!
— Aron, Aron, zamknij już ten cały parasol.
— Panie żandarm, kochany, chwileczka. Ja mam już legalnie wykupiony certyfikat na wyjazd do Palestyny, to po co mam jechać z wami?
— Nie czepiaj się, parchu. Won, zostaw żandarma w spokoju, jak chcesz uratować głowę na pięć minut, a swoim certyfikatem podetrzyj sobie wiesz co!
Oto słowa Führera. Przeciwko historii głosić prawo obalenia historii. Biblia, jak wiadomo, jest starym żydowskim kłamstwem. Ono zaprowadziło kulturę na manowce. Odtąd NSDAP stanie się najwyższym trybunałem, sędzią całej ludzkości. To oni, tylko oni odmłodzić mogą świat. Człowiek niech będzie Bogiem dla człowieka! Oto słowa Führera. Chwała mu!
— Rolf, Ruhe!
Wielki podpalany owczarek alzacki szczekał na tłum i zagłuszał słowa Sturmbannführera. Höfle ciągnął dalej:
— A wtedy ludzkość odetchnie, uwolniona wreszcie i radosna.
Dwóch drabów w mundurach SS widać było za jego plecami, ilekroć wychylał się nisko za parapet i tak wychylony przemawiał do przechodzących. A pies Sturmbannführera opierał łapy na oknie i z nastawionymi sztywno uszami dyszał wywaliwszy siny jęzor z pyska.
— Kto tam płacze, to ty, Różyczko? Nie trzeba, nie.
— Który tam znów? Z czym, z czym! Wracaj do szeregu, ale już! Choćbyś miał nawet szlachecki rodowód do trzeciego pokolenia wstecz z mitrą książęcą i z pięcioma pałkami w herbie i prababkę czystej krwi aryjskiej!
— Samek, weź ode mnie dziecko na chwilę. Ja rąk wcale nie czuję.
— Gdzie się pchasz, nie widzisz? Bo cię poślę na łono Abrahama po przaśne placki i owsiane piwo. Stać, stać! Powariowali ze strachu. Obstaw róg i uważaj na bramę. Szybko!
— Auf die Seite, weg, weg! Rechts halten, rechts halten.
— Nie zawracajcie mi głowy, dzisiaj sobota, a w sobotę ja żadnej łapówki nie wezmę. Taką mam zasadę. Wykluczone, szlus! A kolekcja motyli u mnie taka, że dwie walizki pękają, a trzecia się nie domyka.
— Szmulek, wyciągnij termos z plecaka. Mała kaprysi i musi się napić herbatki.
— Schnell, Leute. Prenko, prenko. Dhoga jez duga i mi ne mami czas.
— Co, jeszcze tutaj? Ile razy mówiłem, że masz zjeżdżać na tamten chodnik, łachudro. Już, już, nie oglądaj się za siebie.
— Panie posterunkowy, tam. Na trzecim piętrze, tam, tam. Dziecko siedzi w otwartym oknie, samiuteńkie, nogi spuściło z parapetu i zaraz zleci. Niech pan coś poradzi, złociutki.
— A co ja mogę? Ja nic nie mogę!
— Niech pan je stamtąd ściągnie.
— Żydzie, puknij się w głowę. Nie mam czasu. Mnie kazali stać na tym rogu i pilnować. Macie iść środkiem, nie szwendać się, nie uciekać do bram i trafić na plac przeładunkowy. Zrozumiano? O! Proszę raz na zawsze zapamiętać, nazywam się Alojzy Mycka, policjant państwowy bez rangi. Płaczę nad wami i nad sobą i nie mam z tym nic wspólnego.
— Aron!
— Nie puszczaj łebków. Przejdziemy najpierw Chłodną. Tam chociaż mają się gdzie kryć.
— Kto mówi, że ja puszczam? Ja tylko biorę forsę! Hans prowadzi do sieni i tam ich wykańcza.
— Żołnierzyku, pomocy! Każą mi na stare lata wlec się nie wiadomo gdzie. A ja mam osiemdziesiąt lat na karku i ani roku mniej.
— Szybciej, ludzie. Droga jest długa i my nie mamy czasu.
Sturmbannführer Höfle skończył przemówienie, wsiadł do samochodu i odjechał, a w wąwóz ulicy runął tłum i szedł — i szedł bez końca od dziewiątej rano do późnej nocy. Po południu wśród ścian wyludnionych kamienic rozległ się niesamowity śmiech policji.
— Draka, panowie! Krwaworączka prowadzi chałaciarzy z Ciepłej. Zaraz będzie uroczyste nabożeństwo.
— Który ich nakrył?
— Wściekły Pies! Urządzili sobie chałaciarze kryjówkę w bóżnicy u Icka. Dwa dni i dwie noce modlili się do upadłego.
— Oho, postój tu za mnie. Niech ja sobie raz w życiu popatrzę.
Pędzili ich Żelazną wzdłuż muru do wachy. Grupkami gromadzili się policjanci na trasie, wyciągali szyje, a jakiś żandarm stał z papierosem na balkonie i stamtąd oglądał procesję. Na przedzie reb Icchok, twarz podawszy do przodu, jakby nadsłuchiwał czegoś z trudem, szedł nie odrywając stóp od ziemi, cały w czerni. Miał na sobie sobotni chałat i miękkie kamasze. Szurał kamaszami, pociągał za sobą nogami. Usta poruszały się lekko i coś bezustannie szeptały. Słychać było śmiechy. Niemiec wyszedł z bramy, w dwóch palcach trzymając daleko od siebie, z obrzydzeniem, wielki tałes. Krzyknął i rzucił ten tałes starcowi w twarz. Reb Icchok chwycił szatę i szedł dalej, a szata wlokła się po ziemi. Później inny cisnął modlitewnik, który uderzył go w plecy i upadł.
— Halt!
Zatrzymali się i Krwaworączka szedł między nimi aż do miejsca, gdzie stanął reb Icchok; rozkazał mu podnieść modlitewnik i skinieniem nakłaniał do modlitwy. Krwaworączka miał szeroki uśmiech na ociekającej potem twarzy. Padła głośna komenda i reb Icchok ruszył przed siebie. Prawą dłonią przyciskał do serca Pismo, lewą zebrał obfite fałdy tałesu.
Za nim ciasno tłoczyli się starcy. Ich spojrzenia omijały rozkrzyczanych, roześmianych konwojentów. Pomykali chłopcy z rozwianymi pejsami, spiesząc za starymi. Trzech wyrostków szło podtrzymując się wzajemnie, głowa przy głowie w maleńkich czarnych jarmułkach. Ciągnęło rzemieślnicze bractwo z zaułków Wroniej, Pańskiej, Łuckiej i Śliskiej. Żydzi gromadzący się co sobota w bóżniczce reb Icchoka — garbarze, kuśnierze, cholewkarze, łaciarze, handlarze starzyzną, druciarze, blacharze, tragarze, furmani — spędzili ostatnie dni na modlitwie za ścianą zatrzaśniętej na głucho kryjówki, w żółtym blasku świec, a wypędzeni stamtąd tłumnie na ulice mrużyli oczy w słońcu lipcowego dnia, skupieni w trwożne stado, ogłuszeni krzykiem, hałaśliwym śmiechem żandarmów i policji zgromadzonej wzdłuż muru. Wyrwani z modlitwy, wygłodzeni postem, słaniali się na nogach. Już posterunki koło wachy z daleka wymachiwały karabinami, a starcy szli w zupełnym milczeniu. Szli jak duchy. Tłumek na Krochmalnej, otoczony konwojem, sięgał aż do skrzyżowania, ale ulica Żelazna, wąska, przedzielona murem w połowie, była tego popołudnia oczyszczona strzałami. Tędy prowadził ich Krwaworączka z żandarmami.
Padła komenda:
— Do modlitwy!
Reb Icchok milczał. W szeregach wszczął się szmer, szepty. Popatrywali na siebie, na kapłana. A on szedł dalej nie zwalniając kroku, z modlitewnikiem sztywno wyciągniętym przed sobą. Poprawił tałes na ramionach, podciągnął wyżej, pochylił się do przodu, zgarbił i można było przypuszczać, że modli się w marszu.
Tam, w głębi ulicy strażnik zszedł z posterunku i czekał już na niego. Tłum u wylotu śledził posuwającego się starca.
Grupę jeszcze raz zatrzymano, a Krwaworączka biegł, hełm przewiesiwszy przez łokieć, klnąc:
— Schwein!
Reb Icchok w milczeniu uniósł rękę do gardła.
Frunęły czapki, kapelusze z głów. Umundurowani młodzieńcy repetowali broń, a stado czarnych jarmułek wzbiło się w powietrze. Jakiś Żyd upadł razem z czapką na ziemię; widocznie za mocno wcisnął ją sobie na uszy. Niemcy znów zarepetowali karabiny, cisza uczyniła się zupełna, a Żydzi stali z obnażonymi głowami, stłoczeni, bladzi.
Reb Icchok zaczął:
— Szema Isroel...
Prawą ręką przyciskał Pismo do piersi, lewą zbierał fałdy długiej szaty. Głosem donośnym i drżącym wołał:
— Szema Isroel Adonai elojhejnu!
Starcy powtórzyli za nim:
— Szema...
Ochrypłe, rwące się głosy bezradnie obijały się o mur. Trwożnie rozciągnięte słowa modlitwy ginęły wśród posapywań.
Krwaworączka rozjaśniony stał na brzegu chodnika i słuchał. Nagle z szeregu przecisnął się ktoś i zaczął iść ku niemu w jednym kamaszu, ostrożnie stąpając po kamieniach stopą w białej przybrudzonej skarpetce.
Przed żandarmem stanął Żyd z okrągłą mycką na czubku łysiny. Spłowiały tałes jak łachman wisiał na jego plecach.
— Panie żandarm, ja jestem całkiem niewinny.
Wyciągnął przed siebie ramiona, pochylił głowę.
— Łatam kamizelki, moja żona obrębia dziurki, a dzieci przyszywają guziki i to jest cała moja rodzina. Cały mój interes.
Krwaworączka podsunął mu pięść pod nos, a Żyd stał cicho i mrużył oczy.
— Weg, Alte!
Wracał do szeregu zgięty, cofając się tyłem.
Wściekły Pies podbiegł, pałką smagnął go przez twarz i wtedy rozległ się pierwszy strzał. Nie wiadomo, kto oddał ten pierwszy strzał. Mówiono, że strażnik z wachy. Reb Icchok leżał pod murem, tałes obok, na tkaninie wystąpiła plama krwi. Krwaworączka obejrzał się i zawołał:
— Cała zabawa na nic!
Niemiec z wachy odkrzyknął raźno:
— Ej, ty tam! Skończ się bawić, zacznij pracować!
I to było sygnałem do ogólnej strzelaniny. Żandarmi nerwowo repetując karabiny gnali uciekających prosto na wachę, wydając gardłowe i dzikie, zduszone okrzyki.
Na tym niedużym odcinku, pomiędzy wylotem Krochmalnej i wylotem Chłodnej, tego popołudnia położyli trupem kilkudziesięciu ludzi.
Kiedy umilkły już strzały, spomiędzy leżących wygrzebał się starowina z drucianymi okularami na nosie i podreptał w głąb Krochmalnej nie zatrzymany przez nikogo. Tłum ustępował przed nim, a on przygiął się jeszcze niżej, połę chałata zarzucił na głowę i ukrył twarz. Żandarm odął usta, powoli odwrócił ku niemu karabin, przystawił lufę do chałata i oddał strzał. Jeden, a potem drugi. Spod chałata rozległo się stęknięcie i skurczony starzec upadł.
— Sprzątnąć!
Policja powtarzała rozkazy Niemców.
— Sprzątać Żelazną aż do wachy. Trupy na podwórze.
Wybuch granatu targnął powietrzem; to odmykano ostatnie zatrzaśnięte bramy.