Chusta Świętej Weroniki (Lagerlöf, tłum. Markowska, 1905)/VI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Selma Lagerlöf
Tytuł Chusta Świętej Weroniki
Pochodzenie Legendy o Chrystusie
Wydawca Wydawnictwo M. Arcta
Data wyd. 1905
Druk M. Arct
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Maria Markowska
Tytuł orygin. Den heliga Veronikas svetteduk
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VI.

Stara Faustyna była już w Palestynie, w drodze do Jeruzalem. Nie chciała, by polecenie odszukania proroka i stawienia go przed cesarzem kto inny miał wykonać. W głębi serca tak pewnie myślała:
— Żądać od tego obcego człeka chcemy czegoś, czego na nim ani siłą, ani darami wymódz nie możemy. Aleć przecież zgodzi się może, jeśli mu do nóg ktoś padnie i opowie, w jakiej nędzy pogrążony jest cesarz. A któż lepiej za Tyberjusza prosić może od tej, co razem z nim pod brzemieniem nieszczęścia jego upada.
Nadzieja, że uda jej się może uratować Tyberjusza, odmłodziła starą niewiastę. Przebyła łatwo długą podróż morską i teraz w drodze do Jerozolimy nie używała lektyki, ale jechała konno. I rzekłbyś, że uciążliwą podróż znosiła tak wytrwale, jak szlachetni rzymianie, żołnierze i niewolnicy, którzy jej orszak tworzyli.
Radością i błogą nadzieją wypełniała serce starej niewiasty ta droga do Jerozolimy. Wiosenny był to czas, a równina Saronu, przez którą pierwszego dnia jechali, słała im się niby wielki, mieniący kobierzec kwiatowy. Ale i drugiego dnia, gdy się w góry Judei zapuścili, nie opuszczały ich kwiaty. Wieloskłonne wzgórza, między któremi wiła się droga, pokryte były drzewami owocowemi, a te jaśniały całym przepychem kwiecia. Gdy zaś oczy podróżnych znużył widok różano-białego kwiatu brzoskwiń i moreli, spoczywały źrenice ich na młodej zieleni latorośli winnej, która niby potok szumny wzbierała na ciemno-brunatnych łozach tak szybko, tak bujnie, że wzrokiem, rzekłbyś, wzrost jej można było śledzić.
Przecież nietylko kwiaty i zieleń wiosenna umilały im wędrówkę. Bo największym jej urokiem były wielkie zastępy ludzkie, które dnia tego do Jeruzalem ciągnęły. Wszystkiemi drogi i ścieżyny, ze wzgórz samotnych i najdalszych zakątków równiny śpieszyli wędrowce. A gdy już na gościniec jerozolimski weszli, tedy oddzielni podróżni łączyli się w wielkie gromady i w radości i weselu razem dalej ciągnęli. Obok starego człeka, który na kołyszącym wielbłądzie siedział, kroczyli jego synowie i córki, jego zięciowie i synowe i wszystkie jego wnuczęta. A tak liczny był ród ów, że niby wojsko małe wyglądał. Staruszkę jedną, zbyt słabą, by iść mogła, synowie na ramiona dźwignęli, ona zaś w szczęsnej dumie nieść się pozwalała przez tłum, który ze czcią z drogi się usuwał.
Był to ranek, zdolny i najsmutniejsze serca wypełnić radością. Wprawdzie niebo nie było czystem i jasnem, bo je lekki rąbek szarobiałych chmur przesłaniał, ale też żadnemu z wędrowców na myśl nie przyszło uskarżać się na to, że bezlitośny żar słoneczny dokuczać im nie mógł. A pod tem przysłoniętem niebem nie rozsiewały się tak szybko i nie ginęły w przestrzeni wonie kwiatów i młodej zieleni, ale unosiły się nad polami i drogami. I piękny ten dzień, co swem stłumionem światłem i milczeniem wiatru cichość i spokój nocy przypominał, zdawał się wszystkim, ku Jeruzalem dążącym gromadom ludzkim, coś ze swej istoty udzielać. Bo ciągnęli wszyscy radośnie, a przecież uroczyście, śpiewając głosem stłumionym odwieczne hymny, grając na staroświeckich instrumentach, których dźwięk podobny był brzęczeniu much i piosnce koników polnych.
A gdy stara Faustyna pośród ludzi onych przejeżdżała, ogarnęło ją także wesele ich i uciecha. Stępaka swego do pośpiechu przynagliła i rzekła do młodego rzymianina, który się boku jej trzymał:
— Śniło mi się dziś, jakbym Tyberjusza widziała, on zaś prosił mię, by nie przewlekać podróży, ale dziś jeszcze do Jeruzalem dotrzeć. Mniemam, że to bogowie ostrzegają mię, by nie opóźniać się i właśnie w to piękne rano śpiesznie ciągnąć dalej.
A gdy te słowa mówiła, stanęli właśnie na najwyższym szczycie długiego grzbietu górskiego, ona zaś zatrzymała się mimowoli. U stóp jej leżała wielka głęboka kotlina, otoczona pięknemi wzgórzami; z ciemnej cienistej głębi doliny wznosiła się olbrzymia skała, która na szczycie swoim dźwigała miasto Jeruzalem.
Lecz maleńkie to górskie miasteczko, co ze swemi wieżycami i murami niby korona płaskowzgórze skalne wieńczyło, urosło dnia tego po tysiąc razy. Na wszystkich wzgórzach okolnych widniały barwne namioty i roiły się tłumy ludzi.
Zrozumiała teraz Faustyna, że cała ludność miejscowa śpieszy do Jerozolimy, by jakieś wielkie obchodzić święto. Ci co daleko mieszkali, przybyli wcześniej i rozbili dokoła namioty. Ci zaś, co blizko mieli, teraz właśnie dążyli do miasta. Szli tak ze wszystkich wzgórz, niby strumień nieprzerwany białych szat, pieśni i świątecznego wesela.
I długo poglądała Faustyna na nadpływające tłumy ludzkie, na długie rzędy namiotów, aż rzekła do młodego rzymianina, który obok niej jechał:
— Sulpicjuszu, chyba to lud cały do Jeruzalem pośpieszył?
— Prawdę mówisz — odrzekł rzymianin, przez Tyberjusza wybrany, by Faustynie w drodze towarzyszył, bowiem lat kilka w Judei był spędził. — Obchodzą dziś oni wielkie święto wiosenne, to też młodzi i starzy do Jerozolimy śpieszą.
Faustyna pomyślała chwilę.
— Cieszę się — rzekła — że do miasta przybywamy tego właśnie dnia, gdy lud święto swoje obchodzi. Widomy to znak, że bogowie sprzyjają naszej podróży. Zali nie sądzisz, że ten, którego szukamy, że prorok z Nazareth również do Jeruzalem przybył, by wziąć udział w uroczystościach?
— Tak, masz słuszność, Faustyno — odrzekł rzymianin. — Musi on być tu w mieście. Zaiste, bogów to sprawa. Acz silną i wytrwałą jesteś, przecież za szczęśliwą uważać się możesz, jeśli oszczędzoną ci zostanie długa i uciążliwa podróż do Galilei.
I wnet podjechał ku kilku wędrowcom, którzy ich mijali i zapytał ich, jak sądzą, czy prorok z Nazareth teraz w Jeruzalem przebywa.
— Rok rocznie o tym czasie widywaliśmy go w mieście onem — odparł jeden z wędrowców. — A i teraz pewnie go tam znajdziemy, boć to mąż pobożny i sprawiedliwy.
A niewiasta jedna wyciągnęła rękę, ukazując wzgórze, na wschód od miasta położone.
— Widzisz owo zbocze, drzewami oliwnemi porosłe? — zapytała. — Tam zwykli rozbijać namioty swoje galilejczycy, tam najlepiej zasięgnąć możesz wieści o tym, którego szukasz.
Ciągnęli tedy dalej krętą ścieżyną na dół, a potem znów wspinać się zaczęli po górze Syjońskiej, by do jej szczytu i do miasta dotrzeć.
Droga, stromo w górę idąca, obrzeżona była nizkiemi murami, na nich zaś w niesłychanej mnogości siedzieli i leżeli żebracy i kalecy, błagając przechodniów o jałmużnę.
A gdy tak jeźdźcy posuwali się powoli naprzód, jedna z niewiast judzkich zbliżyła się do Faustyny.
— Patrz — mówiła, ukazując jej żebraka, który śród innych na murze siedział. — Ten jest galilejczykiem. Pamiętam, żem go między uczniami proroka widywała. Powie ci on pewnie, gdzie przebywa ten, którego szukasz.
Faustyna i Sulpicjusz zwrócili konie swoje ku człowiekowi, którego im pokazano. Stary był on i biedny, o wielkiej, świeżo przypruszonej brodzie. Lice jego od słońca i upału ciemną miało barwę, a dłonie namulone były od pracy. Nie prosił on o jałmużnę i zdawał się być tak pochłoniętym przez pełne troski myśli, że nie podnosił wcale oczu ku przechodzącym.
Nie słyszał też słów, któremi zagadnął go Sulpicjusz, aż musiał ten kilka razy powtórzyć swoje pytanie.
— Przyjacielu, powiedziano mi, że galilejczykiem jesteś. Tedy proszę cię, powiedz, gdzie znaleźć mogę proroka z Nazareth?
Galilejczyk drgnął gwałtownie i rzucił dokoła przerażonem okiem. Kiedy zaś pojął wreszcie, czego od niego żądano, wpadł w gniew z wielkim lękiem pomieszany.
— Cóż to mi prawisz? — wybuchnął. — Czemu mię o człeka tego pytasz? Nic o nim nie wiem. Nie jestem galilejczykiem.
Ale teraz przemówiła niewiasta judzka.
— Widywałam cię przecież z nim — rzekła. — Nie obawiaj się próżno, a powiedz tej zacnej rzymiance, która przyjaciółką cesarza jest, gdzie prorok przebywa, by go zaraz odnaleźć mogła.
Przerażony uczeń w coraz większy gniew wpadał.
— Zali poszaleli dziś wszyscy ludzie? — zawołał. — Zali ich zły duch opętał, że wciąż idą ku mnie, by pytać o tego człowieka? I czemu to nikt wierzyć nie chce, gdy powiadam, że nie znam proroka? Nie przychodzę z jego ziemi! Nie widziały go nigdy oczy moje!
Gwałtowność jego ściągnęła nań uwagę, a kilku żebraków, którzy opodal na murze siedzieli, zaczęło słowom jego zaprzeczać.
— Prawdą jest, żeś do uczniów jego należał — mówili. — I wszyscy wiemy, że z nim razem z Galilei przybyłeś.
Aż człowiek ów oba ramiona ku niebu wyciągnął i głosem wielkim zawołał:
— W Jeruzalem dla tego człowieka wytrwać dziś nie mogłem, a teraz i tu, zdala od miasta, między żebrakami, nie chcą mię ostawić w pokoju! I czemuż to wierzyć mi nie chcecie, gdy powiadam, że nigdy go nie widziałem?
Faustyna odwróciła się odeń, wzruszając ramionami.
— Jedźmy dalej — rzekła. — Toż to człek szalony. Niepodobna dowiedzieć się czegoś od niego.
Ciągnęli tedy dalej pod górę. Jakie dwa kroki może dzieliły Faustynę od bramy miejskiej, gdy niewiasta izraelska, która jej w szukaniu proroka dopomódz chciała, wołać na nią, zaczęła, by się miała na baczeniu. Ściągnęła tedy cugle i ujrzała, że człowiek jakiś leżał na drodze tuż przed nogami końskiemi. I za cud poczytać należało, że jeszcze stratowanym ani zdeptanym przez ludzi ani przez zwierzęta nie został, boć leżał śród pyłu drogi tam właśnie, gdzie ścisk był największy.
Na grzbiecie leżał człowiek ów i zgasłą nieruchomą źrenicą w górę patrzył. Nie poruszył się, choć wielbłądy ciężkie swoje nogi tuż koło niego stawiały. Odzienie jego biedne było kurzem i błotem pokryte. A nawet tak się on sam piaskiem obsypał, jakby ukryć się pragnął, by tem łatwiej było podeptać go lub stratować.
— Cóż to jest? Czemu człowiek ów leży na drodze? — pytała Faustyna.
A w tejże chwili zaczął leżący ów wołać do przechodniów.
— Na miłosierdzie wszelkie zaklinam was, bracia i siostry, prowadźcie po ciele mojem konie i bydlęta wasze! Nie omijajcie mię! Wdepczcie mię w kurz! Krew niewinną zaprzedałem! Wdepczcie mię w kurz!
Sulpicjusz ujął za cugle konia Faustyny i przeprowadził go bokiem.
— Grzesznik to jakiś, który pokutę chce czynić — rzekł. — Niechże cię to nie powstrzymuje. Ludzie to dziwni i trzeba ich w pokoju ostawiać.
A ów leżący nie przestawał wołać:
— Stopy wasze na sercu mojem stawiajcie! Niech wielbłądy zmiażdżą pierś moją! Niech kopyta ośle oczy moje ugodzą!
Ale Faustyna nie mogła zmódz się, by koło nieszczęśnika tego przejechać, nie spróbowawszy, zali nie da się skłonić do powstania z drogi. Stała tedy przy nim.
Niewiasta zaś izraelska, która raz już usłużyć jej chciała, znów się ku niej przecisnęła.
— Człek ten również do uczniów proroka należał — rzekła. — Chceszli, bym go o mistrza jego zapytała?
Faustyna skinęła głową, niewiasta zaś pochyliła się nad leżącym.
— Co uczyniliście, galilejczycy dniami temi z Mistrzem waszym? — pytała. — Bo widzę was w rozsypce po drogach i ścieżynach, jego atoli nie masz nigdzie.
Gdy tak mówiła, ów człowiek, śród pyłu drogi leżący, dźwignął się na kolana.
— I jakiż to zły duch kazał ci mnie o niego zapytać? — mówił głosem, dzikiej rozpaczy pełnym. — Widzisz przecie, że się śród kurzu drogi tarzam, by jeno stratowanym zostać? Zali nie dość ci tego? A ty przychodzisz jeszcze i pytasz, com z nim uczynił!
— Nie wiem, co mi wyrzucasz — rzekła niewiasta. — Toż wiedzieć tylko chciałam, gdzie Mistrz twój przebywa.
A gdy powtórzyła pytanie, porwał się człowiek ów i palcami rąk swoich uszy sobie zasłonił.
— Biada ci, iż mi nie chcesz dać umrzeć w pokoju! — zawołał.
I uczynił sobie drogę między ludem, który się u bramy kupił i z dzikim rykiem przerażenia uchodzić począł, a poszarpana jego odzież wiła się nad nim, niby czarne skrzydła.
— Jakobyśmy do narodu szaleńców przybyli — rzekła Faustyna, widząc uchodzącego.
Uczniowie proroka wielkie w niej wzbudzili obawy. — Zali człek, który w otoczeniu swojem takich opętańców posiadał, mógł był uczynić coś dla cesarza?
Ale i niewiasta judzka zdała się być wielce zasmuconą i śpiesznie rzekła do Faustyny:
— Nie mieszkaj o pani, a szukaj tego, którego odnaleźć pragniesz. Boję się, że spotkało go coś bardzo złego, jeśli uczniowie jego są, jakoby zmysły postradali i słuchać nie mogą, gdy się o nim mówi.
Faustyna z orszakiem swoim przebyła wreszcie bramę i znalazła się śród ciasnych ciemnych uliczek, gwarnych i rojnych. Rzekłbyś, niepodobna przez miasto przejechać. I coraz musieli stawać jeźdźcy. Próżno niewolnicy i żołnierze starali się jej drogę w ścisku uczynić. Bo zwartym i nieskończonym strumieniem płynęły wciąż tłumy ludzkie.
— Widzę — rzekła stara niewiasta do Sulpicjusza — że ulice Rzymu ogrodami są cichemi w porównaniu do tych uliczek.
Sulpicjusz dostrzegł wnet, że nie zdołają zwalczyć wszystkich przeszkód i powiedział:
— Śród przepełnionych tych ulic łatwiej pono będzie iść niż jechać. Jeśli nie jesteś zbyt zmeczoną, radziłbym zsiąść z koni i udać się pieszo do pałacu wielkorządcy. Prawda, że daleka to droga, aleć jeśli jechać zechcemy, nie dotrzemy tam przed północą.
Faustyna uznała słuszność słów jego. Zsiadła z konia i cugle jednemu z niewolników oddała. Śpieszyli się tedy wszyscy rzymianie i zaczęli dalej przeciskać się przez uliczki.
Szli teraz o wiele sporzej. Dość szybko dotarli do śródmieścia, a Sulpicjusz ukazał Faustynie szerszą ulicę, na którą wnet wkroczyć mieli.
— Patrz, Faustyno — rzekł — gdy już na tej ulicy będziemy, staniemy wnet u celu. Wiedzie ona wprost do naszej gospody.
Lecz właśnie gdy na ulicę ową skręcić chcieli, zatrzymała ich nagła przeszkoda.
Stało się, iż w tejże samej chwili, gdy Faustyna dochodziła do ulicy owej, która od pałacu wielkorządcy do bramy Sprawiedliwości i na Golgotę wiodła, prowadzono tamtędy więźnia, na śmierć krzyżową przeznaczonego.
Poprzedzał go dziki zastęp młodych rozhukanych ludzi, którzy przy straceniu obecni być chcieli. Biegli oni w gwałtownym pędzie przez ulicę, w szale podnosili w górę ręce i wyli z radości, że oglądać będą coś, co im nie codzień oglądać dano.
Za nimi zaś dążyły całe zastępy ludzi w długich, wlokących się szatach, a byli to snać najpierwsi i najmożniejsi w mieście. Za nimi zaś dopiero szły niewiasty, a z tych wiele miało twarze łzami zalane. Ciągnęli też kalecy i żebracy, wydając krzyki, od których głowa pękała.
— O Boże! — wołali — uratuj go! Ześlij anioła swego, a uratuj go! Przyjdź mu na pomoc w tej chwili ostatecznej!
Nareszcie ukazała się garść żołnierzy rzymskich na wielkich koniach. Czuwali oni, by nikt z ludu nie mógł dotrzeć do uwięzionego, ani też próbować go wyzwolić.
Wraz za nimi szli oprawcy, a ci wiedli człowieka, który miał być ukrzyżowany. Włożyli mu oni na barki wielki i ciężki krzyż drewniany; lecz człowiek ów zbyt słabym był dla onego brzemienia. Przygniatało go ono tak, że całe jego ciało pochyliło się ku ziemi. A głowa opadła tak nizko, że lica jego nikt oglądać nie mógł.
U wylotu małej uliczki stała Faustyna i poglądała na krwawą wędrówkę oddanego śmierci. I ujrzała ze zdumieniem, że płaszcz był na nim z purpury, na głowie zaś korona cierniowa.
— Co to za człowiek? — zapytała.
A jeden z otaczających odrzekł:
— Ten ci chciał uczynić się cesarzem.
— Umierać tedy musi dla rzeczy, która zaprawdę nie zasługuje, by tak być upragnioną — rzekła stara niewiasta z żalem.
A skazany zachwiał się pod krzyżem, i wciąż wolniej naprzód kroczył. Oprawcy zaś przepasali go sznurem i ciągnąć za sznur ten zaczęli, by go do większego pośpiechu zmusić. Lecz skoro szarpnęli za powróz upadł ów człowiek i leżał na ziemi pod przygniatającym go krzyżem.
Wielkie tedy powstało zamieszanie. Jeźdźcy rzymscy z trudem niemałym powstrzymywali napór ludu. Miecze wyciągnęli i skierowali je ku kilku niewiastom, które ku leżącemu pośpieszyły i dźwignąć go usiłowały. Oprawcy bijąc i popychając zmusić go chcieli, by powstał, lecz dla ciężaru krzyża uczynić tego nie mógł. Wreszcie kilku z nich za krzyż chwyciło, by go podnieść.
A wtedy skazany zwrócił głowę w górę, stara Faustyna mogła już teraz lice jego oglądać. Pręgi od razów znaczyły mu jagody, a z czoła, które cierniowa korona raniła, ściekały krople krwi. W bezładnych kosmykach zwisały włosy, zlepione potem i krwią. Usta zamknięte były, ale wargi drżały, jakby w gwałtownej walce, by krzyk żaden na nie nie wybiegł. Martwo patrzyły oczy, łez pełne i prawie zagasłe od męki i znużenia.
Poza tem obliczem ledwie żywego człowieka ujrzała stara niewiasta niby wizję cudowną twarzy pięknej i bladej, o wspaniałych gwiaździstych oczach i słodkich rysach. I zdjęła ją żałość nagła nad niedolą i poniżeniem tego obcego.
— O ty biedny, cóż to uczyniono z tobą! — zawołała i postąpiła ku niemu, a oczy jej mgłą łez zaszły. Zapomniała o własnej swej trosce i niepokoju wobec nędzy umęczonego. I zdało jej się, że serce jej chyba pęknie z bólu i żałości. I jako inne niewiasty pośpieszyć ku niemu chciała, by go wydrzeć z rąk oprawców.
Więzień zaś ujrzawszy, że ku niemu dąży, przyczołgał się bliżej. Rzekłbyś, u niej spodziewał się znaleźć opiekę przeciw wszystkim, którzy dręczyli go i prześladowali. Ku niej się przysunął i przytulił się do niej niby dziecię, co u matki ratunku szuka.
A stara niewiasta pochyliła się nad nim. Łzy gorące z oczu jej płynęły, a jednocześnie radość nadziemską czuła, że do niej przyszedł, że u niej szukał opieki. Ramieniem szyję jego objęła i jako matka, co przedewszystkiem łzy dziecięcia osuszyć pragnie, twarz przesłoniła mu swą cienką, chłodną chustą lnianą, by łzy i krew z niej zetrzeć.
Ale tejże chwili oprawcy krzyż podnieśli. Zbliżyli się i wnet porwali więźnia. A zniecierpliwieni zwłoką, powlekli go za sobą w dzikim pośpiechu. Skazany jęknął głucho, gdy go uprowadzano z miejsca, gdzie chwilę wytchnienia znalazł, nie opierał się przecież wcale.
Faustyna chwyciła go w objęcia, by go zatrzymać, gdy jednak stare jej bezsilne dłonie oprzeć się nie mogły, a więźnia uprowadzono, było jej jakby jej własne porwano dziecię, i zawołała:
— Nie, nie! Nie zabierajcie mi go! Nie powinien umrzeć, nie powinien!
I gniew i ból wielki zmogły ją, gdy go uprowadzonym ujrzała. Chciała pośpieszyć za nim. Chciała z oprawcami walkę stoczyć, byle go im odebrać.
Lecz ledwie krok jeden uczyniła, zachwiała się i w omdlenie popadła. Sulpicjusz czemprędzej otoczył ją ramieniem, by ją od upadku uchronić.
Z boku ulicy ujrzał mały ciemny sklep, tam więc ją poniósł. Ani stołka, ani ławy tam nie było, ale kupiec litościwym był człowiekiem. Czemprędzej przyciągnął matę i urządził dla starej niewiasty posłanie na kamiennej podłodze.
Faustyna nie utraciła przytomności, ale takie ją zmogło osłabienie, że nie była w stanie utrzymać się na nogach i położyć się musiała.
— Długą dziś podróż odbyła, a tłok i wrzawa w mieście ostatecznie sił ją pozbawiły — mówił Sulpicjusz. — Stara jest bardzo, a nikt pono takich sił nie ma, by go wreszcie nie pokonała starość.
— Dzień dzisiejszy ciężkim jest i nie dla starych nawet — prawił kupiec. — Powietrze ciężarem kładzie się na piersi. Nie dziwiłbym się wcale, gdyby burza wielka wybuchła.
Sulpicjusz pochylił się nad Faustyną. Oczy miała zamknięte i spała, oddychając spokojnie i głęboko. Wyczerpanie i wzruszenie upomniały się o swe prawa.
Młody rzymianin odsunął się i we drzwiach stanął, by popatrzeć na tłum, nim się staruszka obudzi.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Selma Lagerlöf i tłumacza: Maria Markowska.