Cień (Żuławski)/całość
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Cień |
Pochodzenie | Poezje tom II |
Wydawca | Księgarnia H. Altenberga |
Data wyd. | 1908 |
Druk | Drukarnia Narodowa |
Miejsce wyd. | Lwów |
Źródło | Skany na Commons |
Indeks stron |
CIEŃ.
1895.
∗
∗ ∗ |
Żyłem z nią razem jedną wiosnę złotą
i o dnia oczom moim była widna:
cień jej padł na mnie, jak zmora ohydna...
Poszła. Wiem — wróci. Kiedy? nie dbam o to.
Teraz już nie dbam bo już nie mam wiosny,
by ją śćmić mogła swym szyderczym śmiechem,
ani młodości by grobowem echem
mącić zdołała okrzyk jej radosny...
Gdy przyjdzie znowu, straszyć już nie będzie,
wiem — ale wpadnie, jak żbik na zwierzynę, —
jutro? za dziesięć lat? czy za godzinę?
— Już jej nie widzę, choć jest ze mną wszędzie.
Wolno wieczorna wybiła godzina,
słońce płomienne zachodzi za góry —
w szatach z fjoletu, złota i purpury
do snu się kładzie — — i zmierzch się zaczyna..
Zmierzch się zaczyna. Ziemia się obleka
czarną, gwiazdami wyszytą osłoną....
Bądź zdrowe, słońce! — jutro błyśniesz pono —
jutro!... Szczęśliwy, kto ranka doczeka!
Stoję przed jakąś tajemniczą bramą —
i dziw, że prędko tak dobiegłem do niej:
a nie wiem, czy-li mi będzie Sezamą,
czy brzegiem strasznej, ciemnej, głuchej toni...
Stoję i liczę w myśli zwiędłe kwiaty,
minione blaski i zwodnicze wonie, —
a tam tymczasem z za żelaznej kraty
blade się ku mnie wyciągają dłonie...
Czasem wieczorem, gdy róże płomienne,
srebrne jaśminy i lilij kielichy
wonie mistyczne leją i wpół-senne —
a brzęk owadów z łąk zalata cichy:
staje przedemną moja mara blada
i łamiąc kwiaty, z któremi się pieszczę,
z szyderczym śmiechem, jak wąż sycząc, gada:
»Czekam i czekam! — czyś nie gotów jeszcze?«
Wszędzie a wszędzie w ślad za mną się skrada,
zawsze a zawsze czuję ją przy sobie;
w ciszy i w szumie wichru do mnie gada
słowa te same — o śmierci i grobie...
I duch mój już się jej nawet nie lęka
i nie drży, chociaż ją czuje przy sobie,
nie płacze, chociaż go muśnie jej ręka
przeczuciem tęsknem — o śmierci i grobie...
O, nie płacz, nie płacz, królewno zaklęta, —
o, nie płacz, dziecię, nie płacz moja duszo;
wnet się już kraty więzienia rozkruszą
i wnet już spadną twoje ziemskie pęta!
Śmierć pocałunek złoży na twem czole
i pójdziesz wolna gdzieś w krainy ciche
błądzić i marzyć — — tam cię, słodka Psyche,
czeka z pieśniami Eros, bóg-pacholę!
O! wy nie mówcie, żem młody i silny;
ja wiem, ja czuję w sobie oddech śmierci:
chłód już owiewa me skronie mogilny
i czerw cmentarny toczy pierś i wierci...
O! wy nie mówcie, nie kłamcie przedemną! —
ja się nie lękam i nic mnie nie trwoży —
i pójdę cichy w tę drogę tajemną,
w którą mię wyrok pchnął — za młodu — boży!
Wielka fabryka stoi pośród lasu — —
Wieczór — i wyszli robotnicy dzienni,
umilkło echo dziennego hałasu
i coraz puściej — i ciszej — i senniej...
Ogień się tylko jeszcze w piecach żarzy
i dym się wolno nad kominem wlecze;
pod czarnem niebem kołysze się waży — ,
i kształty jakieś przybiera człowiecze...
Snują się w myśli senne krajobrazy
zagrobowego tak pełne nastroju,
pełne księżyca, ciszy i pokoju,
budzące w duszy mistyczne ekstazy.
I duch mój leci senny a skrzydlaty
gdzieś ponad wody szerokie i mętne;
skrzydła mu ciążą, leniwe, niechętne,
a księżyc w mgliste go odziewa szaty.
Wody szeroko rozlane i czarne,
Głazy nad niemi dumają posępne —
a dalej puszcze, głuche, niedostępne,
wielkie, tajemne, smętne i bezgwarne.
W bladych oparach wieszając promienie
nad wodą trupi jakiś księżyc świeci;
a pod księżycem na mgłach cichych leci
jakieś niejasne i dawne wspomnienie...
Wieczór i cisza... We śnie czy na jawie?
Mniejsza! Gwiazd pełne krzewów latorośle;
na wodzie lśnią się dziwne oka pawie;
perły z szelestem spływają po wiośle...
I jakieś usta nademną schylone —
i dłoń na oczach mych alabastrowa,
dobra i słodka... kwiaty — i pieszczone
od kwiatów milsze rozkochane słowa...
Przed oknem młoda topola wyrasta,
wietrzyk wieczorny potrząsa jej włosem;
a z dali słychać gdzieś od strony miasta
zegar bijący wolno smętnym głosem — —
Biedna topolka! Wiatr jej listki kruszy,
a ona gnie się, płacze i narzeka...
Zegar przedzwonił — i już tylko w głuszy
słychać, jak życie kędyś w dal ucieka — — —
Wiem, żem jest pyłek w wszechświatów przestworzu;
wiem, żem jest fala na wieczności morzu,
która wzbudzona wichrem na głębinie
wzdyma się, leci, rozpływa i ginie — —
Giną te fale, jak sen nikłe, marne,
lecz morze wiecznie nowemi ciężarne
szumi — i żadnej nie traci kropelki;
wiem to — i sławię Cię, o Boże wielki!
Chwilą wieczorną jakieś widma ku mnie
z płaczem przychodzą — mgliste i niejasne:
ach! znam je, znam je! to me dzieci własne
przeklinać ojca swego przyszły tłumnie!
Wyście się miały w pieśniach mych narodzić,
ale już nie czas! nie czas, biedne dzieci!
Nigdy wam, nigdy słońce nie zaświeci,
nienarodzonym wam ze świata schodzić!...
Wieczór. Wiatr żaden listków drzew nie rusza,
wonie jaśminu z ogrodów się leją, —
a tam nad wielką, tajemniczą knieją
ogromna waży się na skrzydłach głusza...
Moc ma mistycznych ta cisza haszyszy:
słodka jak wiosna — i tęskna jak jesień,
pozbawia duszę pragnień, czuć, uniesień — —
a jednak straszno mi tej wiecznej ciszy...
O! jakże piękna ta ziemia, to życie!
piękne te gwiazdy świecące gdzieś w górze
i piękne szczęście, łzy, śmiechy i burze —
te gwiazdy lśniące na duszy błękicie!
I żal mi świata i wiosny i słońca,
i żal mi szczęścia, smutku, łez, wesela, —
żal mi, bo widzę, że wszystko spopiela
śmierć — i że będzie już ciemność bez końca!
O, klnijcie ziemię! klnijcie świat i ludzi!
klnijcie i ziońcie pogardą a złością,
nie przebaczajcie ni umarłych kościom,
niechaj szyderstwo wasze wszystko studzi!
Lecz kiedy śmierć wam stanie przed oczyma
i świat wam w mgłę się już rozwiewać zacznie,
wy, coście wiosnę klęli tak niebacznie,
przyznacie: piękna jest nawet i zima!
O! gdyby raz cię zobaczyć przed zgonem,
ty wymarzona — niespotkana jeszcze!
W myśli twe oczy całuję, i pieszczę,
dłoń twą na czole kładąc rozognionem!
I żal mi bardzo, że mi umrzeć trzeba,
nie tknąwszy usty pełnego puharu,
twych pocałunków nie zaznawszy czaru
i nie zaznawszy twych uścisków nieba!
Do piersi twojej chciałbym cisnąć usta
i chłonąć rozkosz — iskrę po iskierce;
lecz cóż! — już zcichło twe gorące serce
i pierś tak zimna, tak zimna i pusta!
Więc się odwracam od tej piersi z lodu —
i tylko smutniej mi czegoś i gorzej,
kiedy pomyślę, że z twej piersi bożej
zawiał mnie oddech grobowego chłodu...
Chciałem — więc dobrze! Chciałem żyć szalenie
i kielich do dna wysączyć, aż do dna!
i nim przeminie młodość ta swobodna,
w noc się rozpłynąć, jak pieśni westchnienie!
Żyłem szalony i nie będę stary:
więc wszystko dobrze! niech się pieśń rozpłynie!
Więc wszystko dobrze! — a żal mi jedynie,
żem jeszcze do dna nie wysączył czary — — —
Niech złoty puhar winem się zapieni,
a wy tam lutnie nastrójcie i flety! —
szału chcę! wina! słodkich ust kobiety!
wieńców i śpiewu! wonnych róż czerwieni!
Dziś moja stypa! — więc niech szumi w głowie!
niech się krew burzy jeszcze raz ostatni:
dziś moje! — — Uścisk oddajcie mi bratni,
bo jutro — sami będziecie, druhowie!
Ha! jutro! jutro... Jutro zgasną gwiazdy
zczernieje słońce i będzie już ciemno!
Życie tak pędzi — ot, meta przedemną:
jutro już koniec tej szalonej jazdy.
Jutro nie będzie słodkich ust dziewczyny,
nie będzie wina, ni śpiewu, ni lutni, — —
o! jutro — — — Bracia! i czemu wy smutni?
wszak z gliny-m powstał i wracam do gliny!
Ty znowu przy mnie! — cóż mi więcej trzeba?...
Patrz! ja spokojny! — patrz! ja już nie płaczę!
Tyś odpędziła gorycz, łzy, rozpacze:
mrąc, będę wierzył, że idę do nieba!
O! będę marzył, że dzieciństwo wróci, —
a ty jak anioł nad kolebką stoisz,
a śmierć jak matka: »I czego się boisz?
»ta matka dobra! nigdy cię nie rzuci...«
W północnych lodach drzymał wulkan stary
i na śnieg patrząc, na lody bezbrzeżne,
dumał, jak znikły by te pola śnieżne,
gdyby on rzucił na nie swoje żary...
I czuł w swem wnętrzu płomienia odmęty,
lecz iskier skąpił i patrzył z pogardą
na świat, podnosząc w chmury głowę hardą —
Patrzył — i zastygł w lód, sam mrozem ścięty...
Nie ma nadziei, kto w spękanej łodzi
bez żagli, steru, na oślep po fali
pędzi z wiatrami! Nic go nie ocali,
a patrzeć musi, jak koniec nadchodzi.
Nie ma nadziei, a przecież nie skacze
w burzliwą otchłań, lecz deski się chwyta,
choć wie, że żadna gwiazda nie zaświta,
i wie, że nigdzie nikt po nim nie płacze.
Kiedy już rwie się życie w ziemskiem ciele,
duch chwile dziwnych jasnowidzeń miewa:
rozumie kwiatów woń i szumy drzewa,
szmer potoków i ptaszęce trele.
I tak — gdy siedzę w ogrodzie wieczorem,
myślę, że jestem w towarzyszy gronie;
ptaki mi baśnie prawią i róż wonie —
i coraz smutniej w mojem sercu chorem — —
Ja jej nie pragnę — lecz wiem, że się zbliża;
ja jej nie wołam — lecz wiem, że nadchodzi;
choć pierś zasłaniam — ona w nią ugodzi,
legnę — i żal mi, że nie u stóp krzyża — —
Ach! już odszedłem od tych stron daleko,
gdzie krzyż dla grobów spokojnych strażnikiem,
i paść mi trzeba na pustkowiu dzikiem
z piersią rozdartą, otwartą powieką.
Pogrzeb dziś ciągnął przed oknami memi;
księża śpiewali głucho i nabożnie,
a słowa pieśni lud powtarzał trwożnie:
»Z ziemi powstałeś i wrócisz do ziemi!«
Księża śpiewali, błyszczały gromnice,
a długi pochód ciągnął się tak wolno;
już wyszedł z miasta, wiodąc ścieżką polną
trumnę w samotną cmentarną kaplicę — —
O, matko moja! wszak ty mi przebaczysz,
żem się tak młodo zerwał od twych kolan? —
Choć w czarze życia mego kipiał haszysz,
każdy kęs chleba łzami był mi polan...
Obiegłszy ziemię, marnotrawne dziecię,
z łachmanem życia staję przed twą chatką:
szczęścia-m nie zaznał na szerokim świecie,
odkąd od kolan twych odbiegłem, matko!
Sam więc zostanę? sam już aż do końca...
Tak dobrze! dobrze! Nie potrzeba ludzi! —
mówią: szalony! — a mnie głos ich budzi
ze snu, jak gdybym czekał wschodu słońca!
Wschodu? — o, nigdy! Noc nadchodzi wieczna,
sen nieprzespany, kamienny i głuchy — — —
i sam zostanę — — w ciemność, jak w pieluchy,
śmierć mię spowije, macierz ta serdeczna!
Śmiałem się wiele i płakałem wiele,
byłem samotny, mimo, że kochany,
a pełen życia, a na śmierć skazany,
w szczęściu tęskniący i dumny w popiele.
Dzieckiem do lutni wziąłem się i pieśni,
lecz pierwszy akord strun mi rozstroił,
a jam z palcami na zerwanych roił,
i śniąc — zapomniał, że się życie prześni...
Nie pragnę życia, ani śmierci wołam,
lecz proszę-ć tylko, pierś mi nastrój, Panie!
na śpiew ostatni — potem niech się stanie
Twa wola —: harfę wyśpiewaną połam!
Roztrzaskaj harfę, ale daj jej wprzódy
pieśń w świat wyrzucić, co lodami świata
wstrząśnie i w słońce poleci skrzydlata,
wiodąc za sobą przebudzone ludy!
Przecz mnie ty, Panie, skazał na to życie?
przecz mi dał duszę wielką a niepłodną,
bezsilnie dziką i wciąż wrażeń głodną,
ciemności pełną a śniącą o świcie?...
Przecz mi Ty gwiazdy pokazał na niebie
i strącił w otchłań, kędy światła gasną,
i tęsknić kazał za gwiazd marą jasną,
i wiecznie padać, wznosząc się do Ciebie?...
Upadam ciągle — i znowu się wznoszę,
i tak mi straszna ta krzyżowa droga,
iż zapominam że wiedzie do Boga —
i końca błagam, i spoczynku proszę.
Upadam ciągle i tarzam się w pyle,
i wstaję znowu, pył otrząsam z czoła;
a krzyż mię ciśnie, a Bóg naprzód woła — —
więc idę naprzód, choć gnę się i chylę.
Żegnaj mi, świecie! Stoję na rydwanie;
dzikie rumaki targają uprzężą, —
dłużej ich trzymać już nie jestem w stanie:
dębią się, skaczą, srebrne lejce prężą...
Więc naprzód! dalej! Żegnaj, piękna ziemio!
Pędzę szalony gdzieś w nieznaną drogę, —
błyski mnie ślepią, wiatr i gromy niemią —,
a oto przepaść — — lecz wracać nie mogę!