<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Weyssenhoff
Tytuł Cudno i ziemia cudeńska
Podtytuł Powieść
Wydawca Instytut Wydawniczy „Biblioteka Polska“
Data wyd. 1921
Druk Zakłady Graficzne Instytutu Wydawniczego „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IV.

Na krańcach miasta, przy zbiegu ulic Lubej i Zakątka, działa się rzecz oddawna niesłychana w Cudnie: doprowadzano starą ruderę do wzorowego porządku. Kamienica zawierała niegdyś, przed wojną, fabrykę wyrobów gumowych, które wszystkie uległy rekwizycji dla armji niemieckiej, budynek zaś Niemcy przeznaczyli na zakład higjeniczny, zwany Entlausungsstelle, teraz opuszczony. Ruderę nabył Edwin Szaropolski i przerobił na fabrykę mydła. Przedsiębiorczy młodzieniec kupił ją tanio nazajutrz po ustąpieniu Niemców, gdzieindziej znalazł zdatne aparaty innej fabryki pokrewnej, która zbankrutowała; energiczną wymową i hojną zapłatą skłonił mularzy i monterów do natychmiastowego rozpoczęcia robót — i fabryka w ciągu miesiąca już była gotowa.
Znał się na fabrykacji mydła i zwiedził w Londynie słynne zakłady Atkinsona i Peersa. Miał już i dyrektora, Holendra, który przetrwał okupację niemiecką w Cudnie i z radością zabierał się do wznowienia swej zawodowej pracy.
Edwin zapoznał się z właścicielami innych fabryk mydła w Cudnie i ujął ich szczerem, a fachowem postawieniem kwestji konkurencyjnej. Obrał sobie specjalność mydła antyseptycznego i lekarskiego, którego przepis posiadał; ułożył się z kolegami o wzajemne nieprzeszkadzanie sobie; ci wzamian dali mu niektóre wskazówki co do zakupu surowców: łoju, sody i olei kokosowych.
Brakło jeszcze tylko robotników-mydlarzy. Wkrótce po zakupieniu fabryki Szaropolski podał swą ofertę do biura rozdawnictwa pracy bezroboczym, pośród których sporo było mydlarzy, ale przez dwa tygodnie biuro nie dało odpowiedzi. Wtedy Szaropolski poznał się osobiście z naczelnikiem owego biura, panem Bursztynem i chciał go przyprzeć do muru.
Bursztyn był źle usposobiony. Roboty było dużo i gadania, bo szturmował nieustannie do lokalu tłum robotników bez pracy, czasem tak natarczywie, że w oknach trzeba było dać żelazne kraty, a przy drzwiach mocne rygle. Jednak ujmująca postać Edwina skłoniła naczelnika do rozpoczęcia pertraktacji. Odłożył pióro, zapalił pięćdziesiątego chyba papierosa, bo kupa ogarków leżała na stole i na podłodze, popił herbaty, skrzyżował nogi, ubrane w długie buty — i przystąpił do rzeczy:
— Ile pan zamierza płacić pracownikom? I czy na dniówkę, czy na akord?
— Ile? — to chyba moja rzecz? — zadziwił się Szaropolski.
— Nie, panie — to nasza rzecz. My nie narażamy naszych robotników na humor i łaskę fabrykantów. Bronimy ich praw.
No — pomyślał Szaropolski — instytucja jest lewicowa. Może to zgodne z duchem czasu? I wymienił cyfrę płacy dziennej, używaną dotychczas w Cudnie.
— To zamało, panie. Chleb zdrożał, ubranie, buty...
— Jestem prawie pewien, że trafię do ładu z moimi robotnikami. Udawało mi się to dotychczas w Anglji, gdzie pracowałem i skąd przyjeżdżam.
— W Anglji? — uśmiechnął się Bursztyn pogardliwie. — Anglja to kraj trustów, raj fabrykantów. W Cudnie musi być i będzie inaczej. Mogę nawet pana uprzedzić, że w branży mydlarskiej dojdzie wkrótce do strajku.
— Jak to? czyżby robotnicy-mydlarze postawili już nowe żądania? — Nie słyszałem o tem.
— Ale my słyszeliśmy — odrzekł naczelnik z wyrazem potęgi.
Pomimo angielskiego stoicyzmu Szaropolski zaczynał niecierpliwić się. Kierownik instytucji, mającej ułatwiać otrzymanie pracy robotnikom, okazywał się wrogiem fabrykantów, bez których przecie nie może prosperować robotnik fabryczny. Zwrócił się więc do Bursztyna nieco obcesowo:
— Więc pan nie może mi dostarczyć mydlarzy do mojej fabryki?
— Kto panu to powiedział?
— Wydało mi się z pańskiego sposobu traktowania rzeczy.
— A pan jakby ją chciał traktować?
— Chciałbym dostać zaraz robotników, bo fabrykę mam gotową do puszczenia w ruch.
Bursztyn przeciągnął ramiona, jakby go opuszczała już furja walki za prawa ludu, i rzekł łagodniej:
— Da się to zrobić — mamy w spisach mydlarzy — pociągnie to koszty za pośrednictwo.
— Gotów jestem je ponieść.
Bursztyn stawał się coraz milszym.
— A jeszcze jedno — rzekł — czy pan w swej fabryce przewiduje udział w zyskach? dywidendę dla pracowników?
— Nie mogę zaprowadzać dywidendy, bo niema tego zwyczaju u moich kolegów, a ja dopiero przystępuję do grona fabrykantów cudeńskich.
— No tak... rozumiem: nie wie pan jeszcze, jak i co — namyślał się wyrozumiale obrońca ludu — tylko o takich robotników trudniej — masy już są uświadomione o swoich prawach. Ministerstwo tymczasem nie zmusza do dawania pracownikom udziału w zyskach, ale to przyjdzie. Mamy w regestrach robotników, którzy żądają udziału, i takich, którzy poprzestają na zapłacie za ośmiogodzinny dzień pracy. Tę drugą kategorję trzeba wyszukać, może i porozmawiać z każdym z osobna — zwiększy to jeszcze koszty kancelaryjne. — Iluż panu potrzeba?
— Dwudziestu czterech.
Bursztyn zaczął kreślić cyfry po papierze, dodawać, mnożyć, z czego Szaropolski wyciągnął wniosek, że opłatę wypada uiścić zaraz.
— Czy mogę? — zapytał, sięgając po pugilares.
— Może pan — odrzekł naczelnik zupełnie dobrotliwie.
— Ile to wypada?
— Dziewięćset sześćdziesiąt.
Edwin wyjął z kieszeni banknot na tysiąc marek i położył na stole.
Bursztyn zaledwie spojrzał na banknot, pociągnął herbaty i wygłosił zdanie reasumujące rozmowę:
— Tak, panie Szaropolski; zasady nasze są niezachwiane, ale w praktyce zmuszeni jesteśmy robić jeszcze ustępstwa na rzecz niedojrzałości społeczeństwa.
— Kiedyż mogę sie spodziewać skutku? — zapytał Szaropolski, unikając rozmowy zasadniczej.
— Niech pan, wyszedłszy odemnie, wstąpi we drzwi na kurytarzu, gdzie napis: kancelarja. Tam pana bliżej poinformuje mój zastępca, Poprawny.
— Jak sie ten pan nazywa?
— Poprawny; wieczny ambaras z tem nazwiskiem! — ale to człowiek realny.
Niebawem znalazł sie Szaropolski wobec odmiennego wcale typu obrońców ludu roboczego. Poprawny niemógł nawet udawać Czecha, według brzmienia nazwiska, bo był Żydem zbyt wyrazistym. Ale, niezwykłym w jego rasie przypadkiem, posiadał figlarny humor. Skoro sie dowiedział, że Szaropolski wraca od szefa, który mu obiecał poparcie, okazał wszelką gotowość do ułatwień.
— Nasz kochany szef zawracał panu pewno głowę: a jaka płaca, jaki udział, jakie mieszkanie? — już ja jego widzę! A panu potrzeba prędko robotników — czy nie tak? Ilu?
— Dwudziestu czterech.
— Już są. A nasz kochany szef potrzebuje najprzód klienta zastraszyć, potem jemu zrobić wykład teorji Marxa. My to znamy — no czy nie? Ja jemu zawsze mówię, kiedy my palimy sobie papierosy przy herbacie: kochany panie Ignacy! nasza buda jest na pierwszy ogień założona dlatego, żeby wypchnąć na robotę całe to stado ludzi, co nam w okna zagląda i na ręce patrzy. Co najprędzej wypchnąć, żeby oni nam się nie przyśnili. A jak załatwimy wszystkich, to my możemy w tym samym lokalu założyć uczelnię dla teorji Marxa. No, to on się śmieje. Ale i ja się tylko śmieję, bo pan naczelnik to człowiek ideowy, to wyborowe indywiduum, to jest... the right man on the right place.
Przy ostatnich wyrazach Poprawny przeszedł nagle od tonu jowjalnego do zajadłości, która mu aż wykrzywiła twarz tragicznie i zaindyczyła grzdykę.
A Szaropolski zanotował pobieżnie, że Poprawny ma wcale dobrą angielską wymowę i pojęcia o biurze dostarczania pracy wcale ogólnoludzkie. Pilno mu było dogadać się, kiedy otrzyma robotników i jakie to jeszcze pociągnie za sobą formalności.
— Dwudziestu czterech? samych mydlarzy? — cmoknął Poprawny — bardzo dużo! No, ale już ja w tem, że pan ich dostaniesz. — A formalności?... Pan o kosztach mówił z naczelnikiem? Szaropolski chciał odpowiedzieć: „nawet zapłaciłem“, ale tknięty jakiemś przeczuciem, odpowiedział tylko:
— Mówiłem.
— Więc tu jest jeszcze opłata kancelaryjna dodatkowa...
Zaczął skrobać piórem po papierze, podobnie do Bursztyna, tylko szybciej, i ogłosił wynik rachunku:
— Czterysta ośmdziesiąt.
Szaropolski wyjął banknot na pięćset marek, który, podobnie, jak w gabinecie szefa, pozostał na stole bez reszty i bez kwitu. Nie zgłębiał dalej systemu rachunkowości biura i wyszedł, otrzymawszy solenną obietnicę, że w przeciągu trzech dni robotnicy stawią się w jego fabryce na rogu Lubej i Zakątka.
Jakoż stawili się z kilkudniowcm opóźnieniem i w liczbie zmniejszonej do piętnastu. Można było zacząć i z piętnastoma. Byli to robotnicy z fabryki mydła dawno już zamkniętej, z której Edwin zakupił aparaty. Nie obeszło się bez targów, ale Szaropolski dowiódł cyframi, że więcej, niż inni fabrykanci, płacić nie może, i płacy dziennej nie podwyższył. Natomiast wyznaczył nagrody za najszybsze i najdokładniejsze wyrobienie sztuki i ofiarował robotnikom swym nadetatowy podwieczorek codzienny. Mydlarze, łagodniejszej zresztą natury, niż groźni metalowcy, lub ponurzy kopacze, zgodzili się na warunki i przystąpili do pracy. Szaropolski dojeżdżał codziennie ze swego mieszkania w śródmieściu do fabryki, obcował ze swymi ludźmi wesoło, choć wymagał pracy sumiennej, i po kilku dniach doszedł do przekonania, że robotnik cudeński nie jest tak straszny, jak go malują, że zdolny jest nawet do życzliwości dla fabryki i jej właściciela.
Pierwszej niedzieli, jaka nadeszła, wydał bankiet na dwanaście osób z powodu inauguracji fabryki. Wieczerza odbyła się w restauracji artystycznej „Futuria“, w części sali ogrodzonej na ten wieczór oleandrami. Nie bez trudu ściągnął na ucztę stryja Joachima, bardzo łatwo ojca Prospera; zaprosił też Szaropolskich: aktora, siodlarza i kancelistę, dla okazania solidarności rodzinnej, dwóch fabrykantów mydła dla uprzejmości koleżeńskiej, pana ministra handlu, D-ra Powidłę, dla ozdoby stołu, i paru panów raczej lewicowych, dla ducha czasu. Już przy majonezie zaczęły się mowy. Edwin przemówił pierwszy, krotko, prosząc zebranych o życzliwość dla fabryki, której nie podawał bynajmniej za instytucję ideową, lecz za własny interes.
— Szczęśliwy będę — rzekł — jeżeli moje przedsiębiorstwo, przynosząc mi korzyść, nie naruszy nigdy pożytku publicznego, a przyczyni się do wygody publiczności i do zadowolenia potrzeb moich pracowników, których zgromadziłem przy wieczerzy, odbywającej się jednocześnie przy fabryce. Połączmy się z nimi w uciesze i wypijmy za ich zdrowie.
— Dlaczego nie jedzą razem z nami? — odezwał się jeden z panów lewicowych.
Nie było odpowiedzi, zwłaszcza że powstał zaraz kapucyn i w podniosłych wyrazach jął przemawiać na cześć pana ministra Powidły, który w porcie ojczystym przetrwał jako słup portowy trzymający na uwięzi ładowne okręty, pomimo zmiany wiatrów i natarczywości bałwanów. Jak ta nawa handlu i przemysłu trwa przywiązana do naczelnego słupa, tak i serca nasze przywiązały się nazawsze do dostojnej osoby pana ministra. — — Kaznodzieja sypał dalej panegiryczne kwiaty w tym stylu, aż pan minister kichnął rozgłośnie i życzenia ogólne „na zdrowie!“ przerwały potok wymowy kapucyna.
— Dziękuję, dziękuję ojcu Prosperowi i życzliwym przyjaciołom — bronił się dr. Powidło — nie zanadto! nie zanadto! Trwam z obowiązku, siedzę, bo nie widzę wyjścia... Może mnie wkrótce zastąpi kto godniejszy. — —
Skromność ministra wywołała gorące protesty, lecz już nie toastowe, obu starszych fabrykantów mydła, którym dogodny był dr. Powidło, gdyż nie wydawał przynajmniej żadnych zarządzeń tyczących się wyrobu mydła i wogóle nie przeszkadzał nikomu.
Powstał z kolei Robert Szaropolski i, zanim zaczął mówić, przybierał dość długo pozę, wahając się między typem Romea i Fantazego.
— Bertek mówi! — rozległ się nagle młody głos kobiecy z poza szpaleru oleandrów i współbiesiadnicy poznali, że są przedmiotem obserwacji licznej publiczności, pośród której siedziało kilku artystów i ładna Malankowska, tancerka bosa.
Uwaga rozszerzonego audytorjum podnieciła aktora i Bertek, czyli Robert, zdecydował się na rodzaj dowcipny, którego nasłuchał się w kawiarni „A rebours“. Zaczął pochwałę mydła. Według niego mydło było do niedawna w pogardzie u Cudnian, czego dowodzi legenda o Zabłockim, oraz pogardliwe zastosowania, jak „zamydlić oczy“, lub „mydłek“. Ale w nowszych czasach mydło stało się jedną z podwalin społeczeństwa. Nie mielibyśmy bez niego „arystokracji mydła“, która z powodzeniem zastępuje dawną, zaśniedziałą arystokrację; nie odczuwalibyśmy tak subtelnie wdzięków niewiast cudeńskich, czy to podziwianych indywidualnie w zaciszach, czy też przebłyskującyeh publicznie na scenach w postaciach bosych tancerek. (Głośny wybuch śmiechu za oleandrami i osowiała twarz kapucyna przy stole). Dzisiaj mydło stanowi już potężny czynnik społeczny, zarówno w dziedzinie praktycznej, jak i moralnej (głos mówcy począł drżeć gromowo, jako że zwracał się teraz do serc i sumień narodu). Zaleca pilna potrzeba umycia się z brudów i śniedzi, które na organizmie naszym zbiorowym pozostawiła niewola. Potrzeba czystości, nietylko na osobach naszych, w domach, na ulicach, w salach i teatrach, nic także czystości serc i rąk w zamiarach kierowników młodej rzeczypospolitcj, na urzędach i odpowiedzialnych stanowiskach. (Poczuli się dotkniętymi panowie z lewicy i najeżyli się złowrogo). A mówca spuścił z tonu i, namydliwszy już tyle, łatwo trafił do gustu fabrykantów mydła, których trzech zasiadało między współbiesiadnikami.
Następne toasty były już pospolitsze, chociaż przemawiał jeszcze raz kapucyn, zachwycony winem, o cudach bożych w Cudnie, i Robert, zachęcony powodzeniem, o niebieskich migdałach w sztuce, które nie wiadomo, czy popierał, czy wygwizdywał? Inni Szaropolscy nie wystąpili z mowami, a Joachim siedział nawet, jak mruk, raz po raz kiwał głową i krzywił się, jakby chciał splunąć. Gdy go Edwin zapytał na ucho, czy mu nie smakuje wino, odrzekł:
— Owszem, dobre. Ale zostawiłem w domu zaczętą tabakierkę. Lepiejby ją podtoczyć, niż słuchać tych tu bredni.
Nie mówili też nic panowie z lewicy i nie czuli się w swojem towarzystwie.
Gdy podawano słodką potrawę, zagasła nagle elektryczność. Służba przyniosła świece. Domyślano się, ze to początek strajku elektrowni, zapowiedzianego jako objaw sympatji dla trwającego strajku telefonów, który ze swej strony ujmował się za żądaniami innych strajkujących robotników miejskich. Ale nie — światło zabłysło napowrót, nieco słabsze, i dozwoliło biesiadnikom dopić czary do dna.
Przy płaceniu rachunku, o który Edwin umówił się z góry, była jednak niespodzianka: 500 marek za oleandry. Gdy Edwin wzdragał się przed tak wysoką zapłatą, gospodarz restauracji dowiódł mu, że policzył tylko cenę kosztu, wygórowaną z powodu strajku ogrodników i posłańców publicznych. Wypożyczono z pobliskiego kościoła oleandry od pogrzebów pierwszej klasy, a do przewiezienia użyto wielkiej ilości dorożek.
Jednak, mimo tych drobnych utrudnień, uczta udała się, jak to zresztą stwierdzał „Głos cudeński“ w obszernej wzmiance reklamowej, także słono zapłaconej.
Nazajutrz rano Szaropolski pojechał do fabryki dorożką, gdyż zastrajkowali tramwajarze. Zato w swojej fabryce znalazł pociechę: robotnikom praca paliła się w ręku i dziękowali mu szczerze za wczorajszą ucztę w fabryce, przy której nabrali doskonałego usposobienia dla właściciela i dyrektora. Jeszcze przez dobę odczuwał Edwin dumę nietylko z tytułu fabrykanta mydła, lecz obywatela, który potrafił w zamęcie ogólnym stworzyć ognisko normalnej pracy, ku zadowoleniu swojemu i robotników.
Nazajutrz zimowe słońce wstało podobno gdzieś za rogatką Cudna, ale przepadło zaraz w nieznośnej pogodzie, zamorusancj mgłą i błotem, ciemnej już od rana. Szaropolski dojeżdżał do swej fabryki nie ochoczo, przygnębiony złem przeczuciem. W istocie spostrzegł już z oddalenia, że fabryka była nieczynna; ani dymu z komina, ani lubego pochrzęstu maszyn i krzątania się robotników. Wszedł śpiesznie do kancelarji i zastał w niej jakiegoś antypatycznego draba, w czapce na głowie, rozwalonego na krześle, w oczekiwaniu.
— Czego pan tu chce? — spytał szorstko Szaropolski.
— A chcę się rozmówić z właścicielem fabryki — odrzekł nieznajomy, zdejmując niechętnie czapkę, gdy właściciel odkrył już głowę.
— Jestem właścicielem. Słucham.
— A ja jestem delegatem mydlarzy, smarowników i przetwórowców — odrzekł intruz ponuro.
— Jestem z moimi robotnikami w najlepszem porozumieniu; ażeby gadać z nimi, nie potrzebuję pośredników.
— Ba! łatwo gadać z tymi, którzy nie znają jeszcze swych praw i nic rozumieją swych interesów. Przeciw takim porozumieniom mamy właśnie związki zawodowe i delegatów.
— Moich robotników wziąłem wszystkich, tydzień temu, z biura rozdawnictwa pracy, zależnego bezpośrednio od ministerjum.
— Gwiżdżę na biura i ministerja. My sami wiemy, czego nam potrzeba.
— Jak to: gwiżdże pan? Mamy przecie własny rząd i zależne od niego organy.
— Ja tam z panem o polityce gadać nie będę. A jeżeli pan nie wie, to powiem, że delegaci robotników są też przez rząd ustanowieni.
Tutaj w powiadomieniach Szaropolskiego znalazła się luka, więc rzekł, hamując wstręt i niecierpliwość.
— Niech się dowiem, Co mi pan ma do powiedzenia.
— Dowie się pan zaraz. Robociarze u pana płatni są zamało, ale co do podwyżki płacy nie zapadła jeszcze uchwała...
— Co za uchwała?
— Uchwała, panie, nasza uchwała. Kiedy zapadnie, trzeba ją będzie wykonać. Ale tymczasem jest inna uchwala. Robociarzc tutaj zgodzeni pochodzą z fabryki Kleina, którą zamknięto przed dwudziestu miesiącami i to nawet bez strajku. Ci robociarze, gdy na nowo przystąpili do pracy, muszą dostać najprzód swoją płacę za dwadzieścia miesięcy bezrobocia. Tak, panie.
Szaropolskiego tak uderzyła nowość żądania, że zapomniał na chwilę o gniewie, który już go ogarniał. Przypuszczał, że delegat może pijany — ale patrzył on jasno, choć wilczo.
— Czy pan drwi ze mnie!?
— Nie, panie. Ja przynoszę tylko uchwałę związku mydlarzy, smarowników i przetworowców, która się tyczy tej fabryki.
— Ależ to fabryka puszczona od tygodnia! W gmachu tym nigdy nie fabrykowano mydła. Ja dopiero stworzyłem tu nowy warsztat, chyba potrzebny — przyzna pan? — wobec ogromu ludzi pozbawionych pracy.
— Aparaty nabył pan od Kleina.
— Od masy jego upadłości.
— I robociarze są od Kleina. Więc to tylko dalszy ciąg fabryki Kleina, w innym gmachu.
— Co też pan powiada! Fabrykuję tu inne mydło, aparaty są przerobione, interes z gruntu nowy. Jeżeli zaś pan twierdzi, że należy się coś robotnikom z tamtej upadłości, poszukuj pan na Kleinie, nic na mnie, który z nim nic mam nic wspólnego.
— Właściciel, który przejął tamtą fabrykę, odpowiada za należność, której robociarze pozbawieni byli przez więcej niż półtora roku.
Szaropolski stracił cierpliwość.
— To są brednie. Nie mam czasu na dłuższą z panem rozmowę.
— Wyrzuca mnie jaśnie chlebodawca? — syknął delegat — ale to będzie razem z całą kupą pokrzywdzonych towarzyszów. Odejdziemy wszyscy razem — ja im tylko słówko. — —
Narzucił czapkę zuchwale i poszedł do fabryki.
Szaropolski czuł, że, będąc silnym boxerem, mógłby tego draba powalić, odebrać mu broń, jeżeli ją ma, i oddać w ręce policji. Ale błysnęły mu przez głowę wątpliwości: czy ma za sobą zupełną słuszność? — jakie tu są prawa i jaka policja? — A przedewszystkiem: jak przyjęli delegata sami robotnicy?
Idąc do walcowni, natknął się na zrozpaczonego dyrektora, Holendra.
— Nieszczęście, panie szefie! mamy strajk w fabryce!
— Robotnicy postanowili?
— Co oni sami wiedzą! — Ten delegat nakazał. Od świtu się zjawił i objaśnia im, że mają prawo do zapłaty od nas za dwadzieścia miesięcy bezrobocia w innej fabryce!
— Wiem; był u mnie. — I robotnicy zgodzili się? — nawet stary Mędrzecki, który nam wczoraj tak pięknie dziękował za ucztę inauguracyjną?
— Delegat prawił i wygrażał, a ci kiwają głowami. Niech ich pan szef sam zapyta.
— A ten... gałgan jeszcze z nimi? — bo nie chciałbym go już spotkać... pożegnałem go... — mówił Szaropolski głosem rwanym, zacierając mocno dłonie.
— Zdaje się, że poszedł — nie słychać jego gadania.
Jakoż w walcowni skupieni byli sami tylko robotnicy miejscowi. Wyglądali wcale nie groźnie, zafrasowani, nawet zawstydzeni. Kilku ukłoniło się Szaropolskiemu, który przystąpił do Mędrzeckiego:
— Cóż, panie majstrze? Jak odpowiedzieliście na propozycje tego tam... Kto to taki?
— Niby... nasz delegat.
— Należycie wszyscy do związku zawodowego? — rzucił Szaropolski zapytanie, rozglądając się po obecnych.
— A należymy. — Tak. — Do tych, co robią w tłuszczach. — A jakże — rozległy się odpowiedzi.
— Więc czegóż odemnie żądacie? Mówcie od siebie.
Zaległo uporczywe milczenie. Nawet wygadany Mędrzecki nic nie mówił. Jeden młody robotnik o twarzy łagodnej, jakby zapatrzonej w wodę, odezwał się nareszcie:
— Należałoby się, panie szefie, za te półtora roku czarnej nędzy, którąśmy przeżyli bez zarobków.
— Odemnie należałoby się? przecie moja fabryka idzie zaledwie od tygodnia.
— Od właściciela fabryki, jaki teraz jest — tłumaczył inny robotnik.
— Moi bracia — rzekł Szaropolski stanowczo — czy nie rozumiecie, że to żądanie jest niemożliwe do przyjęcia i wogóle niedorzeczne?
Odezwał się robotnik czarniawy, wesoły:
— Do rzeczy to ono by tam było. Niechby pan szef sięgnął do kasy i nam wypłacił za przeszłą krzywdę, nam byłaby sprawiedliwość i fabryka poszłaby piorunem.
— Dalibyście pokój! — ofuknął Mędrzecki kolegę. — Toć rozumiemy, że panu szefowi przykro płacić za Kleina. Ale to gorzej, że starsi uchwalili taki waronek, a jeżeli nie — to kazali nam zastrajkować.
— A wy co na to? zastrajkujecie? Bo ja się takim dzikim żądaniom nie poddam.
— Ano, panie szefie, musimy — wyjąkał Mędrzecki.
— To chcecie dalej głód cierpieć i zapłaty nie otrzymywać? Ja znajdę innych robotników, skoro związkowi mają takie pojęcia o sprawiedliwości.
— Może pan i znajdzie — wtrącił się robotnik czarniawy, teraz pochmurniejszy — ale myślę, że im tu w fabryce będzie zagorąco; my się z łamistrajkami nie cackamy!
Jął znowu mitygować go Mędrzecki:
— Dajcie pokój, Marek! Widzicie, że tu nie idzie na udry. Postawiliśmy waronek, pan szef 1nie może się zgodzić — zastrajkujemy dziś — jutro, jak się patrzy, grzecznie — i pogadamy z naszymi starszymi. Da się może ułożyć — bo też poprawdzie niema racji, żeby pan Szaropolski, nam życzliwy, płacił za żyda Kleina, że tam kiedyś zbańczył.
Padt głos z odległego kąta:
— Podlizuj się burżujowi! Zostaniesz dyrektorem w pustej budzie!
Szaropolski, czując, że mu nie starczy cierpliwości, przerwał konferencję:
— Daję wam czas do namysłu przez dziś i jutro. We czwartek rano dacie mi ostateczną odpowiedź.

∗             ∗

We czwartek rano Edwin Szaropolski spotkał się ze swym dyrektorem w fabryce, pustej i zimnej.
Nie zjawił się nikt, nawet Mędrzecki. Nieubłagane prawo strajku tryumfowało.
— I cóż teraz? zapytał zmiażdżony Holender.
— Teraz? — — — zajmiemy się handlem. Ma pan nadal miejsce u mnie, panie van der Winder.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Weyssenhoff.