Człowiek śmiechu/Część druga/Księga szósta/Rozdział piąty
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Człowiek śmiechu |
Wydawca | Bibljoteka Arcydzieł Literatury |
Data wyd. | 1928 |
Druk | Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Felicjan Faleński |
Tytuł orygin. | L’Homme qui rit |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
A jednak Ursus przechwalał się był niegdyś, że ani razu w życiu nie zapłakał! To też nazbierało się w nim łez co niemiara. Przepełnienie, w którego ślad powolny weszło kropla po kropli i boleść po boleści całe czyjeś istnienie, nie wyczerpuje się tak łatwo w jednej chwili. To też Ursus długo bardzo zanosił się łkaniem.
Pierwsze łzy to jakby otwarcie wolnego ujścia. Ursus płakał nad Gwynplainem, nad Deą, nad samym sobą, nad Hornem. Płakał, jak dziecko. Płakał, jak starzec.
Płakał za wszystko, z czego się śmiał kiedy w życiu. Płacił zaległości. Człowiecze prawo do łez nie ulega przedawnieniu.
Coprawda, zmarły, którego pochowano, był to Hardquanonne, ale Ursus o tem nie wiedział.
Tak upłynęło kilka godzin.
Dnieć poczęło. Bladawa szata poranku, zlekka cieniami sfałdowana, powoli ponad jarmarcznym rynkiem się rozwlekała. Nareszcie pierwsze blaski wschodniej zorzy zrumieniły szczyty Tadcasteru. Gospodarz zajazdu dotąd się nawet i spać nie kładł; tak to jeden i ten sam wypadek niejedną za sobą pociąga bezsenność.
Wydarzenia przykre na wszystkie się rozpryskują strony. Rzuć kamień w wodę, a nie potrafisz policzyć kręgów, które on zdziała.
Gospodarz zajazdu cały swój animusz utracił. Nie jest to jednak przyjemnie mieć podobne zajście w swoim domu. Więc niespokojny mocno i smutne przewidując następstwa, dumał. Gorzko nawet żałować poczynał, że przyjął do swej gospody „podobnych ludzi“. — Gdyby był przewidział! — Skończy się na tem, że go jeszcze nabawią czego niedobrego.
— Jakby tu się ich pozbyć? Bardzo trudno. Obie strony dobrowolnie układ podpisały, a daleko jeszcze do zastrzeżonego w nim kresu. Gdyby ich djabli jakimbądź sposobem porwać chcieli!
Nagle zakołatał ktoś do drzwi Tadcasteru w sposób nielada znaczący. Jakość stuknięcia odpowiada hierarchji społecznej.
Nie było to butne stukanie magnata, ale nader śmiałe wezwanie do otwarcia widocznie urzędowej osoby.
Gospodarz, dreszczem przejęty, uchylił okienka.
Coś tam urzędowego było w istocie. W niezbyt jeszcze jasnym brzasku dziennym widniała u wrót gospody gromadka pachołków policyjnych, na której czele odróżniało się dwóch ludzi. Jednym z nich był urzędnik straży bezpieczeństwa.
Poznał go Nicless na pierwszy rzut oka.
Drugiego widział po raz pierwszy w życiu.
Był to sobie grubawy jegomość, z woskowatą twarzą, w peruce i w podróżnym płaszczu.
Gospodarz daleko więcej bał się pierwszego z tych dwóch panów. Gdyby był choć trochę dworakiem, daleko więcej przeraziłby go drugi, był to bowiem Barkilphedro.
Jeden z pachołków powtórzył uderzenie w bramę, tym razem wcale już groźnie.
Gospodarz, pocąc się ze strachu, coprędzej otworzył.
Urzędnik straży spytał go natychmiast surowo tonem człowieka policji, który zna dobrze włóczęgów;
— Czy jest Ursus?
Nicless, czapkę zdjąwszy, rzekł drżącym głosem:
— Tak jest, wielmożny panie, to tu.
— Wiem, że tu.
— To też ja to mówię, wielmożny panie.
— Niech się tu natychmiast stawi.
— Ale, proszę łaski wielmożnego pana, kiedy go niema.
— A gdzież jest?
— Nie wiem.
— Jak to może być?
— Dotąd nie wrócił.
— Jakże? Tak wcześnie już wyszedł?
— Owszem. Wyszedł bardzo późno.
— Te włóczęgi! — syknął groźnie urzędnik przez zęby.
— Proszę łaski wielmożnego pana — szepnął mu Nicless zcicha — oto właśnie on nadchodzi.
Rzeczywiście Ursus ukazał się był z poza węgła. Wracał wreszcie do domu. Spędziwszy prawie noc całą pomiędzy więzieniem, w którem o południu widział znikającego Gwynplaina, a cmentarzem, kędy o północy świadkiem był usypania mogiły, podwójną bladością był blady: pomroką nocną i smutkiem.
Brzask, będący niejako poczwarką, z której się dopiero światłość wylęgnie, poruszającym się nawet kształtom, podobnie jak noc księżycowa, widziadłowe nadaje pozory. Tak i tu Ursus, białawy i mglisty, powolnie się sunąc, zdał się być senną postacią.
W roztargnieniu dzikiem, którego niepokój trwożny nabawia, z gospody wybiegł był z gołą głową. Ale nawet tego nie zauważył. Siwe jego włosy wiatr rozwiewał. Rozwarte jego oczy zdawały się nie patrzeć wcale. Zdarza się być uśpionym na jawie, podobnie jak się czasem czuwa śpiący. Ursus wyglądał oszalały.
— Panie Ursusie — zawołał na niego gospodarz — proszę tu! Ci wielmożni panowie życzą sobie z tobą pomówić.
Tym sposobem biednemu gospodarzowi, zajętemu wyłącznie zażegnaniem złego, mimowolnie wymknęła się (czego też zaraz i pożałował) nieszczęśliwa owa liczba mnoga, wprawdzie zaszczytna dla całej gromady, ale znowu ubliżająca może naczelnemu jej przywódcy, jako stawiająca go na równi z jego podwładnymi.
Ursus na wyrazy Niclessa ocknął się gwałtownie, na podobieństwo człowieka zrzuconego z łóżka, na któremby spał dziwnie głęboko.
— Co takiego? — rzekł.
Wtem spostrzegł gromadę pachołków, a na czele jej urzędnika.
Mimowolnie wstrząsł się do głębi.
Tylko co Wapentake, obecnie znowu urzędnik straży bezpieczeństwa! Jeden zdawał się odrzucać go drugiemu. Odwieczne to dzieje podobnych przejść pomiędzy dwiema grożącemi skałami.
Urzędnik straży dał mu znak, żeby wszedł do izby.
Ursus zrobił, co mu kazano.
Chłopak, właśnie naonczas zamiatający gospodę, spostrzegłszy wchodzących, wsparł się na miotle i, sam nie wiedząc, co zrobić, począł się drapać w głowę z wielkiego kłopotu.
Urzędnik siadł na ławie za stołem, Barkilphedro wziął krzesło. Ursus i gospodarz pozostali stojący. Zewnątrz pachołkowie uszykowali się przed zamkniętemi drzwiami.
Urzędnik, wpatrzywszy się bystro w Ursusa, rzekł:
— Masz waszmość u siebie wilka.
Ursus odpowiedział:
— Niezupełnie.
— Masz u siebie wilka, powiadam — powtórzył tam ten z naciskiem.
Ursus się zmieszał.
— Ale bo...
— Rzeczy takie surowo są zabronione — rzekł urzędnik.
Ursus spróbował się bronić.
— Ale kiedy to jest mój domownik.
Urzędnik uderzył w stół pięścią.
— Mości hecarzu, niedalej jak jutro, o tej samej godzinie, żeby mi ani ciebie, ani twego wilka na ziemi angielskiej nie było! Jeżeli zaś nie, to wilk natychmiast zostanie schwytany, odstawiony do urzędu i prawnie zabity.
Ursus pomyślał:
— To tylko dalszy ciąg rozpoczętych zabójstw.
Ale nie powiedział ani słowa, tylko poprzestał na tem, że się trząsł, jak w febrze.
— Czy słyszałeś? — spytał go urzędnik.
Ursus kiwnął głową na znak przyzwolenia.
Urzędnik powtórzył raz jeszcze:
— Zostanie zabity.
Ursus milczał.
— Uduszony albo utopiony.
Mówiąc to, bystro patrzał w Ursusa.
— A waszmość pójdziesz do więzienia.
Ursus wyszeptał:
— Panie sędzio...
— Zabierać mi manatki natychmiast! Jeżeli zaś nie, słyszałeś rozkaz.
— Ależ miłościwy sędzio...
— No i cóż takiego?
— Jakże? Mam opuścić Anglję, on i ja?
— Tak, koniecznie.
— I to dziś jeszcze?
— Dziś.
— Jakże to zrobić?
Gospodarz czul się w tej chwili mocno szczęśliwym. Ten urzędnik, którego się tyle obawiał, właśnie mu w pomoc przychodził. Władza dziwnie mu tu ułatwiała wszystko, wyswobadzając go wreszcie od „tych tam ludzi“. To, nad czem sobie tyle głowy nałamał, właśnie mu się samo nastręczało. Toż wyganiano od niego tego Ursusa, którego sam już nie wiedział jak się pozbyć. Prawo było za nim. Był zachwycony. Więc też w miejscu tem uważał za stosowne wtrącić się do rozmowy:
— Proszę łaski wielmożnego pana, ten człowiek...
Mówiąc to, wskazywał palcem Ursusa.
— Ten człowiek pyta się, jakim sposobem może się dziś jeszcze z Anglji wynieść? Nic prostszego. Toż każdego dnia i nocy w przystaniach na Tamizie, równie po tej, jak i po tam tej stronie mostu Londyńskiego, stoją statki, odchodzące w różne strony. Można na nich popłynąć do Danji, do Holandji, do Hiszpanji, tylko nie do Francji, bo tam wojna, ale zresztą wszędzie, dokąd się podoba. Nawet tej samej nocy, około pierwszej zrana, razem z odpływem, mnóstwo statków odejdzie. Między innymi, niejaka galiota Vograat z Rotterdamu.
Na to, urzędnik straży zwrócił się do Ursusa:
— Dobrze. To sobie odpłyń jakim zechcesz statkiem. Choćby i tym tam Vograatem.
— Ależ panie sędzio — rzekł Ursus.
— No cóż?
— Gdybym tak, jak dawniej, miał prostą budę na kołach, toby się to prędzej zrobić dało. Zmieściłaby się na statku, ale...
— Ale co?
— Ale mam teraz Green-Box, który jest wielką dwukonną landarą, i jakkolwiekby statek był szeroki, ona nigdy się na niego nie zmieści.
— A mnie co do tego? — ofuknął urzędnik.
— To zabiją wilka i koniec.
Ursus, drżący cały, czuł niemal dotknięcie zlodowaciałej jakiejś dłoni.
— Potwory! — pomyślał. — Zabijać ludzi to ich rzemiosło.
Gospodarz się uśmiechnął i rzekł do Ursusa:
— Panie Ursusie, możesz przecie sprzedać swoją landarę.
Ursus na niego popatrzał.
— Przecież chciano kupić od was?
— Co takiego?
— No, powóz. Także i oba konie. Także i dwie Cyganki.
— Któż to taki? — spytał Ursus.
— Przecież właściciel sąsiedniego cyrku.
Ursus sobie przypomniał.
— A, prawda.
Nicless zwrócił się do urzędnika straży bezpieczeństwa.
— Proszę wielmożnego pana, targ u dziś jeszcze dobić będzie można. Właśnie właściciel cyrku, tu obok stojącego, życzy sobie kupić wielki powóz i dwa konie.
— Czy wiesz, kochanie — rzekł urzędnik straży — że ten twój właściciel cyrku ma sobie rozum nielada. Powóz i konie właśnie mu się nadzwyczajnie przydadzą. Bo i on także się stąd wyniesie. Plebani bowiem parafji Southwarku mocno się uskarżają na rozwiązłe hałasy Tarrinzeau-Fieldu. Szeryf wydał już nawet w tym względzie rozporządzenia. Do wieczora nie będzie tu ani jednej hecy na tym placu. Dosyć już nareszcie tego zgorszenia. Wielce szanowny pan, który tu raczy być obecnym...
Tu przerwał sobie ukłonem w stronę Barkilphedra, na co ów wzajemną odpowiedział grzecznością.
— Otóż ten przezacny pan, który tu raczy być obecnym, właśnie tej nocy przybył z Windsoru. Przynosi on rozkazy. Jej Królewska Mość wyraźnie powiedziała: — Potrzeba to wszystko uprzątnąć do czysta.
Ursus w długiem swojem nocnem dumaniu, nad niejednem zastanowił się był zapytaniem. Koniec końcem, widział on tylko trumnę. Ale czyż koniecznie Gwynplaine leżeć miał w tej trumnie? Mógł był sobie na świecie umrzeć jeszcze ktoś inny. Trumną nie jest jeszcze koniecznie ten a nie inny nieboszczyk. Że w czas jakiś po przytrzymaniu Gwynplaina odbył się jakiś pogrzeb, to jeszcze nie dowodziło niczego. Post hoc, non propter hoc. — Ursus począł tedy mieć niejakie powątpiewanie. Nadzieja pływa wierzchem i płonie ponad rozpaczą, niby olej skalny rozlany na wodzie. Płomień ten wiekuiście błąka się na powierzchni ludzkiej boleści. Ursus powiedział sobie wkońcu: — Bardzo być może, że to Gwynplaina pochowano, ale znowu nic w tem niema pewnego. Kto wie? A może też Gwynplaine żyje.
Ursus głęboko skłonił się urzędnikowi.
— A więc, przezacny sędzio — rzekł — opuszczę Anglję. Odpłyniemy stąd. Na Vograacie. Do Rotterdamu. Chcę być posłusznym. Sprzedam Green-Box, konie, trąby, Cyganki. Ale mam jeszcze kogoś, pewnego towarzysza, którego żadną miarą nie chciałbym tu zostawić. Gwynplaine się on nazywa.
— Gwynplaine umarł — rzekł głos jakiś.
Ursus uczuł po sobie wrażenie, jakby przemykania się tu i owdzie zimnego jakiegoś gadu. Słowa, które usłyszał, wyszły z ust Barkilphedra.
Gasło światło ostatnie. Niema co już wątpić dłużej. Gwynplaine umarł.
Człowiek, który to mówił, wiedzieć o tem musiał. Wyglądał już na to z powierzchowności.
Ursus skłonił się w milczeniu.
Nicless był to sobie niezły człeczyna, o ile tylko nie kuszono jego odwagi. W strachu, stawał się niegodziwym. Najdziksze okrucieństwo bywa najczęściej wynikiem trwogi.
Człowiek ten mruknął pod nosem:
— A to mi uproszczenie!
Poczem zatarł sobie ręce w sposób dziwnie samolubny, jakby chcąc powiedzieć: „Nie moja to już rzecz“, co zdaje się być wiekuistem powtórzeniem Piłatowego rąk umycia.
Ursus, przygnębiony, stał z pochyloną głową. Na Gwynplainie wyrok już spełniono, była nim śmierć; jem u zaś także wyrok przeczytano, było nim wygnanie. Nie pozostawało nic innego, tylko być posłusznym. On dumał.
Naraz uczuł, że mu ktoś dotyka łokcia. Był to ten drugi jegomość, o którym się urzędnik z takiem poszanowaniem wyrażał. Ursus zadrżał.
Ten sam głos który mu powiedział poprzednio: Gwynplaine umarł, szepnął mu w ucho:
— Oto dziesięć funtów szterlingów, które przysyła waszmości ktoś życzliwy.
Mówiąc to, Barkilphedro położył małą sakiewkę przed Ursusem.
Przypominamy sobie szkatułkę, którą był zabrał z Windsoru.
Dziesięć gwinej z dwóch tysięcy, oto wszystko, na co stać było Barkilphedra. Sumiennie biorąc, było to dosyć. Dać więcej, byłoby z jego stratą. Zadawszy sobie trud odkrycia lorda, rozpoczynał na dobre jego wyzyskiwanie; znalazł bowiem słusznem, żeby pierwszy plon kopalni spłynął do jego kieszeni. Ktoby w tem upatrywał małoduszność, byłby w swojem prawie, niemniej jednak niesłusznieby się zadziwił. Barkilphedro lubił pieniądz, zwłaszcza skradziony. Zawistnik bywa i chciwcem zarazem. Barkilphedro nie był bez przywary. Zbrodnie spełniać, nie przeszkadza to jeszcze posiadaniu ułomności. I wilki pchły na sobie miewają.
Była to zresztą szkoła Bakona.
Barkilphedro zwrócił się ku urzędnikowi straży bezpieczeństwa i rzekł:
— Proszę pana, chciej skończyć. Nie mam już ani chwili czasu. Powóz, zaprzężony własnemi końmi Jej Królewskiej Mości, na mnie czeka. Muszę co tchu wracać do Windsoru, ażeby tam być najdalej w ciągu dwóch godzin. Mam zdać sprawę z poruczonych mi czynności, a zarazem odebrać rozkazy do dalszego działania.
Urzędnik straży wstał z miejsca.
Postąpił ku drzwiom, które były tylko na klamkę zamknięte, otworzył je i skinieniem palca dał błyskawiczny rozkaz jakiś pachołkom policyjnym. Cała gromada weszła do izby w milczeniu, będącem zapowiedzią nowej jakiejś surowości.
Gospodarz zajazdu, ucieszony nagłem rozwiązaniem wszystkich przewidywanych trudności, które go tak łatwym sposobem wydobywało z kłopotu, ujrzawszy te przygotowania ze strony zbiorowej władzy, zląkł się, czy czasem ci ludzie nie zechcą w jego domu pochwycić Ursusa. Dwa podobne jednego i tegoż samego dnia przytrzymania mogły bardzo zaszkodzić dobrej sławie zakładu; goście bowiem szynkowniani niezbyt lubią być niepokojeni przez policję. Uznał tedy za stosowne wdać się w tę rzecz w sposób należycie uniżony, a jednak szlachetny. Zwrócił tedy ku dowódcy straży uśmiechnięte oblicze, na którem zaufanie kojarzyło się z czcią głęboką.
— Wielmożny panie, pozwolę sobie przedstawić waszej łaskawości, że przezacni ci panowie niekoniecznie tu są potrzebni, skoro wilk ma być z Anglji wygnany, a tak zwany Ursus nie stawia najmniejszego oporu; skąd też i rozkazy Waszej Cześci najdokładniej są wykonane. Upraszam wziąć pod uwagę, że godne poszanowania czyny urzędników policyjnych, tak niezbędne dla dobra państwa, przynoszą jednak niejaką krzywdę zakładowi; bowiem ten w obecnej sprawie najzupełniej nic nie jest winien. Z uprzątnięciem, stosownie do życzenia Najjaśniejszej Pani, hecarzy Green-Boxu, nie widzę tu już więcej nikogo winnego, gdyż nie przypuszczam, ażeby ślepa dziewczyna i dwie Cyganki mogły cobądź przeciw władzy przeskrobać; zaczem upraszam Waszą Cześć, abyś raczył skrócić swoje wspaniałe odwiedziny, a zarazem odprawić tych zacnych panów, którzy tu weszli. Ci bowiem nie mają nic do czynienia w moim domu, i jeśli mi Wasza Cześć pozwoli dowieść prawdy mego twierdzenia, za pomocą uniżonych słów kilku wykażę całą zbyteczność znajdowania się tu tych zacnych panów, pytając Waszej Cześci: ponieważ tak zwany Ursus poddaje się konieczności i odjeżdża, jak mu kazano, kogoż tu oni mają zabrać ze sobą jeszcze?
— Właśnie ciebie — rzekł na to urzędnik.
Niepodobna jest rozprawiać z pchnięciem szpady, która cię na wylot przeszywa. To też Nicless, usłyszawszy te wyrazy, skamieniały, pochylił się tylko i osunął na stół, czy ławkę, czy cokolwiek innego, co mu się znalazło pod ręką.
Wtem urzędnik tak głos wytężył, że nawet gdyby był kto na rynku w tej chwili, najdokładniejby usłyszał:
— Mości Niklessie Plumptre, właścicielu niniejszej szynkowni! Teraz z waćpanem załatwimy tu rachunek. Ten kuglarz i ten jego wilk są to dwaj włóczęgi, którzy zostają wygnani. Ale najwinniejszym ze wszystkich waść jesteś. Gdyż to u ciebie i z własnego twego zezwolenia prawo zostało zgwałcone, a ty, człowiek, mający urzędowe do trzymania zakładu pozwolenie, zaczem i odpowiedzialny wobec ogółu, sam dobrowolnie umieścić pozwoliłeś zgorszenie w twoim domu. Otóż, mości Niklessie, za przestępstwo pomienione koncesja cofnięta ci zostaje, zapłacisz grzywny i pójdziesz do więzienia.
Tu pachołkowie otoczyli karczmarza.
Urzędnik straży mówił dalej, wskazując chłopaka:
— Wziąć i tego posługacza, który jest jego współsprawcą.
Ten, chwycony nagle za kołnierz, okazywał raczej zaciekawienie, niż przestrach. Coprawda, niebardzo on tu co rozumiał; że zaś w życiu swojem widział niejedno dziwo, pytał się tedy siebie w prostocie ducha, czy to przypadkiem nie jest dalszy ciąg komedji.
Urzędnik straży bezpieczeństwa włożył sobie kapelusz na głowę, skrzyżował ręce na brzuchu dla nadania sobie groźnej powagi i dodał:
— Tak więc, mości Niklessie, dalej do ciupy, ty i twój towarzysz. Dom zaś twój, cały ten zajazd wraz z szynkownią, zostaje zamknięty i opieczętowany. Potrzebne to jest dla przykładu. Zaczem proszę z sobą.