Człowiek śmiechu/Część pierwsza/Rozdziały wstępne/Rozdział drugi

<<< Dane tekstu >>>
Autor Wiktor Hugo
Tytuł Człowiek śmiechu
Wydawca Bibljoteka Arcydzieł Literatury
Data wyd. 1928
Druk Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Felicjan Faleński
Tytuł orygin. L’Homme qui rit
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ DRUGI
Comprachicosowie.
I

Jestże kto, coby dziś znał to słowo comprachicos, oraz jego znaczenie?
Comprachicosowie, inaczej comprapequenosowie, było to dziwne i ohydne bractwo koczujące, słynne w siedem nastym wieku, zapomniane w osiemnastym, dziś już całkiem nieznane. Comprachicosowie są poniekąd, jak ów słynny niegdyś proszek dziedzictwa, jednym z wydatniejszych szczegółów, cechujących stare społeczeństwo. Stanowią część odwiecznej brzydoty człowieczej. Wobec szerokiego poglądu dziejowego, ogarniającego całości, comprachicosowie wiążą się z olbrzymim faktem Niewoli. Józef, zaprzedany przez swych braci, jest jednym z licznych ustępów ich legendy. Comprachicosowie pozostawili liczne ślady w prawodawstwach karnych Anglji i Hiszpanji. Tu i owdzie, pośród ciemnej gmatwaniny praw angielskich, zdarza się napotkać potworny fakt ich istnienia, podobnie jak się napotyka ślad stopy dzikiego w nieprzebytej puszczy.
Comprachicos, równie jak comprapequenos, jest to wyraz hiszpański złożony, którego znaczenie jest: dzieciokupcy.
Comprachicosowie poprostu handlowali dziećmi.
Kupowali je i sprzedawali.
Nie kradli zaś, uchowaj Boże. Kradzież dzieci stanowi przemysł oddzielny.
A co też robili z tych dzieci?
Potwory.
A dlaczego potwory?
Dla śmiechu.
Lud musi śmiać się, królowie także. Potrzeba na rynku kuglarza, potrzeba w Luwrze trefnisia. Pierwszy nazywa się Turlupin, drugi Triboulet.
Wysiłki człowieka, upędzającego się za uciechą, zasługują niekiedy na uwagę mędrca.
Co kreślimy w tych kilku stronach wstępnych? Jeden z rozdziałów najstraszliwszy z księgi, którą możnaby nazwać: Wykorzystywanie nieszczęśliwych, przez szczęśliwych.

II

Dziecko przeznaczone na zabawkę dla ludzi, to istniało kiedyś. (Istnieje to jeszcze dzisiaj.) W epokach naiwnych i dzikich stanowiło to odrębny przemysł. Siedemnasty wiek, zwany wielkim wiekiem, był jedną z tych epok. Był to wiek bardzo bizantyński; miał naiwność zepsutą i dzikość delikatną, ciekawa odmiana cywilizacji. Tygrys składający buzię w ciup. Pani de Sevigne, mizdrząc się, mówi o stosie i łamaniu na kole. Wiek ten bardzo wykorzystywał dzieci; historycy, pochlebcy tego wieku, zasłonili ranę, ale pokazali lekarstwo, Wincentego a Paulo.
Ażeby z człowieka udała się zabawka, trzeba go na to wcześnie wziąć w obroty. Na karła należy urabiać od dziecka. Jako osobliwości poszukiwano wtedy drobnych kształtów, przypominających dzieci; ale znowu dziecko proste tak prędko powszednieje! Garbusek to zaraz rzecz weselsza.
Stąd zaraz sztuka osobna. Zjawili się urabiacze. Brano zwyczajnego człowieka, a wytwarzany z niego poczwarę; brano twarz, a robiono z niej pysk lub mordę. Przygnębiano wzrost, urabiano fizjonomję. To wytwarzanie sztuczne zjawisk teratologicznych miało swoje ścisłe zasady. Była o tem cała nauka. Proszę sobie wyobrazić ortopedję praktykowaną na opak. Tam, gdzie oko patrzało jak Bóg przykazał, wprowadzano przemocą zeza. Gdzie Bóg harmonję umieścił, tam stwarzano potworność, gdzie Bóg doskonałość złożył, przywracano nieforemność pierwszego rzutu. I to, w oczach znawców, właśnie ta ostatnia wyglądała na doskonałość.
Były także próby poprawiania zwierząt, wynajdywano konie szokate. Turenne jeździł na szokatym koniu. Czyż za naszych czasów nie maluje się psów na niebiesko i zielono? Natura jest naszą kanwą. Człowiek zawsze chciał coś dodać do Boga. Człowiek poprawia naturę, czasami na lepsze, czasami na gorsze. Dworski błazen nie jest niczem innem jak próbą sprowadzenia człowieka do małpy. Postęp w tył. Dzieło sztuki, które cofa. Jednocześnie starano się z małpy zrobić człowieka. Barbe, księżna Cleveland i hrabina Southampton, miała za giermka goryla. U Franciszki Sutton, baronowej Dudley, ósmej parowej z ławki baronów, herbata była podawana przez pawiana, ubranego w złotogłów, którego lady Dudley nazywała: „mój murzyn“. Katarzyna Sidley, hrabina Dorchester, jeździła na posiedzenia parlamentu w herbownej karocy, za którą stały trzy małpy w paradnej liberji. Jednej księżnej de Medina-Coeli, której poranną toaletę widział kardynał Polus, pończochy naciągał orangutang. Te małpy wywyższone przeciwstawiały się brutalnym i zezwierzęconym ludziom. To pomieszanie, za wolą magnatów, człowieka i zwierzęcia, było szczególnie podkreślone przez karła i psa. Karzeł nie opuszczał psa, zawsze większego od niego. Pies był nieodłącznym towarzyszem karła. Były to jakby dwie skojarzone obroże. Ten czysto zewnętrzny związek jest stwierdzony przez mnóstwo pomników życia domowego, między innem: przez portret Jeffreya Hudsona, karła Henrietty Francuskiej, córki Henryka IV, żony Karola I.
Poniżanie człowieka prowadzi do deformowania go. Uzupełniano zniesienie stanu przez defigurację. Niektórzy specjaliści wiwisekcji tych czasów z wielką dokładnością zmazywali ż ludzkiego oblicza podobieństwo boże. Doktor Couquest, członek Kollegium na Amen-Street i przysięgły wizytator sklepów chemicznych Londynu, napisał po łacinie książkę o tej chirurgji w odwrotną stronę, której sposoby podaje. Jeżeli wierzyć Justusowi de Carrick-Fergus, wynalazcą tej chirurgji jest mnich zwany Aven-More, słowo irlandzkie, które znaczy Wielka Rzeka.
Karzeł elektora palatynatu Perkeo, którego lalka — albo też widmo — wyskakuje z cudownej skrzynki w piwnicy Heidelbergu, był godną podziwu próbką tej nauki, bardzo różnorodnej w swoich zastosowaniach.

Robiło to istoty, których prawo bytu było potwornie proste: pozwolenie na cierpienie, rozkaz zabawiania.
III

Ta robota potworów odbywała się na ogromną skalę i dzieliła się na rozmaite oddziały.
Sułtan ich potrzebował; potrzebował ich także papież. Jeden do pilnowania swoich żon; drugi do odprawiania modłów. Był to rodzaj osobny, nie mogący się sam rozmnażać. Ci ludzie niezupełni byli potrzebni rozkoszy i religji. Harem i kaplica sykstyńska zużytkowywały ten sam rodzaj potworów, tu dzikich tam słodkich.
Umiano w czasach owych wytwarzać rzeczy, których się już dziś nie wytwarza. Posiadano talenty, których nam dziś brakuje, i nie bez przyczyny niektórzy dobroduszni ludzie wyrzekają na upadek. Zaginęła już sztuka rzeźbienia w członkach ciała ludzkiego; przypisać to należy temu, że zatracono umiejętność wyciągania na torturach; bywali mistrze w tym kunszcie, dziś już takich niema; uproszczono tę sztukę do tego stopnia, że gotowa wkrótce zniknąć do szczętu. Upiłowując całe części ciała ludziom żyjącym, rozpruwając im brzuchy, wywlekając im wnętrzności, chwytano na gorącym uczynku zjawiska fizyczne i robiono odkrycia; niestety, dziś się tego wszystkiego wyrzec przyszło, i oto nagle widzimy się pozbawieni cudów postępu, których oprawca przyczyniał sztuce chirurgicznej.
Ta dawna wiwisekcja nie ograniczała się do tworzenia potworów dla placów publicznych, wesołków dla pałaców, którzy byli rodzajem dopełnienia dworzan i eunuchów dla sułtanów i papieżów. Miała liczne warjanty. Jednym z jej triumfów było stworzenie koguta dla króla angielskiego.
Było zwyczajem w pałacu króla angielskiego, że istniał rodzaj nocnego człowieka, śpiewającego jak kogut. Ten człowiek czuwający podczas gdy spano, chodził po pałacu i co godzinę wydawał ten krzyk zwierzęcy, powtarzany tyle razy, ile było trzeba, żeby zastąpić dzwon. Ten człowiek z rangą koguta przechodził w dzieciństwie operację gardła, opisaną w dziele doktora Couquesta. Za Karola II, ponieważ wydawanie śliny związane z operacją wzbudziło odrazę w księżnej Portsmouthu, zachowano urząd, żeby nie zmniejszać blasku korony, ale krzyk koguta wydawał już człowiek nieokaleczony. Wybierano zwykle na ten godny urząd dawnego oficera. Za Jakóba II, ten urzędnik nazywał się William Sampson Coq, i dostawał rocznie za swój śpiew dziewięć funtów dwa szylingi i sześć sous[1].
Zaledwie sto lat mija, jak w Petersburgu, opowiadają o tem pamiętniki Katarzyny II, gdy car albo caryca byli niezadowoleni z jakiegoś rosyjskiego księcia, zmuszano go do kucnięcia w środku wielkiego przedpokoju pałacowego, gdzie zostawał w tej pozycji określoną ilość dni, miaucząc, według rozkazu, jak kot, albo gdacząc jak kura, która znosi jajko, i dziobał z ziemi swoje pożywienie.
Zwyczaje te przeszły; mniej jednak niż się myśli. Dzisiaj dworzanie, gdacząc, by się podobać, zmieniają trochę intonację. Niejeden podnosi z ziemi, nie mówimy że z błota, to co spożywa.
Jest rzeczą bardzo szczęśliwą, że królowie nie mogą się mylić. W ten sposób ich sprzeczności nie sprawiają nigdy kłopotu. Przytakując nieustannie, jest się pewnym, że się będzie miało zawsze rację, co jest rzeczą przyjemną. Ludwik XV nie chciałby widzieć w Wersalu oficera udającego koguta, ani księcia, udającego indora. To, co podnosiło godność królewską i cesarską w Anglji i Rosji, zdawałoby się Ludwikowi Wielkiemu niezgodnem z koroną świętego Ludwika. Znane jest jego niezadowolenie, gdy Pani Henriette zapomniała się jednej nocy do tego stopnia, że we śnie zobaczyła kurę, wielka nieprzyzwoitość zaprawdę dla osoby z dworu. Gdy się należy do dworu nie powinno się śnić o podwórzu. Bossuet, jak pamiętamy, podzielił oburzenie Ludwika XIV.

IV

Handel dziećmi w siedemnastem stuleciu dopełniał się, jakeśmy to wyżej powiedzieli, pewnym rodzajem przemysłu. Comprachicosowie prowadzili ten handel, oraz praktykowali ten przemysł. Poprostu kupowali dzieci, następnie urabiali nieco ten materjał surowy i wreszcie zbywali go z zyskiem.
Nie brakowało sprzedających wszelkiego rodzaju, poczynając od nędzarza, który się pozbywał ciężarów ojcostwa, aż do właściciela, wyzyskującego przychówek w trzodzie swoich niewolników. W owe czasy nic nie było prostszego jak handel ludźmi. Za naszych czasów walczono, żeby utrzymać to prawo. Pamiętamy, że mniej niż sto lat temu, elektor heski sprzedawał swoich poddanych królowi angielskiemu, który potrzebował ludzi do wojny w Ameryce. Szło się do elektora heskiego, jak do rzeźnika, kupować mięso. Elektor heski miał mięso armatnie. Ten książę wywieszał swoich poddanych w swym sklepiku. Targujcie, to do sprzedania. W Anglji, za Jeffriesa, po tragicznem zajściu w Monmouth, było wielu panów i magnatów ściętych i ćwiartowanych; ci torturowani zostawili żony i córki, wdowy i sieroty, które Jakób II podarował królowej, swojej żonie. Królowa sprzedała te ladies Wilhelmowi Peun. Prawdopodobnie ten król miał rabat i procent. To co dziwi, to nie że Jakób II sprzedał te kobiety, ale że Wilhelm Peun je kupił.
Sprawunek Peuna usprawiedliwia, albo tłomaczy to, że Peun, mając pustynie do zasiania mężczyznami, potrzebował kobiet. Kobiety były częścią jego narzędzi.
Te ladies okazały się dobrym interesem dla jej łaskawej wysokości, królowej. Młode sprzedano drogo. Myśli się z zakłopotaniem, jakie sprawia uczucie skomplikowanego skandalu, że Peun dostał prawdopodobnie stare księżne po bardzo niskiej cenie.
Comprachicosowie nazywali się także „cheylas“; wyraz ten, pochodzenia indyjskiego, oznacza wykręcaczy gniazd dziecięcych.
Przez długi czas comprachicosowie na wpół się tylko ukrywali. Zdarza się niekiedy w porządku społecznym, że cień, sprzyjający zbrodniczym przemysłom, ukrywa się w nim. Widzieliśmy za naszych czasów stowarzyszenie tego rodzaju w Hiszpanji, prowadzone przez Ramona Selles, które przez trzydzieści lat, od 1834 do 1866, trzymało w ciągłym strachu trzy prowincje, Walencję, Alicante i Murcie.
Za panowania Stuartów, comprachicosowie nieźle byli uważani u dworu. W razie potrzeby, interes państwa posługiwał się nimi. Byli oni dla Jakóba II niemal tem, coby nazwać można instrumentom regni. Były to czasy, w których obkrzesywano rodziny, zajmujące nadto miejsca, lub też niedość uległe; w których załatwiano się jednem cięciem z rodowodami; w których ni stąd ni zowąd uprzątano dziedziców wielkich imion. Niekiedy krzywdzono jedną gałąź szczepu na korzyść drugiej; comprachicosowie celowali w sztuce oszpecania do niepoznania, co ich znakomicie zalecało polityce. Oszpecić to w każdym razie jeszcze lepiej, niż zabić. Użyto raz wprawdzie maski żelaznej, ale to są mniej zgrabne sposoby. Niepodobna przecie zaludnić Europy maskami z żelaza, podczas kiedy kuglarzy potwornych spotykasz po ulicach bez najmniejszego podejrzenia; i wreszcie maskę żelazną zerwać można, ale maski, urobionej z ciała, nigdy. Zamaskować cię raz na zawsze twoją własną twarzą, cóż może być nad to dowcipniejszego? Comprachicosowie urabiali człowieka, zupełnie jak Chińczycy urabiają drzewo. Mieli na to sposoby, jakeśmy już wyżej wspomnieli, mieli na to sekrety. Sztuka ta zaginęła. Najpocieszniejsze skarłowacenia z rąk ich wychodziły. Było to zarazem śmieszne i zastanawiające. Chodzili oni około małego stworzenia z tak djablim przemysłem że sam rodzony ojciecby go nie poznał. Niekiedy pozostawiali w pierwotnym kształcie kolumnę pacierzową, ale znowu przeinaczali twarz dziecka. Możnaby powiedzieć, że zdejmowali z niego wrodzoną cechę tak, jak się wypruwa znak z ukradzionej chustki.
Istoty, przeznaczone na kuglarzy i sztukmistrzów, miały już z powołania stawy powyłamywane w sposób przemądry; można je było nazwać bezkościowemi; robiono z nich skoczków.
Comprachicosowie nie poprzestawali na odjęciu dziecku jego twarzy, umieli je także pamięci pozbawić. Przynajmniej odejmowali mu z niej to, co się dało; do tego stopnia, że dziecię nie posiadało nawet świadomości przeróbki, której uległo. Straszliwa ta chirurgja zostawiała ślady na jego twarzy, ale nie w umyśle. Zaledwie umiało sobie przypomnieć: że pewnego dnia zostało pochwycone przez jakichś ludzi, że usnęło i że potem zostało uleczone, ale z czego? o tem nic nie wiedziało. Co do wyrzynań i wypalań, dokonywanych za pomocą żelaza i siarki, tych dziecię nie przypominało sobie wcale. Na czas operacji comprachicosowie zwykli byli usypiać swych małych pacjentów za pomocą proszku znieczulającego, który uchodził za czarodziejski i miał własność odejmowania uczucia boleści.
Chiny miały przed nami wszystkie nasze wynalazki, druk, artylerję, aerostatki, chloroform. Jednakże wynalazek, który w Europie staje się odrazu życiem i wzrostem i rozwija się w nadzwyczajne zjawisko i cud, w Chinach pozostaje embrjonem i zostaje martwy. Chiny są naczyniem, w którem jest zamknięty płód.
Ponieważ jesteśmy w Chinach, zostańmy tam jeszcze chwilę dla jednego szczegółu. W Chinach, po wsze czasy, widziano poszukiwania sztuki i przemysłu w kierunku odlewania żywego człowieka. Bierze się dziecko dwu-trzyletnie, wkłada się je w porcelanowy wazon, bardziej lub mniej dziwaczny, bez pokrywki i bez dna, tak, żeby głowa i nogi przechodziły. W dzień stawia się wazon, w nocy kładzie, żeby dziecko mogło spać. Dziecko grubieje w ten sposób, nie rosnąc, wypełniając swojem ściśniętem ciałem i pokrzywionemi kośćmi wypukłości wazonu. To rośnięcie w butelce trwa kilka lat. W pewnej chwili już temu nie można zaradzić. Gdy się sądzi, że jest gotowe i że potworek jest zrobiony, bije się wazon, dziecko wychodzi i ma się człowieka o kształtach dzbana.
To wygodne; można zgóry zamówić sohie karła, jakiego się chce kształtu.

V

Jakób II nie prześladował comprachicosów. I nie bez przyczyny, ponieważ się nimi posługiwał. Przynajmniej nieraz mu się to zdarzyło. Nie zawsze się odrzuca to, czem się pogardza. Ten przemysł niższego rzędu, świetny niekiedy sposób dla przemysłu wyższego rzędu, który się zwie polityką, był z umysłu pozostawiony w nędzy, ale bynajmniej nie prześladowany. Żadnego nad nim nie było nadzoru, tylko pewna baczność. Mogło to stać się użytecznem. Prawo tedy zamykało nań jedno oko, król otwierał drugie.
Czasami król przyznawał się do współwiny. Są to śmiałości teroru monarchji.
Oszpecony bywał napiętnowany liljami. Odejmowano mu cechę Bożą, a wkładano mu znak króla. Jakób Astley, kawaler i baronet, pan na Meltonie, konstabl hrabstwa Norfolk, liczył w swoim rodzie dziecię jedno sprzedane, na którego czole sprzedawca wypiętnował rozpalonem żelazem kwiat lilji. W niektórych razach, jeżeli dla jakichbądź przyczyn należało stwierdzić królewskie pochodzenie dziecięcia, nie mogącego być uprawnionem, używano tego sposobu. Anglja zawsze nam czyniła ten zaszczyt, że, ilekroć szło o osobistą jej wygodę, zawsze się lubiła posługiwać kwiatem lilji.
Uwzględniając różnicę, dzielącą przemysł od fanatyzmu, znaleźć można pewne podobieństwo pomiędzy comprachicosami i dusicielami indyjskimi. Zazwyczaj żyli gromadnie, bawili się trochę kuglarstwem, ale to raczej dla pozoru. To im ułatwiało włóczęgę. Rozkładali tu i owdzie swe obozowiska; ale okazywali się zawsze poważni, religijni, i nie zbliżało ich żadne podobieństwo z innymi włóczęgami, ponieważ kradzież mieli w obrzydzeniu. Lud prosty dosyć długo niewłaściwie ich mieszał z Cyganami, hiszpańskimi, a nawet chińskimi. Cyganie hiszpańscy byli fałszerzami pieniędzy, chińscy zaś po prostu rzezimieszkami. Nic podobnego nie ciążyło na comprachicosach. Byli to wogóle ludzie uczciwi i, czy nam kto uwierzy czy nie, zapewnić możemy, że niekiedy bywali naprawdę rzetelni. Nie wyłamywali, ale otwierali drzwi, wchodzili, targowali dziecko, płacili za nie i zabierali, jak swoje. Robiło się to całkiem uczciwie.
Bywali najrozmaitszego pochodzenia. Pod tą nazwą comprachicos kumali się z sobą Anglicy, Francuzi, Kastylczycy, Niemcy i Włosi. Jedna myśl wspólna, jeden i ten sam zabobon, wyzyskiwanie wspólne korzyści jednego rzemiosła, stwarzają niekiedy podobne pobratymstwa. W tem stowarzyszeniu złoczyńców wszystkie strony świata miały swych przedstawicieli. Niejeden Baskijczyk wybornie się tam mógł rozmówić z Irlandczykiem; dwa te plemiona schodzą się na jednym punkcie starego narzecza punickiego; dodajcie do tego ścisłe stosunki Irlandji katolickiej z katolicką Hiszpanją. Stosunki tego rodzaju doprowadziły do powieszenia w Londynie prawie że króla Irlandji, gallijskiego lorda de Brany, z czego powstało hrabstwo de Letrim.
Comprachicosowie byli więc raczej stowarzyszeniem, niż narodowością, raczej amalgamatem, niż stowarzyszeniem. Była to zgraja oberwańców z całego świata, uważająca zbrodnię za przemysł. Był to niby rodzaj zszywki arlekińskiej, złożonej z wszelkiego rodzaju łachmanów. Przybrać tam jednego członka więcej, było wszyć nową łatę.
Wałęsać się było prawem istnienia comprachicosów. Napłynąć i w oka mgnieniu się rozpłynąć. Kogo zaledwie znoszą, ten nigdzie wrosnąć nie może. Nawet w państwach, w których przemysłem swoim dopomagali intrygom dworskim, w potrzebie nawet przychodząc w pomoc władzy królewskiej, ni stąd ni zowąd bywali poszturchiwani. Królowie wyzyskiwali ich sztukę, ale sztukmistrzów wysyłali na galery. Sprzeczności te dają się tłomaczyć wybrykami samowoli królewskiej. Poprostu, dziś nam się tak podobało, a jutro inaczej.
Toczący się kamień, równie jak włóczący się przemysł, mchem się nie wzbogacają. Comprachicosowie byli zwykle biedni. Mogli byli mówić o sobie to, co mówiła owa chuda i obdarta czarownica, kiedy widziała, jak podpalano stos pod nią: „Ona nie warta świeczki“. Być może, prawdopodobnie nawet, przywódcy ich, o których milczą dzieje, słowem wielcy przedsiębiorcy owego handlu dziećmi, dorobili się mienia. Teraz po dwu wiekach trudnoby to było zbadać.
Był to, jakeśmy już powiedzieli, rodzaj związku. Miał swoje prawa, swoją przysięgę, swoje znaki; miał niemal swoje arkana. Ktoby się dziś czegokolwiek chciał o tem wszystkiem wywiedzieć, niech się uda w kraj Basków, do hiszpańskiej Galicji. Ponieważ było pomiędzy nimi bardzo dużo Biskajczyków, w ich to górach przechowały się te tradycje. Nawet w chwili obecnej nierzadko bywa o nich mowa w Oyarzum, w Urbistondo, w Leso, w Astigarraga.
Aguarda te, nino, que voy a llamar al comprachicos![2] — tak w tych krajach, do dziś dnia jeszcze, matki straszą swoje dzieci.
Comprachicosowie, równie jak Cyganie, wyznaczali sobie schadzki; od czasu do czasu przywódcy ich wzywali się na narady. W siedemnastem stuleciu mieli cztery główne miejsca schadzek. Jedno znajdowało się w Hiszpanji, był to wąwóz Pancorbo; jedno w Niemczech, na polance, zwanej Niegodziwą Babą, blisko Diekirch, gdzie oglądać można dwie zagadkowe płaskorzeźby, przedstawiające kobietę z głową i mężczyznę bez głowy; jedno we Francji, na wydmie, u stóp olbrzymiego posągu, zwanego Maczugą Obietnicy, w odwiecznym świętym gaju Borvo-Tomona, w pobliżu Bourbonne-les-Bains; jedno w Anglji, poza murem ogrodu, należącego do Wiliama Chalonera, esquira z Gisbrough w Clevelandzie w hrabstwie York, pomiędzy czworoboczną wieżą i wielkim szczytem, mającym wejście ostrołukowe.

VI

Prawa przeciwko włóczęgom były zawsze bardzo srogie w Anglji. Anglja w swojem gotyckiem prawodawstwie zdawała się brać natchnienie z zasady: Homo errans fera crante pejor. Jeden z jej specjalnych statutów określa człowieka bez przytułku, jako niebezpieczniejszego od żmiji, smoka, żbika i bazyliszka (atrocior aspide, dracone, lynce et basilico). Anglja przez długi czas tak się kłopotała Cyganami, od których chciała się uwolnić, jak wilkami, których się pozbyła.
W tym wypadku Anglik różni się od Irlandczyka, który modli się do świętych o zdrowie wilka i nazywa go „swoim ojcem chrzestnym“.
Jednakże prawo angielskie, tak, jak znosiło, widzieliśmy to przed chwilą, wilka oswojonego i zadomowionego, który się stał niejako psem, znosiło włóczęgę mającego zajęcie, który się stał obywatelem. Nie niepokojono ani kuglarza, ani wędrownego golarza, ani fizyka, ani handlarza roznoszącego towary, ani uczonego pod gołem niebem, wziąwszy pod uwagę, że mają oni sposób zarobkowania. Pozatem, odrzuciwszy te wyjątki, rodzaj człowieka wolnego, który jest w człowieku wędrownym, przejmował prawo strachem. Przechodzień był wrogiem publicznym in potentia. Ta rzecz nowoczesna, wałęsanie się, była nieznana; znano tylko tę rzecz starożytną, włóczęgostwo. „Podejrzany wygląd“, to „niewiadomo co“, co każdy rozumie i czego nikt nie może określić, wystarczało, by społeczeństwo chwyciło człowieka za kołnierz. Gdzie mieszkasz? Co robisz? A jeśli nie mógł odpowiedzieć, czekały go srogie kary. Żelazo i ogień były w kodeksie. Prawo wprowadzało w czyn kanteryzację włóczęgostwa.
Stąd, na całej ziemi angielskiej, prawdziwe „prawo podejrzanych“ stosowane do włóczęgów, chętnych, powiedzmy do złoczyńców, a szczególnie do Cyganów, których wypędzenie niesłusznie porównywano z wypędzeniem żydów i maurów z Hiszpanji i protestantów z Francji. Co do nas, rozróżniamy nagankę od prześladowania.
Comprachicosowie, kładziemy na to nacisk, nie mieli nic wspólnego z Cyganami. Cyganie byli narodem, comprachicosowie byli zlepkiem wszystkich narodowości, pozostałością, mówiliśmy to; okropna miednica plugawych wód. Comprachicosowie nie mieli tak, jak Cyganie, własnego narzecza; ich żargon był mieszaniną narzeczy; wszystkie języki zmieszane były ich językiem; mówili gmatwaniną. Stali się wkońcu tem, czem byli Cyganie, narodem błąkającym się pośród narodów, ale ich węzłem wspólnym było stowarzyszanie się, nie rasa. We wszystkich epokach historji można rozróżnić w tej wielkiej płynnej masie, jaką jest ludzkość, takie strumienie ludzi jadowitych, płynące osobno i trujące potrosze wkoło siebie. Cyganie byli rodziną, Comprachicosowie byli lożą masońską; masonerja, mająca nie cel wzniosły, ale obrzydły przemysł. Ostatnia różnica, religja. Cyganie byli poganami, comprachicosowie chrześcijanami, jak się to należy stowarzyszeniu, które choć pomieszane ze wszystkiemi narodami, zrodziło się w Hiszpanji, miejscu nabożnem.
Byli więcej niż chrześcijanami, byli katolikami, byli więcej niż katolikami, byli rasy romańskiej i tak zamknięci w swojej wierze i tak czyści, że nie chcieli się połączyć z węgierskimi cyganami, z komitetu peszteńskiego, którymi dowodził i których prowadził starzec, mający zamiast berła pałkę ze srebrną kulą, na której się wznosi dwugłowy orzeł austrjacki. Coprawda, ci Węgrzy byli na tyle schizmatykami, że święcili Wniebowstąpienie 27 sierpnia, co jest rzeczą szkaradną.
W Anglji, dopóki się tam utrzymywali Stuartowie, stowarzyszenie comprachicosów, jakeśmy już tego wypowiedzieli powody, było niemal osłaniane przychylnością władzy. Jakób II, człowiek wierzący, który prześladował żydów i Cyganów, był dobrym panem dla comprachicosów. Widzieliśmy dlaczego. Comprachicosowie kupowali towar ludzki, którego król był sprzedawcą. Celowali oni w zniknięciach. Spadkobierca, niewygodny, w młodym wieku, którego wzięli w swoje obroty, tracił swój kształt. Ułatwiało to konfiskaty. Przekazywanie majątków faworytom było ułatwione. Comprachicosowie byli nadto bardzo dyskretni i ponurego usposobienia, zobowiązywali się do milczenia i dotrzymywali słowa, co jest rzeczą konieczną w sprawach rządzących. Nie było prawie przykładu, żeby zdradzili sekrety króla. Leżało to wprawdzie w ich interesie. I gdyby król stracił do nich zaufanie, byliby w wielkiem niebezpieczeństwie. Byli więc pomocą w sprawach polityki. Nadto ci artyści dostarczali śpiewaków ojcu świętemu. Comprachicosowie byli potrzebni.
Mieli szczególne nabożeństwo do Marji. Wszystko to podobało się papizmowi Stuartów. Jakób II nie mógł być wrogo usposobiony do ludzi religijnych, którzy nabożeństwo do Najśw. Panny doprowadzali aż do fabrykowania eunuchów.
Ale nareszcie w roku 1688 przyszło do zmiany dynastji w państwie Wielkiej Brytanji. Książę Oranji zastąpił Stuarta. Wilhelm III zajął miejsce Jakóba II.
Jakób II umarł na wygnaniu. Na jego grobie zdarzały się cuda, a jego relikwje uzdrowiły biskupa z Autun z fistuły, godna nagroda chrześcijańskich zalet tego księcia.
Wilhelm, mając inne poglądy i metody niż Jakób, stał się wielce srogim względem comprachicosów. Zabrał się tedy bardzo szczerze do wytępienia tego robactwa.
Zaraz jeden z pierwszych statutów Wilhelma i Marji nielada ugodził w bractwo handlujących dziećmi. Był to niby cios obucha dla comprachicosów, odtąd na proch już zmiażdżonych. Stosownie do brzmienia pomienionego statutu, ludzie tego stowarzyszenia, schwytani i przekonani o winie, ulegali karze piętnowania rozpalonem żelazem w ten sposób: żeby na ramieniu mieli R, co znaczy rogue, to jest włóczęga, na ręce lewej T, znaczące thief, to jest złodziej, na ręce zaś prawej M, znaczące man slay, to jest złoczyńca. Przywódcy zaś podobnych ludzi, „o których przypuszcza się, że są bogaci, jakkolwiek udają żebraków“, mają być karani przez collistrigium, które jest pręgierzem, oraz piętnowani na czole głoską P, poczem dobra ich winny być na skarb zabrane, drzewa zaś ich lasów wyrwane z korzeniem. Ci, którzyby nie dali wiedzieć władzy o comprachicosach, mają być karani „zaborem dóbr i dożywotniem więzieniem“, jakby za zbrodnię wspólnictwa. Co zaś do kobiet, któreby znaleziono pomiędzy tymi ludźmi, te skazane być mają na odsiedzenie tak zwanego cuckink stool, stołka, którego nazwa złożona z francuskiego słowa coquine i z niemieckiego słowa stuhl, znaczy „stołek k...“. Ponieważ prawo angielskie ma dziwną żywotność, ta kara istnieje jeszcze w prawodawstwie Anglji dla „kobiet kłótliwych“. W tym celu ów stołek zawieszany bywał ponad rzeką lub stawem; następnie, kiedy posadzono na nim delikwentkę, spadał on wraz z nią w wodę, poczem znowu był stamtąd wydobyty i znów zajęty przez kobietę, i tak trwało aż do trzeciego razu, „żeby ochłodzić jej gniew“, jak mówi Chamberlayne.







  1. Zob. doktora Chamberlayne, Etat prisent de l’Angleterre, 1688, część I, rozdz. X III, str. 179.
  2. Cicho bądź! bo zawołam comprachicosa!





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Victor Hugo i tłumacza: Felicjan Faleński.