Czarne Indje/Rozdział IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Czarne Indje |
Wydawca | Księgarnia Juljana Guranowskiego |
Data wyd. | 1895 |
Druk | Towarzystwo Komandytowe St. J. Zaleski et Comp |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tytuł orygin. | Les Indes noires |
Źródło | Skany na commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Sztolnia Dochart.
Henryk Ford był tęgim, dwudziestopięcioletnim chłopcem, silnym i dobrze zbudowanym. Rysy twarzy miał poważne, zwykle zamyślone i tem się odznaczał od dzieciństwa wśród towarzyszy górników. Oczy miał głębokie i łagodne, włosy trochę grube, raczej ciemne niż blond, wdzięk naturalny w całej osobie, wszystko to składało się na całość doskonałego typu mieszkańca dolin szkockich. Zahartowany od dzieciństwa przy robotach kopalni węgla był nietylko tęgim górnikiem, ale szlachetnym i dobrym. Namawiany przez ojca i kierowany własną wolą pracował nieustannie nad sobą, kształcił się w swym fachu i w wieku, kiedy inni bywają zaledwie uczniami, on już był osobistością — jednym z pierwszych wśród swoich — w kraju, który liczy mało niewykształconych ludzi, ponieważ czyni wszystko, aby ich kształcić. Jeżeli w pierwszych latach swej młodości oskard nie wychodził z rąk Henryka Ford, to jednak młody człowiek miał czas na zdobycie wiadomości, potrzebnych do wywyższenia się w hierarchji kopalnianej i niezawodnie byłby po ojcu objął stanowisko nadsztygara w sztolni Dochart, gdyby kopalnia nie została opuszczoną.
James Starr był jeszcze dobrym piechurem, a jednak nie mógłby nadążyć za swoim przewodnikiem, gdyby ten nie był zwolnił kroku.
Deszcz padał z mniejszą, siłą. Grube krople rozpryskiwały się zanim spadły na ziemię. Były to raczej mgły wilgotne, które przebiegały powietrze, unoszone silnym wiatrem.
Henryk Ford i James Starr, pierwszy z lekkim pakunkiem inżyniera w ręku, szli po lewej stronie rzeki milę drogi. Następnie skręcili na drogę, wysadzoną drzewami, z których deszcz strumieniami teraz spadał. Z obu stron drogi rozciągały się szerokie pastwiska. Trzody bydła pasły się spokojnie na tych zawsze zielonych łąkach niższej Szkocji. Były to krowy bez rogów lub też małe barany o miękkiej wełnie jedwabistej, podobne do owieczek z dziecinnych zabawek. Nie było widać ani jednego pasterza, pochowali się zapewne wszyscy w spróchniałych pniach drzew nadrożnych; tylko psy pasterskie znane ze swej czujności w tej okolicy, krążyły koło trzód swoich.
Szyb Yarow znajdował się o cztery mile od Callander. James Starr, idąc, wydawał się wzruszonym. Nie widział już tych okolic od chwili, gdy ostatnia beczka z kopalni Aberfoyle przesypała swą zawartość do wagonów pociągu idącego do Glasgowa. Życie rolnicze zastępowało obecnie ruch przemysłowy, tak hałaśliwy i czynny dawniej. Kontrast był tem większy, że podczas zimy roboty w polu ustają prawie zupełnie. Dawniej o każdej porze roku, ludność górnicza ożywiała okolicę na zewnątrz i na wewnątrz gruntu. Olbrzymie wozy ładowane węglem toczyły się w dzień i w nocy. Szyny, dziś zapadłe w ziemię na spróchniałych belkach, skrzypiały dawniej pod ciężarem wagonów. Dzisiaj drogi bite zastępowały dawniejsze tramwaje eksploatacyjne. James Starr widział wszędzie pustkowie.
Spoglądał w około okiem pełnem smutku. Czasami przystawał, żeby odpocząć. Nasłuchiwał. W powietrzu nie było słychać świstu oddalonego, ani stłumionego łoskotu maszyn. Na widnokręgu nie widać było ani jednego kłębu czarnego dymu, które przemysłowiec tak mile wita gdy się z chmurami stykają. Ani cylindrowego komina, buchającego dymem, pochodzącym z samych pokładów, ani jednej klapy bezpieczeństwa, wypuszczającej białą parę. Grunt dawniej czarny od prochu węglanego miał dziś wygląd czysty, do czego oko Jamesa Starr nie było przyzwyczajone. Skoro inżynier się zatrzymywał, Henryk Ford czynił to samo. Młody górnik czekał w milczeniu. Czuł on dobrze co się działo w duszy jego towarzysza i podzielał to wrażenie, on, dziecię kopalni, którego życie całe upłynęło w głębi tego gruntu.
— Tak, tak Henryku, wszystko się tu zmieniło, mówił James Starr. Ale trudno, bogactwa kopalni musiały się wreszcie wyczerpać. Żałujesz pewnie tych czasów?
— Żałuję bardzo panie Starr — odrzekł Henryk — praca była ciężką, ale nas zajmowała, jak każda walka.
— Niezawodnie mój chłopcze! Walka była nieustanną, niebezpieczeństwo zasypania, pożaru, zalewów, uderzeń, eksplozji gazów, które rażą jak od pioruna! Trzeba było stawiać czoło tym niebezpieczeństwom. Dobrze mówisz! Była to walka i z tego powodu życie pełne wzruszeń!
— Górnicy z Alloa szczęśliwsi są od naszych, panie Starr!
— Niezawodnie Henryku — odparł inżynier.
— Szkoda doprawdy, że cała kula ziemska nie składa się z samych pokładów węgla! Wystarczyłoby go na kilka milionów lat!
— Zapewne, ale trzeba przyznać, że natura była przewidującą, gdy tworzyła naszą planetę i gdy ją lepiła z gliny, wapna, granitu, których to materjałów ogień spalić nie może.
— Czy chcesz pan powiedzieć, panie Starr, że ludzie byliby sami spalili w końcu swoją ziemię?
— Tak! I to w całości, zapewniam cię rzekł inżynier. Ziemia byłaby spłonęła do ostatniego kawałka w piecach lokomotyw, lokomobil, parowców, fabrykach gazu i z pewnością w taki sposób nastąpiłby pewnego dnia koniec świata!
— Niema się czego obawiać panie Starr, Ale także i kopalnie wyczerpią się prędzej niż to statystyki przypuszczają!
— Tak, przyjdzie do tego Henryku, a podług mnie Anglja źle robi, zamieniając swój węgiel na złoto innych narodów.
— Rzeczywiście — odrzekł Henryk.
— Wiem dobrze — mówił dalej inżynier — że ani hydraulika ani elektryczność nie wypowiedziały dotąd ostatniego swego słowa, i że kiedyś wyzyskać potrafią lepiej te dwie siły. Ale mniejsza z tem! Węgiel jest bardzo praktyczny w użyciu i łatwo się nadaje do różnych potrzeb przemysłu. Niestety, ludzie nie mogą go wyrabiać do woli! Jeżeli lasy zewnętrzne rosną ciągle pod wpływem gorąca i wilgoci, lasy wewnętrzne nie odnawiają się bynajmniej, a kula ziemska nigdy już nie będzie w stanie sprzyjającem tworzeniu się ich na nowo!
James Starr i jego przewodnik, rozmawiając w ten sposób, postępowali szybkim krokiem. W godzinę po opuszczeniu Callander przybyli do sztolni Dochart.
Nawet zupełnie obojętny człowiek uczułby się wzruszonym na widok opuszczenia, jakie przedstawiała kopalnia. Był to szkielet tego, co dawniej żyło.
W szerokim kwadracie, otoczonym kilku drzewami, gruntu nie było widać pod czarnym pyłem węgla ziemnego, ale nie było już widać ani przyrządów żadnych, ani też najmniejszego śladu węgla. Wszystko zostało usunięte i spalone od dawna.
— Na nizkim pagórku odcinała się wyraźnie sylwetka olbrzymiego budynku, zbitego z desek, które deszcz i słońce powoli niszczyło. Na samym wierzchołku tego budynku widniało wielkie koło obrotowe, a poniżej rozpierały się grube bębny, na których dawniej owijały się liny, wyciągające klatki na powierzchnię gruntu.
Na niższem piętrze widać było pomieszczenie maszyn, dawniej połyskujących częściami metalowemi. Całe ściany opadłe leżały na ziemi wśród belek rozbitych i zzieleniałych od wilgoci. Szczątki łańcuchów wiszących, na których opierały się pompy wydobywające, oparcia połamane lub pogięte, tryby bezzębne, dźwignie wywrócone, rusztowania z przyczepionemi gdzie niegdzie popsutemi drabinami, niby wielkie kości fantastycznego potwora ichtyozaura, szyny, rzucone na przejściu, opuszczonem dzisiaj i oparte jeszcze na paru słupkach chwiejących,
tramwaje, któreby już unieść nie mogły najmniejszego wagonika pustego, — oto rozpaczliwy obraz sztolni Dochart.
Obramowanie szybu, o powybijanych kamieniach, znikało pod gęstemi mchami. Tutaj widać było jeszcze ślady klatki, tam resztki ogrodzenia, gdzie składano węgiel, który rozbierano podług gatunku i wielkości. Wreszcie szczątki beczek, u których wisiały jeszcze kawałki łańcuchów, resztki olbrzymich rusztowań, ściany kotła rozbitego, poskręcane rury, długie dźwignie, które się spuszczały nad otworem studni od pomp, kładki chwiejące się od podmuchu wiatru, mostki uginające się pod nogą, mury porysowane, dachy na poły zapadłe, zkąd się wznosiły jeszcze kominy; z tego wszystkiego wiało uczucie opuszczenia, nędzy, smutku, który nie znajdziemy ani w ruinach starego zamczyska, ani w szczątkach opuszczonej fortecy.
— To rozpaczliwie wygląda — rzekł James Starr — patrząc na młodego człowieka... Ten milczał.
Obaj przeszli pod pokryciem, chroniącem otwór szybu Yarow, którego szczeble prowadziły jeszcze do niższych galerji kopalni.
Inżynier nachylił się nad otworem.
Dawniej w tem miejscu słychać było oddech potężny tysiąca wentylatorów. Dzisiaj była to przepaść cicha jak grób. Zdawało się, że to krater wygasłego wulkanu.
James Starr i Henryk zatrzymali się na pierwszym przystanku.
W epoce eksploatacji, niektóre szyby kopalni Aberfoyle obsługiwane były przez doskonałe i kosztowne przyrządy jako to: klatki o spadochronach automatycznych, opierających się na ścianach drewnianych, drabiny ruchome, zwane „engine-men,” które za pomocą prostego ruchu wachadłowego, pozwalały górnikom schodzić
bezpiecznie i wchodzić bez zmęczenia.
Ale wszystkie te udoskonalone przybory zostały usunięte od chwili przerwania robót. Pozostawał jedynie w szybie Yarow długi szereg drabin, rozdzielonych od siebie przystankami co pięćdziesiąt kroków. Była to na teraz jedyna istniejąca komunikacja pomiędzy głębią sztolni Dochart, a jej zewnętrznym gruntem. Co do powietrza, dostawało się ono tam przez szyb Yarow, łączący się za pomocą galerji z innym szybem, którego otwór znajdował się znowu wyżej, powietrze ogrzane wydobywało się w sposób naturalny przez ten rodzaj wywróconego syfonu.
— Idę za tobą mój chłopcze — rzekł inżynier, dając znak Henrykowi, by szedł naprzód.
— Jestem na pańskie usługi, panie Starr.
— Masz twoją lampkę?
— Mam i dałby Bóg, by to była jeszcze lampka bezpieczeństwa, której niegdyś używaliśmy.
— To prawda — rzekł inżynier — nie mamy przyczyny obawiać się obecnie wybuchu gazów.
Henryk zapalił zwyczajną lampkę olejną. W kopalni gdzie już węgla nie było, nie mogły nastąpić ujścia gazu węglanego. Nie było też obawy wybuchu i zbytecznem się stawało osłanianie płomienia tkaniną metaliczną, która nie daje dostępu gazu do ognia. Lampka Davy’ego tak udoskonalona obecnie, zupełnie tu była zbyteczną. Ale jeżeli bezpieczeństwo zniknęło, znikł i powód, który je wytwarzał, a wraz z tym powodem, materjał palny, tworzący dawniej bogactwo kopalni Aberfoyle.
Henryk zeszedł po pierwszych szczeblach drabiny, James Starr szedł za nim. Znaleźli się obaj niebawem w głębokich ciemnościach, w których jedynie lampka Henryka błyszczała. Młodzieniec trzymał ją po nad głową, aby lepiej oświecać drogę.
Inżynier i jego przewodnik zeszli w ten sposób z dziesięć drabin tym krokiem miarowym, jaki zwykł cechować górników.
Drabiny były jeszcze w dobrym stanie.
James Starr śledził pilnie, o ile niedostateczne światło lampki na to pozwalało, ciemne ściany szybu, które obite były jeszcze deskami na poły spróchniałemi.
Gdy przybyli do piętnastego przystanku, czyli do połowy drogi, zatrzymali się na kilka minut.
— Nie mam już twojej siły w nogach, mój chłopcze — rzekł inżynier, oddychając głęboko — ale idzie jeszcze nie źle.
— Silny pan jeszcze bardzo, panie Starr — odrzekł Henryk — a i to wiele znaczy, gdy się tyle czasu w kopalniach przeżyło.
— Masz rację Henryku. Dawniej, gdym miał lat dwadzieścia, schodziłem tu jednym tchem. Dalej, w drogę!
Ale właśnie, gdy schodzić mieli z przystanku, usłyszeli głos, oddalony jeszcze w głębi szybu. Głos ten przybliżał się i stawał się coraz bardziej wyraźnym.
— Któż to idzie? — zapytał inżynier, wstrzymując Henryka.
— Nie umiałbym panu na to odpowiedzieć, odrzekł młody górnik.
— Czy to nie twój stary ojciec?
— Nie, panie Starr, to nie on.
— Może jaki sąsiad?...
— Nie mamy sąsiadów w głębi kopalni rzekł Henryk. — Jesteśmy sami, zupełnie sami.
— Mniejsza z tem, przepuśćmy tego intruza, schodzący winni ustępować wchodzącym.
Zatrzymali się obydwaj.
Głos wzmagał się i rozlegał teraz w całej pełni, jak gdyby go unosiło echo akustyczne, niebawem słowa szkockiej piosenki doszły wyraźnie do uszu młodego górnika.
— To „pieśń jeziora” — zawołał Henryk. — Dziwiłbym się bardzo, gdyby ją kto inny śpiewał niż Jakób Ryan.
— Któż to jest ten Jakób Ryan, który śpiewa tak pięknie? — zapytał James Starr.
— Dawniejszy towarzysz kopalni — odrzekł Henryk.
I nachylając się, zawołał:
— Hola! Jakóbie!
— To ty Henryku? — brzmiała odpowiedź. — Czekaj, zaraz przyjdę.
I zaczął śpiewać na nowo.
Za chwilę, chłopiec dwudziestopięcioletni, o wesołej twarzy, uśmiechniętych oczach, ustach rumianych, włosach jasno blond, zjawił się na tle jasnem rzuconem przez latarnię i wskoczył na przystanek piętnastej drabiny.
Chwycił silnie rękę, którą mu Henryk podał i wstrząsnął nią przyjaźnie.
— Dzięki niebu, że cię spotykam! — zawołał — ale widocznie święty Mungo mnie proteguje! Gdybym był wiedział, że dzisiaj wracasz na ziemię, nie byłbym się zapuszczał do tej otchłani.
— Pan James Starr — wyrzekł Henryk, obracając lampkę w stronę inżyniera, który dotąd pozostawał w cieniu.
— Pan Starr! — zawołał Jakób Ryan. — Ach panie inżynierze, nie byłbym pana poznał, odkąd wyszedłem z kopalni, oczy moje odwykły od ciemności i nie widzę wśród nich tak jak dawniej.
— A ja przypominam sobie małego chłopca, który ciągle śpiewał, dziesięć lat już upłynęło.... Czy to ty mój chłopcze?...
— Ja sam, panie Starr! I choć zmieniłem rzemiosło, nie straciłem humoru. Bal... śpiewać i śmiać się, to lepiej niż płakać i jęczyć.
— Niezawodnie Jakóbie Ryan. A czemże się zajmujesz od czasu jak opuściłeś kopalnię?
— Pracuję na folwarku Melrose, koło Irvine w hrabstwie Renfrew, o 40 mil stąd, ale to już nie to, co nasza kopalnia Aberfoyle! Oskard lepiej nadawał się do mojej ręki, niż motyka i rydel! A potem w starej kopalni istniały takie cudne echa, które odpowiadały różnemi głosami na nasze piosenki. Gdy tymczasem tam.... Pan zapewne idziesz z wizytą do starego Szymona, nieprawdaż, panie Starr?
— Tak, Jakóbie — odpowiedział inżynier.
— Nie zatrzymuję pana....
— Powiedz mi Jakóbie — rzekł Henryk — co cię dzisiaj sprowadziło do nas?
— Chciałem cię zobaczyć, kolego — odparł Jakób Ryan — by cię zaprosić na święto doroczne Irvine. Wiesz, że jestem „Piper”[1], tej miejscowości. Będą, śpiewy i tańce.
— Dziękuję ci, Jakóbie, ale to niepodobna.
— Dla czego niepodobna?
— Wizyta pana Starr może się przedłużyć, a ja go muszę odprowadzić do Callander.
— Ależ Henryku, święto doroczne Irvine wypada dopiero za dni osiem; do tego czasu i wizyta pana Starr będzie skończona zapewne, a wtedy nic cię już nie zatrzyma tutaj.
— To prawda Henryku — wtrącił James Starr. — Trzeba skorzystać z zaproszenia twego kolegi.
— A więc dobrze Jakóbie — rzekł Henryk — za tydzień spotkamy się w Irvine.
— Za tydzień! Pamiętaj. Bądź zdrów Henryku. Do usług pańskich, panie Starr. Bardzo się cieszę, żem pana zobaczył. Będę mógł opowiadzieć o panu moim znajomym. Nikt nie zapomniał pana inżyniera.
— I ja nie zapomniałem nikogo — rzekł James Starr.
— Dziękuję panu w imieniu wszystkich — odparł Jakób Ryan.
— Bądź zdrów Jakóbie — rzekł Henryk, ściskając po raz ostatni rękę swego kolegi.
Jakób Ryan znikł niebawem, wychodząc ze szybu, i słychać było tylko odgłos jego piosenki.
W kwadrans potem James Starr i Henryk schodzili po ostatniej drabinie i stanęli na ostatniem piętrze sztolni.
W koło okrągłego placu, jaki tworzył szyb Yarow, u samego spodu rozchodziły się rozmaite galerje, które służyły do eksploatacji ostatniej żyły węglowej w kopalni. Zagłębiały się one w gąszcze pokładów łupkowych i gliniastych, pokładanych jedne w drugie i wzmocnionych trapezami grubych belek ledwo ociosanych, lub też obitych grubym pokładem kamieni. Wszędzie żyły wyeksploatowane, zastępowano sztucznym nasypem.
Słupy sztuczne, ciosane były z kamieni wydobytych z kopalni sąsiednich, a teraz podpierały grunt, czyli podwójne piętro terenów trzeciorzędnych i czwartorzędnych, spoczywających niegdyś w samym pokładzie. Ciemność zalegała wówczas tę galerje, oświetlane bądź przez lampkę górnika, bądź przez światło elektryczne, które w ostatnich latach zastosowano w kopalni. Ale ciemne tunele nie powtarzały odgłosu skrzypu wagonów, toczących się po szynach, ani oddechu wentylatorów, wdychających powietrze, ani głosu robotników pchających wózki, ani rżenia koni i mułów, ani uderzeń oskardu, ani trzasku piorunującego, który rozsadzał skały.
— Czy chcesz pan spocząć przez chwilę? — zapytał młodzieniec.
— Nie, mój chłopcze — odrzekł inżynier — spieszno mi przybyć do starego Szymona.
— A więc, idź pan za mną, panie Starr. Będę panu służył za przewodnika, chociaż jestem pewien, że i sam nie pobłądziłbyś w tym ciemnym labiryncie galerji.
— Zapewne! Mam cały plan starej kopalni w głowie.
Henryk, poprzedzając inżyniera i podnosząc lampę by im oświecała drogę, zapuścił się w długą i wysoką galerję, podobną do sklepienia katedry. Nogami obaj potrącali często pokłady drzewa, podtrzymujące szyny w chwili eksploacji. Zaledwie uszli pięćdziesiąt kroków, ogromny kamień padł u samych stóp Jamesa Starr.
— Ostrożnie panie Starr — zawołał Henryk, chwytając go za rękę.
— To kamień Henryku. Ach, te stare sklepienia nadwątlały widać, i....
— Panie Starr — rzekł Henryk, zdaje mi się, że ten kamień został rzucony... i to rzucony ręką ludzką.
— Rzucony! — zawołał James. Co chcesz przez to powiedzieć, mój chłopcze?
— Nic, nic, panie Starr — odrzekł Henryk, którego spojrzenie spoważniało nagle, jakby usiłowało przebić grube ściany. Idźmy dalej, oprzyj się pan na mojem ramieniu, i nie obawiaj niczego.
— Bądź spokojnym Henryku!
Obaj przyspieszyli kroku, ale Henryk często odwracał się po za siebie, kierując blask lampki w głębie galerji.
— Czy prędko dojdziemy? — zapytał inżynier.
— Za jakie dziesięć minut.
— Dobrze!
— Ale — szeptał Henryk — to jednak bardzo dziwne. Po raz pierwszy spotyka mnie coś podobnego. Ten kamień właśnie musiał spaść wtedy, gdyśmy przechodzili.
— Ależ Henryku, to tylko przypadek.
— Przypadek! — odrzekł młody człowiek, wstrząsając głową... — Tak... przypadek... zapewne.
Henryk wstrzymał się nagle i nadsłuchiwać zaczął.
— Cóż tam Henryku? — zapytał inżynier.
— Zdawało mi się, że ktoś za nami idzie — odparł młody górnik, nadsłuchując uważnie, a potem dodał:
— Nie omyliłem się. Oprzyj się pan na mojem ramieniu panie Starr, tak, jak na lasce.
— Tęga podpora z ciebie, mój Henryku — rzekł James.
Obaj szli dalej w milczeniu pod ciemnem sklepieniem, Henryk jednak widocznie przejęty zdarzeniem obracał się, usiłując pochwycić to dźwięk oddalony, to światło jakieś, ale po za nim i przed nim wszystko było milczące i ciemne.