Czarny miesiąc/Tom I/Część pierwsza/Rozdział VI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugène Sue
Tytuł Czarny miesiąc
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1930
Druk Wł. Łazarskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Thérèse Dunoyer
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VI.
PAN DE MONTAL.

Opuśćmy teraz dzikie skały Bretanji i przenieśmy się do małego apartamentu, położonego w antresoli jednego z wytwornych domów na Włoskim Bulwarze w Paryżu.
Apartament ten, zajmowany przez jaśnie wielmożnego pana hrabiego de Montal, odznaczał się bardzo charakterystycznem urządzeniem, któremu warto przyjrzeć się bliżej. Na pierwszy rzut oka imponowały w tem mieszkaniu zbytek i powierzchowna elegancja, które atoli po bardzo nawet pobieżnem rozejrzeniu się, okazywały się pozorami, a nawet nieznacznem małpiarstwem.
Papierowe tapety, lub nawet ordynarne perkaliki miały imitować świetne kolory i desenie dawnych adamaszków, kilka wulgarnie malowanych naczyń porcelanowych na miedzianych postumentach, z podrzędnych fabryk, pełniło funkcje sewrskiej porcelany, tylko, że zamiast kosztownemi malowidłami i złoconemi bronzowemi częściami, wyglądającemi, jak złotnicza robota, lśniły kiepskiemu bohomozami i jaskrawą miedzią, nasuwającą myśl o rondlach kuchennych. Szafa dębowa, kilka koszyków plecionych i innych mebelków w stylu odrodzenia, usiłowało zastępować, owe sprzęty hebanowe, lub z drzewa orzechowego, które, fantazja ludzi epoki Medyceuszów ubierała w arabeski ptaków, dzieci i kwiatów. Małe cacka, ozdobione szkaradnemi blachami miedzianemi, wyrzynane bez żadnego gustu z jakichś zakazanych imitacyj kości słoniowej, miały imitować owe piękne bibeloty z epoki Ludwika XIV, ozdobione koralami, lub perłową macicą, cudownie rżniętemi przez Nautenil’a, albo Andran‘a[1]; wreszcie na serwantce błyszczało kilka niedołężnie wykonanych puzderek, ozdobionych fałszywemi kamieniami i kilka emalji z himoges — miało to zastępować owe arcydzieła florenckich snycerzy, ryjących w drzewie, lub kości słoniowej owe figurki srebrne, będące dziełem Germain‘a Pilon[2], owe posążka malowane purpurą i lazurem, owe tabakierki, w których widnieją prześliczne minjatury, oprawne w perły, szmaragdy i rubiny — wszystkie te miłe i kosztowne drobiazgi, ozdabiające każdy naprawdę wytworny paryski apartament. Nielepiej przedstawiały się i obrazy na ścianach lśniła cała galerja nędznych kopji arcydzieł Wowermansa, Teniers‘a i Van Ostode‘a[3], w najpospolitszych ramach.
Cały obraz tego apartamentu, przypominający komórkę na dekoracje w prowincjonalnym teatrzyku, odrazu wskazuje, że głównym rysem charakteru pana de Montal była śmieszna manja błyszczenia i imponowania; przyjrzymy się temu później jeszcze lepiej.
Dalecy jesteśmy od wyśmiewania cierpliwego i skrzętnego ubóstwa, które nieraz od ust sobie odejmuje, byle móc przystroić swe skromne mieszkanko — umiemy ocenić tę miłość swej siedziby, tę troskliwość o porządek i czystość, choćby niezawsze miała ona iść w parze z dobrym smakiem. Wspaniałe atoli komnaty pana hrabiego de Montal przedstawiały się gorzej, niż pokoik pierwszej lepszej paryskiej gryzetki.
Bywają ludzie, spędzający większą część życia w swojem gnieździe, którzy też kochają się w swym kącie i czasami przypominają owe dewotki, ubierające ulubioną kaplicę. Ludzie ci doznają ukrytego szczęścia, wiodąc życie spokojne i skromne, rozwijają w sobie przymioty ducha i smak estetyczny, jakie samotność rozwija w nich jeszcze.
Bywają prócz tego i ludzie, skrycie szczęśliwi, charaktery proste, ludzie pogrążeni w dumaniach, nieco może dzicy — ludzie tacy budzą w nas zwykle żywą sympatję, najzupełniej usprawiedliwioną łączącym się prawie zawsze z podobnem usposobieniem i szlachetnym charakterem.
Pan de Montal atoli nie należał ani do jednych, ani do drugich, ani wogóle do ludzi zdolnych do jakiegoś życia), nieobliczonego na zewnętrzny efekt; zresztą, mimo że przystroił swe pokoje zgodnie ze swym płaskim gustem, nie było dlań nic nieznośniejszego, niż pozostawanie w domu przez cały dzień, a choćby i jeden wieczór.
Dla ludzi podobnych, żyjących życiem zewnętrznem, hałaśliwem, pełnem bezmyślnego ruchu, całkowicie sprowadzającem się do wrażeń zewnętrznych, dom jest głuchą pustynią, jest najwyżej legowiskiem, do którego chronią się na noc, by ukrywać swe upokorzenie dumy, swą nienawiść, zazdrość i gorzkie łzy wzgardzonej miłości; na scenie życia wciąż czynni, do domu wnoszą jedynie gniew i zawiść, bo w domu dopiero odczuwają całą gorycz szyderczego uśmiechu.
Ponieważ ludzie tacy niezdolni są do szukania prawdziwego — szczęścia, więc wspomnienie ich zatartej pomyślności i fałszywych powodzeń nie może nadać wdzięku ich ustroniu, bo przecież wszelkie rozkosze rodzą się dla nich i umierają wśród huku biesiad.
Prawdziwe szczęście, przeciwnie, zawsze jest nieco ukryte, nieco nawet samolubne; odsłania swoje wdzięki jedynie osobom rzeczywiście bliskim i drogim; dom takich ludzi stanowi święte schronienie; same nawet materjalne przedmioty zamieniają się na drogie pamiątki, na najdroższe skarby. Alboż przeżyte szczęście nic nie znaczy — alboż smutek nawet nie jest melancholijnem wspomnieniem miłej przeszłości?
Pan de Montal stanowił świetny okaz człowieka, pochłoniętego życiem zewnętrznem, to też do domu powracał prawie zawsze w usposobieniu kwaśnem, pełen zawistnego niezadowolenia. U siebie był zawsze sam ze sobą i musiał patrzeć w twarz zgoła niepowabnej rzeczywistości, tak różnej od jego aspiracyj.
Koniecznem jest jeszcze, dla całkowitego scharakteryzowania tej nieciekawej, lecz odgrywającej dużą rolę w naszej powieści, istoty dodanie kilku słów o jej dotychczasowych losach.
Hrabia Edwarda de Montal, w chwili gdy się nasza powieść zaczyna miał lat około trzydziestu; pochodził z rodziny bretońskiej, również starej i zacnej, jak rodzina Ewina de Ker-Eliot, którego ojciec był siostrzeńcem dziada hrabiego Edwarda. Ojciec tego ostatniego, ex-rucan, pogodził się atoli z Cesarstwem i doszedł do znacznych godności, które zachował i w czasach Restauracji[4]; umierając, pozostawił synowi znaczny majątek, przynoszący 25.000 franków rocznego dochodu; synalek atoli w ciągu pięciu, czy sześciu lat roztrwonił ten przyzwoity majątek na karty, uczty, dziewczęta i wyścigi konne.
Najszkodliwszą, zgoła nieuleczalną chorobą pana de Montal była próżność; większą część swojego mienia poświęcił, byle móc dorównać marnotrawstwem bogatszym od siebie.
Niema nic okropniejszego, a zarazem częstszego i zwyklejszego mad ten zawrót głowy, nad tę manję, pędzącą nas w przepaść, mimo, że możemy przecież przewidywać smutny koniec, mimo, że przez mgłę odurzenia zbytkami i hulatyką, możemy przecież dojrzeć złowrogie upiory nędzy i samobójstwa, lub stoczenia się w otchłań moralną — a jednak, raz wszedłszy na tę drogę, nie możemy już z niej się cofnąć.
Pan de Mantal stanowił właśnie okaz najdzikszego, najlekkomyślniejszego marnotrawcy, który tem goręcej sili się na olśnienie świata swym przepychem, im bardziej w jego kabzie dno widać i dla którego tracenie nabytych bez pracy bogactw stanowi jedyny cel życia.
Trudno byłoby zliczyć ogrom nędzy, upodlenia, wstydu, hańby i najtragiczniejszych katastrof, matką których jest ów śmieszmy lęk przed uchodzeniem za ubogiego w oczach mitycznej, urojonej poczwary, którą nazwano światem.
Trudno wprost uwierzyć, do jakiego stopnia, umysły, skąd inąd nawet wybitne, mogą popaść w prawdziwy bzik co do bezmyślnych wydatków; jakiekolwiek ograniczenie się staje się dla nich fizycznem niepodobieństwem — mimo że całe ich marnotrawstwo nie wiąże się z najmniejszemi potrzebami realnemi — jedynym motorem ich życia staje się konieczność marnotrawstwa dla utrzymania czai i poważania, jakie w oczach t. zw. świata zbytek jedynie, jako świadczący o bogactwie, daje.
A rzecz znana, że nikt nie urąga bardziej z nieszczęść bliźniego, nad ten samolubny, pusty świat, dla którego głupcy tak wielkie, tak bolesne, tak krwawe czynią ofiary, któremu często przynosi się na ołtarz majątek, honor, czasem i zmarnowane życie... przedewszystkiem zaś i prawie nieodwołalnie, szczęście.
Nasz pan de Montal dość już miał sposobności do doświadczenia okrucieństwa tego dumnego świata wobec dudków, rujnujących się, dla olśnienia mu oczu. Po kilku latach bezmyślnego, próżniaczego życia, znalazł się pewnego dnia w takiej sytuacji, że, by móc bez hałasu pozbyć się kosztownego mieszkania, mebli, tudzież jeszcze kosztowniejszej kochanki, wpadł na pomysł... symulowanie podróży do Włoch. Zajmował obszerne mieszkanie — nagle opuścił je, pod pozorem, jakoby zabierał się do kupienia całego pałacu; meble sprzedał, twierdząc, że są niemodne. Z tych sprzedaży uzyskał przeszło trzydzieści tysięcy franków; człowiek rozsądny mógłby z taką sumą przeżyć szczęśliwie, a nawet niezbyt się przepracowując, całe życie; na wystawne atoli błyszczenie w Paryżu — trzydzieści tysięcy, to cokolwiek za mało. To też pan hrabia wydał cały ten swój kapitał na kupno okazałej karety do dalekich podróży; ubrał lokaja i wyjechał do Włoch, roztrąbiwszy po, całym śmiecie o swej wspaniałej podróży.
Zatrzymał się w Lugdanie, poczem ruszył dalej, nietyle do Włoch, co do Avignonu — w okolicach tego miasta bawił trzy miesiące, poczem powrócił do Paryża. Znalazłszy się między znajomymi, opowiadał z tajemniczą miną, że jakaś romantyczna przygoda do pozostania w Lugdunie — honor i delikatność nie pozwalały opowiedzieć mu tej historji, ze wszystkiemi szczegółami. Ponieważ, jak dodawał, lada chwila mógł być z powrotem zmuszony do wyjazdu, wynajął więc tymczasem małe mieszkanko, które właśnie opisaliśmy.
Niestety, skomplikowane blagi nikomu oczu nie zamydliły. Świat ma już szczególniejszy węch i zawsze, pod najświetniejszą powierzchownością poczuje, że majątek djabli biorą.
A pan de Montal, jak zwykle podobni durnie, był święcie przekonany, że całe lata będzie ukrywał prawdziwy stan swych interesów. Z całego majątku po ojcu pozostało mu aż... dwadzieścia pięć tysięcy franków, to też postanowił żyć jaknajoszczędniej, byle utrzymać pozory dawnego zbytku i świetności, choćby miał się głodzić.
Jeszcze jedna wada rozwinęła się bujnie w tym głupim i nieopatrznym człowieku: musimy wspomnieć o ślepem jego zaufaniu ku sobie samemu i ślepej wierze w swą gwiazdę; zdawało mu się niemożliwem, by człowiek tak miły, tak przystojny, mający takie stosunki, miał dojść kiedy ido sytuacji, w której pozostawałoby mu fałszować weksle, albo strzelić sobie w łeb.
Gdyby miał zdolność i chęć do przemyślenia tego niedorzecznego zaufania w siebie, napewno sam-by porzucił wszelkie nadzieje — jednakże, w położeniu, tak przykrem, jak jego, zawsze występuje konieczność pocieszenia się czemkolwiek, choćby zgoła złudzeniem.
Z miną męczennika, czy niewinnie prześladowanego, pytał sam siebie, czyż to jest możliwe, aby po tylu cierpieniach, miał stoczyć się w zupełną nicość? Wszak to niemożliwe, by ze zbytku stoczyć się do zupełnego żebractwa!
Co prawda, żaden realny dowód w niczem nie usprawiedliwiał tych niemądrych nadziei na Bóg wie co — jednakże, biorąc chęci za rzeczywistość, wierzył w swą szczęśliwą gwiazdę.
Gdy trafi się jakiś wypadek, który podnieci jeszcze tak płoche nadzieje i wyobraźnia, niema już na nie lekarstwa. Przekonamy się później, jak dwie pomyślne okoliczności przewróciły jaśnie oświeconemu hrabiemu w głowie do reszty. Tymczasem, mając aż dwadzieścia pięć tysięcy franków w kieszeni, począł wieść owe życie dziwne, nie będąc jego jedynie udziałem lecz niemożliwe do pomyślenia gdziekolwiek, poza Paryżem.
Miejsce w loży w operze, stały bilet wstępu do eleganckiego klubu, wytworny apartament, modny ubiór, lokaj — oto artykuły pierwszej potrzeby ubogiego światowca — niezbędniejsze może, niż chleb i lada jaki przyodziewek dla prawdziwych biedaków. Nie należy zresztą wyobrażać sobie, by podobne życie kosztowało zbyt drogo — pięć — sześć tysięcy franków na rok, wydawane umiejętnie, najzupełniej zapewniają taki zbytek.
Zaiste, jakaż to rozkosz błyszczeć za tak marne pieniądze! Uprzedzenia podobne maą swój powab, niemniejszy od uprzedzeń kastowych, z któremi zwykle się łączą.
Jednakże tai posłuszna nędza, zamiast zadowolnić pana de Montal, rozjątrzała go jeszcze, zwłaszcza, że wciąż stykał się z ludźmi, o wiele bogatszymi. Jak każdy człowiek próżny, był przekonany, że cały świat zajmuje się tylko nim i drżał ze wściekłości na samą myśl, że ktoś może żartować z jego upadku — i ta wściekłość podwajała w nim żądzę zrobienia nowego majątku, nietyle dla przyjemności używania go, ile dla zirytowania tych, co się z jego dzisiejszych nieszczęść i bankructwa, skrycie radowali.
Pewnego dnia kupił los loterji hamburskiej za luidora[5] i odrazu wygrał trzysta luidorów — to powodzenie uznał oczywiście za dowód, że Opatrzność czuwa nad nim i wiara jego w szczęśliwą przyszłość straciła wszelkie granice.
Od tej chwili pan de Montal nieustannie spodziewał się, że... a raczej, był przekonany niezbicie, że uda mu się zaślubić jaką bogatą pannę, albo wdowę: loża jego w operze była pozycją, z której stale wypuszczał pociski — znaczne koszty tej łoży uważał za kapitał, mający przynieść mu olbrzymi procent.
Minęło już osiemnaście miesięcy od jego, powrotu z Włoch — dziedziczki i wdowy jakoś się nie pojawiały, lecz wiara pana de Montal w swe szczęście zgoła nie słabła, zwłaszcza że dwie nowe okoliczności, chociaż pozbawione związku z jego matrymonjalnemi planami, zwane jednak szczęśliwe, dodały mu ducha, niby ów bilet loteryjny.
Jeden z dawnych przypadkowych znajomych pana de Montal, marny śmieszny adwokacina, nazwiskiem Roupi-Gobillon, dobił się poważnego znaczenia jako deputowany (później opowiemy, w jaki sposób); dumny zaś, że może zaimponować swemu dawnemu znajomemu, który niegdyś nim gardził, przytem zaś, chcąc pokazać że już dawniej miał stosunki w lepszem towarzystwie, odrazu zbliżył się do pana hrabiego de Montal.
— Jeżeli do tej pory nie zbliżyłem się sam do ciebie — mówił hrabia do swego nowego znajomego — to najpierw było przyczyną tego twoja pozycja znakomitego adwokata, a jednocześnie wybitnego, wpływowego polityka, wreszcie zaś znakomitego dygnitarza — wszystko to stawia cię o tyle wyżej ode minie, że wypadało, by pierwszy krok do zbliżenia się wyszedł z twojej strony. Zawsze ludzie znakomici muszą zniżać się do ludzi skromnych i niezależnych, którzy nie są ani wyższymi od nich, lecz, właśnie z tego powodu, winni są szacunek dla wyższego stanowiska.
Pan mecenas Roupi-Gobilloin, uradowany temi pochwałami, obciął zgotować przyjacielowi miłą niespodziankę, proponując mu posadę prezesa dyrekcji monopolu tytoniowego — hrabia atoli z dumnym gestem odrzucił propozycję i nawet obruszył się, że ktoś śmiał zrobić podobną propozycję jemu... jemu, który przecież jest niezależny majątkowo i nigdy o nic nikogo nie prosił.
Odrzucenie tej propozycji, zręcznie rozgłoszone przez pana de Montal przy pomocy Roupi-Goubillon‘a, wywołało wielki wpływ na ustalenie jego kredytu. W najbliższym czasie, za pośrednictwem swego nowego przyjaciela, znacznie rozszerzył krąg swych znajomości, przyczem budził ogólną sympatję swemi układnemi manierami i powierzchowną niezależnością charakteru. Ponieważ o nic nigdy nie prosił, cały, zbierający się u Roiupi-Goibillon‘a świat polityczny, traktował hrabiego z wyjątkową, wyszukaną grzecznością.
Stosunki te w świecie politycznym, łącznie z klubem i- operą uczyniły pana de Montal czemś wyższem nad poziom zwykłych modnisiów; ogólnie uchodzić począł za zaufanego przyjaciela ministrów, niekiedy nawet ich doradcę — wogóle za człowieka o szerokich wpływach; jakkolwiek wszystko to sprowadzało się tylko. do pozorów, zaczęto mu nawet zazdrościć i ludzie bogaci mówili mu z pewnym, zawistnym przekąsem:
— Jakże panu się świetnie powodzi — wygrywasz pan na niemieckich loterjach i cieszysz się zaufaniem ministrów. Doprawdy, są jeszcze ludzie, którym się wszystko udaje!
Albo:
— Ach, jakże pan jest zdolny i obrotny — nigdy nie potrzebuje się pan lękać o przyszłość — zawsze wyjdzie pan na swójem. Co tu mówić — cieszy się pan wyjątkowem szczęściem.
Jeżeli ten szczęśliwy traf utrwalił mniemania ogółu, a zwłaszcza samego hrabiego, o jego, wyjątkowych zdolnościach, to drugi triumf jego bardziej jeszcze podziałał na jego dumę, budząc powszechną zazdrość i wprost cześć.
W jednym z pierwszorzędnych teatrów Paryża występowała młoda i piękna kobieta, panna Julja Dubreuil. Dzięki piękności i talentowi, jak też i wyrafinowanej kokieterji, młoda ta aktorka zdobyła wkrótce ogromne powodzenie wśród modnego świata Paryża. Wielu młodych paniczów poczęło się starać o względy paniny Julji, początkowo atoli żaden z nich nie mógł poszczycić się sukcesem; bogaty bankier, zarówno., jak rozrzutny arystokrata, zostali odprawieni z kwitkiem.
Ten silny opór powiększył jeszcze sławę pięknej aktorki. Hrabia de Montal, wciąż oczekujący na nadejście szczęśliwej gwiazdy w postaci jakiejś bogatej damy — panny, czy choćby wdowy, zapragnął tymczasem spróbować zwycięstwa nad tą oporną cnotą.
Przedstawił się tedy u niej, co tak znanemu człowiekowi przyszło bez żadnego, trudu. Pomiędzy ubiegającymi się o względy pięknej Julji, jedni liczyli tylko na przelotny stosunek, nie decydując się na ściślejszy związek i związane z nim intrygi; inni, choć przedstawiający pewne korzyści, stanowczo nalegał o usunięcie jakiejś dalekiej ciotki aktorki, niejakiej pani Sanvageot, nieznośnego babsztyla, mającego wyroczny wpływ na swą siostrzenicę.
Zupełnie inaczej postępować zaczął pan de Montal — nauczony niepowodzeniem rywali, starał się najpierw zjednać sobie właśnie panią Sauvageot. Nie zaniedbał żadnego starania, żadnej grzeczności, byle podbić obmierzłą staruchę; udawał mocne zainteresowanie i sympatję dla całej rodziny, odrazu też wziął udział w intrygach teatralnych i w walce z przeciwnikami Julji, zazdroszczącymi jej talentu, niezaprzeczenie wybitnego.
Jako towarzysz, obrońca młodej kobiety, nie cofnął się przed żadną nieprzyjemnością; zręcznie potrafił ująć sobie niektórych dziennikarzy, co mu przyszło z dużą łatwością, dzięki znajomościom w politycznym świecie — zręcznie wciągnął ich w bój przeciwko zajadłym nieraz nieprzyjaciołom aktorki, dzięki zaś wrodzonemu sprytowi, przenikał wszystkie intrygi i w samą porę zawsze potrafił kłaść im zaporę. Nieustraszony, niestrudzony, szczery, przebiegły, zawsze pełen pochlebstwa — był zawsze comme il faut, bo też bardzo prędko opanował pannę Julję zupełnie, stał się niezbędnym doradcą i obrońcą dla niej, prawdziwym zaś postrachem dla jej nieprzyjaciół.
Mąż, najchciwszy zysku, jakim wybitny talent dramatyczny może wzbogacić majątek, nie byłby bardziej uległy, nie miałby tyle uwielbienia dla talentu i osoby swej ukochanej, ile pan de Montal okazywał pannie Julji.
Tyle zabiegów, starań i poświęceń doczekało się wreszcie słodkiej nagrody — pan de Montal był wysoko ceniony przez ciotkę Sauvageot i naprawdę kochany przez pannę.
Tak, zaiste, pani Sauyageot trudno było oprzeć się czarowi pana hrabiego de Montal — stale też darzyła go dowodami swego poszanowania i poświęcenia, nazywając go swem lubem dzieckiem, panina Julja zaś nadawała mu zwykle, z powodu pełnionych przezeń czynności, tytuł swego plenipotenta.
Jednakże sukces ten, aczkolwiek. ewnętrznie świetny, którego mniej zaszczytnych sprężyn nie znano, sukces, który podniósł jeszcze pana de Montal w opinji eleganckiego świata, zwiększył jego sławę, jako człowieka zręcznego i szczęśliwego i bardziej jeszcze wzmógł zawiść, lecz absolutnie nie zmienił stanu jego kieszeni.
Majątek pana de Momtal po dwóch latach pożycia z panną Julją zmniejszył się do dziesięciu tysęcy franków, mimo że, trzeba to zaznaczyć, miłość jej była rzeczywiście bezinteresowna.
Na nieszczęście, uczucie pana de Montal do tej młodej osóbki było w istocie bardzo słabe; z dnia na dzień coraz większą czuł odrazę dla jej pospolitych manier i płytkiego umysłu; gniewały go też jej nieznośne i śmieszne pretensje i duma; zbyt jednak ceniąc swe zwycięstwo nietyle z miłości, co z dumy, trawił w sobie najcięższe upokorzenia. Krótko mówiąc: hrabia był biedny, panina Julja zaś stanowiła zbytek, którego bogacze mu zazdrościli, jak on im pieniędzy; nie byto więc nikczemności, do jakiej nie byłby zdolny, byle utrzymać przy sobie swą kochankę. Powiadamy: nikczemności, albowiem pan de Montal zgoła panny Julji nie kochał; gdyby przynajmniej czuł do niej żywsze przywiązanie, służalstwo jego, choć śmieszne, nie byłoby hańbiącem.
Nie dość na tem: nasz dumny panicz musiał często udawać, że nie słyszy przykrych docinków pewnego starego aktora, nazwiskiem Ducanson, człowieka dowcipnego i złośliwego, o znacznym talencie, a stojącego na czele kliki teatralnej, nieprzychylnej kochance de Montala; dlatego też nie szczędził jej niegrzeczności, nawet w obecności hrabiego, który zwykle towarzyszył pannie Julji do teatru, za zezwoleniem ciotki, mówiącej;
— Jesteś kochankiem Julji, ale nie trzeba z tem się kryć; przecież kochany hrabio, ty należysz jakby do naszej rodziny.
Uszczypliwe koncepty starego Ducanson‘a tem były nieznośniejsze dla pana de Montal, że nie mógł przecież domagać się satysfakcji od komedjanta i do tego starego — to też musiał wciąż znosić wymówki i łajania, czynione kochance.
Tymczasem upływały dni, tygodnie, miesiące, lata, a szczęśliwa gwiazda pana de Montbal zgoła jakoś się nie pojawiała. Chociaż miewał sposobność zetknięcia się z bogatemi pannami i wdowami, żadna przecież nie zwróciła nań uwagi; głośny stosunek jego ze znaną aktorką pogarszał jego sytuację na rynku matrymonjalnym. Aczkolwiek panna Julja nie powiększała jego wydatków, przecież ledwo miał z czego żyć; w najbliższym czasie zaś mógł się spodziewać kompletnej nędzy, w której pozostawało mu chyba przyjęcie pomocy pena Roupi-Gobillon’a, nie było zaś znów bardzo pewnem, czy do tego czasu znakomity polityk utrzyma swe wpływy.
Pewnego dnia pan de Montal począł nieco krytyczniej patrzeć na siwą szczęśliwą gwiazdę, której zgoła widać nie było; zrozumiał, że szybkim krokiem zbliża, się do niego niebyłe szczęśliwa gwiazda i posażna oblubienica, co bieda z nędzą. Wreszcie jednak zdobył się na myśl genjalną, wielce ponętną, zawołał tedy z zapałem:
— Cóż, za głupiec ze mnie! Przecież szczęście już rzuca mi pod nogi, jeżeli nie skarby, to przynajmniej spokojny i pewny byt! Julja ma przeszło sto tysięcy talarów, zarabia zaś rocznie przeszło pięćdziesiąt tysięcy franków — dlaczegóż nie miałbym się z nią ożenić?... Jeżeliby mnie powstrzymywał jakiś fałszywy wstyd, zasługuję naprawdę na zdechnięcie z głodu. Dziś znoszę wszystkie przykrości domowe, a żadnego z tego zysku nie mam! Dzisiaj... tak, nie kocham Julji, toleruję ją dlatego tylko, żeby mi jej inni zazdrościli, zaślubiwszy ją zaś, będę miał jeszcze jędrną przyczynę, skłaniającą mnie do pożycia z nią i to przyczynę tak poważną, tak rozumną. Julja ma sto tysięcy talarów i pięćdziesiąt tysięcy franków dochodu — z takiemi środkami można żyć cudownie! Prawda, że wyrzec się będę musiał wielkiego świata i będę się obracał odtąd w sferach artystycznych, ale na tem mogę tylko skorzystać. Świat wyśmieje mnie zapewne — świat! — powtórzył wzgardliwie wzruszając ramionami — ha, świat... kiedy nie będę już miał szeląga, to czy ten świat raczy przyjść mi, z pomocą? Na honor... trzeba być zgoła warjatem, aby się o podobne głupstwa kłopotać!
Oczywiście zrozumieją czytelnicy wahania pana de Montal, które ukrywał przed samym sobą, boć nie da się zaprzeczyć, że istnieje wielka różnica pomiędzy panną Julją, a jakąś bogatą paniną z dobrego domu, albo wdową — jednakże hrabia w obecnej swej sytuacji nie mógł stawiać zbytnich wymagań swej gwieździe i musiał brać, co mu dawała.
Nie odrazu przecież zdobył się na stałe postanowienie — resztki jego dumy, przedewszystkiem zaś wygórowana próżność, buntowały się przeciwko podobnemu mezaljansowi. Panna Julja była prześliczna, przytem oszczędna, gospodarna — miała atoli swoje fantazje, przytem zaś, mimo wszelkich pozorów, manjery miała prostackie, charakter pospolity, umysł, pomimo wrodzonego sprytu, zgoła zaniedbany. Na scenie imponowała świetną techniką aktorską, prześlicznym głosem, wytworną elegancją w stroju, w domu atoli, może dla wynagrodzenia zadawanego sobie w teatrze przymusu, zrzucała czarującą maseczkę i często zniżała się do poziomu, rzeczywiście godnego siostrzenicy pani Sauvageut.
Pan de Montal, wyobrażając sobie przyszłą swoją żonę, hrabinę, jako pannę Sauvageut, wahał się okropnie, zwłaszcza, że... panina Julja, przed zawarciem stosunku z nim miała opinję niewzruszonej cnoty, jednakże przypomniał sobie niejakie zwierzenia jej ciotki, która, bez żadnego skrępowania wyznała, że sto tysięcy talarów Julji pochodzą z, zapisów pierwszych jej protektorów.
Naskutek tego określenia: zapisy, pan de Montal spodziewał się, że owi dobrodzieje oddawna pomarli... prędko się jednak przekonał, że bynajmniej!... Pomarli istotnie, ale tylko w sercu Julji.
Jakkolwiek o panach tych od kilku lat wszyscy zapomnieli, korzystanie z majątku, pochodzącego z podobnego źródła, wydało się hrabiemu czemś sromotnem. Walczył ze sobą okropnie, wahał się, miotał, lecz sytuacja była coraz rozpaczliwsza i coraz mniej miał do stracenia.
Czy to w przystępie rozwagi, czy dla usprawiedliwienia, pan de Montal mówił sam do siebie:
— Tylko w romansach mogą trafiać się rzeczy nieprawdopodobne, o jakich marzyłem... Jeżeli już bogate wdowy, któreby szły za mąż za ubogich ludzi, rzadko się trafiają, to trudniej jeszcze znaleźć rodziców, którzyby wydali posażną córkę za kapcana, mającego szczęśliwą gwiazdę za cały majątek, a wygrane na loterjach na cały dochód.
Po długim namyśle, pan de Montal postanowił wreszcie definitywnie poślubić pannę Julję. Gdyby serce miał cokolwiek mniej przeżarte samolubstwem i chciwością, byłby może pomyślał nieco i o szczęściu panny Julji, która nigdy nie spodziewała się, aby hrabia zapragnął ją poślubić; lecz pan de Montal, w strachu przed nieuchronną nędzą, zgoła o niej nie myślał; sądził zresztą, że będzie w siódmem niebie, dostawszy tytuł hrabiny i to hrabiny de Montal.
Na jakie dwa tygodnie bodaj przed przyjazdem Ewina de Ker-Eliot do Paryża, pan de Montal oczekiwał pewnego dnia w swem mieszkaniu na pannę Julję, aby objawić jej swój zamiar — przekonamy się, że bardzo rozsądnie zrobił, że chciał, by ta uroczystość odbyła się u niego.




  1. Słynni rytownicy z czasów Ludwika XIV.
  2. Germanin Pilon (f 1535 — 1590) — najznakomitszy rzeźbiarz francuskiego Renesansu.
  3. Dawid Teniers (1610 — 1694) — słynny malarz flamandzki z Antwerpji. Jan Wynants (1600 — 1679) i Van Ostade (1610 — 1685) — słynni pejzażyści holenderscy.
  4. Tak nazywa się okres rządów Ludwika XVIII i Karola X (1815 — 1830).
  5. Luidor (louis d‘or) — złota moneta dwudziestofrankowa.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eugène Sue i tłumacza: anonimowy.