Czterdziestu pięciu/Tom IV/III

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Czterdziestu pięciu
Wydawca Józef Śliwowski
Data wyd. 1893
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Quarante-Cinq
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział III.
Jak król Nawarry zgadł, że Turennius znaczy Turenniusz, a Margota, to, jego żona, Margot.

Chicot, do którego łaskawy czytelnik pozwoli nam wrócić, dopełniwszy ważnego odkrycia, po zdjęciu maski panu de Mayenne, nie miał ani chwili czasu do stracenia, bo mu wypadało jak najprędzej oddalić się z miejsca przygody, dla uniknienia rozgłosu.
Łatwo pojąć, że odtąd zaprzysięgli sobie z księciem walkę na śmierć.
Mayenne boleśniej teraz moralnie aniżeli fizycznie raniony i pomny na dawne powody nienawiści, Mayenne mówimy, nieprzebaczał nigdy.
— No! — zawołał dzielny gaskończyk, śpiesząc do Beaugency, teraz albo nigdy mam sposobność wydać na pocztowe konie połączone pieniądze trzech dostojnych osób, zwanych Henryk Walezyusz, dom Modest Gorenflot i Sebastian Chicot.
A biegły nietylko w zgłębianiu wszelkiego uczucia ale i położenia wszelkiego, Chicot natychmiast przybrał minę wielkiego pana, podobnie jak poprzednio w mniej przykrych okolicznościach, przybierał minę poczciwego mieszczanina.
To też nigdy żadnemu księciu nie usłużono gorliwiej jak panu Chicot, skoro sprzedał konia Ernautona i przez kwadrans pomówił z zawiadowcą poczty.
Gdy więc wsiadł na koń, postanowił niezatrzymać się aż w bezpiecznem miejscu, pędził zatem tak szybko, jak tylko wydążyć mogły konie na trzydziestu przeprzęgach.
Sam zaś, niby ze spiżu ulany, przebywszy sześćdziesiąt mil w ciągu dwudziestu godzin, nieokazywał znużenia najmniejszego.
Dzięki tej szybkości, przybywszy w trzech dniach do Bordeaux, Chicot osądził, iż mu wolno odpocząć nieco.
Galopując można myśleć, a raczej nic więcej robić nie można.
Chicot zatem myślał wiele.
Poselstwo jego, nabierając coraz większej ważności, w miarę jak się zbliżał do kresu swojej podróży, ukazało mu się w zupełnie innem świetle, w jakiem jednak, tego dokładnie powiedzieć nieumiemy.
Jakiegoż monarchę znajdzie w dziwacznym Henryku, którego nikt należycie pojąć nie umiał?
Ale Chicot nie dzielił powszechnej opinii, zwłaszcza, że od czasu pobytu w Nawarze, charakter Henryka zmienił się niejako na rodzinnej ziemi.
Bo też Henryk umiał ustanowić pewien przedział pomiędzy królewską władzą a kosztowną swą skórą, której strzegł zręcznie od wszelkiego uszkodzenia.
Atoli na zewnątrz trzymał się zawsze jednakiej polityki; gasł wśród powszechnego zgiełku, gasząc wraz z sobą i w koło siebie kilka znakomitych imion, które z zadziwieniem francuzkiego świata, blask swój o bladą koronę Nawarry odbijały.
Podobnie jak w Paryżu, wielce nadskakiwał swojej małżonce, której jednak wpływ o dwieście mil od Paryża niezdawał się być potrzebnym.
Krótko mówiąc, wegetował szczęśliwy.
Pospólstwu nastręczał przedmiotu do szyderstwa, Chicotowi zaś przedmiotu do głębokich dumań.
Chicot, istota na pozór bardzo mało znacząca, umiał naturalnie przeglądać się w duszy drugiego.
Tak więc Henryk Nawarski nie był dla niego zagadką nieodgadnioną, ale był zawsze zagadką.
Chicot więc wiedząc więcej aniżeli drudzy, pojmował podobnie jak starożytny mędrzec grecki, że nic nie wie.
Tam gdzie każdy byłby szedł z podniesioną głową, śmiałą mową, sercem na ustach, Chicot czuł, że wypada iść z sercem ściśnionem, układnemi słowy i czołem pochylonem.
Myślą o takiem udawaniu natchnęła go wrodzona przenikliwość, a następnie widok okolic, które przebiegał.
Dostawszy się bowiem w granice małego księstwa Nawarry, kraiku, którego ubóstwo we Francyi w przysłowie przeszło, Chicot z wielkiem swojem zdziwieniem, nie widział ani na żadnej twarzy, ani na żadnem mieszkaniu, ani na żadnym kamieniu, śladów okropnej nędzy, niszczącej najpiękniejsze prowincye pysznej Francyi, którą tylko co opuścił.
Drwal przechodząc oparty na jarzmie swojego wolu; żwawa dziewica w krótkiej spódniczce niosąca wodę na głowie; starzec trzęsący osiwiałą głową nucąc młodocianą swą piosnkę; ptak domowy świergocący w klatce i dziobiący pokarm z pełnego naczynia; dziecko ogorzałe, chude ale kościste, igrające na kupie kukurydzowych liści; wszystko to przemawiało do Chicota językiem żywym, jasnym, zrozumiałym; wszystko co krok wołało:
— Patrz! jak tu wszyscy szczęśliwi!
Niekiedy turkot wozu toczącego się po pustej drodze, nagłą trwogą przejmował Chicota.
Przypomniał sobie ciężką artyleryę ubijającą drogi Francyi; lecz zamiast tego na zakręcie ujrzał wóz z winobrańcami, obładowany pełnemi beczkami i rumianemi dziećmi.
Kiedy w dali ktoś strzelił z po za płotu, Chicot myślał o potrójnej zasadzce, którą tak szczęśliwie przebył; a jednak był to tylko myśliwy przechodzący z psami po obfitującej w zające równinie i dążący ku górze pełnej kuropatw i cietrzewi.
Chociaż pora roku już była dosyć późna i Chicot już pełno mgły w Paryżu zostawił, tutaj jednak czas był pogodny i ciepły.
Wielkie drzewa jeszcze pełne liści, których na południu nigdy nie tracą, z wysokości swych czerwonawych szczytów, rzucały niebieskawy cień na kredziastą drogę.
Na dalekim i czystym horyzoncie, promienie słońca odbijały białe wiejskie domki.
Bearneński wieśniak, nasunąwszy czapkę na ucho, pędził po łąkach małe swoje koniki, tylko po trzy talary warte, ale niestrudzone, bo na swych żelaznych nogach zdolne jednym tchem ubiedz mil dwadzieścia; nigdy nie okryte, nigdy nie chędożone, ale które przybywszy do celu otrząsną się tylko i wnet na pierwszej lepszej kępce dzikiego ziela szukają jedynego i dostatecznego pożywienia.
— Hm — pomyślał Chicot — nigdym niewidział Gaskonii tak bogatą.
Bearneńczyk pływa jak pączek w maśle, a ponieważ tak szczęśliwy, słusznie utrzymuje, jak powiada brat jego król francuzki, że jest... dobrym; ale może się do tego nieprzyzna. Prawdę mówiąc, list mój chociaż na łacińskie przełożony, jeszcze mię kłopocze, mam szczerą chęć przełożyć go na greckie. Ale ba!.. niesłyszałem nigdy aby Henryś (Henriot) — jak go nazywał brat Karol IX-ty umiał po łacinie. Zrobię mu więc z mojego tłomaczenia łacińskiego, tłomaczenie francuzkie, ale expurgata; jak mówią w Sorbonnie.
Tak myśląc Chicot wypytywał się gdzie jest król.
Król był w Nérac.
Zrazu mniemano, że jest w Pau i dla tego posłannik nasz jechał aż do Mont-de-Marson, lecz gdy tam przybył, powziął dokładniejsze wiadomości i skierował się na lewo, dążąc na drogę do Nérac, którą znalazł napełnioną ludźmi wracającymi z jarmarku w Condom.
Przypomnijmy sobie, że Chicot bardzo ostrożny w odpowiedziach, sam lubił wypytywać się drugich; dowiedział się więc, iż król Nawarry bardzo wesołe życie pędzi, i że ciągłym miłostkom oddany, zawsze szuka nowego dla nich przedmiotu.
W drodze, szczęście chciało, że Chicot napotkał młodego katolickiego księdza, kupca bananów i oficera, którzy w najlepszej harmonii jechali z Mont-de-Marson i na każdym przystanku dobrze bankietowali.
Z powodu tak przypadkowego towarzystwa, zdało mu się, że ci ludzie doskonale reprezentują Nawarrę oświeconą, handlową i wojskową. Ksiądz opowiadał mu sonety dotyczące miłostek króla z piękną Fosseuse córką Renego Montmorency, barona de Fosseux.
— No, no, porozumiejmy się — rzekł Chicot — w Paryżu utrzymują, że król Nawarry szaleje za panną le Rebours.
— O! — powiedział oficer — to było w Pau.
— Tak, tak — wtrącił ksiądz — to było w Pau.
— A, to w Pau? — powtórzył kupiec, który jako prosty mieszczanin, zdawał się wiedzieć mniej niż drudzy.
— Jakto! — spytał Chicot — to król ma w każdem miasteczku kochankę?
— Być może — rzekł znowu oficer — bo o ile wiem, kiedy stałem w Castelnaudary, kochał się w pannie Dayelle.
— Czekajcie no, czekajcie — przerwał Chicot — panna Dayelle, to podobno greczynka?
— Prawda — odparł ksiądz — to Cypryanka.
— Przepraszam — odezwał się kupiec rad, że może wtrącić swoje zdanie — bo ja jestem z Agen!
— I cóż ztąd?
— To, iż mogę ręczyć, że król znał w Agen pannę de Tignonville.
— Do pioruna! — zawołał Chicot — to mi galant!.. Ale wracając do panny Dayelle, której rodzinę znałem...
— Panna Dayelle była zazdrośna i ciągle groziła; miała piękny zakrzywiony sztylet, który zawsze kładła przy sobie na stoliku od roboty, a raz król odjeżdżając zabrał jej ten sztylet, mówiąc, iż niechce narazić na nieszczęście tego, kto po nim nastąpi.
— A więc tym sposobem król teraz zupełnie należy do panny Rebours?... — spytał Chicot.
— Przeciwnie, przeciwnie — rzekł ksiądz, już się posprzeczali: panna le Rebours jako córka prezydenta, znała się dobrze na procesach. Z natchnienia królowej matki, tyle mówiła przeciwko samej królowej, iż nakoniec zachorowała. Wtedy królowa Margot, kobieta wcale przebiegła, umiała więc korzystać z tej choroby i skłoniła króla, aby opuścił Pau i udał się do Nérac, a tym sposobem skończyła się owa miłość.
— A więc teraz król kocha się znowu w pannie la Fosseuse?... — spytał Chicot.
— Ale tak, dla Boga! tembardziej, że jest brzemienna; o! kocha ją do szaleństwa.
— A cóż na to królowa?... — znowu zagadnął Chicot.
— Królowa?... — powtórzył oficer.
— Tak, królowa.
— Oto składa swoje troski u krucyfiksu — odpowiedział ksiądz.
— Wreszcie — dodał oficer — królowa niewie o takich rzeczach.
— To być nie może!... — odparł Chicot.
— Dlaczego?... — spytał oficer.
— Bo Nérac nie wielkie miasto i widać w niem wszystko jak w przezroczu.
— Już to mój panie, jest tam park, a w nim aleje na trzy tysiące kroków długie, wysadzane pysznemi cyprysami, jaworami i sykomorami; taki tam cień, że wśród białego dnia o dziesięć kroków jeden drugiego nic widzi. Pomyślcież co się tam dziać może w nocy.
— A przytem królowa, mój panie, zawsze bardzo zatrudniona — dodał ksiądz.
— Ba! zatrudniona?
— Tak jest.
— A czem? jeżeli spytać wolno.
— Bogiem, panie — ponuro odpowiedział ksiądz.
— Bogiem?... — zawołał Chicot.
— Dla czegóżby nie?
— A! królowa nabożna?
— I bardzo.
— Jednak, o ile mi wiadomo, w zamku msza się nigdy nieodprawia!... — zarzucił Chicot.
— Źle panu wiadomo. Czyż pan nas za pogan bierzesz? Dowiedz się mój panie, że król ze swoimi dworzanami bywa na kazaniach, królowa zaś każę sobie odprawiać mszę w prywatnej kaplicy.
— Królowa?
— Tak jest.
— Królowa Małgorzata?
— Tak jest, królowa Małgorzata. Tak dalece, iż ja sam niegodny ksiądz, dostałem dwa talary za dwie msze w tej kaplicy, miałem tam nawet bardzo ładne kazanie z tekstu: „Bóg oddzielił czyste ziarno od kakolu.“
— W Ewangelii wprawdzie napisano: „Bóg oddzieli”, lecz ponieważ Ewangelię już bardzo dawno napisano, przypuściłem więc, iż rzecz już została dokonana.
— I król wiedział o tem kazaniu?... — spytał Chicot.
— Nawet słyszał je.
— I nie gniewał się?
— Owszem, pochwalił.
— Pan mię w zadziwienie wprawiasz — odpowiedział Chicot.
— Dodać winienem — wtrącił oficer — że w zamku nietylko na słuchaniu mszy i kazań czas przepędzają; bywają tam biesiady, przechadzki, a sądzę, że nigdzie we Francyi nie napotkasz tyle wąsów, jak w alejach Nérac.
Chicot teraz ju żwiedział więcej niż było potrzeba do ułożenia sobie planu.
Znał Małgorzatę, bo wiedział, że w Paryżu dworno żyła, i że jakkolwiek w miłosnych sprawach nie była jasnowidzącą, to zapewne wtedy tylko, gdy miała powód do zawiązywania sobie oczu.
— Do licha!... — pomyślał, na honor te cyprysowe aleje i trzy tysiące kroków, bardzo mi nieprzyjemnie w głowie utkwiły. W Nérac mam mówić prawdę ludziom mającym aleje na trzy tysiące kroków długie i sienie, w których żony nie widzą jak ich mężowie przechadzają się z kochankami. Bardzo mię tam źle przyjmą, jeżeli zechcę przeszkadzać tak przyjemnym przechadzkom. Szczęściem znani filozofię króla, i pokładam w niej nadzieję, Wreszcie jako poseł, jestem osobą nietykalną. Ha! dalej naprzód!
I Ghicot jechał dalej.
Nad wieczorem przybył do Nérac, właśnie w chwili przechadzek tyle niepokojących króla Francyi i jego posła.
Zresztą po sposobie w jaki uzyskał posłuchanie, przekonał się, iż etykieta królewskiego dworu wcale niebyła ścisłą.
Zwyczajny pokojowiec otworzył mu drzwi do wiejskiego salonu, którego przystęp ustrojony był kwiatami, obok zaś tego salonu znajdował się przedpokój i pokój, w którym król w dzień przebywał i tak hojnie udzielał nic nieznaczące posłuchania.
Oficer, a nawet tylko paź, zawiadamiał króla o przybyciu interesanta.
Ten oficer czy paź biegał za królem szukając go gdzie się znajduje, a król wprost na to wezwanie przybywał i przyjmował interesanta.
Taka uprzejmość mocno wzruszyła Chicota.
Wniósł więc, że król jest dobry, łagodny i mocno zakochany.
Mniemanie to utwierdziło się w nim tem mocniej, gdy w końcu alei, nie trzy tysiące lecz najwięcej dwanaście lub piętnaście kroków długiej, po bokach kwitnącemi laurami wysadzanej, ujrzał króla Nawarry w lichym pilśniowym kapeluszu, w burym kaftanie, wytartych butach, ale bardzo wesołego i z zabawką w ręku.
Henryk miał czoło gładkie, żadnej trosce nieprzystępne, usta jego uśmiechały się, a oko jaśniało obojętnością i zdrowiem.
Idąc, lewą ręką zrywał kwiaty.
— Któż to pragnie mówić ze mną? — zapytał pazia.
— Najjaśniejszy panie — odpowiedział paź — człowiek, który w połowie na znakomitego pana, a w połowie na wojskowego wygląda.
To słysząc, Chicot, zbliżył się jak najuprzejmiej.
— To ja Najjaśniejszy panie — rzekł.
— Brawo!.. — zawołał król, obie ręce wznosząc ku niebu — pan Chicot w Nawarze, pan Chicot u nas, „ventre saingris”!... Witajże mój panie Chicot.
— Tysiączne dzięki, Najjaśniejszy panie.
— Zdrów jesteś, dzięki Bogu?..
— Tak przynajmniej sądzę, kochany Monarcho — rzekł uradowany Chicot.
— A!.. kiedy tak — powiedział znowu Henryk — to wypijemy po szklance wina Limous i dasz mi o niem twoje zdanie. A!... doprawdy bardzom ci rad... Siadaj-że, proszę.
I wskazał na ławkę trawą wyłożoną.
— Nigdy!... — rzekł Chicot, wzbraniając się.
— Czyżeś dlatego przybył dwieście mil, abym ci pozwolił stać przedemną?... Nie panie Chicot, siadaj, siadaj, siedzący tylko można dobrze rozmawiać.
— Ależ uszanowanie, Najjaśniejszy panie...
— Uszanowanie, u nas w Nawarze?... Szalonyś, mój biedny Chicot, któż tu o tem myśli?..
— Nie, Najjaśniejszy panie, jam nie szalony — odparł Chicot — jam poseł.
Na czole króla powstała lekka zmarszczka, znikła jednak tak szybko, iż Chicot mimo całej swojej baczności, nawet jej śladu nie dostrzegł.
— Posłem — z niby naiwnem zadziwieniem, rzekł Henryk — a czyim?
— Posłem króla Henryka III-go. Przybywam z Paryża i z Luwru, Najjaśniejszy panie.
— A!.. to co innnego — odrzekł król wzdychając i podnosząc się.
— Hej!... paź, odejdź!... przynieś wina na pierwsze piętro, do mojego pokoju, a raczej do mojego gabinetu. Pójdź mości Chicot, zaprowadzę cię.
Chicot udał się za królem Nawarry, który teraz szedł prędzej, niż gdy z laurowej wracał alei.
— Smutna rzecz — pomyślał Chicot — zakłócać spokój i niewiadomość tego poczciwca. Ale sądzę... przyjmie on wszystko jak filozof...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.