Czterdziestu pięciu/Tom IV/II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Czterdziestu pięciu |
Wydawca | Józef Śliwowski |
Data wyd. | 1893 |
Druk | Piotr Noskowski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Quarante-Cinq |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Ernauton opuścił Bel-Esbat ze zbolałem sercem, ale spokojnem sumieniem; szczególniejsze szczęście sprawiło, iż wyznał swą miłość księżnie, a skutkiem ważnej rozmowy, która zaraz po tem wyznaniu nastąpiła, zapomniano o nim tak dalece, iż nieszkodziło teraźniejszości, a korzystnie wpłynąć mogło na przyszłość.
Niedosyć na tem; szczęście chciało także, aby nie zdradził ani króla, ani pana de Mayenne, ani siebie samego.
Był więc zadowolony, lecz czegoś więcej jeszcze pragnął, a mianowicie rychłego powrotu do Vincennes dla zdania raportu królowi, a następnie udania się na spoczynek i dumania, bo dumanie jest najwyższem szczęściem ludzi czynnych, jest jedynym ich spoczynkiem.
To tez zaledwie wyjechał za Bramę w Bel-Esbat, zaraz puścił konia galopem; lecz zaledwie ten jego towarzysz tyle od kilku dni wypróbowany ubiegł sto kroków, nagle zatrzymała go jakaś przeszkoda, której jego oczy olśnione światłem w Bel-Esbat i jeszcze do ciemności nieprzywykłe, ani spostrzedz ani zmierzyć niemogły.
Była to po prostu gromada jeźdźców, którzy z obu stron drogi na jej środek wypadłszy, otoczyli Ernautona i przyłożyli mu do piersi pół tuzina szpad, oraz tyleż pistoletów i pałaszy.
Trochę za wiele na jednego.
— O! ho!... — rzekł Ernauton — rozbijają na drodze o milę od Paryża; niech licho porwie taki kraj! król ma złego prewota, poradzę mu aby go zmienił.
— Milcz mój panie — rzekł jakiś głos, który Ernauton zdawał się rozpoznawać; oddaj szpadę, i to żywo!
Jeden żołnierz wziął konia za uzdę, dwaj inny rozbroili Ernautona.
— Do dyabła! jacy zręczni!... — pomruknął Ernauton i odwracając się ku wstrzymującym go rzekł:
— Ale panowie raczycie przynajmniej uwiadomić mię...
— A wszakże to pan de Carmainges!... — zawołał główny napastnik, ten właśnie, który młodzieńcowi odebrał szpadę.
— Pan de Pincorney!... — zawołał również Ernauton! O! jakże haniebnem rzemiosłem trudnicie się!
— Milczenie w szeregach!... — powtórzył głos dowódzcy stojącego o kilka kroków dalej, zaprowadźcie tego człowieka do kordegardy.
— Ależ panie de Sainte-Maline — odparł Perducas de Pincorney, człowiekiem któregośmy przytrzymali, jest...
— Kto taki?
— Nasz towarzysz, pan Ernauton de Carmainges.
— Ernauton tutaj!... — zawołał blady od gniewu Sainte-Maline — a co on tu robi?
— Dobry wieczór moi panowie — spokojnie mówił Carmainges — przyznam się, iż nie myślałem, że jestem w tak dobrem towarzystwie.
Sainte-Maline zamilkł.
— Zdaje się, że mię aresztujecie — mówił znowu Ernauton, bo nie sądzę byście to czynili w celu rabunku.
— Niech dyabli porwą!... — mruknął Sainte-Maline — wcale się tego nie spodziewałem.
— I ja również, przysięgam panu — śmiejąc się odparł Carmainges.
— Przykra to rzecz, ale cóż pan robisz tu na tej drodze?
— Gdybym pana o to samo zapytał, czybyś mi odpowiedział panie de Sainte-Maline?
— Nie.
— A więc pozwól, niech tak samo postąpię.
— A zatem niechcesz pan powiedzieć co robisz na tej drodze?
Ernauton uśmiechnął się, ale nie odpowiedział.
— Ani dokąd jechałeś?
To samo milczenie.
— Skoro się pan niechcesz wytłomaczjć, powiedział Sainte-Maline, muszę postąpić z panem jak ze zwyczajnym człowiekiem.
— Czyń pan co chcesz, ale uprzedzam, że za wszystko odpowiesz.
— Panu de Loignac?
— Komuś jeszcze wyższemu.
— Może panu d’Epernon?
— Jeszcze wyższemu!
— Dobrze! zgoda; mam pewne rozkazy i odeślę pana do Vincennes.
— Do Vincennes, i owszem, tam właśnie jechałem.
— Bardzo mi przyjemnie — rzekł Sainte-Maline, że ta mała podróż tak się zgadza z pańskie mi zamiarami.
Dwaj ludzie, z pistoletami w dłoni, natychmiast otoczyli jeńca i odprowadzili go do dwóch innych stojących o pięćset kroków dalej.
Ci znowu uczynili podobnież, tak że Ernauton w towarzystwie swoich kolegów, dostał się aż na dziedziniec zamkowy.
Tam, Carmainges ujrzał pięćdziesięciu rozbrojonych jeźdców, którzy zwiesiwszy głowy, wybladli i otoczeni stu pięćdziesięciu szwoleżerami przybyłemi z Nogent i Brie, opłakiwali swą nieszczęsną dolę, oczekując na haniebne następstwa tak dobrze rozpoczętego planu.
Właśnie to nasi „Czterdziestu pięciu”, na samym wstępie działalności swojej, ujęli tych ludzi bądź podstępem, bądź gwałtem; bądź łącząc się w dziesięciu przeciw dwom lub trzem albo też grzecznie przystępując do jeźdzców, którzy groźnie wyglądali, i przykładając im pistolety do piersi, gdy oni mniemali, że się spotykają z kolegami.
Ztąd poszło, że najmniejsza nawet potyczka miejsca niemiała, żadnego niewydano krzyku i że w spotkaniu ośmiu ludzi z dwudziestoma, skoro który z naczelników związkowych sięgnął po sztylet dla obrony lub otworzył usta dla narobienia wrzawy, natychmiast został zakneblowany, prawie uduszony i dalej wyprawiony przez „Czterdziestu pięciu”, tak szybko jak beczka, którą załoga okrętowa z rąk do rąk przerzuca.
Otóż okoliczność ta byłaby mocno ucieszyła Ernautona, gdyby był o niej wiedział: lecz młodzieniec nasz patrzył nie rozumiejąc, co go na kilka minut mocno zasmuciło.
Poznawszy jednak wszystkich jeńców, do których go zaliczono — rzekł do Sainte-Malinea:
— Widzę, że uprzedzono pana o ważności twojego posłannictwa, i że jako uprzejmy kolega lękałeś się, abym niespotkał kogo nieprzyjemnego, dlatego więc raczyłeś dodać mi eskortę; teraz mogę panu oświadczyć, że miałeś wielką słuszność: król czeka na mnie i mam mu donieść o ważnych rzeczach. Dodam nawet, że gdyby nie pańska pomoc, zapewne niebyłbym się tutaj dostał, będę więc miał zaszczyt zaraportować królowi, ile dobrego wyrządziłeś pan dla jego służby.
Sainte-Maline dawniej blady teraz zarumienił się, lecz pełen rozsądku skoro go nie unosiła żadna namiętność, pojął, że Ernauton mówi prawdę i że czekają na niego. Z panami de Loignac i d’Epernon niemożna było żartować — odpowiedział więc:
— Jesteś wolny, panie Ernauton; miło mi iż mogłem ci wyświadczyć przyjemność.
Ernauton wystąpił z szeregów i pośpieszył na schody, wiodące do komnat królewskich.
Sainte-Maline wzrokiem go odprowadził i ujrzał jak w połowie schodów, Loignac przywitał pana de Carmainges i dał mu znak aby szedł dalej.
Loignac zaś zeszedł na dół i zabierał się do obliczenia jeńców.
Przekonał się, iż dzięki przy aresztowaniu pięćdziesięciu ludzi, droga oczyszczona będzie aż do jutra, ponieważ godzina, na którą ci ludzie zebrać się mieli w Bel-Esbat, już przeminęła.
A zatem królowi nie groziło już żadne niebezpieczeństwo w powrocie do Paryża.
Ale Loignac nie liczył na klasztor Jakobitów, na artyleryę i muszkieterów tych poczciwych księży, o czem znowu d’Epernon bardzo dobrze wiedział od Mikołaja Poulain.
To też gdy oznajmił dowódzcy swojemu, iż drogi są już wolne. d’Epernon odpowiedział:
— Dobrze, lecz król pragnie aby „Czterdziestu pięciu” podzielili się na trzy plutony, jeden jechać będzie z przodu, dwa zaś po bokach powozu, ale plutony mają być dosyć ścieśnione, tak aby na przypadek ognia z ręcznej broni, żaden strzał niedosięgnął karety.
— Bardzo dobrze — z prawdziwie zimną krwią odparł Loignac, lecz co do ognia, ponieważ nie widzę muszkietów, nie boję się zatem żadnej kuli.
— Przy kościele Jakobitów każesz ścieśnić szeregi — dodał d’Epernon.
Rozmowę tę przerwał ruch na schodach.
Król właśnie schodził, gotów do odjazdu; towarzyszyło mu kilku panów, a między niemi Sainte-Maline ujrzał z bólem serca Ernautona.
— Panowie — spytał król — czy moi „Czterdziestu pięciu” są tu obecni?
— Są, Najjaśniejszy panie — odrzekł d’Epernon wskazując na grupę jeźdźców rysującą się pod sklepieniem.
— A rozkazy czy wydane?
— Wydane, i będą wykonane Najjaśniejszy panie!
Loignac kazał zatrąbić do wsiadania na koń.
Appel po cichu odbyty, przekonał, iż nie brakuje ani jednego z „Czterdziestu pięciu”.
Szwoleżerom, zalecono pilnowanie pojmanych ludzi Maynevilla i księżnej, zabroniwszy pod karą śmierci wszelkiej z nimi rozmowy.
Król wsiadł do karety i umieścił obok siebie obnażoną szpadę.
Pan d’Epernon zaklął po swojemu parfandious i spróbował czy jego szpada także dobrze w pochwie chodzi.
Dziewiąta godzina wybiła na zamku gdy ruszono z miejsca.
W godzinę po wyjeździć Ernautona z Bel-Esbat, pan de Mayneville stał jeszcze w oknie, z kąd jak wiemy napróżno dopatrywał po nocy, w którą stronę udał się młodzieniec; lecz po upływie tej godziny, zaczął niepokoić się, a nadewszystko więcej ufać w boską pomoc, bo nabierał powoli przekonania, że tym razem pomoc ludzka zapewne mu niedopisze.
Ani jeden z jego żołnierzy niepokazał się na milczącej i ciemnej drodze, odzywał się tylko kiedy niekiedy, w oddaleniu, tentent kilku koni galopem ku Vincennes pędzących.
To słysząc, pan de Mayneville i księżna usiłowali zagłębić w ciemności spojrzenia, pragnąc rozpoznać swoich ludzi, odgadnąć choć w części co się dzieje, i poznać przyczynę ich opóźniania się.
Lecz gdy tentent ucichł, wszystko znowu milczało.
Ten ciągły zgiełk bez żadnego skutku, takiego niepokoju nabawił pana de Mayneville, iż kazał jednemu ze służących księżnej wsiąść na koń i zasięgnąć wiadomości u najpierwszego spotkanego plutonu jazdy.
Lecz posłaniec ten nie powrócił.
To widząc księżna zniecierpliwiona, wyprawiła drugiego posłańca, który nie wrócił równie jak pierwszy.
— Nasz oficer — rzekła wtedy księżna zawsze rzeczy w dobrem świetle widząca — zapewne obawia się, aby nie za mało miał ludzi, i dla tego zatrzymuje naszych posłańców, jest to rozsądnie, ale niepokojąco.
— Niepokojąco i bardzo niepokojąco — odpowiedział Mayneville niespuszczając wzroku z głębokiego i ciemnego horyzontu.
— Cóźby się stać mogło Maynevillu?
— Sam wsiądę na koń, a zaraz się dowiemy Mościa księżno.
I to mówiąc chciał wyjść.
— Nie pozwalam na to — zawołała księżna zatrzymując Maynevilla — któż przy mnie zostanie? któż pozna wszystkich naszych oficerów, wszystkich naszych przyjaciół, gdy nadejdzie chwila? Nie, nie, Maynevillu pozostań; tworzymy sobie rozmaite i bardzo słuszne obawy, gdy idzie o tak ważną tajemnicę, ależ plan zaiste był bardzo dobrze skombinowany, i nadewszystko wielce tajony, dla czegożby nie miał się udać?
— Dziewiąta godzina — rzekł Mayneville odpowiadając raczej własnej niecierpliwości niż słowom księżnej. O! otóż i jakobici wychodzą z klasztoru i szykują się wzdłuż muru opasującego dziedziniec; może oni o czem wiedzą?
— Cicho!... — zawołała księżna wyciągając ręce ku horyzontowi.
— Albo co?
— Cicho! słuchaj!
W istocie zdala dał się, słyszeć turkot podobny do grzmotu.
— To jazda — zawołała księżna — już go nam prowadzą, już...
I ulegając porywczości charakteru, przeszła z największej obawy do najszaleńszej radości, klaskała w dłonie wołając: Już go mam! już go mam!
Mayneville słuchał ciągle.
— Prawda — rzekł wreszcie — jest to turkot karety i tentent galopujących koni.
I na cały głos zakomenderował:
— Wyjdźcie z po za murów ojcowie! z po za murów!
Natychmiast otworzyła się ciężka brama klasztorna i stu mnichów zbrojnych wystąpiło w jak najlepszym porządku, mając na czele Boromeusza.
Uszykowali się w poprzek drogi; dał się słyszeć głos Gorenflota wołającego:
— Poczekajcie na mnie! ależ poczekajcie! Wypada koniecznie abym był na czele kapituły dla godnego przyjęcia Najjaśniejszego pana.
— Na balkon, księże przeorze! na balkon! — zawołał Boromeusz — wiesz żeś powinien być wyżej niż my wszyscy, bo Pismo Święte powiada: „Panować będziesz nad niemi jak cedr nad hizopem!”
— Prawda — odpowiedział Gorenflot — prawda, zapomniałem, że obrałem sobie to stanowisko, szczęściem, żeś mi przypomniał bracie Boromeuszu.
Boromeusz wydał cichy rozkaz i czterech braci pod pozorem honorów i ceremonii, poszło pilnować zacnego przeora na balkonie.
Wkrótce pochodnie rozwidniły drogę idącą w bok o kilka kroków od klasztoru, a księżna i Mayneville ujrzeli połysk kirysów i pałaszy.
Księżna nie mogąc powstrzymać się, zawołała:
— Zejdź Maynevillu i przyprowadź mi go pod strażą, związanego....
— Dobrze pani, dobrze — odpowiedział roztargniony dworzanin — ale jedna rzecz niepokoi mię...
— Jaka?...
— Nie słyszę umówionego hasła.
— Na cóż hasło, kiedy go już mają.
— Ależ miano go przytrzymać dopiero tutaj, na przeciw klasztoru? — rzekł Mayneville.
— Zapewne tam dalej znaleźli ku temu lepszą sposobność.
— Nie widzę naszego oficera.
— A ja go widzę.
— Gdzie?..
— A to czerwone pióro!
— Jakie pióro?... To pan d’Epernon z pałaszem w ręku.
— Więc mu pałasz zostawiono?
— Niech zginę! wszak on dowodzi.
— Naszymi ludźmi... Jesteśmy więc zdradzeni!...
— E, mościa księżno, to nie nasi ludzie.
— Szalonyś, Maynevillu.
W tej chwili Loignac jadący na czele pierwszego plutonu „Czterdziestu pięciu”, wywinął długim pałaszem i zawołał:
— Niech żyje król!..
Księżna zbladła i padła na poręcz okna, jakby omdleć miała.
Mayneville ponury i gotów na wszystko, wziął pałasz do ręki, bo sądził, że ci ludzie w przejeździć, wpadną do pałacu.
Orszak coraz dalej posuwał się, dosięgnął Bel-Esbat i zmierzał ku przeoratowi.
Wtedy Boromeusz zrobił trzy kroki naprzód, ale Loignac posunął konia swojego wprost ku mnichowi, który mimo swej wełnianej sutanny, zdawał się chcieć z nim walczyć.
Lecz przytomny Boromeusz, spostrzegł, że wszystko stracone i natychmiast wiedział, co mu czynić wypada.
— Miejsce! miejsce dla króla!.. — ostro zawołał Loignac.
Boromeusz ukrył pod sutanną, szpadę, którą już wydobywał.
Gorenflot ze swojej strony, zelektryzowany okrzykami i szczękiem oręża, oślepiony blaskiem pochodni, wyciągnął szeroką prawicę i z wysokości swojego balkonu, pobłogosławił króla.
Henryk wychylony przez drzwiczki, ujrzał go i z uśmiechem pozdrowił.
Ten uśmiech, widoczny dowód łaski, jaką zacny przeor Jakobitów posiadał u dworu, tak dalece wzruszył Gorenflota, iż głosem zdolnym wstrząsnąć posady katedry, zawołał także:
— Niech żyje król!
Lecz reszta konwentu milczała, bo rzeczywiście miała nadzieję, że inny skutek wezmą dwu miesięczne manewry i ćwiczenia z orężem.
Dopiero gdy Boromeusz, jako szczwany lis, obrachował ilość królewskich obrońców, gdy poznał ich wojenną postawę, i gdy nieobecność stronników księżnej przekonała go, o nieszczęsnym losie przedsięwzięcia, poddał się bez wahania, i gdy pierś wierzchowca Loignaca dotknąć go już miała, zawołał:
— Niech żyje król! — głosem równie jak Gorenflot donośnym. Wtedy dopiero cały konwent, poruszając bronią, ryknął:
— Niech żyje król!
— Dziękuję, moi szanowni ojcowie, dziękuję!... — donośnym głosem odpowiedział Henryk III-ci.
Potem przejechał obok klasztoru, który miał być kresem jego wycieczki, zostawiając po za sobą Bel-Esbat w ciemnościach pogrążone.
Księżna na wysokości balkonu, ukryta za złoconą tarczą, padła na kolana i przypatrywała się, badała, pożerała wzrokiem każdą twarz, światłem gorejących pochodni oświeconą.
— A!... — krzyknęła, wskazując jednego z jadących przy karecie. — Patrz, patrz! Mayneyillu!...
— Młodzieniec, posłaniec księcia de Mayenne w służbie króla! — zawołał tenże.
— Jesteśmy zgubieni!.. — szepnęła księżna.
— Trzeba nam uciekać, mościa księżno, i to szybko — powiedział Mayneville — bo Walezyusz dzisiaj zwycięzca, jutro zwycięztwa tego nadużyje.
— Zdradzono nas!... — zawołała księżna — a mianowicie zdradził nas ten młodzieniec!... On o wszystkiem wiedział.
Król już był daleko i z całym swoim orszakiem znikł w bramie świętego Antoniego, która się dla niego otworzyła i zaraz za nim zamknęła.