Czterdziestu pięciu/Tom VI/IX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Czterdziestu pięciu |
Wydawca | Józef Śliwowski |
Data wyd. | 1893 |
Druk | Piotr Noskowski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Quarante-Cinq |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Nie bez silnego wzruszenia Chicot ujrzał ulicę Augustyanów, spokojną i pustą, kilka domów oddzielających od jego mieszkania, a nakoniec jego ukochany domek z trójkątnym dachem, spruchniałym balkonem i rynnami ozdobionemi w smoki.
Tak lękał się, aby pustego placu na miejscu tego domu nie zastał, tak obawiał się, aby całej ulicy kiedykolwiek pożar nie strawił, że obecnie ulica i dom zdawały mu się wzorem czystości, wdzięku i przepychu.
Chicot ukrył w wydrążeniu kamienia służącym za podstawę jednej z kolumn balkonu, klucz od ulubionego domku.
W owym czasie, klucze od kufrów, szaf, lub innych sprzętów wyrównywały wielkością kluczom od bram i domów; biorąc zaś stosunek, klucze od domów; były tak wielkie, jak dziś klucze od miast.
Obliczył więc ile by go utrudzało nosić w kieszeni klucze tak ogromnej wagi i objętości i dla tego postanowił je ukryć w miejscu bezpiecznem.
Chicot znalazł klucz tam gdzie go zostawił.
Toż samo było ze sprzętami w pierwszym pokoju, z deską przybitą do podłogi i tysiącem talarów spokojnie spoczywających w dębowej szkatułce.
Chicot nie był skąpy, więcej nawet rozrzutny, często obiema rękami rozrzucał złoto, poświęcał materyalizm idei ducha, co zawsze jest filozofią człowieka jakiej takiej wartości, lecz pomimo to, w danej chwili nikt lepiej od niego nie wiedział, na ile smacznych kąsków da się podzielić całość nazwana talarem.
— Na honor — mówił Chicot schylony na środku pokoju, mając przy sobie odbitą z podłogi tarcicę i skarb przed oczyma — na honor, godnego mam sąsiada, który i sam skarb mój szanował i drugim szanowane go kazał; prawdę mówiąc, jest, to w dzisiejszym czasie rzadka zaleta.
Winienem podziękować temu grzecznemu człowiekowi i dziś w wieczór jeszcze tego dopełnię.
Ukrywszy pieniądze, przybił deskę, zbliżył się do okna i spojrzał wprost siebie.
Dom na przeciwko miał jak zawsze barwę szarą, posępną.
— Sądzę, że nie musi to być godzina snu, — myślał Chicot — a prócz tego ci ludzie nie bardzo muszą być do snu usposobieni. Zobaczymy.
Zeszedł na dół z uśmiechem na twarzy, i zapukał do drzwi sąsiada.
Zauważy! szelest na schodach i szybkie stąpanie, zaczekał przeto dość długo nim powtórnie zapukał.
Tym razem, drzwi się otworzyły i jakiś mężczyzna ukazał się w cieniu.
— Dobry wieczór — rzekł Chicot wyciągając rękę, powróciłem i przychodzę powitać cię, mój zacny sąsiedzie.
— Co takiego?.. — odpowiedział głos niepewny, którego akcent zadziwił Chicota.
Jednocześnie mężczyzna, który drzwi otwierał, w tył się cofnął.
— Przepraszam — rzekł Chicot — to nie pan byłeś moim sąsiadem kiedym wyjeżdżał, ale pomimo tego, zdaje się, że znam pana.
— I ja także — odpowiedział młodzieniec.
— Pan jesteś wice-hrabia Ernauton de Carmainges.
— A pan jesteś widmem chyba.
— Prawda, jakby z obłoków spadam.
— Koniec końcem, czego pan żądasz? — zapytał młodzieniec cierpko.
— Przepraszam, może panu przeszkadzam.
— Bynajmniej, tylko proszę mi powiedzieć, czego żądasz?
— Nic, tylko chciałem mówić z panem domu.
— A więc pan mów.
— Jak to?
— Bo panem domu ja jestem.
— Pan?... od jakiego czasu?
— Od trzech dni.
— Dom więc był do sprzedania?
— Zapewne, skoro go kupiłem.
— A dawny właściciel?
— Jak pan wadzisz, już tu nie mieszka.
— A gdzie się znajduje?
— Nie wiem.
Porozumiejmy się — rzekł Chicot.
— I owszem.... — odpowiedział Ernauton z wyraźną niecierpliwością — ale mówmy predzej.
— Dawny właściciel był człowiekiem mającym lat dwadzieścia pięć do trzydziestu.
— Bynajmniej, był to starzec siedmdziesięcioletni.
— Łysy?
— Nie, miał gęste siwe włosy.
— Miał ogromną, bliznę po lewej stronie twarzy.
— Nie widziałem blizny, ale bardzo wiele zmarszczek.
— Nic tego nie pojmuję — rzekł Chicot.
— Nakoniec — odezwał się Ernauton po chwili milczenia — czegóż pan żądasz od tego człowieka?
Chicot miał szczerze powiedzieć po co przyszedł, lecz tajemnicze zjawienie się Ernautona przypomniało mu pewne przysłowie.
— Chciałem go odwiedzić jako sąsiada — rzekł.
Tym sposobem, Chicot nie kłamał i nic nie powiedział.
— Mój kochany panie — mówił Ernauton z grzecznością, lecz znacznie zmniejszając otwór drzwi, które trzymał na wpół przymknięte — bardzo mi przykro, że nie mogę dać objaśnień dokładniejszych.
— Dziękuję panu — rzekł Chicot — dowiem się gdzieindziej.
— Lecz — mówił dalej Ernauton coraz bardziej drzwi przymykając — to jednak przyjemnie jest dla mnie, że zbliżyłem się z tobą.
— Wołałbyś, żebyś mnie nigdy nie widział mruknął Chicot, oddając ukłon za ukłon.
Jednak, pomimo tej odpowiedzi, Chicot, roztargniony, zapomniał oddalić się; Ernauton zaś zamykał drzwi mówiąc:
— Do widzenia.
— Jeszcze chwilę, panie de Carmainges — rzekł Chicot.
— Żałuję mocno — odrzekł Ernauton — że nie mam czasu; czekam tu na pewną osobę, która byłaby obrażoną, gdyby ją przyjmowano publicznie.
— A!... rozumiem — odpowiedział Chicot; — oddalam się i przepraszam.
— Żegnam pana.
— Do widzenia.
I Chicot zwolna się cofając, widział jak mu drzwi przed nosem zamknięto.
Słuchał czy podejrzliwy młodzieniec czatuje na jego odejście, lecz Ernauton wchodził na schody; Chicot więc udał się do swego domu i w nim się zamknął, z postanowieniem szanowania spokojności nowego sąsiada, ale zarazem, według zwyczaju swojego, nie spuszczania go z oczu.
W rzeczy samej, Chicot nie był człowiekiem, który usypia kiedy mu się coś ważnego przytrafi, bez rozważenia i rozebrania wypadku; pomimowoli, a może było to skutkiem jego organizmu, doznane wypadki ustawicznie snuły mu się przed oczyma i przedstawiały jak trupy do rozbioru anatomicznego.
Do tego czasu, głównie go zajmowało wyrażenie w liście Gwizyusza: „Zupełnie zatwierdzam twój plan co do Czterdziestu pięciu” lecz nie mogąc go zrozumieć, odłożył na stronę i nową myśl wziął pod rozwagę.
Chicot zaczął myśleć dla czego Ernauton zajął tajemniczy domek, którego mieszkańcy nagle zniknęli.
Tem bardziej, że do pierwotnych mieszkańców, mogło się stosować wyrażenie Gwizyusza względem księcia andegaweńskiego.
Był to wypadek godny uwagi, a Chicot wierzył w wypadki, będące dziełem Opatrzności.
Rozwijał nawet w tym względzie dosyć dowcipną teoryę.
Zasadą tej teoryi była myśl, która naszem zdaniem wcale złą nie była.
— Otóż ta myśl:
Wypadek jest zawsze od Boga zesłany.
Wszechmocny tylko w ważnych okolicznościach tego środka używa; nadewszystko, kiedy widzi, że ludzie są dosyć przezorni i umiejętni, że umieją obliczyć następstwa z porządku rzeczy wynikające.
Bóg zaś lubi, albo raczej lubić musi niszczyć dumne zamiary, które raz ukarał topiąc ludzi.
Bóg więc, mówimy, albo raczej tak mówił Chicot, Bóg lubi mieszać dumne zamiary, za pomocą żywiołów ludziom nieznanych, których siły nie są w stanie obliczyć.
Ta teorya, jak widzimy, obejmuje obszerne argumenty i może dostarczyć świetnych zadań do rozwiązania; lecz zapewne czytelnik woli równie jak Chicot, zamiast badań filozoficznych dowiedzieć się, co robił Ernauton w swoim domku. Chicot więc rozważał dla czego znajduje Ernautona tam, gdzie dawniej widział Remyego.
Rozważał to z dwóch przyczyn; najprzód, że ci dwaj ludzie nie znali się i dla tego musiał być pomiędzy niemi pośrednik, nieznany Chicotowi.
Powtóre, że dom został kupiony przez Ernautona, który nie miał pieniędzy.
Prawda, myślał Chicot siadając jak tylko można najwygodniej na rynnie, zwyczajnem stanowisku swojem, prawda, że młodzieniec opowiada o odwiedzinach, i że te odwiedziny mogą być od kobiety, bo dziś bogate panie wiele sobie pozwalają. Ernauton jest młody, piękny i wytworny; Ernauton mógł się podobać i na schadzki kazano mu kupić ten domek; kupił więc i przyjął schadzkę. Ernauton, myślał dalej Chicot, żyje na dworze i jakaś dama dworu kocha go. Biedny chłopiec, czy tylko kochany?... wszystko mi się zdaje, że wpadnie w przepaść. Gdybym mu wyciął naukę moralną?... ale nauka moralna w tym razie bezużyteczną jest i głupią: bezużyteczna bo jej nie będzie słuchał; głupia, bo lepiej poszedłbym spać i pomyślał o tym biednym Boromeuszu. Właśnie, myślał znów Chicot zasępiając się, jedne rzecz widzę: że nie ma wyrzutów sumienia i że to uczucie jest względne; dowód, że zabicie Boromeusza nic mnie nie wzrusza, a zajmuje mnie położenie pana de Carmainges; myślę nawet, że gdyby Boromeusz przybił mnie do stołu jak ja przybiłem go do ściany, równic nie miałby nic sobie do wyrzucenia.
Właśnie w tym punkcie rozumowania był Chicot, gdy z zamyślenia wyrwało go przybycie lektyki ze strony zajazdu pod „pięknym Rycerzem” Lektyka zatrzymała się na progu domu tajemniczego.
Dama cała zasłonięta, wysiadła z niej i znikła we drzwiach, które Ernauton na wpół otworzył.
— Biedny chłopiec — rzekł Chicot — wcale się niemyliłem, on oczekiwał kobiety; kiedy tak, to idę spać.
I mówiąc to, powstał, ale nieruszył się z miejsca.
— Mylę się — rzekł — ja wcale nie będę spał i utrzymuję co dawniej powiedziałem; jeżeli nie śpię, to nie dlatego abym doznawał wyrzutów sumienia, ale że mnie ciekawość pali i jeżeli pozostanę na mojem stanowisku, to tylko dlatego abym się dowiedział, co to za piękność zaszczyca mojego Ernautona. Lepiej uczynię, że się nie będę kładł, bo gdybym się położył, znowu bym wstawał.
I znowu usiadł.
Prawie godzina upłynęła, a trudno było powiedzieć czy Chicot marzył o nieznajomej piękności, czy o Boromeuszu, tak był zajęty myślami; w tem posłyszał na końcu ulicy tentent jeźdzca pędzącego.
W rzeczy samej, ukazał się jeździec płaszczem okryty, Zatrzymał się na środku ulicy i zdawał się rozpatrywać.
Spostrzegłszy niosących lektykę, zbliżył się do nich, a wtedy miecz mu zabrzęczał u boku.
Tragarze chcieli go zatrzymać; lecz on szepnął im kilka wyrazów i nie tylko przepuścili go, ale nawet jeden z nich odebrał lejce od niego.
Nieznajomy postąpił ku drzwiom i mocno do nich zapukał.
— Przez Boga!... — rzekł Chicot — jakżem dobrze uczynił, żem tu pozostał. Moje przeczucia, które mi mówiły, że tu zajdzie coś ważnego wcale mnie nie omyliły. Biedny Ernauton, otóż i mąż. Będziemy świadkami niepospolitej bójki. Jednak, jeżeli mąż, to dobrze robi, że tak mocno puka.
Pomimo urzędowego pukania, nie otwierano wcale.
— Otworzyć!... — wołał pukający.
— Otworzyć!... — wołali tragarze.
— To mąż zapewne. — mówił do siebie Chicot — zagroził widać tragarzom, że ich oćwiczy albo powiesi i oni są za nim. Biedny Ernauton, żywcem go chyba ze skóry obedrą. O! na to nigdy niepozwolę; bo kiedy on mi niósł pomoc i ja o nim zapomnieć nie mogę.
Chicot był wspaniałym, a do tego, ciekawym; odpasał więc długi miecz, wziął go pod pachę i spiesznie zeszedł ze schodów.
Chicot umiał otwierać drzwi bez skrzypienia, co jest koniecznem dla każdego, kto chce podsłuchiwać z korzyścią.
Stanął pod kolumną balkonu i czekał.
Zaledwie stanął, aliści drzwi domku otwarły się na jeden wyraz, który nieznajomy cicho, przez dziurkę od klucza wymówił; jednak pozostał na progu, po chwili nieznajoma pani ukazała się.
Jeździec wziął ją pod rękę podprowadził do lektyki, zamknął ją i wsiadł na konia.
— Nie ma co wątpić, to mąż — rzekł Chicot — jednak poczciwa dusza, nie szuka pana Ernautona, aby go żywcem rozszarpać.
Lektyka puściła się w drogę a za nią jeździec.
— Na Boga, muszę iść za niemi — rzekł Chicot — muszę, wiedzieć co to za jedni i gdzie się udają; zawsze z tego wyciągnę radę dla mojego przyjaciela pana de Carmainges.
W rzeczy samej, Chicot udał się za orszakiem, uważając na to, aby się trzymać ścian murów i stąpaniem nie sprawić łoskotu.
Wielkie było zadziwienie Chicota, skoro ujrzał lektykę, zatrzymującą się przed zajazdem pod „Pięknym rycerzem.”
Prawie zaraz, jakby kto czuwał tam, brama się otworzyła.
Nieznajoma wysiadła z lektyki i weszła na wieżyczkę, której okno było oświetlone.
Mąż szedł za nią.
Przed niemi szła pani Fournichon, ze świecą w ręku.
— Teraz — rzekł Chicot, krzyżując ręce — nic już nie rozumiem...