Czterdziestu pięciu/Tom VI/X
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Czterdziestu pięciu |
Wydawca | Józef Śliwowski |
Data wyd. | 1893 |
Druk | Piotr Noskowski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Quarante-Cinq |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Chicotowi zdawało się, że gdzieś widział już przyjemny układ nieznajomego; lecz ponieważ w czasie podróży do Nawarry, mnóstwo spotykał rozmaitych osób, pamięć nie podsuwała mu ze zwyczajną łatwością nazwiska, które chciał wymówić.
Kiedy nasz godny gaskończyk ukryty w cieniu, z oczami zwróconemi na oświetlone okno, badał, co to za mężczyzna i kobieta zeszli się na schadzkę pod „Pięknym rycerzem”, ujrzał, że brama zajazdu otwiera się i w promieniu światła widać jakby cień mnicha.
Cień zatrzymał się na chwilę, aby patrzeć na to samo okno, które Chicot miał na uwadze.
— A!... — rzekł — zdaje mi się, że suknia, jakóbity, widać pan Gorenflot zwolnił karność zakonną, kiedy pozwala o tej godzinie i w miejscu tak odległem włóczyć się zakonnikom.
Chicot ścigał oczyma zakonnika, kiedy ten szedł ulicą Augustyańską i jakieś przeczucie mówiło mu, że w nim znajdzie rozwiązanie zagadki, nad którą męczył się napróżno.
Prócz tego, Chicot, w nieznajomym jeźdzcu poznawał znajomego, a w mnichu znów widział ułożenie ludzi przywykłych do fechtowania.
— Niech zginę — rzekł — jeżeli pod tą odzieżą nie ukrywa się ten mały łotr, którego chciano mi dać za towarzysza podróży, a który tak doskonale rapirem robi.
Zaledwie myśl ta przyszła Chicotowi, przyśpieszył kroku i wkrótce dogonił chłopca biegnącego z suknią podkasaną.
Nie była to rzecz trudna, zważywszy, że mnich przystawał co chwila i w tył oglądał, jakby z żalem się oddalał.
Spojrzenia jego skierowane były ku oknu oświetlonemu.
Chicot był pewny, że go domysł nie zawiedzie.
— Hola! kumciu — zawołał — Kubusiu Clement, poczekaj!
A wołał głosem tak wojskowym, że mnich, aż zadrżał.
— Kto mnie woła?... — zapytał wyzywająco.
— Ja!... — odpowiedział Chicot stając przed jakóbitą — a co, poznajesz mnie synku?
— A! pan Robert Briquet! — zawołał mnich.
— Ja sam, kochanku. Gdzie idziesz tak późno, moje dziecię?
— Do opactwa, panie Briquet.
— Dobrze, ale zkąd wracasz?
— Ja?
— Zapewne, że ty, włóczęgo.
Młodzieniec zadrżał.
— Nie wiem co mówisz panie Briquet — odpowiedział — wysłany byłem w ważnym interesie przez Dom Modesta, on sam może ci to powiedzieć, jeżeli zechcesz.
— Wszystko to dobrze, mój ty świętoszku, ale bierzemy knot za świecę.
— Wszakże się dobrze rozumiemy.
— Ale bo widzisz, to niezwyczajne, aby suknia twojej podobna wychodziła z szynku.
— Z szynku, ja?
— Alboż dom, z którego wyszedłeś nie jest zajazdem pod „Pięknym Rycerzem”? A! widzisz kochanku złapałem cię.
— Wyszedłem z tego domu — odpowiedział Clement — lecz nie wyszedłem z szynku.
— Jakto!.. — rzekł Chieot — alboż dom pod „pięknym Rycerzem” nie jest szynkiem?
— Szynk jest domem, w którym się pije, a ja nie piłem w tym domu.
— Dyabelnie subtelne tłomaczenie i jak z niego sądzić mogę, wielkim kiedyś będziesz teologiem; lecz jeżeli nie piłeś w tym domu, cóż tam robiłeś?
Clement nieodpowiedział, a Chicot pomimo ciemności, widział na jego twarzy stałe postanowienie nie wyrzeczenia słowa więcej.
To postanowienie nie podobało się naszemu przyjacielowi, który wszystko wiedzieć pragnął.
Przecież, w milczeniu Clementa nie było nic cierpkiego; przeciwnie zdawał się być uradowanym, że spotkał swojego nauczyciela broni, mistrza Roberta Briquet i był z nim otwartym o tyle, o ile mógł być nim człowiek skryty z natury.
Rozmowa zupełnie ustala.
Chicot, aby ją na nowo rozpocząć, miał już wymówić imię Boromeusza, lecz chociaż nie doznawał wyrzutów sumienia, imię to skonało mu na ustach.
Młodzieniec milcząc, na coś oczekiwał; zdawało się, iż pragnie jak najdłużej w okolicy zajazdu pod „Pięknym Rycerzem” pozostać.
Robert Briquet spróbował rozmowy o podróży, którą mieli razem odbyć.
Oczy Jakóba Clement zabłysły na wyrazy: przestrzeń i swoboda.
Robert Briquet mówił, że w krajach, które zwiedził, sztuka robienia bronią wielce jest ceniona, dodał nawet z niechcenia, że kilku cudownych pchnięć miał sposobność tam się nauczyć.
Jakób pragnął poznać te pchnięcia, a Chicot swoją długą ręką odrysował je w powietrzu.
Lecz wszystkie zabiegi Chicota nie zmiękczyły uporu Jakóba; przypatrując się nieznanym cięciom, jakie mu Robert Briquet pokazywał, milczał zawzięcie.
Rozgniewany, ale panujący nad sobą, Chicot postanowił spróbować z innej beczki.
— Nic to nie szkodzi — rzekł — jakby powracał do pierwszej myśli, nic nie szkodzi, śliczny z ciebie zakonnik, który uczęszcza do szynków a do jakich jeszcze! do takich gdzie są piękne kobiety i zatrzymuje się przed oknami, aby na ich cień popatrzyć. Dobrze, dobrze, powiem to Dom Modestowi.
Pocisk trafił doskonale, lepiej nawet niż się Chicot spodziewał; nie sądził zaczynając, aby rana tak była głęboką.
Jakób odwrócił się jak wąż, którego udeptano.
— Nieprawda — rzekł zarumieniony ze wstydu i gniewu, ja wcale nie patrzę na kobiety.
— Jakkolwiekbądż — mówił dalej Chicot — śliczna kobieta znajduje się w zajeździe pod „Pięknym Rycerzem” i kiedy ztamtąd wychodziłeś, odwracałeś się, aby ją widzieć jeszcze, wiem, że na nią czekałeś i że z nią mówiłeś.
Jakób nie mógł się powstrzymać.
— Tak, mówiłem z nią — odpowiedział — alboż to grzech mówić z kobietami?
— Jeżeli się z niemi rozmawia bez żądzy i bez pokusy szatańskiej.
— Szatan nie miał udziału w tem wszystkiem, albowiem potrzeba było, abym mówił z tą kobietą i list jej oddał.
— List od Dom Modesta?... — zawołał Chicot.
— Tak, od niego samego; teraz idź pan skarżyć.
Chicot do tej chwili idący w domysłach na ślepy traf, uczuł, jakby błyskawica mózg mu rozjaśniła.
— A!... — rzekł — ja o tem wiedziałem.
— Co pan wiedziałeś?
— To, czegoś mi nie chciał powiedzieć.
— Nigdy nie zwykłem wyjawiać moich tajemnic, a tem bardziej cudzych.
— Tak; lecz mnie...
— Dlaczegóż to panu?
— Bo jestem przyjacielem Dom Modesta, a potem...
— Cóż dalej?
— Potem, ja naprzód wiem wszystko, co mi możesz powiedzieć.
Jakób spojrzał na Chicota kiwając głową, i uśmiechając się z niedowierzaniem.
— Kiedy tak, to ja ci powiem, czego ty nie chcesz mi powiedzieć.
— Bardzo dobrze — rzekł Clement.
— Najprzód — mówił Chicot — ten biedny Boromeusz...
Twarz Jakóba zachmurzyła się.
— A!... — rzekł — gdybym tam był...
— Gdybyś tam był?...
— Nie byłoby do tego przyszło.
— Byłbyś go bronił przeciw szwajcarom, z któremi się pokłócił?
— Byłbym go bronił przeciwko wszystkim.
— Tak, żeby nie poległ?
— Albo jabym był z nim zginął.
— Koniec końcem, nie byłeś tam i hultaj zginął w szynku nędznym, a konając wymówił imię Dom Modesta.
— Tak jest.
— I uwiadomiono Dom Modesta.
— Przybiegł człowiek, który narobił hałasu w całym klasztorze.
— I Dom Modest przywołał swoję lektykę, aby się udać do domu pod „Rogiem obfitości”.
— A pan zkąd wiesz o tem?
— O! kochanku, ty jeszcze mnie nie znasz, ale ja jestem czarnoksiężnikiem.
Jakób cofnął się o dwa kroki.
— To nie wszystko — mówił dalej Chicot — nabierając pewności w miarę jak mówił; znaleziono list w kieszeni umarłego.
— Tak jest, list.
— Dom Modest polecił małemu Kubusiowi, aby go odniósł stosownie do adresu.
— Nieinaczej.
— A mały Kubuś natychmiast pobiegł do pałacu Gwizyuszów.
— Tak jest.
— I tam nie znalazł nikogo.
— A! mój Boże!
— Tylko pana de Mayneville.
— Przez miłosierdzie boskie!
— A pan Maynevilie poprowadził Kubusia do zajazdu pod „Pięknym rycerzem”.
— Pąnie Briquet — zawołał Jakób — czybyś miał wiedzieć!...
— Co u licha!.. widzisz, że wiem wszystko — zawołał Chicot tryumfując, iż rozwiązał zagadkę tak mu z początku niepojętą.
— Kiedy tak — odezwał się Jakób — widzisz panie Briquet, że winnym nie jestem.
— Nie — odpowiedział Chicot — nie jesteś winnym ani przez czyn, ani przez opuszczenie, ale przez myśl.
— Ja!...
— Zapewne księżnę uważasz jako bardzo piękną?...
— Ja!...
— I oglądasz się, abyś ją jeszcze widział przez okno.
— Ja!...
Mnich zarumienił się i wyjąkał:
— Prawda, ona jest bardzo piękna i podobna do obrazu, który wisi nad łóżkiem mojej matki.
— A!... mruknął Chicot — wiele tracą ci, którzy nie są ciekawi!
I kazał opowiedzieć młodemu mnichowi to, co sam przed chwilą powiadał; lecz tym razem dowiedział się szczegółów, których nie znał.
— Widzisz — rzekł, skoro Jakób skończył opowiadanie — jakiego nędznego nauczyciela broni miałeś w Boromeuszu.
— Panie Briquet — odpowiedział mnich — nie mówmy źle o umarłych.
— Dobrze, ale przyznaj jedną, rzecz.
— Jaką?
— Że Boromeusz gorzej bronią robił, niż ten, który go zabił.
— Prawda.
— Otóż wszystko co ci miałem powiedzieć. Do widzenia, Kubusiu. Może chcesz, to ja cię bronią robić nauczę.
— Najchętniej.
— Teraz powracaj kochanku, bo pewnie niecierpliwie na ciebie czekają.
— Prawda panie, dziękuję za pamięć.
I znikł biegnąc spiesznie.
Nie bez przyczyny Chicot pożegnał mnicha; dowiedział się od niego co żądał, a prócz tego miał jeszcze coś do wyjaśnienia.
Pobiegł do domu swojego śpiesznie. Lektyka i tragarze stali jeszcze przed „Pięknym rycerzem”.
Bez najmniejszego hałasu zajął na nowo stanowisko swoje.
Dom będący wprost jego domu, wciąż był oświetlony.
Odtąd tylko tam patrzył.
Widział najprzód przez szczeliny firanki, chodzącego po „pokoju Ernautona, który zdawał się oczekiwać niecierpliwie.
Potem, widział przybywającą lektykę, odjeżdżającego pana Mayneville, w końcu wchodzącą księżnę do pokoju, w którym czekał Ernauton.
Ernauton ukląkł przed księżną, a ona dała mu rękę do pocałowania.
Potem księżna podniosła młodzieńca i kazała mu usiąść obok siebie przy stole suto zastawionym.
— To szczególniejsza — myślał Chicot — początek podobny do spisku, a koniec wygląda jak schadzka miłosna. Tak — myślał dalej — ale kto naznaczył schadzkę... Czy pani de Montpensier?
Później, nowe światło mu zabłysło.
— A!... — rzekł — „zatwierdzam twój plan co do Czterdziestu pięciu, tylko pozwól sobie powiedzieć, że tym głupcom za wiele czynisz zaszczytu.” Aha!... mam — zawołał Chicot — to nie miłość lecz spisek; a ponieważ księżna de Montpensier kocha Ernautona de Carmainges, czuwajmy nad miłostkami księżnej pani.
I czuwał Chicot, aż do pół do pierwszej po północy, dopóki Ernauton, odziany płaszczem nie uciekł a księżna pani do lektyki nie weszła.
— Teraz — rzekł Chicot, schodząc ze swojego stanowiska — wiem jakie są nadzieje w śmierci, która miała uwolnić Gwizyusza od domyślnego następcy. Domyślam się, co warci żywi, a co umarli..