Czterdziestu pięciu/Tom VI/VIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Czterdziestu pięciu
Wydawca Józef Śliwowski
Data wyd. 1893
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Quarante-Cinq
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział VIII.
Co się działo w gabinecie pana Bonhomet.

Kiedy kapitan wszedł do gabinetu z koszykiem wina w ręku, Chicot przyjął go tak uprzejmie, że Boromeusz miał go za głupca.
Spiesznie odkorkowywał butelki, ale pośpiech był niczem, w porównaniu z pośpiechem Chicota.
Przygotowaniu niedługo trwały.
Obadwaj towarzysze, jak doświadczeni pijacy, zażądali wędliny, dla podniecenia pragnienia. Wędliny te przyniósł sam Bonhomet, któremu każdy z towarzyszów oddzielne dał znaki.
Bonhomet każdemu z nich odpowiedział; lecz gdyby kto bacznie patrzył na jego oczy, znalazłby różnicę między odpowiedzią Chicotowi, a Boromeuszowi.
Skoro gospodarz wyszedł, towarzysze pić zaczęli, nic nie mówiąc do siebie.
Chicot był wesoły, lecz kiedy niekiedy odzywał się tylko.
— Wyborny Burgund! doskonała szynka i wychylał znów butelki.
— Na honor — mówił do siebie Boromeusz — szczególniejsze będzie powodzenie, spoić takiego pijanicę.
Za trzecią butelką, Chicot wzniósł oczy w górę.
— Prawdę mówiąc — rzekł — pijemy, jak byśmy się chcieli jak najprędzej upić.
— A! bo też szynka tak słona!... — odpowiedział Boromeusz.
— Ale smaczna; nie bój się, przyjacielu, ja mam mocną głowę.
I każdy z nich, znowu wychylił butelkę.
Wino na każdym z dwóch towarzyszy inny sprawiało skutek, rozwiązywało język Chicota, a wiązało Boromeusza.
— A!... — mówił do siebie Chicot — milczysz przyjacielu, nie jesteś pewnym siebie.
— A!... — myślał Boromeusz — gawędzisz, zatem podpiłeś. Wiele potrzebujesz butelek przyjacielu?... — zapytał Boromeusz.
— Na co?
— Aby być wesołym.
— Ja dosyć będę miał cztery.
— A żeby podpić?
— Będzie sześć.
— A żeby się upić?
— Dwanaście.
— Gaskończyk — pomyślał Boromeusz — paple, a dopiero cztery wypił; kiedy tak, mamy jeszcze zapas — rzekł dobywając z kosza dla siebie i Chicota piątą butelkę.
Chicot zauważył, że z pięciu butelek stojących po prawej stronie Boromeusza, jedne były wpół, drugie w trzeciej części wypróżnione, żadna zaś pustą.
To utwierdziło go w myśli, która mu najprzód przyszła, że kapitan złe względem niego miał zamiary.
Powstał, aby wziąć piątą butelkę, którą mu Boromeusz podawał i zachwiał się na nogach.
— Dobrze — rzekł — czy czułeś?
— Co takiego?
— Trzęsienie ziemi.
— Ba!
— Tak, czuję trzęsienie...
— A! do licha! szczęściem, że dom pod „Rogiem obfitości” mocno zbudowany chociaż stoi na palach.
— Jakto, na palach?... — zapytał Boromeusz.
— Zapewne, bo się obraca.
— Prawda — odparł Boromeusz, wychylając kieliszek do ostatniej kropelki, czułem skutek, a nie odgadywałem przyczyny.
— Bo nie jesteś łacinnikiem — odpowiedział Chicot — bo nie czytałeś traktatu de „Natura rerum”, inaczej byłbyś wiedział, że niema skutku bez przyczyny.
— A więc, kolego — rzekł Boromeusz, ponieważ jesteś równie jak ja kapitanem, wszak prawda?
— Kapitanem, od stóp do głowy — odpowiedział Chicot.
— A więc, mój kochany kapitanie — zaczął znowu Boromeusz — ponieważ jak mówisz, nie ma skutku bez przyczyny, powiedz mi dla czego się przebrałeś?
— Jakto przebrałem?
— Z odzieży, którą nosiłeś, gdyś był u Dom Modesta.
— A jakże tam byłem ubrany?
— Jak mieszczanin.
— A!... prawda.
— Powiedz mi to naprzód, a potem, dalszą naukę filozofii poprowadzisz.
— Chętnie, ale i ty powiesz mi z kolei, dlaczego przebierałeś się za mnicha... zaufanie za zaufanie.
— Dobrze.
— Podaj rękę.
I sam podał dłoń kapitanowi.
Ten uderzył w dłoń jego.
— Na mnie kolej — rzekł Chicot.
I uderzył w dłoń Boromeusza.
— Chcesz koniecznie wiedzieć, dlaczego byłem za mieszczanina przebrany? — zapytał Chicot mówiąc niewyraźnie.
— Tak, to mnie obchodzi bardzo.
— Ale ty powiesz także?
— Słowo honoru.
— Kapitańskie słowo?.. tak umówiliśmy się.
— Prawda, zapomniałem o tem.
— Zatem powiedz.
— W dwóch słowach będziesz wiedział o wszystkiem.
— Słucham.
— Ja szpiegowałem.
— Jakto, ty szpiegujesz?..
— Nie inaczej.
— Więc twoim stanem jest szpiegostwo?
— Broń Boże! ja szpieguję jako amator.
— Cóż szpiegujesz u Dom Modesta?..
— Cóż szpiegujesz u Dom Modesta?
— Wszystko; najprzód szpiegowałem Dom Modesta, potem brata Boromeusza, potem Jakóba, potem cały klasztor.
— I cóż odkryłeś, godny przyjacielu?..
— Odkryłem najprzód, że Dom Modest jest głupcem.
— Tego i szpiegować nietrzeba.
— Za pozwoleniem, bo Jego królewska mość Henryk III-ci inaczej utrzymuje, nawet go myśli biskupem zrobić.
— Nic nie mam przeciwko temu; a dalej co odkryłeś?
— Następnie, że niejaki brat Boromeusz nie jest mnichem, ale kapitanem. — Na prawdę to odkryłeś?
— Na pierwszy rzut oka.
— A dalej co?
— Odkryłem, że brat Jakób uczył się robić rapirem, za nim będzie robił mieczem.
— I to także odkryłeś — rzekł Boromeusz brwi marszcząc — a cóź więcej?
— Daj mi pić, bo nic więcej sobie nieprzypomnę.
— Czy pamiętasz, że szóstą już zaczynasz butelkę? — rzekł Boromeusz, śmiejąc się.
— To też podchmieliłem sobie — odpowiedział Chicot; czy już mogę rozpocząć wykład filozofii?...
— Daj pokój; myśmy tutaj pić przyszli.
— Pijmy więc.
I Chicot napełnił swoję szklanicę.
— A co. teraz przypominasz sobie? — zapytał Boromeusz.
— Oczem?
— Coś jeszcze widział w klasztorze...
— Do dyabła!
— Cóżeś widział?
— Widziałem mnichów, którzy zamiast paciorków, mieli miecze i którzy zamiast Dom Modestowi, tobie byli posłuszni.
— Prawda, ale to jeszcze nie wszystko.
— Nie wszystko; ale pić, pić, bo wszystko zapomnę.
A ponieważ butelka Chicota pustą była, podał szklankę Boromeuszowi, aby mu ją ze swojej napełnił, następnie duszkiem ją wychylił.
— A co, przypominasz sobie?... — zapytał Boromeusz.
— Tak sądzę.
— Cóżeś jeszcze widział?
— Widziałem spisek...
— Spisek? powtórzył Boromeusz, blednąc.
— Tak, spisek — odpowiedział Chicot.
— Przeciwko komu?
— Przeciw królowi.
— W jakim celu?
— W celu porwania go.
— Kiedy?
— Jak będzie z Vincennes powracał.
— Do licha!
— Co takiego?
— Nic, aleś to widział?
— Widziałem.
— I uprzedziłeś króla?
— Po to przyszedłem.
— Zatem ty jesteś powodem, że się nam nie udało?...
— Ja sam — odpowiedział Chicot.
— A! do pioruna! — mruknął Boromeusz pod nosem.
— Co mówisz? — zapytał Chicot.
— Mówię, że dobry masz wzrok.
— Ba! — odpowiedział Chicot jąkając się — ja jeszcze i coś więcej widziałem; podaj mi jeszcze jednę butelkę wina, a zadziwię cię mówiąc, co widziałem.
Boromeusz zadosyć uczynił żądaniu Chicota.
— Dobrze, zadziw mnie.
— Najprzód — rzekł — widziałem pana de Mayenne ranionego.
— Co u licha!
— Dalej widziałem wzięcie Cahors.
— Jakto! wzięcie Cahors!... więc ztamtąd przybywasz?
— Nie inaczej. A!... kapitanie, jakiż byłby widok, patrzeć na ciebie w czasie rozprawy.
— Nie wątpię o tem; więc byłeś przy królu Nawarry?
— Przy nim samym, jak teraz przy tobie.
— I opuściłeś go?
— Aby donieść tę wiadomość królowi francuzkiemu.
— A teraz z Luwru przybywasz?
— Kwadrans przed tobą.
— Ponieważ nie rozdzielaliśmy się od tego czasu, nie mam potrzeby pytać, coś widział od naszego spotkania się w Luwrze.
— I owszem, pytaj, pytaj, bo na honor, to bardzo ciekawe.
— Powiedz więc.
— Powiedz, powiedz — odrzekł Chicot — to łatwo bardzo mówić.
— Spróbuj.
— Jeszcze szklankę wina, żeby mi się język rozwiązał, tylko pełną. Otóż widziałem, koleżko, że wydobywając list do Jego królewskiej mości, drugi upuściłeś na ziemię.
— Drugi?... — zawołał Boromeusz podskakując.
— Tak, który tu jest.
I kilka razy machnąwszy ręką, palcem dotknął kaftana Boromeusza w miejscu, w którem się list znajdował.
Boromeusz zadrżał, jakby go kto rozpalonem dotknął żelazem.
— A! — rzekł — tego tylko brakowało!
— Czego?
— Żebyś to widział...
— Co?
— Do kogo ten list adresowany?
— Otóż powiem ci — rzekł Chicot, obudwoma rękami opierając się na stole — adresowany jest do księżnej de Montpensier.
— Na rany Chrystusa!... — zawołał Boromeusz — ale sądzę, że nic o tem nie mówiłeś królowi?...
— Nie mówiłem, ale powiem.
— Kiedy?
— Jak się prześpię.
I skłonił głowę na rękę.
— I wiesz, że ja mam list do księżnej Montpensier?... — zapytał kapitan głosem stłumionym, — Wiem doskonale — bąknął Chicot.
— I gdybyś mógł utrzymać się na nogach, poszedłbyś do Luwru?
— Poszedłbym do Luwru.
— Donieść mnie?...
— Tak, donieść ciebie...
— I nie żartujesz?...
— W czem?
— Że jak się tylko prześpisz...
— Cóż dalej?
— To król będzie wiedział o wszystkiem?
— Kochany przyjacielu — odpowiedział Chicot, podnosząc głowę i wpatrując się w Boromeusza — ty jesteś spiskowcem, a ja szpiegiem; ty knujesz spisek, ja o tem donoszę. Każdy wypełnia swoje rzemiosło. Do widzenia, kapitanie; dobranoc.
I mówiąc te słowa, Chicot nie tylko dawniejszą przybrał postawę, ale tak się usadowił przy stole, że oparłszy głowę na rękach, grzbiet tylko widzieć dawał.
— A!... — rzekł Boromeusz, zapłonionemi oczyma patrząc na towarzysza — ty mnie chcesz donieść kochanku?
— Jak się tylko przebudzę, przyjacielu — odpowiedział Chicot.
— Ale czy się przebudzisz, to pytanie!... — zawołał Boromeusz.
I w tym samym czasie, silnie uderzył w krzyż Chicota szyjką od butelki, sądząc, że go na wylot przebije.
Lecz myślał, że Chicot nie ma na sobie koszulki żelaznej, której od Dom Modesta pożyczył.
Szyjka pękła na żelaznej koszulce, której Chicot powtórnie winien był życie.
Prócz tego, za nim morderca przyszedł do siebie ze zdumienia, prawa ręka Chicota wyciągając się jak sprężyna, opisała półkole i uderzyła pięścią, w twarz Boromeusza, a ten potoczył się i krwią oblany na mur upadł.
Lecz podniósł się natychmiast i dobył miecza.
W jednej chwili Chicot powstał i uzbroił się.
Ślady upojenia znikły jakby cudem.
Chicot trzymał się wsparty na lewej nodze, patrzył wprost i rękę wyprężył, gotową na odparcie wroga.
Stół, na którym stały próżne butelki, przedzielał dwóch nieprzyjaciół i był dla nich niejako szańcem.
Widok krwi płynącej z nosa na twarz i z twarzy na ziemię, rozjątrzył Boromeusza; tracąc przytomność, rzucił się na nieprzyjaciela tak blisko, jak na to stół pozwalał.
— Przeklęte bydlę — mówił Chicot — przekonaj się jak jesteś pijany, kiedy z jednego końca stołu na drugi dostać nie możesz, moja zaś ręka o sześć cali dłuższa od twojej i miecz zatem dłuższy od twego, przekonaj się...
I Chieot z szybkością błyskawicy wyciągnął rękę i ukłół w czoło Boromeusza.
Boromeusz krzyknął więcej z gniewu jak z bólu, że zaś był junak niepospolity, natarł zapalczywie.
Chicot po drugiej stronie stołu, wziął krzesło i usiadł spokojnie.
— Mój Boże! jak ci wojacy są głupi!... — rzekł wznosząc ramiona, powiadają, że umieją bronią robić, a każdy mieszczanin, gdyby tylko chciał, mógłby ich zabijać jak muchy! Dalej, bo mnie widzę chcesz oślepić. A! kochanku, na stół włazisz, tego tylko brakowało. Ostrożnie, bo straszne są pchnięcia z dołu, a dla przekonania, nadzieję cię jak królika.
I ukłół go w brzuch jak pierwej w czoło.
Boromeusz ryknął wściekle i ze stołu zeskoczył.
— Dobrze — rzekł Chieot — teraz jesteśmy na równi i możemy ścierając się rozmawiać: A! kapitanie, więc oprócz spisków i mordować umiesz?
— Czynię to dla mojej sprawy, co ty dla twojej — odrzekł Boromeusz zbierając myśli i pomimowoli patrząc na siejące iskry oczy Chicota.
— Otóż tak się mówi kochanku. Ale pomimo tego, widzę, żem więcej wart od ciebie.
Boromeusz zadał raz Chicotowi, który go w piersi ugodził.
— O! znam to pchnięcie kochanku, to, to samo, któregoś uczył Jakóba. Ale powiadam ci, że więcej jestem wart od ciebie, bo ja nie zaczynałem walki, chociaż serdeczną do niej miałem ochotę; co więcej pozwoliłem ci spełnić twój zamiar, nadając mojemu ciału stosowną do tego postawę; teraz nawet zasłaniam się tylko i chcę z tobą wejść w układy.
— Żadnych układów!... — krzyknął Boromeusz — rozjuszony spokojnością Chicota.
I dał pchnięcie, któreby gaskończyka na wylot przebiło, gdyby ten przy pomocy długich nóg w bok nie uskoczył.
— Zawsze jednak powiem ci mój projekt, rzekł, żebym nie miał sobie nic do wyrzucenia.
— Milcz — wołał Boromeusz — to nadaremnie!
— Słuchaj — rzekł Chicot — to dla mojego sumienia, nie pragnę krwi twojej, rozumiesz? i nie chcę cię zabijać, chyba w ostateczności.
— Zabij, jeśli możesz — odpowiedziały Boromeusz wściekły.
— Już raz w życiu mojem zabiłem podobnego tobie zucha, nawet powiem, że większego od ciebie. Ty go znasz pewnie, bo do Gwizyuszów należał a był adwokatem.
— A! Mikołaj Dawid — mruknął Boromeusz stając odpornie.
— Nieinaczej.
— Ty go zabiłeś?
— Ja, i tylko tem ślicznem pchnięciem, które i tobie pokażę, jeżeli na układ nie przystaniesz.
— Jakiż to układ? zobaczmy.
— Przejdziesz ze służby księcia Gwizyusza do służby królewskiej, nie opuszczając jednak Gwizyusza.
— To jest zostanę szpiegiem, jak ty?
— Bynajmniej, jest w tem różnica: mnie nie płacą a ty będziesz płacony, pokażesz mi list Gwizyusza do księżnej Montpensier, pozwolisz go skopiować a ja cię aż do nowej sposobności, w spokoju zostawię; a co, czy zgoda?
— Masz — rzekł Boromeusz — oto moja odpowiedź.
Odpowiedzią Boromeusza było pchnięcie, tak szybko wykonane, że koniec miecza zadrasnął ramię Chicota.
— Hola! hola!... — zawołał Chicot — widzę, że chcesz koniecznie, ażebym ci pokazał pchnięcie Mikołaja Dawida, to rzecz piękna i bardzo prosta.
I Chicot trzymający się do tej pory odpornie, postąpił naprzód i zaczął nacierać.
— Oto masz te pchnięcie — mówił Chicot, robię fałszywe natarcie w czterech poruszeniach.
I zrobił je.
Boromeusz osłaniał się odpierając natarcia, lecz widząc się na nowo zagrożonym, cofnął się w tył i musiał zatrzymać, albowiem po za nim przepierzenie było.
— To źle, że opisujesz koło, moja pięść lepsza od twojej; oto nacieram, pilnuj się, bo cię dotknę, albo raczej zabiję.
W rzeczy samej, poruszenie było tak spieszne, że pchnięcie ugodziło w pierś Boromeusza, prześliznęło się jak igła pomiędzy bokami i utkwiło z łoskotem w tarcicę przepierzenia.
Boromeusz wyciągnął ręce i miecz upuścił; oczy jego krwią nabiegły, gębę otworzył a czerwona piana ukazała się na ustach; pochylił głowę na ramię, z jękiem do harkania podobnym, nogi się pod nim zachwiały i ciało spadając ku ziemi rozprzestrzeniało ranę nie odrywając się od przepierzenia tak, że nieszczęśliwy wyglądał jak ogromny nietoperz trzepoczący nogami.
Chicot zimny i obojętny, jakim był zazwyczaj w ważnych okolicznościach, nadewszystko, kiedy w głębi serca był przekonany, że dopełnił tego co mu sumienie kazało, wyjął miecz utkwiony horyzontalnie w desce, odpiął pas kapitanowi, odpiął kaftan i wydobył z niego list z adresem:

„Do księżnej Montpensier”.

Tymczasem krew strumieniem płynęła z rany i boleść konania malowała się na twarzy ranionego.
— Umieram, jąkał. Panie, miej litość nade mną.
To ostatnie odwołanie się do miłosierdzia Boskiego, dokonane przez człowieka, który może w ostatniej dopiero chwili o nim pomyślał, rozczuliło Chicota.
— Miejmy litość — rzekł — a ponieważ, ten człowiek ma umrzeć, niech przynajmniej jak najlepiej umiera.
I zbliżając się do przepierzenia, wydobył z niego miecz, podtrzymując ciało Boromeusza, aby się nie rozbiło o ziemię.
Ale ta przezorność była zbyteczną; lodowata śmierć owładnęła już członki pokonanego, nogi zachwiały się pod nim; wyśliznął się z rąk Chicota i ciężko upadł na ziemię.
Po tem wstrząśnieniu, strumień krwi wypłynął z rany, a z nim reszta życia Boromeusza uciekła.
Wtedy Chicot otworzył drzwi i pana Bonhomet przywołał.
Wołać nie było potrzeba dwa razy; zacny gospodarz słuchał za drzwiami i słyszał z kolei łoskot stołu i ławek, szczęk mieczy i upadek ciała ciężkiego; prócz tego, ten czcigodny człowiek zanadto dobrze znał wojskowych a mianowicie charakter Chicota, aby się nie domyślał co się tam dzieje.
Tego tylko nie widział, który z dwóch przeciwników powalonym został.
Trzeba powiedzieć na pochwałę pana Bonhomet, że twarz jego przybrała wyraz prawdziwej radości, gdy usłyszał głos Chicota i skoro ujrzał, że zdrów i cały drzwi mu otwiera.
Chicot, przed którym nic nie uszło, spostrzegł ten wyraz twarzy i był wdzięcznym.
Bonhomet drżący wszedł do gabinetu.
— A! Jezus Marya!... — zawołał, widząc kapitana we własnej krwi pływającego.
— Mój Boże — rzekł Chicot — patrzaj co się to z ludźmi dzieje; poczciwy kapitan jak widzisz jest chory.
— Ha! ha! ha! panie Chicot — zawołał pan Bonhomet zanosząc się od śmiechu.
— No i cóż?... — zapytał Chicot.
— Na co sobie było mój dom obierać do podobnej egzekucyi?... taki piękny kapitan!
— To wołałbyś żebym ja leżał na ziemi?
— O! nie, nie, nigdy — zawołał gospodarz z głębi serca.
— A jednak stać się to mogło, gdyby nie Boska opatrzność.
— Czy tak?
I zniżył się do gospodarza, tak, aby ten mógł widzieć jego ramiona.
Kaftan Chicota był przedziurawiony na krzyżu, plama czerwona, okrągła, wielkości talara brzegi dziury czerwieniła.
— Krew!... — zawołał Bonhomet — krew! pan jesteś raniony!
— Zaczekaj, zaczekaj, Chicot zdjął kaftan, a następnie koszulę.
— Teraz patrz — powiedział.
— A! jakie szczęście, żeś pan miał zbroję na sobie; widać, że ten zbrodniarz chciał pana zamordować?
— Zapewne, że nie ja zrobiłem sobie ranę pomiędzy ramionami; co widzisz więcej?
— Kółka połamane.
— Silny był pan kapitan; a pod zbroją co się dzieje?
— Ciało skrwawione.
— Kiedy tak, to zdejmę zbroję.
Chicot zdjął zbroję i obnażył krzyż, składający się z kości skórą powleczonych.
— A!... panie Chieot — zawołał Bonhomct — masz ranę wielką jak talerz.
— To krew nabiegła; ale mniejsza o to, daj mi białą koszulę, nalej w szklankę wina i oliwy i obmyj mi przyjacielu tę ranę.
— Ale to ciało, panie Chicot, co z niem zrobimy?
— Niech cię to nie obchodzi.
— Dla czego niema mnie obchodzić?
— Daj mi pióra i papieru.
— Zaraz, kochany panie Chicot.
I Bonhomet wybiegł z gabinetu.
Tymczasem Chicot. który widać nie miał czasu do stracenia, koniec noża rozgrzewał przy lampce i odejmował nim pieczątkę listu.
Następnie, gdy go nic nie zatrzymywało, wyjął list z koperty i odczytał z widocznem zadowoleniem.
Kiedy kończył czytanie, pan Bonhomet wracał z winem, oliwą, papierem i piórem.
Chicot postawił przed sobą kałamarz, położył papier i usiadł tyłem do Bonhometa.
Bonhomet zrozumiał dany znak i wziął się do obmywania rany.
Podczas gdy Bonhomet obmywał ranę, Chicot przepisywał list Grwizyusza, pisany do siostry i każdy wyraz rozbierał.
List był tej treści:
„Kochana siostro! wyprawa do Antwerpii dla wszystkich się powiodła, wyjąwszy dla nas; będą ci mówić, że książę Andegaweński zginął, nie wierz temu, bo żyje.
„Żje, rozumiesz? i w tem cała jest kwestya.
„Cała dynastya w tych dwóch wyrazach; te dwa wyrazy oddzielają dom Lotaryngski od tronu francuskiego, a oddzielają przepaścią niezgłębioną.
„Jednakże nie troszcz się tem bardzo... odkryłem, że dwie osoby, które sądzono, że umarły, żyją i jest wszelka nadzieja, że zgon księcia przyśpieszą.
„Myśl więc tylko o Paryżu, za sześć tygodni przyjdzie czas, że Liga działać pocznie; niechaj więc sprzymierzeni wiedza, że chwila się zbliża i niech będą gotowi.
„Wojsko jest w komplecie; liczymy dwanaście tysięcy ludzi pewnych i dobrze uzbrojonych, wejdę z niemi do Francyi pod pozorem zwalczenia hugonotów niemieckich, którzy mają dać pomoc Henrykowi, królowi Nawarry; pobiję hugonotów i wszedłszy do Francyi jak pan, będę nią rządził”.
— Ho! ho! — rzekł Chicot.
— Może cię panie uraziłem?.. — zapytał Bonhomet, przestając trzeć ranę.
— Trochę, mój poczciwcze.
Chicot czytał dalej:
P. S. „Zupełnie potwierdzam twój plan, co do Czterdziestu pięciu; tylko pozwól sobie powiedzieć, kochana siostro, że więcej tym głupcom czynisz honoru, niż na to zasługują.”
— Do dyabła! — mruknął Chicot, to ciemno trochę.
I powtórnie odczytał.
„Zupełnie potwierdzam twój plan, co do Czterdziestu pięciu”...
— Jaki plan? — zapytał siebie.
„Tylko pozwól sobie powiedzieć, kochana siostro, że więcej tym głupcom czynisz honoru, niż na to zasługują”.
— Jaki honor? — Chicot znowu powtórzył.

„Twój przywiązany brat,
H. Lotaryngski”.

— Nakoniec — rzekł Chicot — wszystko się wyjaśniło, oprócz post-scriptum. Dobrze, będziemy nad tem czuwali.
— Panie Chicot — odważył się odezwać Bonhomet, sądząc, że Chicot czytać przestał — nie raczyłeś mi powiedzieć, co mam z tym trupem uczynić.
— To rzecz bardzo prosta.
— Dla pana, który tak wiele masz imaginacyi, ale nie dla mnie.
— A więc, przypuśćmy naprzykład, że ten nieszczęśliwy kapitan pokłócił się na ulicy ze szwajcarami albo rajtarami i że go tutaj przyniesiono rannego, czybyś odmówił przyjęcia go?
— Zapewne że nie, bylebyś mi tego panie Chicot nie bronił.
— Przypuśćmy, że przyniesiony tutaj, pomimo danego mu ratunku, na twoich rękach umarł. Czy twoja w tem wina?
— Zapewnie, że nie.
— I zamiast wyrzutów, godzieneś pochwal za twoję ludzkość i gościnność; przypuśćmy jeszcze, że umierając, biedny kapitan wymówił imię znajome tobie, imię przeora Jakóbitów.
— Imię Dom Modesta Gorenflot!.. — zawolał Bonhomet z podziwieniem.
— Tak, Modesta Gorenflot. A więc, pójdziesz uprzedzić Dom Modesta; Dom Modest przybiegnie i znajdzie w kieszeniach umarłego kieskę, rozumiesz? znajdując zaś kieskę i list, nikt najmniejszego podejrzenia mieć nie może.
— Rozumiem, panie Chicot.
— Prócz tego, zamiast kary, otrzymasz nagrodę.
— Wielkim jesteś człowiekiem, panie Chicot, biegnę do przeoratu Ś-go Antoniego.
— Zaczekaj, wszak mówiłem o kiesce i o liście.
— A! list, pan go masz w ręku.
— Nieinaczej.
— Nie trzeba mówić, że go przeczytano i przepisano?
— Właśnie za to, że ten list będzie nietknięty, otrzymasz nagrodę.
— Więc jest tajemnica w tym liście?
— W dzisiejszym czasie, wszędzie są tajemnice, panie Bonhomet.
Chicot po tak treściwej odpowiedzi, przylepił na list pieczątkę tak, że najbystrzejsze oko śladu jej naruszenia dojrzeć nie mogło; poczem włożył list w kieszeń umarłego, kazał sobie na ranę przyłożyć płaty umaczane w winie i oliwie, wdział koszulę, na nią zbroję, podniósł miecz, obtarł go, włożył do pochwy i oddalił się.
Próżniej powracając, dodał:
— Jeżeli bajka, jaką wymyśliłem, nie dobrą ci się wydaje, można oskarżyć kapitana, że się sam przebił.
— Sam?
— To nie obwinia nikogo, rozumiesz.
— Ale biedaka nie pochowają na cmentarzu...
— Albo to będzie krzywda dla niego?
— Ja tak sądzę.
— Rób więc, jak ci się podoba. Bądź zdrów.
I jeszcze raz powrócił.
— Zapomniałem; ja muszę zapłacić, bo on nie żyje.
I rzucił trzy talary na stół.
Po czem, wskazujący palec położył na ustach na znak milczenia i wyszedł.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.