Czterech jeźdźców Apokalipsy/Tom II/Całość
<<< Dane tekstu >>> | ||
Autor | ||
Tytuł | Czterech jeźdźców Apokalipsy | |
Wydawca | Księgarnia Biblioteki Dzieł Wyborowych | |
Data wyd. | 1924 | |
Druk | drukarnia „Rola“ Jana Buriana | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Tłumacz | Helena Janina Pajzderska | |
Tytuł orygin. | Los cuatro jinetes del Apocalipsis | |
Źródło | Skany na commons | |
Inne | Cały tekst | |
| ||
Indeks stron |
V
Obaj przyjaciele żyli w ciągu następnych dni życiem gorączkowem, podniecanem jeszcze szybkością, z jaką wypadki następowały po sobie. Każda godzina przynosiła nową wiadomość — przeważnie fałszywą — która wstrząsała opinją. W pewnej chwili niebezpieczeństwo wojny zdawało się być zażegnane, a równocześnie dawały się słyszeć głosy, że mobilizacja ma być niezwłocznie ogłoszona.
Jedna doba przedstawiała niepokoje, trwogi, rozprężenie całego normalnego roku. A co najbardziej pogarszało położenie to niepewność, to oczekiwanie jakiegoś strasznego, a dotychczas niewidzialnego zdarzenia, to strach przed niebezpieczeństwem, które nie nadchodziło.
Historja wystąpiła ze swych dotychczasowych cembrowin; wypadki biegły po sobie jak wzbierające fale powodzi. Austrja wypowiedziała wojnę Serbji; podczas gdy dyplomaci wielkich mocarstw pracowali wciąż, by uniknąć starcia. Sieć elektryczna, rozciągnięta dokoła całej ziemi, dygotała nieustannie, w głębiach oceanów i na powierzchni lądów przesyłając nadzieje lub zwątpienia. Rosja uruchomiła część swoich wojsk. Niemcy, mające swoje wojska w pogotowiu, pod pozorem manewrów, ogłosiły się jako będące w stanie „zagrożenia wojną“. Austrjacy, nie zważając na wysiłki dyplomacji, rozpoczęli bombardowanie Belgradu. Wilhelm II-gi, lękając się, aby interwencja mocarstw nie zażegnała zatargu pomiędzy carem a cesarzem Austrji, przyspieszył bieg wypadków, wypowiadając wojnę Rosji. W ślad za tem, Niemcy odosobniły się, przecinając linje kolejowe i telegraficzne, aby gromadzić w tajemnicy swe siły zaczepne.
Francja spoglądała na tę nawałę wypadków, wstrzemięźliwa w słowach i objawach zapału. Zimne i skupione postanowienie ożywiało wszystkich wewnętrznie. Dwa pokolenia przyszły na świat, uświadamiając sobie z chwilą otwarcia oczu na logikę życia, że wojna nieuchronnie musi kiedyś wybuchnąć. Nikt jej sobie nie życzył, narzucali ją przeciwnicy... Ale wszyscy zgadzali się na nią z silnem postanowieniem wypełnienia swojej powinności.
Paryż podczas dnia milczał, pochłonięty wirem zajęć. Tylko nieliczne gromadki zagorzałych patrjotów przeciągały pod trójkolorowym sztandarem przez Plac Zgody, by wydawać okrzyki przed statuą Strasburga. Ludzie witali się przyjacielsko na ulicach. Wszyscy się znali, choć się nigdy przedtem nie widzieli. Oczy przyciągały się wzajemnie, uśmiechy tchnęły życzliwością wspólnej idei. Kobiety były smutne; ale rozmawiały głośno, by ukrywać nurtujące je wrażenia. O letnim zmroku bulwary zapełniały się tłumnie. Mieszkańcy krańcowych dzielnic ciągnęli do środka miasta jak w dalekich już dniach rewolucji, tworząc nieskończone pochody, z których rozlegały się okrzyki i śpiewy. Manifestujące tłumy szły środkiem pod szeregami elektrycznych latarni, które się zapalały. Trwało to do północy i sztandar narodowy powiewał nad płynącą falą głów ludzkich w otoczeniu sztandarów innych krajów.
W jedną z takich nocy szczerego zapału, dwaj przyjaciele usłyszeli niewiarogodną wiadomość:
„Zamordowano Jaurésa!“
Tłumy powtarzały to sobie ze zdumieniem, które zdawało się brać górę nad boleścią:
„Jaurés zamordowany! I dlaczego?“
Zdrowy rozsądek ogółu, który instynktownie szuka zawsze przyczyny każdego zamachu, trwał w zawieszeniu, nie mogąc się zorjentować. Umarł płomienny trybun właśnie w chwili, kiedy najpotrzebniejszą mogła się okazać jego wymowa, zagrzewacza tłumów.
Argensola natychmiast pomyślał o Czernowie:
— Co powie nasz sąsiad?
Ludzie spokojni zaczęli się lękać rewolucji. Juljan sądził przez chwilę, że sprawdzą się ponure przepowiednie jego kuzyna. To zabójstwo i wynikłe na jego skutek represje mogły być sygnałem wojny domowej. Ale ogół, przejęty bólem nad śmiercią swego bohatera, zachowywał tragiczne milczenie. Wszyscy widzieli poza tym trupem obraz ojczyzny.
Następnego dnia, zrana, niebezpieczeństwo pierzchło. Robotnicy mówili o generałach i wojnie, pokazując sobie wzajemnie swoje książeczki wojskowe, z wyszczególnieniem daty, kiedy mają wyruszyć, skoro tylko będzie ogłoszony rozkaz mobilizacji.
— Ja jadę na drugi dzień.
— Ja pierwszego.
Żołnierze armji czynnej, przebywający na urlopie, otrzymali imienne wezwania do koszar. Wypadki następowały po sobie z błyskawiczną szybkością; wszystkie w jednym kierunku: Wojna!
Niemcy zajęli Luksemburg; Niemcy ośmielali się wkraczać w granice francuskie, podczas, gdy ich ambasador przebywał jeszcze w Paryżu, czyniąc obietnice pokoju!
Nazajutrz, po śmierci Jaures’a, 1 sierpnia, tłumy gromadziły się przed płachtami papieru, zapisanemi ręcznie, z widocznym pośpiechem. Te papiery były poprzednikami innych, większych i już drukowanych, noszących w nagłówku dwie skrzyżowane chorągiewki. „Przybywam, stało się“. Był to rozkaz powszechnej mobilizacji. Cała Francja miała chwycić za broń! I zdawało się, że piersi odetchnęły z uczuciem ulgi. Oczy jaśniały zadowoleniem. Skończone, dręczące zawieszenie! Lepszą była okrutna rzeczywistość, niż niepewność z dnia na dzień, wlokąca się jak gdyby te dnie były tygodniami.
Napróżno prezydent Poincaré, powodowany ostatnią nadzieją, zwrócił się do Francuzów, tłumacząc im, że „mobilizacja nie jest wojną“ i że wezwanie pod broń przedstawia tylko środek zapobiegawczy. „To wojna, to wojna nieunikniona“ powtarzały rzesze z fatalistycznym uporem. A ci, którzy mieli jechać tej samej nocy lub następnego dnia, okazywali największy zapał i odwagę:
— Gdzie nas szukają, tam nas znajdą. Niech żyje Francja!
Instynkt ludowy, który w chwilach krytycznych ucieka się do sztuki, wydobył z zapomnienia hymn wymarszu ochotników pierwszej Republiki. Wiersze konwencjonalnego Józefa Chénier, przystosowane do muzyki, tchnącej powagą wojenną, rozbrzmiewały na ulicach równocześnie z Marsyljanką:
La République nous appelle
Sachons vaincre on sachons mourir
Un français doit vivre pour elle
Pour elle un français doit mourir.[1]
Mobilizacja zaczynała się punktualnie o dwunastej w nocy. Od zmierzchu gromady mężczyzn ciągnęły ulicami, dążąc na dworce kolejowe. Towarzyszyły im rodziny, niosące walizki lub tłomoki z bielizną, jak również przyjaciele i sąsiedzi. Trójkolorowy sztandar posuwał się na czele tych oddziałów. Oficerowie rezerwy przebierali się w swoje mundury, co im przychodziło z trudem, jak zwykle, gdy się chce włożyć suknie, dawno nienoszone i zapomniane. Z brzuchem przyciśniętym nowym pasem i z rewolwerem u boku szli na pociąg, mający ich zawieść na punkt zborny. Jeden z synów niósł szablę ukrytą w płóciennym pokrowcu. Żona, wsparta na ramieniu męża, smutna i dumna jednocześnie szeptała tkliwie ostatnie przestrogi i polecenia.
Dorożki, tramwaje, automobile krążyły z błyskawiczną szybkością. Nigdy nie widziało się na ulicach Paryża tylu wehikułów. A mimo to ci, co ich potrzebowali napróżno krzyczeli na woźniców. Nikt nie chciał wieść cywilnych. Wszystkie środki przewozowe były dla wojskowych, wszystkie kursa kończyły się na kolejowych dworcach. Witano z uniesieniem ciężkie wozy intendentury, naładowane workami.
„Niech żyje wojsko!“
Żołnierze służbowi, jadący na tych ruchomych piramidach wymachiwali rękoma i wydawali okrzyki, których nikt nie mógł dosłyszeć. Ogólne braterstwo zrodziło nigdy nie widzianą pobłażliwość. Tłumy potrącały się, zachowując w tych mimowolnych starciach niezamąconą uprzejmość. Powozy najeżdżały na siebie, a gdy woźnice, siłą przyzwyczajenia, zaczynali się lżyć, tłum wdawał się pomiędzy nich, a oni kończyli na tem, że podawali sobie ręce:
„Niech żyje Francja!“
Przechodnie, umykający z pod kół automobilów, snuli się, łając dobrodusznie szofera:
— Zabijać Francuza, który śpieszy do swego pułku!
A tamten odpowiedział:
— Ja także pojadę za kilka godzin. To mój ostatni kurs.
Tramwaje i omnibusy krążyły ze wzrastającą nieregularnością, w miarę jak zbliżała się noc. Wielu pracowników porzuciło swoje zajęcie, by pożegnać się z rodziną i śpieszyć na pociąg. Całe życie Paryża zogniskowało się w postaci rzek ludzkich, mających zalać dworzec.
Juljan i Argensola zeszli się około północy w kawiarni bulwarowej. Obaj byli zmęczeni wrażeniami dnia i nerwowem wyczerpaniem, jakie następuje po gwałtownych i hałaśliwych wstrząśnieniach. Potrzebowali odpocząć. Wojna już była faktem dokonanym, a po tej pewności nie dręczyła ich już żądza wieści.
Ale przebywanie w kawiarni stało się dla nich czemś nie do zniesienia. W rozprażonej i przesiąkłej dymem atmosferze goście wrzeszczeli i śpiewali, potrząsając małemi chorągiewkami. Intonowano chórem wszystkie hymny minione i obecne przy akompanjamencie kieliszków i talerzów. Publiczność nieco kosmopolityczna czyniła przegląd narodów europejskich, by pozdrawiać je okrzykami zapału: „Niech żyje! Wszyscy, absolutnie, wszyscy będą po stronie Francji“.
Jakieś stare małżeństwo siedziało przy stoliku tuż obok dwóch przyjaciół. Byli to rentjerzy, wiodący życie spokoju i mierności, którzy nie pamiętali, żeby kiedykolwiek byli po za domem o tej porze i nie przewracali się jeszcze na drugi bok w porządnie zasłanych łóżkach. Porwani ogólnym zapałem wyszli na bulwar „przypatrzeć się zblizka wojnie“. Cudzoziemski język, jakim posługiwali się obaj sąsiedzi dał mężowi wysokie wyobrażenie o ich godności.
— Panowie myślą, że Anglja pójdzie z nami?
Argensola wiedział tyle, co i on, ale odpowiedział z całą pewnością:
— Niewątpliwie, to rzecz postanowiona.
Stary powstał:
— Niech żyje Anglja!
I zachęcony pełnym uwielbienia wzrokiem małżonki zanucił jakąś zapomnianą patrjotyczną piosenkę, akcentując gestami refren, który mało kto zdołał powtórzyć!
Obaj przyjaciele musieli wrócić piechotą do domu. Nie spotkali ani jednej dorożki lub automobilu, któryby ich chciał zawieść, wszystkie jechały w przeciwnym kierunku: na dworzec. Obaj byli w złym humorze, ale Argensola nie umiał iść w milczeniu.
— Ach! kobiety!
Juljan znał jego bardzo przyzwoity stosunek trwający już kilka miesięcy z pewną midinette'ką z ul. Taibout. Spędzali oboje niedziele w okolicach Paryża, czasem szli do kinematografu, unosili się nad subtelnościami powieści, drukującej się w feljetonie popularnego dziennika; całowali się na pożegnanie, kiedy ona o zmierzchu wsiadała do pociągu, mającego ją zawieźć do Bois Colombes, by sobie spała pobożnie pod dachem rodzicielskim: to było wszystko. Ale Argensola liczył chytrze na czas, który miękczy najzatwardzialsze cnoty.
Tego wieczoru spotkali się w restauracji z pewnym Francuzem, który miał jechać nazajutrz rano, by połączyć się ze swoim pułkiem.
Dziewczyna widywała go czasem z Argensolą i nigdy nie wydał jej się godnym specjalnej uwagi; ale dziś zachwycił ją raptem, jak gdyby go coś nagle przeobraziło. Postanowiła nie wracać na noc do rodziców; chciała widzieć, jak się zaczyna wojna. Zjedli obiad razem i wszystkie jej względy były dla tego, który odjeżdżał. Prawie że się broniła zdjęta nagłą wstydliwością, gdy Argensola chciał skorzystać z praw dawniej nabytych, szukając jej ręki pod stołem. A jednocześnie prawie wykręcała sobie szyję, opierając głowę na ramieniu przyszłego bohatera i tonąc w nim wzrokiem bezbrzeżnego zachwytu.
— I poszli sobie!... Poszli sobie razem — rzekł melancholijnie. — Musiałem ich pożegnać, żeby nie przedłużać mego smutnego położenia... I napracować się tyle!... dla niego!
Umilkł na chwilę, potem zmieniając bieg myśli dodał;
— Przyznaję wszelako, że jej postępowanie jest piękne. Jaka szlachetność w kobietach, gdy sądzą, że nadeszła chwila poświęcenia się!... Ona biedaczka boi się ogromnie ojca, a jednak spędzi noc poza domem z kimś, kogo zaledwie zna i o kim nie myślała przed kilku godzinami. Naród jest wdzięczny tym, którzy mają narażać życie dla niego, i ona, biedactwo, pragnie także uczynić coś dla tych, którzy idą na śmierć, dać im odrobinę szczęścia w ostatniej chwili... i darowuje to, co ma najcenniejszego, czego nigdy nie może odzyskać... Śmiej się ze mnie, ale przyznaj, że to jest piękne!...
Desnoyers śmiał się istotnie z nieszczęścia przyjaciela, pomimo, że i on sam doświadczał ciężkich zgryzot, chowanych w tajemnicy. Nie widział się z Margaritą od owego pierwszego spotkania. Tylko miewał od niej listowne wiadomości... Przeklęta wojna! Ile przeciwności dla ludzi szczęśliwych! Matka Margarity zachorowała... Była ciągle myślą przy synu, który był oficerem i miał jechać pierwszego dnia mobilizacji. A Margarita niepokoiła się również o brata i uważała za rzecz niewłaściwą iść do pracowni, podczas gdy w domu rozpaczała matka. Kiedyż będzie koniec temu wszystkiemu?
Juljan troszczył się także o ów czek na czterykroć tysięcy franków, przywieziony z Ameryki. Poprzedniego dnia odmówili mu w banku wypłaty, tłumacząc się brakiem awisa. Dziś powiedzieli, że dostali aviso, ale również nie dali mu pieniędzy. Wieczorem, kiedy wszystkie kredytowe instytucje były już zamknięte, rząd wydał rozporządzenie, ustanawiające moratorjum, aby uniknąć ogólnego bankructwa wskutek paniki finansowej. Kiedyż mu zapłacą? Może kiedy skończy się wojna, która się jeszcze nie zaczęła; może nigdy. Juljan nie miał żadnej innej gotówki, prócz dwóch tysięcy franków, oszczędzonych na podróży. Wszyscy jego przyjaciele znajdowali się w rozpaczliwem położeniu, pozbawieni gotówki, którą mieli zdeponowaną w bankach. Ci, którzy posiadali trochę pieniędzy, byli zmuszeni odbywać wędrówki z kantoru do kantoru lub wystawać w ogonkach u drzwi banków, by zmienić jaki banknot. Ach wojna! Ta idjotyczna wojna!
W połowie Pól Elizejskich zobaczyli mężczyznę w kapeluszu o szerokich kresach, który szedł zwolna przed nimi, mówiąc sam do siebie. Argensola poznał go przy przejściu koło latarni:
— Przyjaciel Czernow!
Rosjanin odwzajemnił ukłon, przyczem z głębi jego brody ulotniła się lekka woń wina. Bez żadnego zaproszenia przystosował krok do chodu obu przyjaciół i szedł dalej wraz z nimi ku Łukowi Triumfalnemu.
Juljan dotychczas ograniczał się na milczących powitaniach, ilekroć spotkał na korytarzu tego przyjaciela Argensoli. Ale smutek łagodzi nastroje i każe szukać niby rzeźwiącego cienia przyjaźni maluczkich. Czernow ze swej strony patrzył na Desnoyers'a, jak gdyby go znał całe życie.
Teraz przerwał swój monolog, którego słuchały tylko czarne masy roślinności, samotne ławki, ciemny błękit, zaróżowiony zlekka drżącymi odbłyskami latarni i noc letnia, pełna ciepłych powiewów i cichych migotów. Czernow szedł czas jakiś w milczeniu, jakby chcąc dać dowód grzeczności swoim towarzyszom, poczem podjął wątek swoich głośnych rozmyślań, tam gdzie je porzucił i nie zadając sobie trudu dla żadnych wyjaśnień, jakgdyby był sam:
— A w tej chwili tamci drą się z zapału tak samo jak ci tutaj; mniemając w dobrej wierze, że idą bronić swej napadniętej ojczyzny, chcąc umrzeć za swe rodziny i domowe ogniska, którym nikt nie groził.
— Kto taki, Czernowie? — zapytał Argensola.
Rosjanin popatrzył na niego bystro, jak gdyby dziwił się temu pytaniu:
— Oni — rzekł lakonicznie.
Tamci dwaj zrozumieli.
„Oni“. Nie mogło chodzić o kogo innego.
— Mieszkałem dziesięć lat w Niemczech — ciągnął dalej Czernow, nadając większe znaczenie swym słowom, skoro spostrzegł, że go słuchają. — Byłem korespondentem jednego dziennika w Berlinie, znam tych ludzi. Przechodząc bulwarami, zapchanymi ludźmi widziałem w wyobraźni to, co się tam dzieje teraz o tej porze. Tak samo wrzeszczą i machają chorągiewkami Na zewnątrz są podobni jedni do drugich, ale jaka różnica w głębi! Wczoraj na bulwarze tłum ścigał kilku krzykaczy, którzy wołali: „Na Berlin!“ To krzyk złej pamięci i jeszcze gorszego smaku, Francja nie chce zdobywać; jej jedynem pragnieniem jest być szanowaną, żyć w spokoju bez upokorzeń i zatargów... Dziś wieczorem dwóch zmobilizowanych mówiło na odjezdnem: „Gdy wejdziemy do Niemiec, narzucimy im Republikę“.
Republika nie jest rzeczą doskonałą, moi przyjaciele, ale przedstawia coś lepszego niż życie pod rządami monarchy nieodpowiedzialnego z łaski Bożej. W każdym razie daje spokój i brak osobistych ambicji, które mącą życie. I ucieszyła mnie szlachetność tych dwuch robotników, którzy zamiast myśleć o wytępieniu swych wrogów, chcą ich poprawić, dając im to, co uważają za najlepsze.
Czernow umilkł na chwilę, by uśmiechnąć się ironicznie wobec widoku, jaki mu przedstawiała wyobraźnia.
— W Berlinie wyrażają swój zapał w sposób, jaki przystoi narodowi wyższemu. Pospólstwo, które szuka pociechy dla swoich upokorzeń w grubym materialiźmie wrzeszczy w tej chwili: „Na Paryż! Będziemy pili szampana darmo!“ Pobożna burżuazja zdolna do wszystkiego dla zdobycia nowego zaszczytu i arystokracja, która dała światu największe skandale ostatnich lat krzyczy również: „Na Paryż!“ Paryż jest Babilonem występku, miastem restauracji Montmartre'u i „Moulin Rouge“, to jest jedynych miejsc, jakie oni znają, A może towarzysze z Socjal-Demokracji krzyczą także; ale ich nauczono innej piosenki: „Na Moskwę! Na Petersburg! Zniszczyć despotyzm rosyjski, wroga cywilizacji“. Kajzer, posługujący się despotyzmem innego kraju, jako straszakiem dla swego narodu!... pękać ze śmiechu!
I gardłowy śmiech Rosjanina rozległ się w ciszy nocnej, podobny do klekotu kastanjet.
— My jesteśmy bardziej cywilizowani niż Niemcy — rzekł, przestawszy się śmiać.
Desnoyers, który słuchał go z zajęciem, drgnął ze zdziwienia i pomyślał:
— Ten Czernow musiał sobie podchmielić.
— Cywilizacja — ciągnął dalej tamten — nie polega ani na wielkim przemyśle, ani na licznych parowcach, wojskach i uniwersytetach, w których się tylko wykłada nauka. To jest cywilizacja materjalna. Jest inna, wyższa, która podnosi duszę i nie pozwala, by godność ludzka znosiła biernie ciągłe upokorzenia, Obywatel szwajcarski, który mieszka w swym drewnianym szalecie i uważa się za równego innym ludziom w kraju, jest bardziej cywilizowanym niż Herr Profesor, zmuszony ustępować z drogi jakiemuś porucznikowi lub bogaczowi z Hamburga, który ze swej strony zgina się w ukłonach jak lokaj przed każdym noszącym przedimek von.
Tu Hiszpan przytaknął, jak gdyby zgadując, co Czernow powie w dalszym ciągu.
— My Rosjanie, jesteśmy pod straszną tyranją. Wiem coś o tem. Znam chłód i głód Kamczatki... Żyłem na Syberji... Ale naszej tyranji przeciwstawiał się zawsze rewolucyjny opór. Część narodu jest nawpół barbarzyńska, ale reszta posiada wyższą umysłowość i ducha wysokiej moralności, który jej dodaje sił do narażania się na niebezpieczeństwa i ponoszenia ofiar dla swobody i prawdy. A Niemcy? Któż powstał u nich w obronie praw człowieczeństwa? O jakichże rewolucjach słyszało się w Prusach, ziemi wielkich despotów? Twórca militaryzmu Fryderyk Wilhelm, kiedy mu się sprzykrzyło bić żonę i pluć w talerze synów, wychodził na ulicę ze szpicrutą w ręku i ćwiczył swoich poddanych, którzy nie uciekli w porę. Jego syn Fryderyk Wielki oświadczył, że umiera znudzony panowaniem nad narodem niewolników. W ciągu dwóch wieków historji pruskiej jedna tylko rewolucja: barykady w 1848 roku, licha berlińska kopja rewolucji Paryskiej, i bez żadnego skutku. Bismarck ścisnął pięści, by zgnieść ostatnie zakusy sprzeciwu, jeżeli taki istniał rzeczywiście. A gdy przyjaciele grozili mu rewolucją, straszliwy junkier wziął się pod boki i omal nie pękł ze śmiechu. Rewolucja w Prusach!... Nikt tak, jak on, nie znał swego narodu.
Czernow nie był patrjotą. Wiele razy słyszał go Argensola piorunującego na własny kraj. Ale oburzało go lekceważenie, z jakiem pycha germańska odnosiła się do ludu rosyjskiego. Gdzież była podczas ostatnich czterdziestu lat imperialistycznej potęgi hegemonja intellektualna, jaką się przechwalali Niemcy?... Doskonali rzemieślnicy nauki; mędrcy uparci i krótkowzroczni, każdy ufny w swoją specjalność benedyktyni laboratorjów, którzy pracują ogromnie i którym uda się czasem czegoś dokonać wśród niezliczonych błędów, podawanych za prawdy dlatego, że to oni je stworzyli; to wszystko. A obok takiej pracowitości cierpliwej i godnej szacunku ileż szarlatanizmu! ileż wielkich imion, wystawianych na pokaz jak próbki sklepowe! ilu uczonych, pozamykanych w sanatorjach! Jakiś Herr Profesor wynalazł sposób leczenia suchot, a suchotnicy umierają po dawnemu. Inny opatrzył liczbą środek na zwalczenie najskrytszej z chorób i plaga syfilisu w dalszym ciągu chłoszcze świat A wszystkie te omyłki pochłonęły olbrzymie fortuny; każde zbawcze panaceum dawało pole do powstawania przemysłowych towarzystw, sprzedających swoje wyroby na wagę złota, jak gdyby cierpienie było przywilejem bogatych. Jakże dalekim od tego bluffu Pasteur i inni uczeni krajów „niższych“, którzy powierzali światu swoje tajemnice, nie roszcząc sobie pretensji do monopolizowania ich!
— Nauka niemiecka — ciągnął dalej Czernow — dała dużo ludzkości, przyznaję; ale inne narody dały jej również wiele. Tylko naród, któremu pycha pomieszała w głowie, może sobie wyobrażać, że on jest wszystkiem dla cywilizacji, a pozostałe niczem... Poza waszymi specjalistami, jaki genjusz wydały w naszych czasach te Niemcy, które się mają za uniwersalne? Wagner jest ostatnim romantykiem, zamyka jedną epokę i należy do przeszłości. Nietzsche zadał sobie niemało trudu, by dowieść swego polskiego pochodzenia i nienawidził Niemców, kraj, według niego, burżujskich pedantów. Słowianizm jego dochodził do tego, że przepowiadał zmiażdżenie Germanów przez Słowian... I na tem koniec. My Słowianie daliśmy ludzkości w ostatnich czasach artystów podniosłej wielkości ducha. Tołstoj i Dostojewski są wszechświatowi. Jakież nazwiska mogą im przeciwstawić Niemcy Wilhelma II-go? Jego kraj był ojczyzną muzyki, ale muzycy rosyjscy są oryginalniejsi niż epigonowie wagneryzmu, którzy w orkiestralnych ekspansjach starają się ukryć swoją mierność. Naród niemiecki miał genjuszów w twojej epoce cierpienia, kiedy nie urodziła się jeszcze pangermańska pycha, kiedy nie istniało Cesarstwo. Goethe, Schiller, Beethowen byli poddanymi małych państewek. Doznawali wpływów innych krajów, przyczyniali się do cywilizacji powszechnej, jako obywatele świata, i nie przychodziło im do głowy, ze świat musi się zgermanizować, ażeby poznać się na ich dziełach.
Caryzm popełniał potworności Czernow wiedział to z własnego doświadczenia i nie potrzebował, aby mu tego dowodzili Niemcy. Ale wszystkie klasy oświecone w Rosji były wrogami tyranji i buntowały się przeciw niej. A gdzież byli w Niemczech intellektualni wrogowie pruskiego caryzmu? Milczeli, albo padali na klęczki przed pomazańcem Bożym, muzykiem i komedjantem jak Neron, obdarzonym intelligencją żywą, ale powierzchowną, który dla tego, że się ima wszystkiego, myśli, że wszystko umie. Żądny zdobyć w Historji stanowisko sceniczne doszedł do tego, że zadał światu największą z klęsk.
— I dlaczego ma być rosyjską tyranja, ciążąca nad moim krajem? Najgorsi carowie byli naśladowcami pruskich monarchów. W naszych czasach, ilekroć naród rosyjski lub polski chciał upomnieć się o swoja prawa, reakcjoniści posługiwali się Kajzerem, jak postrachem, zapewniając, że przyjdzie im z pomocą. Połowa arystokracji rosyjskiej jest niemiecką; Niemcami generałowie, którzy odznaczyli się najbardziej w gnębieniu ludu; Niemcami urzędnicy, którzy podtrzymują tyranję i są jej doradcami; Niemcami oficerowie, którzy podejmują się karać rzezią robotnicze rzesze i powstania podbitych narodów. Reakcjonista słowiański jest brutalny, ale ma w sobie sentymentalizm rasy, w której wielu książąt przedzierzga się w nihilistów. Znosi z łatwością bat; ale potem żałuje, a czasami płacze. Widziałem oficerów rosyjskich, którzy odbierali sobie życie, aby nie iść na lud, lub z wyrzutów sumienia, że do niego strzelali. Niemiec na usługach caryzmu nie doznaje skrupułów ani nie boleje nad swojem postępowaniem: morduje na zimno, dokładnie i metodycznie, jak wszystko, co czyni. Rosjanin jest barbarzyńcą: bije i żałuje; cywilizowany Niemiec strzela bez wahania. Nasz car jest humanitarnym marzycielem słowiańskim; uczepił się szlachetnej utopji powszechnego pokoju, organizując konferencje w Hadze. Kajzer kultury pracował lata całe nad wzniesieniem i udoskonaleniem destrukcyjnego, jak nigdy dotąd nie widzianego aparatu, aby zmiażdżyć całą Europę. Rosjanin jest chrześcijaninem pokornym, demokratycznym, przesiąkniętym sprawiedliwością; Niemiec przechwala się chrześcijanizmem, ale jest bałwochwalcą, jak Germanowie minionych wieków. Jego religja kocha się w krwi i pielęgnuje kasty; jego prawdziwym kultem jest kult Odina; tylko teraz bóg mordów zmienił imię i nazywa się Państwo.
Zatrzymał się na chwilę Czernow, jak gdyby chcąc przypatrzeć się lepiej zdumieniu swoich towarzyszy; poczem rzekł z prostotą:
— Ja jestem chrześcijaninem.
Argensola, który znał jego pojęcia i dzieje, zdumiał się jeszcze bardziej, a Juljan utwierdził się w swoich podejrzeniach:
— Stanowczo ten Czernow jest pijany.
— To prawda — ciągnął ów dalej —- że niewiele się troszczę o Boga i nie wierzę w dogmaty; ale moja dusza jest chrześcijańska, jak wszystkich rewolucjonistów. Filozofja współczesnej demokracji jest chrześcijanizmem świeckim. Socjaliści kochają pokornych, potrzebujących, słabych. Bronimy ich praw do życia i dobrobytu podobnie, jak wielcy apostołowie religji, którzy w każdym nieszczęśliwym widzieli brata. My żądamy szacunku dla ubogiego w imię sprawiedliwości, tamci proszą o to samo w imię miłosierdzia. To jedno nas dzieli. Ale jedni i drudzy pragniemy, aby ludzie sposobili się społem do lepszego życia; aby silny poświęcał się dla słabego; potężny dla maluczkiego i by świat cały dążył do braterstwa i możliwie największej równości.
Tu Czernow streścił pokrótce dzieje ludzkich pożądań:
— Myśl grecka zaprowadziła dobrobyt na ziemi; ale tylko dla niektórych, dla obywateli jej drobnych państewek, dla ludzi wolnych, pozostawiając nędzy niewolników i barbarzyńców, których była większość. Chrzęścijanizm, religja maluczkich, przyznawał wszystkim prawo do szczęśliwości, ale tę szczęśliwość umieszczał w niebie, daleko od tego świata „doliny łez“. Rewolucja i jej spadkobiercy socjaliści, pokładają szczęście w natychmiastowych rzeczywistościach ziemi, podobnie jak starożytni; i czynią jej uczestnikami wszystkich ludzi, podobnie jak chrześcijanie.
— Gdzież jest chrześcijanizm obecnych Niemiec? Więcej jest ducha chrześcijańskiego w socjalizmie świeckiej Republiki francuskiej, opiekunki słabych, niż w religijności junkrów, konserwatystów. Niemcy sfabrykowały sobie Boga na podobieństwo swoje i, gdy wierzą, że go wielbią, wielbią tylko własny wizerunek. Bóg niemiecki jest odbiciem niemieckiego Państwa, które uważa wojnę jako pierwszy obowiązek narodu i najszlachetniejsze z jego zadań! Inne ludy chrześcijańskie, gdy są zmuszone wojować, czują sprzeczność, jaka istnieje pomiędzy ich postępowaniem a Ewangelją, i usprawiedliwiają się okrutną koniecznością obrony. Niemcy twierdzą, że wojna jest miłą Bogu. Znam kazania niemieckie, dowodzące, że Jezus był stronnikiem militaryzmu.
Pycha germańska, przekonywa, że ta rasa jest przeznaczona opatrznościowo do panowania nad światem, jednoczy protestantów, katolików i żydów.
Na szczycie ich dogmatycznych różnic stoi Bóg Państwa, który jest niemiecki; Bóg wojenny, którego Wilhelm nazywa teraz „mój czcigodny sprzymierzeniec“. Religje będą zawsze dążyły do powszechności. Ich celem jest wprowadzić ludzi w stosunki z Bogiem i podtrzymać stosunki pomiędzy wszystkiemi ludźmi. Prusy cofnęły się do barbarzyństwa, stwarzając na swój osobisty użytek drugiego Jehowę, bóstwo wrogie większej części rodzaju ludzkiego, które uważa uroszczenia i ambicje narodu niemieckiego za swoje własne.
Tu Czernow wytłumaczył na swój sposób powstanie tego Boga germańskiego, który jest ambitny, okrutny i mściwy, Niemcy byli chrześcijaninami wczorajszego dnia. Ich chrześcijanizm datował się dopiero od sześciu wieków, nie więcej, podczas, gdy chrześcijanizm innych narodów Europy miał za sobą dziesięć, piętnaście i ośmnaście stuleci. Gdy się skończyły krucjaty, Prusacy żyli jeszcze w pogaństwie. Pycha rasowa, pchając ich do wojny wskrzeszała zmarłe bóstwa. Na podobieństwo starożytnego, germańskiego Boga, który był wodzem militarnym. Niemcy czcili Boga Ewangelji z lancą i puklerzem.
— Chrześcijanizm Berlina nosi kask i buty do konnej jazdy. W danej chwili Bóg widzi się zmobilizowanym podobnie jak każdy Franz, Fritz i Otto, by karał wrogów wybranego narodu. Nic to nie znaczy, że przykazał: „Nie będziesz zabijał“ i że syn jego mówił na ziemi: „Błogosławieni pokój czyniący“. Chrześcijanizm podług kapłanów niemieckich wszystkich wyznań może tylko wpływać na udoskonalenie osobiste ludzi, ale nie powinien wtrącać się w życie Państwa. Bóg państwa pruskiego jest „starym Bogiem niemieckim“ spadkobiercą dzikiej mitologii germańskiej, mieszaniną bóstw łaknących wojny.
I w ciszy alei Rosjanin jął wspominać czerwone postacie nieubłaganych bóstw. Zbudzą się tej nocy, usłyszawszy luby ich uszom szczęk broni i uczuwszy błogi dla ich powonienia, ostry zapach krwi. Ten brutalny bóg o małej główce, pręży muskuły i chwyta za młot, którym miażdży miasta. Wotan ostrzy kopję, która ma za grot błyskawicę a za drzewce piorun. Odin, ów jednooki, oblizuje się łakomie na szczycie swojej góry, oczekując zmarłych wojowników, których stosy nagromadzą się dokoła jego tronu. Rozczochrane Walkirje, dziewice spotniałe i cuchnące wydzielinami z pachwin, zaczynają galopować z chmury na chmurę, podniecając wrzaskiem mężczyzn, aby im dostawiali trupów, zwieszających się jak sakwy z zadów ich skrzydlatych rumaków.
— Religijność germańska — ciągnął dalej Rosjanin, — jest przeczeniem chrystjanizmu. Dla niej ludzie nie są równi przed obliczem Boga. On uznaje tylko silnych i dopomaga im swoim wpływem, by się ważyli na wszystko. Ci, którzy się urodzą słabymi, muszą poddać się lub zniknąć. Narody również nie są równe: dzielą się na narody przewodniczące i narody upośledzone, których przeznaczeniem jest uledz i dać się zawojować tamtym. Nie potrzeba chyba dodawać, że wielkim, przewodniczącym narodem są Niemcy.
Argensola przerwał mu. Pycha niemiecka nie opierała się wyłącznie na swoim Bogu; odwoływała się również do nauki.
— Znam to — przerwał Rosjanin, nie dając mu dokończyć. — Determinizm, nierówność, wybór, walka o byt. Niemcy tak dumne swoją wartością, budują na cudzym gruncie swoje intellektualne pomniki, zapożyczając od cudzoziemców materjał cementujący, ilekroć wznoszą nowe dzieła. Francuz i Anglik, Gobineau i Chamberlain dostarczyli im argumentów do obrony wyższości ich rasy. Z okruchów pozostałych po Darwinie i Spencerze ich stary Haeckel ulepił im „monizm“, doktrynę, która zastosowana do polityki, uświęca naukowo pychę niemiecką i przyznaje im prawo do panowania nad światem, jako że są najsilniejsi.
— Nie, po tysiące razy nie — ciągnął dalej z mocą, po krótkiem milczeniu. — Wszystko to, co się tyczy walki o byt z całym orszakiem towarzyszących jej okrucieństw, musi być prawdą dla gatunków niższych, ale nie może być prawdą dla ludzi. Jesteśmy istotami rozumnemi i postępowemi i musimy wyswobodzić się z fatalności środka, przystosowując go wedle naszej woli. Zwierzę nie zna prawa, sprawiedliwości, współczucia, żyje jako niewolnik swych niemych instynktów. My myślimy; a myśl to znaczy wolność. Silny, aby nim być, nie potrzebuje okazywać się okrutnym; jest jeszcze większym, gdy nie nadużywa swej siły i jest dobrym. Wszyscy mają prawo do życia, skoro się urodzili, i w taki sam sposób, jak istnieją wielcy i mali, pyszni i pokorni; piękni i upośledzeni, muszą żyć i narody wielkie i małe; stare i młode. Celem naszego życia nie jest walka, nie jest mordowanie, bo z kolei zamordują nas, poczem padnie trupem nasz morderca. Ludy cywilizowane, aby dążyć wspólną drogą, muszą przyjąć drogę Europy południowej, urzeczywistniając jak najspokojniejsze i najłagodniejsze pojęcie życia.
Okrutny uśmiech zaigrał na wargach Rosjanina.
— Ale istnieje die Kultur, którą Germanie chcą nam narzucić i która jest wręcz przeciwieństwem cywilizacji. Cywilizacja, to znaczy wytwórczość umysłowa, poszanowanie bliźniego, tolerancja cudzych poglądów, słodycz obyczajów. Die Kultur to działalność Państwa, które organizuje i przyswaja sobie jednostki i społeczeństwa, aby służyły jego posłannictwu. A to posłannictwo polega głównie na wywyższeniu się nad inne Państwa, by je zgnieść swoją wielkością, albo, co na jedno wychodzi, swoją pychą, zaciekłością i przemocą.
Doszli do placu Gwiazdy. Łuk triumfalny dźwigał się w ugwieżdżoną przestrzeń swą ciemną masą. Aleje kreśliły we wszystkich kierunkach podwójne linje świateł. Latarnie, okrążające pomnik, oświetlały jego olbrzymie podstawy i stopy rzeźbionych figur. Wyżej skupiały się cienie, nadając jasnemu pomnikowi czarną zwartość hebanu.
Trzej mężczyźni przeszli plac i Łuk. Znaleźli się pod sklepieniem, powtarzającem echa ich kroków, wyolbrzymiając je. Powiew nocny, wślizgując się do wnętrza budowy, nabierał surowości zimowego tchnienia. Ostre anguły sklepienia bodły swemi śpiczastemi sylwetami ciemny błękit przestrzeni. Instynktownie wszyscy trzej odwrócili głowy, by spojrzeć na Pola Elizejskie, które zostawiali za sobą. Zobaczyli tylko rzekę pomroki, w której pławiły się różańce czerwonych gwiazd pomiędzy dwoma długiemi pasmami wzgórz, będących gmachami. Ale byli doskonale obznajomieni z tą panoramą i bez żadnego wysiłku uprzytomnili sobie w ciemności majestatyczną pochyłość alei, podwójny szereg pałaców, plac Zgody w głębi z jego egipskim szczytem, grupy roślinności Tuillerji.
— To jest piękne — rzekł Czernow, który widział coś więcej niż cienie. — Cała cywilizacją, która kocha pokój i słodycz życia przeszła tędy.
Nagłe wspomnienie przemknęło przed oczyma Rosjanina. Często po drugiem śniadaniu spotykał w tem miejscu krępego, zażywnego mężczyzną o rudej brodzie i dobrodusznych oczach. Wyglądał jak olbrzym, zatrzymany w połowie swego rozrostu. Towarzyszył mu pies. To był Jaurés, jego przyjaciel Jaurés, który przed pójściem do Izby, szedł tędy piechotą ze swego domu na Passy.
— Lubił przystawać tu, gdzie teraz stoimy. Przyglądał się alejom, dalekim ogrodom, całemu Paryżowi, który przedstawia się tak wspaniale z tej wysokości. I mówił do mnie wzruszony: „To przepyszne. Jedna z najpiękniejszych perspektyw, jakie można widzieć w świecie“. Biedny Jaurés!
I wskutek skojarzenia wyobraźni przypominał sobie swego rodaka Michała Bakunina, drugiego rewolucjonistę, ojca anarchizmu, płaczącego na koncercie podczas wykonywania symfonji Beethowena z chórami pod batutą swego młodego przyjaciela, który się nazywał Ryszard Wagner: „Gdy przyjdzie nasza rewolucja“ wołał ten, ściskając rękę mistrza, i zginie wszystko, co teraz istnieje, trzeba będzie ocalić to za wszelką cenę“.
Czernow otrząsnął się ze wspomnień, aby rozejrzeć się dokoła i rzec ze smutkiem:
— Oni przeszli tędy.
Ilekroć mijał Łuk, ten sam obraz wstawał mu w pamięci „Oni“ to były tysiące kasków, błyszczących w słońcu; tysiące grubych butów, podnoszących się razem z mechaniczną sztywnością, krótkie trąbki, pikuliny, płaskie bębenki, wstrząsające uroczystą ciszą pomnika, marsz wojenny Lohengrina, rozlegający się w pustych alejach przed pozamykanymi domami.
Jego, chociaż cudzoziemca, pociągnął ten pomnik tym urokiem starych budowli z zaklętą w nich chwałą przodków. Nie chciał wiedzieć, kto go wzniósł, Ludzie budują, sądząc, że utrwalają jakąś ideję na czasie, która schlebia ich dumie. Potem przychodzi ludzkość o szerszym widnokręgu myśli, zmienia znaczenie dzieła, podnosi je, uszlachetnia, pozbawiając pierwotnego egoizmu. Posągi greckie, wzory najwyższej piękności, były pierwotnie wizerunkami bóstw, jakie pobożność owych czasów czciła. Myśląc o wielkości Rzymian, wszyscy widzą w wyobraźni olbrzymie Koloseum, przybytek mordów, albo łuki wznoszone na cześć idiotycznych cezarów. Dzieła pamiątkowe narodów mają dwa znaczenia: wewnętrzne i bieżące, jakie im dawali ich twórcy i zewnętrzne, ogólnego znaczenia, udzielanego nu przez wieki, które czyniły z nich symbole.
— Łuk Triumfalny — ciągnął dalej Czernow — jest francuski wewnętrznie z powodu nazw bitew i nazwisk generałów, co podlegają krytyce. Zewnętrznie jest pomnikiem narodu, który stworzył największą z rewolucji, i wszystkich narodów, które wierzą w wolność.
Uczczenie człowieka znajduje się tam niżej w kolumnie na placu Vendôme. Tu niema nic indywidualnego. Jego twórcy wznieśli go na pamiątkę wielkiej Armji, a tą Wielką Armją był zbrojny lud, roznoszący rewolucję po całej Europie. Artyści, którzy są wielkimi intuistami, przeczuli prawdziwe znaczenie tego dzieła. Wojownicy Rude'a, śpiewający Marsyljankę w grupce, jaką mamy na lewo, nie są żołnierzami z zawodu; to uzbrojeni obywatele, którzy idą spełniać swe szczytne i gwałtowne czyny. Ich nagość każe mi widzieć w nich sankinlutów w greckim hełmie... Tu jest coś więcej niż ciasna i samolubna chwała jednego narodu. My wszyscy w Europie budzimy się do nowego życia, dzięki tym krzyżowcom wolności. Ludy wywołują obrazy w mojej myśli. Jeśli przypominam sobie Grecję, widzę kolumnady Partenonu, Roma, władczyni świata, to Koloseum i Łuk Trajana; Francja rewolucyjna to Łuk Triumfalny.
Była też czemś więcej, według Rosjanina. Przedstawiała wielki odwet historyczny: narody Południa, tak zwane rasy łacińskie, odpowiadające po wiekach za najście, które obaliło potęgę Rzymu, ludzie Mediteranji, wkraczający jako zwycięzcy na ziemie dawnych barbarzyńców. Zmietli przeszłość niby fala niszczycielska, żeby cofnąć się natychmiast. Wielki przypływ wyrzuca wszystko, co niosą jego wnętrzności, jak pewne rzeki, które, zalewając, użyźniają. A po cofnięciu się ludzi, pozostał grunt, użyźniony nowymi i szlachetnymi ideałami.
— A jeżeli oni wrócą — dodał Czernow z gestem niepokoju. — Jeżeli na nowo deptać będą te bruki!... Wtedy byli to biedacy, oszołomieni swoją nagłą fortuną, którzy przeszli tędy jak wieśniak przez salon. Poprzestali na pieniądzach w kieszeni — i dwóch prowincjach, aby uwieczniły ich zwycięstwo, Ale teraz to nie będą tylko żołnierze, ci, co idą na Paryż. W ogonie wojsk kroczą gniewne zastępy; panowie profesorowie, niosąc u boku baryłeczkę wina z prochem, które oszałamia barbarzyńcę, wina der Kultur. A w furgonach jedzie również ładunek olbrzymi naukowej dzikości nowa filozofja, która wysławia siłę jako zasadę i uświęcenie wszystkiego, przeczy wolności, unicestwia słabego i podporządkowywa świat cały władzy cząstki wybrańców Boga, wybrańców dlatego tylko, ze rozporządzają szybszymi i pewniejszymi środkami uśmiercania. Ludzkość powinna drżeć o swoją przyszłość, jeżeli raz jeszcze rozlegną się pod tem sklepieniem buty germańskie, kroczące w takt marsza Wagnera lub jakiegokolwiek Kapellmeister'a pułkowego.
Oddalili się od Łuku i szli przez avenue Victor Hugo. Czernow postępował w milczeniu, Jak gdyby zdjęty smutkiem na myśl o owym przypuszczalnym pochodzie. Nagle przemówił na głos, idąc za biegiem swoich myśli.
— A gdyby nawet weszli — cóż stąd. Nie umrze przez to Prawo. Może uledz zaćmieniu, ale się odradza; może być zapomnianem, podeptanem, ale przez to nie przestaje istnieć i wszystkie szczere dusze uznają je jako jedyną regułę życia. Naród szaleńców chce postawić przemoc na piedestale, na którym inni umieścili Prawo. Daremny trud. Dążeniem ludzi będzie wiecznie, aby istniała coraz większa wolność, coraz większe braterstwo, coraz większa sprawiedliwość.
To zapewnienie zdawało się uspakajać Rosjanina. On i jego towarzysze zaczęli mówić o widoku, jaki przedstawiał Paryż, gotujący się do wojny. Czernow ubolewał nad wielkiemi klęskami, jakie pociągnie za sobą ta katastrofa; nad tysiącami i tysiącami domowych tragedji, rozgrywających się w tej chwili. Na pozór nic się nie zmieniło. W śródmieściu i dokoła dworców wrzał nadzwyczajny ruch; ale reszta olbrzymiej stolicy nie zdradzała żadnego przewrotu w swem życiu, samotna ulica wyglądała tak samo jak każdej innej nocy. Wietrzyk poruszał zlekka liśćmi drzew. Uroczysty spokój panował w przestrzeni. Domy spały; ale poza zamkniętemi oknami odgadywało się bezsenność zaczerwienionych oczu; oddech piersi, dyszących obawą bliskiego niebezpieczeństwa; drżenie rąk przygotowujących wojenną odzież, a także ostatni uścisk miłosny i pocałunki, rozpływające się we łzach.
Czernow przypomniał sobie swoich sąsiadów, tę parę małżeńską zajmującą drugie mieszkanie za pracownią. Już tam nie dźwięczało pianino. Rosjanin dosłyszał był odgłosy sprzeczki, trzask drzwi zamkniętych gwałtownie i kroki mężczyzny wychodzącego w nocy na ulicę, by uciec od kobiecych szlochań. Rozpoczynał się tam dramat; dramat pospolity, powtórzenie tylu innych, rozgrywających się w tej samej chwili.
— Ona jest Niemką — dodał Czernow. — Nasza odźwierna wywąchała dobrze jej narodowość. On już teraz powędrował do swego pułku. Ubiegłej nocy nie mogłem prawie zmrużyć oka. Słuchałem jej jęków przez ścianę; powolnego rozpaczliwego płaczu istoty opuszczonej i głosu mężczyzny, który napróżno chciał jej nakazać milczenie... Jakaś ulewa smutków spada na świat.
Dzisiejszego wieczora, wychodząc z domu, spotkał ją na schodach. Wyglądała jak zupełnie inna kobieta, postarzała się jak gdyby wciągu kilku godzin przeżyła piętnaście lat. Napróżno usiłował dodać jej otuchy: zalecając, by znosiła pogodnie nieobecność męża i nie wyrządzała przez to krzywdy drugiej istocie, którą nosi pod sercem.
Bo ta nieszczęśliwa ma zostać matką. Kryje swój stan z pewną wstydliwością, ale widziałem ją przez okno jak szyła dziecinną bieliznę.
Kobieta słuchała go, jakby nie słysząc. Słowa były bezsilne wobec jej rozpaczy. Umiała tylko wybełkotać, jak gdyby mówiąc do samej siebie:
— Ja, Niemka... On porzuca mnie... musi porzucić... sama... sama na zawsze!
— Myśli o swojej narodowości, która go od niej dzieli; myśli o obozie koncentracyjnym, gdzie go zaprowadzą jej rodacy. Strachem ją przejmuje osamotnienie w kraju wrogim, który się musi bronić przed najściem jej współziomków... I wszystko to, kiedy ma zostać matką. Ile niedoli!.. Ile cierpień!
Doszli na ulicę de la Pompe i przy wejściu do domu, Czernow pożegnał towarzyszy, by wejść tylnymi schodami do siebie. Ale Juljan chciał przedłużyć rozmowę. Lękał się zostać sam na sam z przyjacielem, na pastwę przeciwności, jakich obaj doznali. A przytem rozmowa z Rosjaninem zajęła go. Pojechali wszyscy trzej windą. Argensola napomknął coś o sposobności odkorkowania butelki, jednej z wielu, jakie przechowywał w kuchni. Czernow będzie mógł wrócić do siebie przez drzwi pracowni na tylne schody.
Szyby obszernego oszklenia były otwarte jak również okienka, wychodzące na wewnętrzny dziedziniec. Bezustanny powiew poruszał firankami, chwiejąc staroświeckiemi latarniami, chorągiewkami i innemi ozdobami romantycznej pracowni.
Trzej mężczyźni obsiedli stolik tuż przy oknie, zdala od świateł, palących się w głębi obszernej komnaty. Siedzieli w półcieniu, zwróceni plecami do wnętrza. Przed sobą mieli przeciwległe dachy i olbrzymi prostokąt błękitnej pomroki, upstrzonej chłodnymi punkcikami gwiazd. Światła miejskie zabarwiały przestrzeń krwawym odblaskiem.
Wypił dwa kieliszki Czernow, smakując mlaskaniem języka dobroć napoju. Wszyscy trzej milczeli, trwożnem i zachwyconem milczeniem, jakie majestat nocy narzuca ludziom; oczy ich wędrowały z gwiazdy na gwiazdę, układając je w linje idealne, tworzące trójkąty i kwadraty fantastycznej nieregularności. Chwilami migotliwy blask jakiejś gwiazdy zdawał się zahaczać o ich spojrzenie i trzymać je w hypnotycznem zawieszeniu. Rosjanin — nie otrząsając się z zadumy — nalał sobie nowy kieliszek. Poczem uśmiechnął się z okrutną ironją. Jego brodate oblicze przybrało wyraz tragicznej maski, ukazujące się wśród dekoracji nocy.
— Co pomyślą tam w górze o ludziach? — szepnął. — Czy będzie powiadomiona jaka gwiazda o tem, że istniał Bismarck? Czy dowiedzą się planety o boskiem posłannictwie narodu germańskiego?
I zaczął się śmiać!
Coś dalekiego i nieokreślonego wstrząsnęło ciszą nocną, wydobywająca się z głębi jednej ze szczelin, przerzynających olbrzymią płaszczyznę dachów. Wszyscy trzej wyciągnęli szyje, aby lepiej słyszeć.
Były to głosy.
Męski chór śpiewał hymn prosty, monotonny i poważny. Tamci odgadywali go raczej myślą niż rozróżniali słuchem. Niektóre oderwane dźwięki, dochodzące wyraźniej przy silniejszym powiewie wietrzyka, pozwoliły Argensoli uchwycić melodję krótką, przerywaną wykrzyknikami, prawdziwe pieśń wojenna:
C’est l’Alsace et la Lorraine
C’est l’Asace qu’it revus faut
Oh! oh! oh! oh! oh!
Nowa gromada mężczyzn szła gdzieś w głębi ulicy, kierując się na dworzec, w stronę bramy wojny. Musieli być z zewnętrznych dzielnic, może nawet z obozu, a przechodząc Paryż, pogrążony w ciszy, uczuli chęć wyśpiewać wielkie narodowe pragnienie, by ci, którzy czuwali poza ciemnemi oknami, odetchnęli spokojniej, wiedząc, że nie są sami.
— Tak samo jak w operach — rzekł Juljan, łowiąc uchem ostatnie dźwięki niewidzialnego chóru, który ginął... ginął gdzieś pochłonięty przestrzenią i tchnieniem nocy.
Czernow pił wciąż, ale z roztargnieniem, wlepiając wzrok w czerwonawą poświatę, unoszącą się nad dachami.
Odgadli obaj przyjaciele jego umysłowy trud w ściągnięciu czoła i głuchych pomrukach, jakie mu się wymykały, niby echa wewnętrznego monologu. On zaś jął nagle mówić bez żadnego przejścia od milczenia do słowa, jak gdyby przedłużając głośno bieg swoich myśli.
— A kiedy za kilka godzin wejdzie słońce, ujrzy świat cwałujących przez jego pola czterech jeźdźców, wrogów ludzi... Już ich wściekłe konie rżą z niecierpliwości, już ich przeklęci jeźdźcy zbierają się i zamieniają ostatnie słowa, zanim wskoczą na siodła.
— Cóż to za jeźdźcy? — zapytał Argensola.
— Ci, którzy poprzedzają Bestję.
Ta odpowiedź wydała się obu przyjaciołom również niezrozumiałą, jak poprzednie słowa. Juljan powtórzył znów sobie w duchu: — upił się.
Ale ciekawość przemogła; więc ponowił:
— A jakaż to Bestja?
Rosjanin popatrzył na niego, jakby zdziwiony tem zapytaniem. Zdawało mu się, że mówił głośno, od samego początku swych rozmyślań.
— Bestja Apokalipsy.
Nastało milczenie; ale lakomizm Czernowa nie potrwał długo, miał potrzebę wyrazić swe uwielbienie dla marzyciela z wyspy Patmos. Poeta potężnych i zawiłych widzeń wywierał po przez dwa tysiące lat czasu wpływ na tym rewolucjoniście-mistyku, zabłąkanym na ostatniem piętrze paryskiego domu. Wszystko to przeczuł Ś-ty Jan Ewangelista. Jego gorączkowe marzenia, niepojęte dla ogółu, zawierały w sobie tajemnicę wszelkich wydarzeń ludzkich.
I Czernow jął opisywać Apokaliptyczną Bestję, wynurzającą się z morskich otchłani. Była podobna do lamparta, nogi miała niedźwiedzia, a paszczę lwa. Miała siedm głów i dziesięć rogów. Z rogów zwieszało się dziesięć djademów, a na każdej z siedmiu głów wypisane były bluźnierstwa. Bluźnierstw tych nie wymienił Ewangelista, może dlatego, że były różne, stosownie do epoki, zmieniając się co tysiąc lat, kiedy Bestja ukazywała się na nowo. Rosjanin czytał te, które płonęły teraz na głowach potwora: bluźnierstwo przeciw ludzkości, przeciw sprawiedliwości, przeciw wszystkiemu, co czyni życie człowieka znośnem i „Siła jest wyższą niż prawo“; „Słaby nie powinien istnieć“; „Bądźcie twardzi, jeżeli chcecie być wielcy“. A Bestja przy całej swej potworności rości sobie pretensje do rządzenia światem i wymaga, by oddawali jej cześć.
— Ale tych czterech jeźdźców? — zapytał znowu Juljan.
Czterech jeźdźców poprzedzało zjawienie się Bestji w widzeniach św. Jana. Baranek złamał siedem pieczęci księgi tajemniczej w obecności wielkiego tronu, na którym siedział ktoś, kto wyglądał jak gdyby uczyniony z jaspisu. Tęczowy łuk tworzył dokoła, jego głowy baldachim szmaragdów. Dwadzieścia cztery tronów stało półkręgiem, a na nich siedziało dwunastu starców w białych szatach i złotych koronach. Czworo olbrzymich zwierząt, pokrytych oczami i o sześciu skrzydłach strzegło największego tronu. Dźwięki trąb powitały złamanie pierwszej pieczęci
— Patrz! — krzyknął jeden zwierz stentorowym głosem na poetę-jasnowidza.
I ukazał się pierwszy jeździec na białym koniu. W ręku miał łuk, a na głowie koronę. Według jednych był to Podbój i według innych Mór. Mógł być jednym i drugim. Nosił koronę, to wystarczało dla Czernowa.
— Ukaż się! wrzasnął drugi zwierz, poruszając tysiącem swych oczu.
Z drugiej złamanej pieczęci wyskoczył czerwony koń! Jego jeździec wywijał olbrzymim mieczem nad głową. To była Wojna. Spokój uciekał ze świata przed jego wściekłym galopem, ludzie mieli tępić się wzajemnie.
Przy złamaniu trzeciej pieczęci, następny z uskrzydlonych zwierząt, huknął jak grzmot.
— Pojaw się!
I Jan ujrzał czarnego konia. Jego jeździec trzymał w ręku wagi, aby ważyć pożywienie ludzi. To był Głód.
Czwarty zwierz powitał rykiem złamanie czwartej pieczęci
— Wyskocz!
I ukazał się czwarty jeździec na koniu maści wyblakłej. Była to Śmierć, a daną jej była moc zjawiania się ludziom przez miecz, przez głód, przez mór, i przez dzikie bestje.
Czterech jeźdźców puściło się szalonym, miażdżącym pędem, tratując po głowach wystraszonej ludzkości.
Tu Czernow opisał czterech katów ziemi tak dokładnie, jak gdyby na nich patrzył. Jeździec na białym koniu miał szatę jaskrawą i barbarzyńską. Jego wschodnia twarz krzywiła się szpetnie, jak gdyby węszył trupy. Podczas gdy rumak jego galopował, on naciągał łuk, by z niego wypuszczać zarazę. Na plecach podskakiwał mu kołczan z bronzu, pełen zatrutych strzał, mieszczących w sobie zarodki wszystkich chorób i tych, które nawiedzają ludzi spokojnych w ich domowem zaciszu, i tych, które zajątrzają rany żołnierza na polu walki.
Drugi jeździec, ten, który dosiadał czerwonego rumaka, wywijał olbrzymim, obosiecznym mieczem, nad zjeżonymi gwałtownością pędu włosami. Był młody, ale brwi groźnie ściągnięte i wykrzywione usta nadawały mu wyraz nieubłaganej wściekłości. Szaty jego, rozwiane w galopie, odsłaniały atletyczną muskulaturę.
Trzeci jeździec, stary, łysy, i straszliwie chudy trząsł się na spiczastym grzbiecie czarnego konia. Jego kościste nogi ściskały zapadłe boki wynędzniałej szkapy. Wyschłą ręką pokazywał wagę, symbol skąpej żywności, która miała dosięgnąć ceny złota.
Kolana czwartego jeźdźca, kanciaste jak ostrogi, bodły żebra wyblakłego konia. Poprzez jego pergaminową skórę rysowały się kości i wiązania szkieletu. Sardoniczny uśmiech zniszczenia wykrzywiał jego trupią twarz. Cienkie jak patyki race wywijały olbrzymią kosą. Ze spiczastych ramion zwieszał się strzęp całuna.
I wściekła kawalkada czterech jeźdźców przeleciała jak huragan po bezmiernej rzeszy ludzkiej. Niebo nad ich głowami nabierało sinego odblasku zachodu. Straszliwe, bezkształtne potwory fruwały w prostopadłych skrętach dokoła tej razii, niby wstrętny orszak. Ludzkość oszalała ze strachu, uciekała na wszystkie strony, słysząc tętent rumaków Moru, Wojny, Głodu i Śmierci. Mężczyźni i kobiety, młodzi i starzy potrącali się i padali na ziemię we wszystkich możliwych postawach przerażenia, zdumienia i rozpaczy. A konie: biały, czerwony, czarny i wyblakły tratowały ich swemi nieubłaganemi kopytami: siłacz słyszał chrzęst własnych, potrzaskanych żeber, konało dziecko, przytulone do piersi matczynej, starzec zamykał na zawsze powieki z jękiem niemowlęcia.
— Bóg usnął i zapomniał o świecie — ciągnął dalej Rosjanin. — Nieprędko się obudzi, a podczas jego snu czterech jeźdźców, wasalów Bestji, uganiać będzie po ziemi, jako jej jedyni władcy.
Mówiąc, podniecał się własnemi słowami. Wstał z krzesła i zaczął chodzić po pracowni wielkim krokiem. Jego własny opis czterech klęsk, jakie się objawiły posępnemu poecie, wydał mu się niedołężnym. Wielki malarz nadał cielesne kształty tym straszliwym widziadłom.
— Mam książkę — szepnął Czernow — cenną książkę.
I nagle wybiegł z pracowni, kierując się ku tylnym schodom, aby wejść do swego mieszkania. Chciał przynieść książkę i pokazać ją przyjaciołom. Argensola towarzyszył mu. Wkrótce potem wrócili obaj z owem dziełem. Pozostawili wszystkie drzwi otwarte za sobą. Powstał stąd silny przeciąg.
Czernow położył na stoliku pod lampą swą cenną księgę. Było to dzieło wydrukowane w 1511 roku z tekstem łacińskim i rycinami. Juljan przeczytał tytuł: Apocalipsis cum figuris. Twórcą rycin był Albrecht Dürer, a były one dziełem jego młodości, kiedy mistrz miał dopiero dwadzieścia siedm lat.
Trzej przyjaciele wpatrywali się z podziwem w staloryt, przedstawiający wściekłą jazdę apokaliptycznych jeźdźców. Straszliwa czwórka pędziła z zawrotną szybkością na swych fantastycznych rumakach, tratując ludzkość, oszalałą z przerażenia.
Lecz nagle stało się coś, co wyrwało tych trzech mężczyzn z zachwytu: coś nadzwyczajnego, nieujętego, jakiś wielki hałas, który zdawał się wpadać im prosto do mózgu, omijając uszy: jakiś wstrząs serca. Instynktownie uczuli, że zaszedł jakiś niezwykły wypadek.
Stali w milczeniu, spoglądając na siebie; w milczeniu, trwającem sekundę zaledwie, a zdającem się nie mieć końca.
Przez otwarte drzwi wtargnął jakiś szum trwożny, pochodzący z dziedzińca: podnoszono rolety, spieszne kroki na różnych piętrach, okrzyki zdziwienia i trwogi.
Wszyscy trzej podbiegli instynktownie ku wewnętrznym oknom, Ale Rosjanin wpół drogi doznał nagłego przeczucia.
— Moja sąsiadka... To musi być moja sąsiadka..
Może się zabiła...
Wychyliwszy się, zobaczyli na dole światło i ludzi, którzy kręcili się dokoła jakiegoś kształtu rozciągniętego na flizach. I błyskawicznie zaludniły się wszystkie okna. Była to noc bezsenna, noc nerwowego napięcia, w którą wszyscy czuwali
— Zabiła się — rzekł jakiś głos, który zdawał się wychodzić z jakiejś studni. — To Niemka się zabiła.
I słowa odźwiernej przebiegły z okna do okna aż do ostatniego piętra.
Rosjanin pokiwał głową ze szczególnym wyrazem. Nieszczęśliwa nie uczyniła sama z siebie tego śmiertelnego skoku. Ktoś był świadkiem jej rozpaczy, ktoś ją popchnął...
Jeźdźcy!... Czterech Jeźdźców Apokalipsy! Już dosiedli rumaków; już zaczęli swą obłędną, nieubłaganą jazdę.
Ślepe siły zła, zwolnione z łańcuchów, miały swobodnie hasać po świecie.
Zaczynało się męczeństwo ludzkości pod dziką kawalkadą czterech wrogów.
I
Pierwszem uczuciem starego Desnoyersa było zdziwienie, gdy przekonał się, że wojna jest nieunikniona. Ludzkość zwarjowała. Byłaż możliwą wojna przy tylu kolejach żelaznych, tylu okrętach handlowych, tylu maszynach, takiej działalności, rozwiniętej na powierzchni ziemi i w jej wnętrzu? Narody zrujnują się na zawsze. Były przyzwyczajone do potrzeb i wydatków, jakich nie znano jeszcze przed stu laty. Kapitał był władcą świata, a wojna miała go uśmiercić; ale z kolei ona sama zginie po paru miesiącach z braku pieniędzy na jej podtrzymanie. Dusza Desnoyers'a, dusza człowieka interesów, oburzała się na te setki tysięcy miljonów, jakie ta warjacka awantura miała puścić z dymem.
A ponieważ jego oburzenie musiało skupić się na czemś bezpośredniem, uczynił więc odpowiedzialnymi za to warjactwo swoich własnych rodaków. Tyle gadać o „odwecie!“ Tak się troszczyć przez dwadzieścia cztery lata o dwie utracone prowincje, kiedy naród był posiadaczem olbrzymich i nieużytecznych obszarów na innych lądach!... Okażą się wnet skutki takiej rozjątrzonej i hałaśliwej głupoty.
Wojna znaczyła dla niego klęskę natychmiastową. Nie miał wiary w swój własny kraj; epoka Francji minęła. Teraz triumfatorami były narody Północy; a przedewszystkiem te Niemcy, którym przyjrzał się zblizka, podziwiając z pewnym przestrachem ich karność, ich twardą organizację. W dawnym robotniku ozwał się samozachowawczy egoistyczny instynkt tych wszystkich, którym udało się zebrać miljony. Desnoyers lekceważył ideały polityczne, ale przez klasową łączność potakiwał w ostatnich latach wszystkim utyskiwaniom na skandale rządu. Jak sobie zdoła poradzić zepsuta i zedezorganizowana Republika z mocarstwem najsilniejszem i najlepiej urządzonem na ziemi?
— Idziemy na śmierć! — mówił sobie Desnoyers — pewniej niż w 70-ym roku! Przyjdzie nam patrzeć na rzeczy okropne!
Ład i zapał, z jakim Francuzi stawiali się na wezwanie Rządu, przeobrażając się w żołnierzy, wprawił go w ogromne zdumienie. Pod wpływem tego moralnego wstrząśnienia zaczynał w coś wierzyć. Ogół był dobry; lud, jak za dawnych czasów, waleczny. Przez czterdzieści cztery lat obaw i niepokojów zakwitły starożytne cnoty. Ale wodzowie? Gdzie byli wodzowie, aby poprowadzić na zwycięstwo?
Wielu powtarzało to pytanie. Bezwład demokratycznego rządu i pokój utrzymywały kraj w zupełnej nieświadomości na punkcie wodzów. Wszyscy widzieli, jak się tworzyły armje; mało kto znał generałów.
Wkrótce jednak jedno nazwisko zaczęło przechodzić z ust do ust: „Joffre! Joffre!...“ Przed pierwszymi jego portretami, jakie się ukazały, gromadziły się tłumy. Desnoyers przypatrywał mu się uważnie:
— Ma wygląd zacnego człowieka.
Poważne i pogodne oblicze generała Republiki wywarło dodatnie wrażenie na tym zwolenniku ładu i praworządności. Uczuł nagle wielką ufność, jaką budzą dyrektorowie banków, przedstawiający się pokaźnie. Takiemu panu można powierzyć swoje interesa bez obawy, aby palnął jakie głupstwo.
Powódź zapału i wrażeń zagarnęła wreszcie i Desnoyers'a. Jak wszyscy, co go otaczali, przeżywał minuty, które były godzinami i godziny, które wlokły się jak lata. Wypadki tłoczyły się jedne na drugie, w ciągu tygodnia cały świat otrząsł się z długiego odrętwienia pokoju. Stary spędzał dnie na ulicy, pociągany magnetycznie widokiem cywilnych, tłumów, witających nowe tłumy umundurowane, które szły na wojnę.
Wieczorami przypatrywał się na bulwarach manifestacyjnym pochodom. Trójkolorowa chorągiew powiewała w blasku elektrycznych latarni. Natłoczone publicznością kawiarnie wylewały przez usta swych oświetlonych drzwi i okien melodyjne fale patriotycznych piosenek. Nagle otwierał się tłum środkiem ulicy, brzmiały ogłuszające wiwaty i oklaski. To przechodziła cała Europa — cała Europa, oprócz dwóch mocarstw, pozdrawiająca zagrożoną Francję. Przeciągały sztandary różnych krajów, migając wszystkiemi barwami tęczy, a za niemi Rosjanie o jasnych mistycznych oczach; Anglicy z odkrytemi głowami, śpiewający religijne, poważne pieśni; Grecy i Rumuni o orlich profilach; biało-różowi Skandynawowie; Amerykanie Północny z hałaśliwością, nieco pustego zapału; Hebrajczycy bez ojczyzny, przyjaciele kraju rewolucyj równościowych; Włosi, zawadjaccy jak chór bohaterskich tenorów; Hiszpanie i Amerykanie Południa, niezmordowani w okrzykach. Byli to studenci i wyrobnicy, doskonalący swą wiedzę w szkołach i warsztatach; zbiegowie, którzy uczepili się gościnnej nawy Paryża jak rozbitki wojen i rewolucji.
Ich okrzyki nie miały urzędowego znaczenia. Wszyscy ci ludzie szli, ulegając samorzutnemu porywowi, pragnąc okazać Republice swą miłość. I Desnoyers, wzruszony tym widokiem mówił sobie, że Francja była jeszcze czemś na świecie; że wywierała wciąż moralny wpływ na narody i że jej radości i nieszczęścia obchodziły ludzkość.
— W Berlinie i Wiedniu — myślał — krzyczą również z zapału w tej chwili. Ale tylko miejscowi, nikt więcej... Żaden cudzoziemiec z pewnością nie bierze ostentacyjnie udziału w ich manifestacjach.
Naród Rewolucji, upominający się o Prawa Człowieka, zbierał teraz owoc wdzięczności tłumów. I Desnoyers zaczął doznawać jakby wyrzutów sumienia wobec zapału cudzoziemców, niosących swą krew w ofierze Francji. Wielu ubolewało, że Rząd opóźnił o dwadzieścia dni przyjęcie ochotników, dopóki nie skończą się czynności mobilizacyjne. A on, który urodził się Francuzem, wątpił przed kilku godzinami o własnym kraju!
Pewnego dnia prąd ogólny porwał go i zaniósł na Dworzec Wschodni. Niezliczone rzesze tłoczyły się przed żelaznem oparkanieniem, rozlewając się jak strumienie po najbliższych ulicach. Dworzec, który nabierał znaczenia historycznego miejsca wyglądał jak wązki tunel przez który miała werżnąć się cała rzeka, burząc się i rozbijając o jego ściany. Część uzbrojonej Francji rwała się tem wyjściem z Paryża ku polom walki na granicy.
Desnoyers był tu tylko w swojem życiu dwa razy; jadąc do Niemiec i wracając stamtąd. Teraz inni udawali się w tę samą drogę. Tłumy publiczności napływały z krańców miasta, by patrzeć jak znikają w głębi dworca masy ludzkie o geometrycznych konturach, jednakowo przybrane, wśród błyskawic stali i przy towarzyszeniu metalicznych szczęków. Środkowe szklane otwory, błyszczące w słońcu jak ogniste paszcze chłonęły i chłonęły ludzi. Nocą trwał ten przypływ przy świetle elektrycznych latarń. Bramami przechodziły tysiące i tysiące koni; ludzi zakutych w żelazo i z długiemi włosami, zwieszającemi się z pod hełmu, na podobieństwo błędnych rycerzy minionych wieków; olbrzymie skrzynie, służące za klatki kondorom powietrznej służby; różańce armat wązkich i długich, pomalowanych na szaro, opatrzonych stalowemi osłonami, podobniejszych do narzędzi astronomicznych niż do paszcz śmierci; nieprzebrane mnóstwo czerwonych kepi poruszających się w takt marszu i szeregi, nieskończone szeregi karabinów, jednych czarnych i tępych, podobnych do posępnych rzędów trzcin, innych najeżonych bagnetami, wyglądającymi jak błyszczące kłosy. A ponad temi ruchomemi łanami stalowych zbóż, chorągwie pułków, trzepotały się w powietrzu jak barwne ptaki o piersi białej, z przedniem skrzydłem czerwonem, drugiem niebieskiem ze złotą opaską na szyi; a w górze żelazo lanc, godzące w chmury.
Z wycieczek tych wracał do domu don Marceli, cały roztrzęsiony i zdenerwowany, jak człowiek, który patrzył na rzeczy głęboko wzruszające. Wbrew swemu upartemu charakterowi, sprzeciwiającemu się zawsze uznaniu własnych błędów stary zaczynał wstydzić się swych dawniejszych wątpliwości. Lud żył; Francja była wielkim narodem; pozory wprowadziły go w błąd jak wielu innych, — Być może, iż większość jego rodaków była lekkomyślną i niepamiętliwą, hołdującą zbytnio rozkoszom życia, ale kiedy wybiła godzina niebezpieczeństwa wszyscy spełniali swą powinność z prostotą, obywając się bez twardego nakazu, jakiemu ulegają niechętnie narody, ujęte w karby żelaznych organizacji.
Rankiem czwartego dnia mobilizacji, wyszedłszy z domu, zamiast skierować się ku śródmieściu, poszedł w kierunku ulicy de la Pompe. Parę nierozważnych słów Cziczi, zaniepokojone spojrzenie żony i szwagierki nasunęły mu podejrzenie, że Juljan już wrócił z podróży. Uczuł potrzebę zobaczyć zdaleka okna pracowni, jak gdyby to mogło mu zastąpić wiadomość o synu. I aby usprawiedliwić przed samym sobą tę wyprawę, sprzeciwiającą się jego postanowieniu zapomnienia, przypomniał sobie, że jego stolarz mieszkał na tej samej ulicy.
— Chodźmy zobaczyć Roberta. Już mija tydzień, jak mi obiecał przyjść.
Ten Robert, był to chłopak, który według własnych słów „wyzwolił się z pod tyranji majstra“ i pracował na własną rękę. Izba w suterynie służyła mu za mieszkanie i warsztat. Towarzyszka, którą nazywał swoją „spólniczką“, zajmowała się gospodarstwem i jego osobą; a mały dzieciak, rosnący jak na drożdżach biegał za nią, uczepiwszy się fałd jej spódnicy Desnoyers puszczał płazem Robertowi jego „pomstowania“ na burżujów, ponieważ sprytny chłopak poddawał się wszystkim jego zachciankom niezmordowanego przestawiacza mebli. We wspaniałych apartamentach przy Avenue Victor Hugo, stolarz śpiewał Międzynarodówkę. Desnoyers przebaczał mu to, jak również wielką zuchwałość jego sposobu wyrażania się, na rachunek taniości roboty.
Przyszedłszy do małego warsztaciku, zobaczył Roberta w czapce zsuniętej na ucho, w szerokich welwetowych pantalonach à la mameluque, ciżmach nabijanych gwoździkami i z mnóstwem chorągiewek i kokardek trójkolorowych, poprzypinanych na klapach marynarki.
— Spóźnił się jegomość — rzekł wesoło. — Zamknie się fabryka. Właściciel został zmobilizowany i za parę godzin maszeruje do swego pułku. I pokazał kawałek papieru ręcznie zapisany i przybity na drzwiach jego warsztaciku, na podobieństwo drukowanych kartek, powystawianych we wszystkich zakładach Paryża, jako dowód, że właściciele i pracownicy usłuchali rozkazu mobilizacji.
Nigdy nie było by przyszło na myśl Desnoyersowi, że jego stolarz może się przedzierzgnąć w żołnierza. Wszak buntował się przeciwko wszystkim rozporządzeniom władzy. Nienawidził flic'ów (policjantów) z którymi kułakował się i okładał kijami we wszystkich rozruchach. Militaryzm był jego zmorą. Na wiecach przeciw tyranji Rządu występował jako jeden z najgorliwszych krzykaczy. I ten rewolucjonista szedł na wojnę z największą ochotą, bez żadnego przymusu.
Robert mówił z uniesieniem o pułku, o życiu z kolegami, ze śmiercią o cztery kroki.
— Mam te same przekonania co dawniej, proszę pana — ciągnął dalej, jakgdyby odgadując, co myślał tamten — ale wojna jest wojną i uczy wielu rzeczy; a pomiędzy innemi, że wolności powinien towarzyszyć ład i władza. Trzeba, żeby jeden rozkazywał, a inni słuchali... dobrowolnie, z przekonania... ale niechaj słuchają. Gdy wojna przychodzi, na wszystko człowiek patrzy inaczej, niż kiedy siedzi w domu i robi, co mu się podoba.
Tego wieczora, kiedy zamordowano Jaurés'a, Robert ryczał ze złości, wołając, że następny dzień będzie dniem zemsty. Poleciał do towarzyszy ze swojej sekcji, żeby się dowiedzieć, co zamierzają przeciwko burżujom. Ale wojna miała wybuchnąć. Coś było w powietrzu, co sprzeciwiało się wojnie domowej, co pogrążało w niepamięć osobiste krzywdy, ogniskując wszystkie dusze w jednem dążeniu.
— Przed tygodniem — mówił dalej — byłem antimilitarystą... Jak mi się to wydaje dalekiem!... Jak gdyby upłynął rok. Myślę tak samo jak dawniej: kocham pokój, nienawidzę wojny i podobnie wszyscy towarzysze. Ale my Francuzi nie zaczepialiśmy nikogo, a oto nam grożą; chcą nas ujarzmić... Bądźmy jak dzikie zwierzęta, skoro nas do tego zmuszają, ażeby się dobrze bronić, niechaj nikt nie wychodzi z szeregu; niech wszyscy słuchają... Rewolucja nie wyłącza karności. Przypominam sobie wojska pierwszej Republiki: wszyscy obywatelami, zarówno generałowie, jak prości żołnierze; ale Kleber i inni mieli twardą rękę; umieli dzierżyć władzę i nakazywać posłuszeństwo.
Ten stolarz posiadał pewne wykształcenie. Oprócz dzienników i broszur „ideowych“ czytał wydania zeszytowe Micheleta i innych artystów Historji.
— Wydawszy wojnę wojnie — dodał — będziemy się bili, żeby ta wojna była ostatnią.
To zapewnienie wydało mu się nie dość jasnem, więc mówił dalej:
— Będziemy się bili o przyszłość; umrzemy, aby nasze wnuki nie zaznały tych klęsk. Gdyby zatriumfowali nasi wrogowie, zatriumfuje dalsze trwanie wojny i podbój jako jedyny sposób zwiększenia swej potęgi... Naprzód owładnęliby Europą, a potem resztą świata. Pogromieni, krzywdzeni zbuntowaliby się potem; nowe wojny! My nie chcemy zdobywać! Pragniemy tylko odzyskać Alzację i Lotaryngję dlatego, że były nasze; że ich mieszkańcy chcą wrócić do nas... Nic więcej. Nie będziemy naśladować naszych wrogów, przywłaszczających sobie cudze ziemie i mącąc spokój świata. Mieliśmy dosyć Napoleona, nie potrzeba wznawiać tej awantury. Będziemy się bili za nasze bezpieczeństwo, a jednocześnie za bezpieczeństwo świata, za życie narodów uciśnionych. Gdyby to była wojna zaczepna, przypomnielibyśmy sobie nasz antimilitaryzm. Ale to jest wojna obronna i Rząd nie ponosi za nią winy. Napadnięto nas i wszyscy musimy iść społem i bronić się do upadłego.
Tu stolarz, który był antiklerykałem, okazał szlachetną tolerancję, rozległość pojęć, obejmującą wszystkich ludzi. Poprzedniego dnia spotkał w biurze swego obwodu, rezerwistę, który miał jechać z nim, udając się do tego samego pułku. Od pierwszego rzutu oka poznał, że to był ksiądz.
— Ja jestem stolarzem — rzekł przedstawiając mu się — a wy, kolego, pracujecie w kościołach?
Użył tego omówienia, aby kapłan, nie mógł podejrzewać go o jakiś obraźliwy zamiar. Obaj uścisnęli sobie ręce.
— Ja tam nie jestem za sutanną — mówił dalej, zwracając się do Desnoyers'a — Oddawna już pokłóciłem się z Panem Bogiem. Ale we wszystkich stronnictwach są dobrzy ludzie; a dobrzy ludzie powinni jednoczyć się w takich chwilach. Nieprawdaż, proszę pana? wojna służyła jego równościowym poglądom. Przedtem, mówiąc o przyszłej rewolucji, znajdował złośliwą przyjemność w wyobrażaniu sobie, że wszyscy bogacze, pozbawieni majątków, będą musieli pracować, aby istnieć! Teraz zachwycała go myśl, że wszyscy Francuzi podzielą jednaki los bez różnicy klas.
— Wszyscy z tornistrem na plecach i jedzący z jednego kotła.
I stosował tę wojskową wstrzemięźliwość do wszystkich, którzy zostaną na tyłach armji. Wojna przyniesie wielkie braki; wszyscy pokosztują powszedniego chleba.
— A jegomość co jest za stary, aby iść na wojnę, będzie musiał jeść to, co ja przy wszystkich swoich miljonach. Przyzna pan, że to jest piękne.
Desnoyers nie obraził się za to złośliwe zadowolenie, jakiem napełniały stolarza jego przyszłe niedostatki. Zadumał się. Oto taki człowiek, przeciwnik wszystkiego co istniało i który nie miał żadnej materjalnej własności, by jej bronić, szedł na wojnę, na śmierć, dla szlachetnego ideału, dla uchronienia przyszłych pokoleń od teraźniejszych niedoli. Czyniąc to, nie wahał się poświęcić swych dawniejszych wierzeń, wszystkich swoich przekonań, miłowanych do wczoraj... A on, Desnoyers, jeden z wybrańców losu, on, który posiadał tyle rzeczy ponętnych, potrzebujących obrony, on wątpił i krytykował.
W kilka godzin potem spotkał znów swego stolarza w pobliżu Triumfalnego Łuku. Szedł z gromadą innych robotników podobnego jak on wyglądu, a z tą gromadą łączyły się inne i inne, będące jakby wyobrażeniem wszystkich klas społecznych: burżuje dostatnio ubrani; wytworni i anemiczni panicze, licencjaci o bladych, zawadjackich twarzach; młodzi klerycy, uśmiechający się z pewną figlarnością, jak gdyby brali udział w jakimś wybryku. Na czele tego ludzkiego stada szedł sierżant, a w awangardzie różni żołnierze z karabinami na ramieniu. Naprzód rezerwiści!
I jakiś pomruk muzyczny, jakaś melodja poważna, groźna i monotonna unosiła się nad tem mnóstwem ust otwartych, rąk, poruszających się wahadłowo, i nóg, które otwierały się i zamykały do taktu.
Robert intonował z zapałem wojenną zwrotkę. Drżały mu oczy i opuszczone w dół wąsy galijczyka. Pomimo welwetowej odzieży i wypchanej, płóciennej torby miał ten sam bohaterski i wspaniały wygląd, co postacie Rude'a na Łuku Triumfalnym „Spólniczka“ z dzieckiem dreptała chodnikiem, by odprowadzić go na dworzec. On odwracał od nich oczy i rozmawiał z towarzyszem w szeregu o poważnym wyglądzie, niewątpliwie księdzem, którego poznał poprzedniego dnia.
Może mówili już sobie po imieniu w poczuciu tego braterstwa, jakie budzi w ludziach zetknięcie ze śmiercią.
Miljoner spoglądał z szacunkiem na swego stolarza, który dziwnie urósł w jego oczach, jako cząstka tej ludzkiej lawiny. A w tym szacunku było coś z zazdrości, zazdrości, wypływającej z niepewnego sumienia.
Gdy don Marceli miewał czasem złe noce, pewien powód trwogi, zawsze ten sam, zakłócał spokój jego wyobraźni. Rzadko kiedy śnił o śmiertelnych niebezpieczeństwach, grożących jemu lub jego najbliższym. Owo przerażające widzenie polegało na tem, że przedstawiano mu do pokrycia weksle z jego podpisem; a on, Marceli Desnoyers, człowiek wierny swoim zobowiązaniom, z całą swą nieskazitelną przeszłością, nie był w stanie zapłacić ich. Ta możliwość napełniała go taką trwogą, że budził się z niewysłowionym ciężarem na piersiach, zlany zimnym potem. Dla niego była to największa hańba, jaka może spaść na człowieka.
Gdy zawierucha wojenna wstrząsnęła jego życiem, powróciły te same udręki. Całkowicie rozbudzony, przytomny cierpiał mękę, równą tej, jakiej doznawał we śnie, widząc swe shańbione nazwisko pod nie mającem pokrycia zobowiązaniem.
Cała przeszłość stawała mu przed oczami z nadzwyczajną dokładnością, jak gdyby dotychczas żył w jakiejś mętnej półjawie.
Zagrożona ziemia Francji była jego ojczyzną. Piętnaście wieków Historji pracowało dla niego, aby, otwarłszy oczy, korzystał z udogodnień i postępów, jakich nie znali jego przodkowie. Liczne pokolenia Desnoyers'ów przygotowały jego przyjście na świat, walcząc w obronie tej ziemi przeciw nieprzyjaciołom, by przy urodzeniu dać mu rodzinę i wolne ognisko domowe.
A gdy przyszła na niego kolej spełnić ten trud, zająć swe miejsce w różańcu pokoleń, on uciekł jak człowiek, który chce uniknąć spłaty długu.... Przychodząc na świat, zaciągnął zobowiązania względem ziemi swoich ojców. To zobowiązanie trzeba było spłacić własnemi rękoma, ofiarą w razie potrzeby, krwi własnej. A on uchylił się od zrealizowania swego podpisu, ucieczką i zdradą swych przodków. Ach! nieszczęsny! I nic tu nie znaczy, jego osobiste, materjalne powodzenie, nic nie znaczył majątek, zdobyty w dalekim kraju. Są winy, których się nie zmazuje miljonami. Niepokój jego sumienia był tego dowodem. A także ta zazdrość i ten szacunek, jakim go napełniał ten blady rzemieślnik, idący na spotkanie śmierci z innymi również maluczkimi jak on, których rozpłomieniło poczucie spełnionego obowiązku, poniesionej ofiary.
Tu przypomniał mu się Madariaga.
— Gdzie się zbogacimy i założymy rodzinę, tam jest nasza ojczyzna.
Nie, nie było słusznem to twierdzenie Centaura. W czasach zwykłych — być może. Zdala od ojczystego kraju i gdy temu nie grozi żadne niebezpieczeństwo, można o nim zapomnieć na pewien szereg lat. Ale on teraz żył we Francji, a Francja musiała się bronić przeciw wrogom, którzy pragnęli ją zniszczyć. Widok wszystkich jej mieszkańców, podnoszących się jak jeden mąż, stał się dla Desnoyers'a niewysłowioną torturą. Patrzył ciągle na to, co powinien był uczynić w młodości i czego nie uczynił.
Weterani z 70-go roku szli ulicami, mając na klapie surduta swą czarno zieloną wstążeczkę, pamiątkę niedostatków oblężenia Paryża i walk bohaterskich i daremnych. Desnoyers bladł na widok tych ludzi, zadowolonych ze swojej przeszłości. Nikt nie pamiętał jaką była jego przeszłość, ale on ją znał; to wystarczało. Napróżno chciał uśmierzyć rozumem tę wewnętrzną burzę. Tamte czasy były inne: nie istniała ta łączność obecnej chwili; Cesarstwo było niepopularne, wszystko było straszne. Ale wspomnienie jednego sławnego powodzenia prześladowało go jak zmora: „Pozostawała Francja!“ Wielu myślało podobnie jak on w młodości; a jednakże nie uciekli, by uniknąć służby wojskowej, zostali i postanowili walczyć do ostatka.
Próżno szukał usprawiedliwienia w rozumowaniu, wielkie uczucia są poza argumentami. Dla zrozumienia ideałów politycznych i religijnych niezbędne są objaśnienia i dowody; patrjotyzm nie potrzebuje nic z tego. Ojczyzna... jest ojczyzną. I robotnik miejski niewierzący i samolubny chłop i samotny pasterz, wszyscy spieszyli na zaklęcie tego wyrazu, rozumiejąc go natychmiast bez poprzednich objaśnień.
— Trzeba płacić! — powtarzał w duchu don Marceli — Muszę spłacić mój dług.
I ogarniała go, jak w owych snach, męka człowieka uczciwego i zrozpaczonego, który pragnie wypełnić swe zobowiązania.
Spłacić!... Ale jak? Było już zapóźno. Przez chwilę zdjęło go bohaterskie postanowienie zaciągnąć się jako ochotnik, pomaszerować z torbą u boku w jednej z tych gromad przyszłych wojowników, podobnie jak jego stolarz. Ale na co by się to zdało?... Wyglądał czerstwo, trzymał się dzielnie na swój wiek, ale miał już z okładem sześćdziesiąt lat, a tylko młodzi mogą być dobrymi żołnierzami. Bić potrafi się każdy. Odwagi mu też nie brakło, aby chwycić za karabin. Ale bitwa, to tylko przypadkowe zdarzenie na wojnie. Naprawdę uciążliwe i wyczerpujące to są wszystkie trudy i przygotowania, które poprzedzają walkę; marsze nieskończone, zmiany temperatury, noce pod gołem niebem, kopanie transzeji, ładowanie wozów, głód... Nie, to już było zapóźno. Nie miał przecież jakiegoś wybitnego nazwiska, żeby ofiara jego mogła posłużyć za przykład.
Instynktownie obejrzał się za siebie. Nie był sam na świecie, miał syna, który mógł odpowiadać za dług ojca... Ale ta nadzieja trwała tylko chwilę. Syn jego nie był Francuzem, należał do innego narodu; połowa jego krwi była obcego pochodzenia. A przytem, czy mógłby doznawać tych samych uczuć, co on? Czy mógłby je rozumieć, gdyby mu je ojciec wyłuszczył? Czego można było się spodziewać po tym zręcznym tancerzu, za którym przepadały kobiety; po tym zawadjackim lekkoduchu, który narażał życie w pojedynkach dla błahych powodów?
Ach! jakie się czuł małym i skruszonym arbitralny pan Desnoyers po takich rozmyślaniach! Rodzina zdumiewała się, widząc nieśmiałość i słodycz z jaką postępował w domu. Obaj służący o wspaniałych postawach udali się do swoich pułków, a największą niespodzianką, jaką im przyniosła wojna, była nagła dobroć chlebodawcy; obfitość podarunków, ojcowska troskliwość, z jaką czuwał nad ich przygotowaniami do drogi. Straszliwy don Marceli uściskał ich ze łzami w oczach. Zaledwie mogli mu wyperswadować, by ich nie odprowadzał na kolej.
Wyszedłszy na ulicę, przemykał się pokornie, jak gdyby przepraszał tych ludzi, którzy go otaczali. Wszyscy mu się wydawali wyższymi od niego. Czasy były krytyczne pod względem ekonomicznym; bogacze poznali nagle biedę i troski; banki zawiesiły czynności i wypłacały zaledwie drobną cząstkę depozytów. Miljoner ujrzał się pozbawiony na szereg tygodni swoich bogactw. A prócz tego, kłopotał się, myśląc o niepewnej przyszłości. Ileż czasu minie, zanim mu przyślą pieniądze z Ameryki? Może wojna unicestwi tak samo majątki jak życia? A mimo to, nigdy Desnoyers nie cenił mniej pieniędzy i nie szafował niemi hojniej.
Wielu ze zmobilizowanych, o pospolitym wyglądzie, maszerujących samotnie na kolej spotykało jakiegoś pana, który ich zatrzymywał nieśmiało, macał się po kieszeni i wsuwał im w rękę bilet dwudziestofrankowy, uciekając pospiesznie z przed ich zdumionych oczu. Płaczące żony robotników, które wracały po odprowadzeniu mężów na dworzec, widywały tego samego pana, uśmiechającego się do drepcących obok nich dzieci, głaszczącego ich po twarzyczkach i odchodzącego po wciśnięciu im w łapięta pięciofrankowej sztuki.
Don Marceli, który nigdy nie palił, nawiedzał teraz ciągle sklepy tabaczne. Wychodził z nich z rękami i kieszeniami pełnemi i oszałamiał hojnością paczek pierwszego lepszego spotkanego żołnierza. Czasem obdarzony uśmiechał się grzecznie, dziękując słowami zdradzającemi wyższe pochodzenie i oddawał podarunek kolegom, przybranym w równie grube i źle skrojone płaszcze, jak on. Obowiązkowa służba narażała często don Marcelego na tego rodzaju pomyłki.
Szorstkie ręce, ściskające dziękczynnie jego dłoń, dawały mu krótką chwilę zadowolenia. Ach! nie móc uczynić nic więcej!... Rząd, mobilizując powozy, zabrał mu trzy z jego monumentalnych samochodów. Desnoyers zasmucił się, że mu nie wzięto jego czwartego mastodonta. Cóż mu było z niego!... Pasterze tej potwornej trzody: szofer i jego pomocnicy pojechali także do wojska. Wszyscy szli... Wkońcu zostanie tylko on, Desnoyers i jego syn: dwóch nieużytków!
Dowiedziawszy się o wejściu nieprzyjaciół do Belgii, ryczał poprostu z wściekłości, uważając ten postępek za niesłychaną dotąd w Historji nikczemność. Wstyd go ogarniał na wspomnienie, że w pierwszych chwilach czynił odpowiedzialnymi za wojnę najzagorzalszych patrjotów swego kraju. Co za potworność, systematycznie przygotowywana od szeregu lat!... Słuchając o grabieżach, pożarach i mordach bladł i zgrzytał zębami. Jemu, Marcelemu Desnoyers'owi, mogło się wydarzyć to samo, co nieszczęsnym Belgom, jeżeli ci barbarzyńcy wtargną do kraju. Miał dom w mieście zamek na wsi, rodzinę. Przez skojarzenie wyobrażeń kobiety, ofiary żołdactwa przywodziły mu na myśl jego Cziczi i dobrą donję Luizę. Gmachy w płomieniach wywoływały wspomnienie rzadkich i kosztownych ruchomości, nagromadzonych w jego dwóch siedzibach, będących niby herbowymi tarczami jego współczesnego wywyższenia. Rozstrzeliwani starcy, matki o rozdartych łonach, dzieci z poucinanemi rączynami, wszystkie te sadyzmy wojny, budziły wrodzoną gwałtowność jego charakteru.
— I to może się dziać bezkarnie w naszych czasach!
Aby upewnić się, że kara była bliską, że zemsta szła na spotkanie winnych, odczuwał potrzebę wmieszania się w mrowie ludzkie, nagromadzone dokoła Dworca Wschodniego.
Główne siły wojska działały już na granicach, ale mimo to ruch nie zmniejszał się w tem miejscu. Nie odjeżdżały już całe bataljony, ale dniem i nocą płynęli na stację wojownicy pojedyńczo lub gromadnie. Byli to rezerwiści bez mundurów, spieszący do swoich pułków, oficerowie, których zatrzymywały dotychczas prace mobilizacyjne, zbrojne oddziały, przeznaczone na zapełnienie luk, poczynionych przez wojnę.
Tłum, skupiający się przy kratach, żegnał odjeżdżających, towarzysząc im oczami, gdy przechodzili wielki dziedziniec. Obwieszczano hałaśliwie ostatnie wydania dzienników. Tysiące rąk rozchwytywało drukowane świstki. Dobra wiadomości „Niech żyje Francja!“ Jakaś niejasna depesza, pozwalająca przeczuwać niepowodzenie: „Mniejsza z tem. Trzeba się trzymać na wszelki sposób. Rosjanie już im następują na tyły“. A podczas gdy krzyżowały się rozmowy, wywołane temi wiadomościami, a dziewczęta krążyły pomiędzy gromadkami sprzedając chorągiewki i kokardki trójkolorowe, tamci, idący na wojnę, szli i szli samotnym dziedzińcem, by zniknąć za szklanemi wrotami. Jakiś podporucznik rezerwy z torbą na plecach dotarł w towarzystwie ojca aż do szeregu policjantów, zamykających dostęp tłumowi. Desnoyers dopatrzył się w młodym oficerze pewnego podobieństwa ze swoim synem. Stary miał w klapie zielono-czarną wstążeczkę z 1870 roku; dekorację, której widok budził zawsze w Desnoyers'ie wyrzuty sumienia. Ten stary był wysoki, kościsty i nadrabiał sierdzistą miną, by ukryć wzruszenie.
— Do widzenia, chłopcze! Bądź zdrów.
— Do widzenia, ojcze.
Nie podali sobie ręki, unikając, aby się nie spotkały ich spojrzenia: Oficer uśmiechał się jak automat. Ojciec odwrócił się szybko i, minąwszy tłum, wszedł do kawiarni. Wyszukał najciemniejszy kącik, by na kilka minut pozostać sam ze swoim bólem.
I Desnoyers pozazdrościł mu tego bólu.
Kilku rezerwistów szło śpiewając ze sztandarem. Popychali się i żartowali i łatwo było zgadnąć po ich podnieceniu, że musieli zatrzymywać się we wszystkich tawernach spotykanych po drodze. Jeden z nich nie przestając śpiewać ściskał rękę staruszki, która szła obok niego pogodna i z suchemi oczyma. Matka zbierała wszystkie siły, aby towarzyszyć swemu chłopcu z udaną wesołością aż do ostatniej chwili.
Inni nadchodzili pojedyńczo zdala od kolegów, ale mimoto nie szli sami. Karabin sterczał im na jednem ramieniu, plecy obciążał tornister, czerwone spodnie migały wśród fałd błękitnego płaszcza, fajka dymiła pod daszkiem kepi. Przed jednym z nich postępowało czworo dzieci zszeregowanych podług wzrostu. Odwracały główki, by z zachwytem spoglądać na ojca, który nagle jakby urósł wśród tych wojskowych przyborów. U jego boku postępowała żona słodka i uległa jak w pierwszych tygodniach po ślubie, czując w swej prostej duszy jakby nowy rozkwit miłości, spóźnioną wiosnę, zrodzoną pod wpływem niebezpieczeństwa.
Mąż, robotnik paryski, który może przed miesiącem śpiewał Międzynarodówkę, domagając się zniknięcia wojsk i braterstwa wszystkich ludów, szedł teraz na spotkanie śmierci. Żona połykała łzy i patrzyła na niego z uwielbieniem. Miłość i żal cisnęły jej na usta coraz nowe przestrogi. Włożyła do tornistra najlepsze chustki, trochę żywności jaką miała w domu, wszystkie pieniądze. Mąż niech się nie troszczy o nią i o dzieci. Poradzą sobie jak się da. Rząd i dobrzy ludzie zajmą się ich losem.
Żołnierz podżartowywał sobie ze zniekształconej trochę postaci, swojej kobiety, żegnając przyszłego obywatela, przepowiadając mu narodziny w pełni zwycięstwa. Pocałował żonę, pogłaskał po głowinach dziatwę i połączył się z kolegami... Żadnych łez! Męstwo! Niech żyje Francja!
I te polecenia odjeżdżających znajdowały posłuch. Nikt nie płakał. Ale gdy już zniknęły ostatnie czerwone spodnie, wiele rąk uczepiło się konwulsyjnie żelaznych prętów, wiele chustek przyciskało się do kąsających je zębów, wiele twarzy kryło się w dłoniach z najwyższą rozpaczą.
I pan Desnoyers pozazdrościł tych łez.
Stara, gdy ręka jej syna wysunęła się z jej pomarszczonej dłoni, zwróciła się w stronę, gdzie, jak sądziła, znajdował się wrogi kraj, wygrażając pięściami z wściekłości.
— Ach ty rozbójniku!... Ty rozbójniku!
Ujrzała oczami wyobraźni twarz tyle razy oglądaną na kartach illustrowanych pism: zuchwale sterczące w górę wąsy; usta o wilczem uzębieniu, które śmiały się... śmiały, jak się musieli śmiać ludzie z epoki jaskiniowej.
II
Gdy Margarita mogła nareszcie powrócić do pracowni przy ulicy de la Pompe Juljan, który wciąż był w złym humorze i widział wszystko w czarnych kolorach ożywił się pod wpływem nagłego optymizmu.
Wojna nie będzie tak okrutną, jak sobie wszyscy wyobrażali z początku.
Dziesięć dni minęło i ruch wojsk stawał się mniej widocznym. Ale ze zmniejszeniem się liczby mężczyzn na ulicach, ludność żeńska jakby wzrosła. Ludzie utyskwali na brak pieniędzy; banki odmawiały wypłat. A tu jak na przekorę wszyscy czuli potrzebę nadzwyczajnych wydatków dla nagromadzenia żywności. Wspomnienie 70-go roku ze srogim niedostatkiem oblężenia, udręczało wyobraźnie. Wybuchła wojna z tym samym nieprzyjacielem i powtórzenie się tych samych okoliczności wydało się wszystkim rzeczą logiczną. Kobiety przypuszczały szturm do sklepów spożywczych, skupując wybrakowane produkty po cenach nieprawdopodobnych i zabierając je na dalsze przechowywanie do domu. Przyszły głód przerażał bardziej niż bieżące niebezpieczeństwo.
To były dla Juljana wszystkie przeobrażenia, jakie wojna sprowadziła dokoła niego. Ale to drobnostka. Ludzie przyzwyczajają się do nowego życia. Ludzkość posiada siłę przystosowywania się, która pozwala jej naginać się do wszystkiego, by dalej istnieć. Spodziewał się wciąż żyć w dalszym ciągu, jak gdyby nic nie zaszło. Byle tylko Margarita pozostała mu wierną. Oboje spoglądać będą na rozwój zdarzeń z okrutną rozkoszą tego, który patrzy na powódź z niedostępnej wyżyny.
Tym spokojem samolubnego świadka natchnął go Argensola.
— Jesteśmy neutralni — twierdził. — Neutralność nie jest obojętnością. Przyglądamy się wspaniałemu widowisku, jakiego nie ujrzymy już nigdy w życiu.
Szkoda tylko, że wojna wyzuwała ich tak z pieniędzy. Argensola nienawidził banków bardziej jeszcze niż Mocarstw Centralnych, wyróżniając specjalną antypatją tą instytucję kredytową, która odmawiała zapłaty czeku Juljana. Jakżeby to ślicznie było przypatrywać się biegowi wypadków, opływając we wszystkie wygody dzięki tej olbrzymiej sumie!... Tymczasem, aby zaradzić gospodarskim brakom, uciekał się do pomocy donji Luizy. Wojna rozluźniła domowy rygor don Marcelego i rodzina żyła w błogosławionej nieopatrzności. Matka, na wzór innych pań domu, gromadziła zapasy na całe miesiące, skupując co się tylko dało. Argensola skorzystał z tego, powtarzając jak mógł najczęściej odwiedziny na Avenue Victor Hugo i powracał stamtąd objuczony pakunkami, któremi zasilał zaimprowizowaną w kuchni pracowni spiżarnię.
Zaznał wszystkich rozkoszy skrzętnej gospodyni, podziwiając nagromadzone tą drogą skarby: wielkie puszki konserw mięsnych, piramidy butów, worki suszonych jarzyn. Było tam dosyć na utrzymanie licznej rodziny. A prócz tego wojna dostarczyła mu nowego pozoru do nocnych odwiedzin piwnicy Don Marcelego.
— Mogą przyjść — mawiał z bohaterskim gestem, czyniąc przegląd swojego składu — mogą przyjść kiedy zechcą. Jesteśmy przygotowani, by im stawić czoło.
Powiększanie zapasów i doglądanie ich, by się przypadkiem nie zepsuły, oraz gromadzenie nowin, były to dwie czynności, które mu wypełniały życie. Musiał koniecznie nabyć dziesięć, dwanaście, piętnaście pism, każdego dnia; jedne dla tego, że były reakcyjne, a on rozpływał się w zachwycie nad zjednoczeniem wszystkich Francuzów; inne dla tego, że będąc radykalnemi musiały być lepiej powiadomione o nowinach, jakie otrzymywał Rząd. Dzienniki te ukazywały się w południe, o trzeciej, o czwartej i o piątej przed wieczorem. Półgodzinne opóźnienie w pojawieniu się jakiegoś świstka, budziło ogromne nadzieje w publiczności, która wyobrażała sobie, że przyczyną tego są jakieś nadzwyczajne nowiny. Wydzierano sobie ostatnie dodatki; wszyscy chodzili z kieszeniami wypchanemi papierem, wyczekując z niepokojem nowych wieści. A wszystkie pisma mówiły mniej więcej to samo.
Argensola zdawał sobie sprawę, że w głębi jego jestestwa tworzyła się jakaś nowa dusza, naiwna, zapalona i łatwowierna, zdolna przyjmować za dobrą monetę najnieprawdopodobniejsze rzeczy. A tę duszę odgadywał we wszystkich, którzy go otaczali. Czasami jego dawny, krytyczny zmysł zaczynał się buntować, ale powątpiewanie uchodziło za coś wprost nieuczciwego. Żył w zgoła nowym świecie, nic więc dziwnego, że działy się rzeczy nadzwyczajne, którym nie można było zapobiedz, ani ich wytłumaczyć drogą dawnego rozumowania. Z dziecinną radością rozpływał się nad cudownemi sprawozdaniami dzienników: tu utarczki jednego oddziału Francuzów lub Belgów z całemi pułkami nieprzyjaciół i ucieczka ich w popłochu; to strach Niemców przed atakami na bagnety i jak to umykali niby zające, zaledwie dała się słyszeć szarża; to nieudolność germańskiej artylerii, której pociski wybuchały wadliwie.
Dla niego było rzeczą zwykłą i logiczną, żeby mała Belgja zwyciężyła kolosalne Niemcy: poprostu powtórzenie walki Dawida z Goljatem; ze wszystkiemi metaforami i upiększeniami, jakich to starcie nierówne dostarczyło w ciągu wieków. Jak większość narodu podzielał nastrój czytelnika rycerskich przygód, który czuje się skrzywdzonym, gdy bohater sam jeden nie położy trupem tysiąca wrogów od jednego zamachu. Z upodobaniem wyszukiwał te dzienniki, które z niezrównaną przesadą opisywały jakieś pojedyńcze wypadki, jakieś czyny jednostek, co do których nikt nie wiedział gdzie się zdarzyły.
Dowiedziawszy się o morskiej interwencji Anglji, wyobrażał sobie głód przerażający, opatrznościowy, na śmierć zadręczający wrogów. Był przekonany w dobrej wierze, że dziesięć dni morskiej blokady wystarczy, aby w Niemczech ludność żyła jak rozbitkowie na gołej trawie. I wskutek tego zachodził coraz częściej do kuchni, podziwiając ze wzruszeniem swoje zapasy żywności.
— Coby dali w Berlinie za mój skarb!
Nigdy w życiu lepiej nie jadał Argensola. Myśl o dojmującym niedostatku, jaki cierpiał nieprzyjaciel zaostrzała jego apetyt w potworny sposób. Widok białego chleba o złocistej, chrupiącej skórce pogrążał go w religijną ekstazę.
— Gdyby przyjaciel Wilhelm mógł to zrabować! — mówił do towarzysza.
I pożerał i połykał z chciwością. Jadło i napitki, przechodząc mu przez usta, nabierały nowego, boskiego smaku. Daleki głód był dla niego przyprawą, sosem niewysłowionej dobroci.
Francja budziła w nim zapał; ale miał więcej zaufania do Rosji. Ach! Kozacy!... Mówił o nich, jak o osobistych przyjaciołach. Opisywał straszliwych jeźdźców w zawrotnym galopie, niedosięgnionych jak widma i tak okropnych w gniewie, że przeciwnik niemógł im spojrzeć w oczy. W loży odźwiernej i w różnych zakładach ulicznych słuchano go z całem uszanowaniem, na jakie zasługuje taki pan, który, będąc cudzoziemcem, może lepiej niż inni rozumieć się na rzeczach zagranicznych.
— Kozacy nauczą rozumu tych bandytów — mówił z całą pewnością. — Nim minie miesiąc wejdą do Berlina.
A jego słuchacze, składający się przeważnie z kobiet, matek i żon tych, którzy poszli na wojnę, potakiwali skromnie z tem nieprzepartem pragnieniem, jakiego doświadczamy wszyscy, by złożyć nasze nadzieje w czemś dalekiem i tajemniczem. Francuzi obronią kraj, odzyskają utracone ziemie, ale ostatni cios zadadzą kozacy, ci kozacy, o których mówili wszyscy, a których mało kto widział.
Jedynym, który ich znał był Czernow i ku wielkiemu zgorszeniu Argensoli słuchał jego słów nie okazując zapału. Kozacy byli dla niego jedynie częścią wojsk rosyjskich. Dobrzy żołnierze, bez wątpienia; ale zgoła niezdolni dokonywać tych cudów, jakie im wszyscy przypisywali.
— Ten Czernow! — wykrzykiwał Argensola — ponieważ nienawidzi cara, więc wszystko wydaje mu się złem w jego kraju. To fanatyczny rewolucjonista... a ja jestem nieprzyjacielem wszystkich fanatyków.
Juljan słuchał z roztargnieniem wieści, jakie mu znosił towarzysz; wstrząsających artykułów, odczytywanych deklamatorskim tonem, planów kampanji, jakie tamten rozwijał przed olbrzymią mapą, zawieszoną na ścianie pracowni i najeżoną chorągiewkami, oznaczającemi stanowiska wojsk walczących. Każdy dziennik zmuszał Hiszpana do wpięcia nowej porcji szpilek w mapę do całego szeregu komentarzy, tchnących optymizmem, którym żadne bomby zachwiać nie mogły.
— Weszliśmy do Alzacji: bardzo dobrze!... Zdaje się, że teraz opuszczamy Alzację: Doskonale! Zgaduję przyczynę... To dla tego, by wejść lepszą stroną, następując na nieprzyjaciela z tyłu. Powiadają, że Liège upadło. Kłamstwo!... A jeżeli upadnie, mniejsza z tem... Szczegół... nic więcej... Pozostają inni!... inni!.. którzy zbierają się od Wschodu i tylko patrzeć wejdą do Berlina.
Przekładał też nad wszystkie inne, wieści z rosyjskiego frontu; chociaż mozolił się w pocie czoła, wyszukując na mapie poprzekręcane nazwy tych miejsc, gdzie dokonywali swych sławetnych czynów uwielbiani kozacy.
A w trakcie tego Juljan szedł za biegiem swoich myśli. Margarita!... Wróciła nareszcie, a mimo to zdawała się żyć w coraz większem oddaleniu od niego.
W pierwszych dniach mobilizacji krążył w pobliżu jej domu, pragnąc oszukać swą żądzę tem złudnem zbliżeniem. Margarita napisała do niego, zalecając mu spokój. Szczęśliwy on! że, będąc cudzoziemcem, nie zazna skutków wojny. Jej brat, rezerwowy oficer artylerji miał jechać lada chwila. Matka, która dotąd mieszkała z tym synem bezżennym, okazała w ostatniej godzinie zdumiewającą pogodę ducha, ona, która tonęła od rana do nocy we łzach, kiedy wojna była jeszcze wątpliwą, sama przygotowała i spakowała mu rzeczy, by mała walizka mogła pomieścić wszystko, co było niezbędnem w życiu na wojnie. Ale Margarita odgadywała wewnętrzną mękę biednej kobiety i wysiłki aby się ta nie ujawniła w wilgoci jej oczu, w drżeniu rąk. Niepodobieństwem jej było opuścić matkę bodaj na chwilę. A potem nastąpiło rozstanie:
— Bądź zdrów! synu mój! Spełnij swoją powinność, ale bądź roztropnym.
Ani jednej łzy; ani jednej oznaki słabości. Cała rodzina sprzeciwiła się stanowczo, żeby go odprowadzała na kolej... Siostra mu będzie towarzyszyć! A wróciwszy do domu, Margarita zastała ją siedzącą sztywno w fotelu, spokojną na pozór jak głaz. Nie wspominała imienia syna; mówiła tylko o przyjaciółkach, które także posyłały swoich na wojnę, jak gdyby one jedne tylko mogły znać ten ból.
„Biedna mama!“ pisała Margarita. „Muszę być przy niej, teraz bardziej niż kiedykolwiek. Jutro, jeżeli będę mogła, przyjdę do ciebie“.
Nareszcie przyszła. Przedewszystkiem wytłumaczyła Juljanowi prostotę swego kostjumu tailleur; brak wszelkich klejnotów i ozdób.
— Wojna, mój drogi. Teraz cały szyk polega na tem, by przystosowywać się do okoliczności; naśladować wstrzemięźliwość i skromność żołnierzy. Kto wie, co nas czeka.
Troska o ubiór towarzyszyła jej we wszystkich chwilach życia.
Juljan zauważył w niej stałe roztargnienie. Zdawało się, że duch jej opuszcza powłokę ciała, błądząc po dalekich przestrzeniach. Oczy jej patrzyły na niego, ale może go nie widziały, mówiła wolnym głosem, jak gdyby ważąc każde słowo w obawie, by nie zdradziło jakiejś tajemnicy.
To duchowe oddalenie nie przeszkadzało jednak fizycznemu zbliżeniu. Zespolili się z nieprzepartą siłą materjalnego pociągu. Ona oddała mu się dobrowolnie, ulegając jakby bezwiednie słodkiemu przyzwyczajeniu, ale potem doznała pewnego wyrzutu sumienia.
— Czy to dobrze, co robimy?... Może nie przystoi pędzić takie same życie, gdy tyle klęsk ma spaść na świat cały?
Juljan odtrącił te skrupuły.
— Ależ mamy się pobrać, skoro to tylko będzie możliwem!... Jesteśmy już przecież jakby mężem i żoną.
Ona odpowiedziała mu ruchem zdziwienia, w którym przebijało się zniechęcenie. Pobrać się! Przed dwoma tygodniami nie pragnęła niczego więcej. Teraz tylko zrzadka przychodziła jej na pamięć możliwość małżeństwa. Po co myśleć o rzeczach dalekich i niepewnych? Inne, bliższe, zaprzątały jej myśli.
Pożegnanie z bratem wryło się głęboko w jej pamięć. Idąc do pracowni, postanowiła nie wspominać o tem, przeczuwając, że to mogło by sprawić przykrość kochankowi. Ale wystarczyło, żeby przysięgła sobie milczenie a już ogarnęła ją nieprzeparta chęć opowiedzenia mu wszystkiego.
Nie sądziła nigdy, że tak bardzo kocha brata. Z jej siostrzanem przywiązaniem łączyła się pewna zazdrość, bo „mama“ wolała od niej starszego brata. A przytem, to on wprowadził Laurier'a do domu; obaj mieli dyplomy inżynierów przemysłowych i szli razem od szkolnej ławy... Ale w chwili rozstania, Margarita przekonała się nagle, że ten brat, o którego troszczyła się dotąd drugorzędnie, zajmował w jej sercu uprzywilejowane miejsce.
— Był tak śliczny, tak interesujący w swoim mundurze porucznika! Wydawał się przeobrażonym. Przyznam ci się, że szłam z dumą obok niego, oparta na jego ramieniu. Brano nas za małżeństwo. Widząc mnie płaczącą, jakieś poczciwe kobiety chciały mnie pocieszać: „niech pani nie rozpacza. Mąż pani wróci!“ A on śmiał się z tych omyłek. Smutniał tylko, gdy sobie przypominał naszą matkę.
Rozstali się u bram Dworca. Straże nie pozwoliły iść ani kroku dalej. Wręczyła mu jego szablę, którą chciała nieść aż do ostatniej chwili.
— To pięknie być mężczyzną — rzekła z zapałem. — Jabym chciała włożyć mundur, iść na wojnę, przydać się na coś.
Umilkła, jak gdyby zdawszy sobie nagle sprawę z niewłaściwości swych ostatnich słów. A może dostrzegła lekkie drgnięcie w twarzy Juljana.
Ale była podniecona wspomnieniem tego rozstania i po pewnej chwili nie mogła oprzeć się chęci snucia dalej głośno wątku swych myśli.
U wejścia na stację, gdy poraz ostatni całowała brata, spotkała ją niespodzianka. Nadszedł on, również w mundurze oficera artylerji, ale sam, zmuszony powierzyć swą walizkę człowiekowi dobrej woli, który wyszedł z tłumu.
Juljan uczynił pytający ruch. Kto był ów on? Domyślał się, ale udał nieświadomość, jak gdyby się lękał dowiedzieć prawdy.
— Laurier — odpowiedziała lakonicznie. — Mój dawny mąż.
Kochanek zaśmiał się z okrutną ironją. Był to czyn nieszlachetny drwić z człowieka, który poszedł spełniać swoją powinność. Sam to czuł, ale, ulegając duchowi przekory, żarcikował w dalszym ciągu, by go poniżyć w oczach Margarity. Laurier wojskowym!... Musiał wyglądać śmiesznie w mundurze.
— Laurier rycerzem! — ciągnął dalej sarkastycznym głosem, który jemu samemu wydawał się jakby cudzym. — Biedaczysko!
Ona nie chciała odpowiedzieć, by nie sprzeciwiać się Juljanowi. Ale prawda odniosła zwycięstwo w jej duszy; więc rzekła tylko:
— Nie — nie wyglądał źle... Był jakiś inny... Może to sprawił mundur, może smutek, że odjeżdża sam, tak zupełnie sam, bez żadnej ręki, któraby jego rękę uścisnęła... Zaledwie go poznałam. Zobaczywszy mego brata, zbliżył się, ale gdy mnie ujrzał, poszedł dalej. Biedny!... Tak mi go żal!
Kobiecy instynkt musiał ostrzedz ją, że powiedziała za wiele i znowu umilkła raptownie. Ten sam instynkt uwiadomił ją również, dlaczego twarz Juljana zachmurzyła się, a usta wykrzywił gorzki uśmiech. Chciała go pocieszyć i dodała:
— Szczęściem jesteś cudzoziemcem i nie pójdziesz
na wojnę. Co za okropność, gdybym cię miała stracić!
Powiedziała to szczerze. Przed niedawną chwilą zazdrościła mężczyznom, podziwiając tężyznę, z jaką narażali życie, a teraz drżała na myśl, że jej kochanek mógłby być jednym z nich.
Ale on nie był jej wdzięcznym za ten miłosny egoizm, który go stawiał zdala od innych, jak istotę wątłą i kruchą, stworzoną jedynie dla kobiecych zachwytów. Byłby wolał wzbudzić zazdrość, jaką doznawała ona, widząc swego brata ubranego po wojskowemu. Wydało mu się, że pomiędzy nim a Margaritą wsuwało się coś, co nie ustąpi nigdy, co będzie rosło, rozdzielając ich w kierunkach przeciwnych, coraz dalej... dalej... aż nie będą się mogli poznać, gdy się ich spojrzenia skrzyżują.
I ta zapora zjawiała się przy dalszych ich spotkaniach. Margarita obsypywała go tkliwemi słowy, patrząc na niego wilgotnemi oczyma. Jej ręce miały dla niego pieszczotę raczej matki niż kochanki; miłości jej towarzyszyła nadzwyczajna wstydliwość. Przebywała uporczywie w pracowni, nie chcąc iść do dalszych pokoi.
— Dobrze nam tu... Nie chcę; to niepotrzebne... Miałabym wyrzuty sumienia... Myśleć o tych rzeczach w takich chwilach!...
Powietrze wydawało jej się przesycone miłością, ale to była miłość nowa, miłość dla człowieka, który cierpi; chęć zaparcia się siebie, poświęcenia. Ta miłość wywoływała w niej obraz biały kwefów, rąk drżących, opatrujących zakrwawione rany.
Każdy namiętny objaw ze strony Juljana budził w niej gwałtowny i wstydliwy opór, jak gdyby się spotykali po raz pierwszy.
— To niemożliwe — mawiała — myślę o moim bracie, o tylu innych, których znam, a którzy już może w tej chwili nie żyją.
Tymczasem nadchodziły wiadomości z pola walki; krew zaczynała płynąć obficie.
— Nie; nie mogę — powtarzała Margarita.
A gdy Juljanowi powiodło się dopiąć celu, dzięki błaganiom i namiętnej przemocy, trzymał w objęciach istotę bezwolną, która oddawała mu się ciałem biernie, podczas gdy myślą i duchem była daleko.
Pewnego wieczoru oznajmiła mu, że na przyszłość będą się widywali rzadziej. Musiała chodzić na kursa; pozostawało jej tylko dwa dni wolne.
Juljan słuchał z osłupieniem. Na kursa?... Czegoż się uczyła? Ją podrażnił jego żartobliwy ton. Tak; uczyła się. Od tygodnia już chodziła na kursa. Teraz lekcje będą odbywały się częściej, znalazło się więcej profesorów.
— Chcę zostać sanitarjuszką. Cierpię ogromnie nad moją bezużytecznością... Na cóż się przydałam dotychczas?
Umilkła na chwilę; jak gdyby obejmowała wyobraźnią całą swą przeszłość.
— Myślę czasem — ciągnęła dalej — że wojna ze wszystkiemi swemi okropnościami ma w sobie coś dobrego. Sprawia, że stajemy się użytecznymi naszym bliźnim. Spoglądamy na życie poważniej; nieszczęście uczy nas, że przyszliśmy na świat w jakimś celu... I myślę, że trzeba kochać życie nie tylko dla jego radości... Musi tkwić wielkie zadowolenie w ofiarności, w poświęceniu się dla drugich i to zadowolenie, nie wiem dlaczego, może dlatego, że jest nowem, wydaje mi się wyższem od innych,
Juljan patrzył na nią ze zdumieniem, zastanawiając się co może mieścić się w tej główce ukochanej a pustej? Co się wytworzyło za tem czołem, ściągniętem wysiłkiem myśli, które dotychczas bujały tam swobodne i płochliwe jak ptaszki? Ale dawna Margarita żyła również. Ukazywała mu się ze swą uroczą minką wśród trosk, jakie wojna niosła duszom, niby posępny powiew.
— Trzeba dużo pracować, aby zdobyć dyplom sanitarjuszki. Wyobrażasz mnie sobie w tym stroju? Jest bardzo dystyngowany i biały kolor odpowiada również dobrze blondynkom jak brunetkom. A potem kwef, który nie przeszkadza, modnemu uczesaniu i loczkom na uszach i niebieski płaszcz na mundurze, co tworzy ładny kontrast. Kobieta elegancka może podnieść to wszystko jakimś skromnym klejnocikiem i szykownem obuwiem. To taka mieszanina mniszki i wielkiej damy; całość wcale niezła.
I Margarita uczęszczała na kursa z prawdziwym zapałem, by stać się użyteczną bliźnim i co najprędzej przywdziać upragniony mundur.
Biedny Juljan! Tęsknota za nią i brak tego najmilszego zajęcia, które dotychczas wypełniało mu nieskończenie długie teraz wieczory, skłoniły go krążyć w pobliżu zdawna niezamieszkałego pałacu, w którym ostatecznie Rząd umieścił szkołę sanitarjuszek. I gdy tak wystawał gdzieś na rogu ulicy, czekając na ukazanie się kobiecej sukni i łowiąc uchem tupot drobnych nóżek, doznawał wrażenia, że czas cofał się, a on ma ośmnaście lat, jak ongi, gdy odbywał wartę w pobliżu magazynu jakiejś słynnej modystki. Gromadki kobiet wychodzących w pewnych, oznaczonych godzinach z owego pałacu, czyniło to podobieństwo jeszcze prawdopodobniejszem. Szły ubrane z wyszukaną prostotą; wygląd wielu z nich był jeszcze uboższy niż pracownic igły. Ale to były wielkie damy. Niektóre z nich wsiadały do automobilów, prowadzonych przez szoferów w żołnierskich mundurach, jako że były to powozy ministerjalne.
W trakcie tych długich wyczekiwań spotykał się z wchodzącemi i wychodzącemi eleganckiemi uczennicami.
— Desnoyers! — wykrzykiwały za nim kobiece głosy. — Czyżby to był Desnoyers?
I Juljan musiał rozpraszać wątpliwości, witając owe panie, które patrzyły na niego, jak gdyby był widziadłem. One zaś były to znajome z odległej epoki z przed jakichś sześciu miesięcy; panie, które go uwielbiały i prześladowały, powierzając się jego mądrości mistrza, by przejść siedm kręgów nauki tańca. Teraz patrzyły na niego, jak gdyby pomiędzy ostatniem spotkaniem na sali tanecznej, a obecną chwilą zaszedł jakiś wielki kataklizm, przekształcający wszystkie prawa życia, a on był jedynym i cudownym zabytkiem całkowicie zaginionej ludzkości.
I wszystkie zadawały mu te same pytania:
— Pan nie idzie na wojnę? Jakże to jest, że pan nie nosi munduru?
Chciał się tłumaczyć, ale przy pierwszych słowach przerywały mu:
— To prawda. Pan jest cudzoziemcem.
Mówiły to z pewną zazdrością. Myślały niewątpliwie o tych swoich ukochanych i dalekich, którzy w tej chwili znosili niedostatki i niebezpieczeństwa wojny. Ale jego położenie cudzoziemca wytwarzało natychmiast pewną odrębność duchową, pewną obcość, jakich Juljan nie znał w owych, dobrych czasach, kiedy ludzie poszukiwali się, nie dbając o pochodzenie, nie odczuwając wpływu niebezpieczeństwa, które rozluźnia lub zacieśnia ludzkie związki.
A damy żegnały go z figlarną podejrzliwością. Na kogo tu czekał? Jakaś nowa romantyczna przygoda, jaką mu łaskawy los gotował. I uśmiechy tych wszystkich pań miały w sobie coś poważnego: uśmiechy osób dorosłych, które znają prawdziwe znaczenie życia i patrzą z politowaniem na pustaków, zaprzątających sobie jeszcze głowy drobnostkami
Juljanowi sprawiało to przykrość, jak gdyby to był objaw lekceważenia. Te panie wyobrażały go sobie jako spełniającego jedyną czynność, do jakiej był zdolny, na co innego przydać się przecież nie mógł. Natomiast one, te niegdyś wietrznice, zachowujące jeszcze coś ze swego dawnego wyglądu, zdawały się być wszystkie ożywione wzniosłem uczuciem macierzyństwa, oderwanego, obejmującego wszystkich współbraci pragnieniem poświęcenia się, poznania zblizka nędzy maluczkich, zetknięcia się ze wszystkiemi niedolami chorego ciała.
Tych samych uczuć doznawała Margarita, wychodząc ze swoich lekcji. Wpadała ze zdumienia w zdumienie, poczytując jako wielkie cuda nauki pierwsze zasady chirurgji. Podziwiała sama siebie za chciwość, z jaką chłonęła te tajemnice, których istnienia nie przypuszczała nawet dotąd. Chwilami zdawało jej się, że trafiła na prawdziwe swe powołanie.
— Kto wie, czy nie urodziłam się, żeby zostać wielką doktorką.
Lękała się jednak ogromnie, aby jej nie zabrakło hartu przy wprowadzaniu w czyn jej nowych uzdolnień. Patrzeć na płynącą krew, dotykając się cuchnących ran, było czemś straszliwem dla niej, którą niskie potrzeby życia napełniały zawsze nieprzezwyciężonym wstrętem! Ale to trwało krótko; iście męska odwaga krzepiła ją natychmiast. Czasy wymagały ofiar. Alboż nie wyrzekli się mężczyźni wszystkich wygód życia, dla twardej doli żołnierza? Ona będzie żołnierzem w spódnicy; będzie patrzeć zblizka na ból, będzie walczyć z nim, nurzając ręce w zgniliźnie zepsutej materji, wstępując jak uśmiech światła tam, gdzie jęczą żołnierze, oczekujący śmierci.
Opowiadała z dumą Juljanowi o postępach, jakie czyniła w szkole, o skomplikowanych bandażach, jakie już umiała nakładać, czasem na członki manekina, czasem na ciele pomocnika chirurga, udającego rzekomo rannego żołnierza. Ona tak wątła, niezdolna w domu do najlżejszego fizycznego wysiłku, uczyła się teraz w jaki sposób podnosić najzręczniej z ziemi bezwładne ciało ludzkie i dźwigać je na plecach. Kto wie, czy nie przyjdzie jej nieść pomoc na polu bitwy! Okazywała gotowość do najniebezpieczniejszych czynów z nieświadomem zuchwalstwem kobiet, kiedy je ogarnie poryw bohaterstwa. Zachwycały ją angielskie nurses, chude damy, o nerwach ze stali, których wizerunki widywała w pismach ilustrowanych, przybrane w spodnie, buty do konnej jazdy i białe hełmy.
Juljan słuchał ją ze zdumieniem. Czyż ta kobieta była naprawdę Margaritą? Wojna starła z niej puszek wdzięcznej płochości. Nie stąpała już jak ptaszek. Stopy jej deptały ziemię z męską pewnością siebie. Była pogodna i spokojna w poczuciu tej nowej siły, jaka się w niej rozwijała. Gdy pieszczota Juljana przypomniała jej, że jednak jest kobietą, mówiła zawsze to samo:
— Jakie szczęście, że jesteś cudzoziemcem! Jakie szczęście, że jesteś zabezpieczony od wojny!
W zapale poświęcenia pragnęła znaleźć się na polu bitwy, a jednocześnie radowała się, że jej kochanek wolnym jest od powinności wojskowej. Juljan nie przyjmował z wdzięcznością tego braku logiki; owszem drażniło go to czasem, jak bezwiedna obraza.
— Rzekłby kto, że się mną opiekuje — myślał — ona jest mężczyzną i cieszy się, że słaba towarzyszka, którą jestem ja, znajduje się poza obrębem niebezpieczeństwa. — Jakie śmieszne położenie!
Na szczęście bywały wieczory, że Margarita przychodziła do pracowni, jakby ta dawna, przy której jak w owych czasach tak i teraz zapominał natychmiast o wszystkiem. Wbiegała z radością uczniaka wypuszczonego na wakacje.
— Dziś niema lekcji — wołała już we drzwiach.
I rzucając kapelusz na sofę, zaczynała tańczyć, wymykając się z dziecinną przekorą z objęć kochanka.
Ale wkrótce poważniała z tym wyrazem skupienia na swej wdzięcznej twarzyczce, jaki się tam jawił od początku wojny. Mówiła o matce, zawsze smutnej, tłumiącej w sobie ból, i żyjącej nadzieją listu od syna; mówiła o wojnie, wyjaśniając ostatnie posunięcia wojsk zgodnie z optymizmem sfer urzędowych. Opisywała szczegółowo pierwszą chorągiew zdobytą na nieprzyjacielu, jak gdyby to była jakaś elegancka suknia najświeższej mody. Widziała ją w oknie ministerjum Wojny. Rozrzewniała się, powtarzając opowiadania zbiegów belgijskich, przybyłych do jej szpitala. Byli to jedyni chorzy, którym dotąd mogła nieść pomoc. Paryż nie przyjmował jeszcze rannych z pola bitwy; z rozkazu Rządu posyłano ich z frontu wprost na Południe.
Nie stawiała już oporu namiętnym porywom Juliana, jak to miało miejsce w pierwszych dniach. Zajęcia sanitarjuszki wyrobiły w niej pewną bierność. Zdawała się lekceważyć powaby materji, odmawiając im tego duchowego znaczenia, jakie im jeszcze do niedawna przypisywała. Oddawała się bez oporu, bez pragnienia, z uśmiechem pobłażliwym, rada, że może dać trochę szczęścia, w którem sama nie brała udziału. Myśl jej krążyła gdzieindziej.
Jednego wieczoru, będąc w sypialni Juljana, uczuła konieczną potrzebę podzielenia się z nim pewnemi nowinami, które od poprzedniego dnia zaprzątały jej umysł. Wyskoczyła z łóżka i zaczęła szukać wśród porozrzucanych rzeczy ręcznej torebki, a w niej listu. Chciała odczytać go jeszcze raz, uprzytomnić sobie jego treść tu właśnie, sama nie wiedząc dlaczego.
List był od brata, przysłany z Wogezów. Młody porucznik artylerji mówił w nim więcej o Laurierze, niż o sobie samym. Należeli do różnych baterji, ale do tej samej dywizji i brali udział w tych samych walkach. Brat Margarity unosił się nad swoim dawnym szwagrem. Kto byłby odgadł przyszłego bohatera w tym spokojnym, milczącym inżynierze!... A jednak to był prawdziwy bohater! Mówili to wszyscy oficerowie, którzy go widzieli pełniącego swoją powinność i stawiającego czoło śmierci z taką samą zimną krwią, jak gdyby się znajdował w swojej fabryce pod Paryżem.
Wyprosił sobie niebezpieczne stanowisko obserwatora, możliwie najbliżej wroga, by czuwać nad dokładnością strzałów artylerji i kierować niemi podług swych telefonicznych wskazówek. Niemiecki pocisk zburzył dom, w dachu którego był ukryty. Laurier wyszedłszy nietknięty ze zwalisk, naprawił telefon i w dalszym ciągu pracował przy nim w pobliskich zaroślach. Nieprzyjacielskie aeroplany wyśledziły jego baterję i niemiecka artylerja otworzyła na nią wściekły ogień z frontu. W ciągu kilku minut padła na ziemię cała obsługa; Kapitan zginął, wszyscy oficerowie i żołnierze odnieśli rany. Pozostał tylko jako dowódca Laurier „Niewzruszony“, jak go przezwali koledzy, i przy pomocy garstki artylerzystów, którzy jako tako trzymali się na nogach, strzelał w dalszym ciągu pod ulewą żelaza i ognia, osłaniając odwrót jednego batalionu.
„Wymieniony był dwa razy w rozkazie dziennym“ — czytała Margarita. — „Myślę, że wkrótce otrzyma krzyż. To nieustraszony bojownik. Kto by to był przypuszczał przed kilku tygodniami“.
Margarita nie dzieliła tego zdumienia. Żyjąc z Laurier'em, miała sposobność poznać niejednokrotnie siłę jego charakteru, szaloną odwagę, ukrytą pod pozornym spokojem. Nie napróżno tak się lękała gniewu męża w pierwszych czasach swej niewierności. Pamiętała wyraz twarzy tego człowieka, gdy spotkał ją pewnego późnego wieczoru, wychodzącą z domu Juljana. Należał do tych gwałtowników, którzy zabijają. A jednak nie dopuścił się względem niej najlżejszego objawu uniesienia. Wspomnienie tego poszanowania budziło w Margaricie poczucie wdzięczności. Kto wie; może kochał ją bardziej, niż ktokolwiek inny.
Oczy jej z nieprzepartą żądzą porównania utonęły w Juljanie, podziwiając jego wdzięk młodzieńczy. Przypomniała sobie ociężałą, pospolitą postać Laurier'a i to podziałało na nią ochładzająco.
Zapewne oficer, którego spotkała żegnającego się z bratem, nie był wcale podobnym do jej dawnego męża. Ale Margarita chciała zapomnieć tego bladego i smutnego porucznika, jaki mignął jej wtedy przed oczami, by pamiętać tylko o przemysłowcu, zajętym wyłącznie zyskami i niezdolnym pojąć to, co ona nazywała „subtelnościami szykownej kobiety“. Stanowczo Juljan był bardziej pociągającym. Nie; nie żałowała przeszłości; nie chciała jej żałować.
I z egoizmem rozkochanej kobiety powtórzyła znowu:
— Co za szczęście, że jesteś cuzoziemcem! Jakie szczęście, że jesteś zabezpieczony od wojny!
Juljana porywała zawsze złość, gdy to słyszał. Mało brakowało, żeby nie zamknął ręką ust kochance. Czy drwiła sobie z niego? Toż to była obelga wyłączać go tak z pomiędzy mężczyzn.
A ona, z całą niekonsekwencją swej wrażliwej natury, powracała znowu do Laurier'a.
— Nie kocham go; nie kochałam go nigdy. Nie rób tak smutnej miny. Jakże on, biedak, może porównywać się z tobą?... Chociaż trzeba przyznać, że jest dosyć interesującym w tem swojem nowem życiu. Cieszę się jego powodzeniem, jak gdyby to chodziło o jakiegoś starego przyjaciela. Biedak wart był lepszego losu; powinien był spotkać kobietę, któraby nie była mną; towarzyszkę równego mu poziomu dążeń... Powiadam ci, że mi go żal.
I żal ten był tak głęboki, że wilgocił łzami jej oczy, zadając kochankowi męki zazdrości.
— Mówię ci, że jesteśmy w fałszywem położeniu — rzekł Juljan pewnego dnia do Argensoli — i życie będzie stawało się dla nas coraz cięższem. Trudno zaznać spokoju wśród narodu, który się bije.
Towarzysz był tego samego zdania. Uważał również swoją egzystencję młodego cudzoziemca za coś nie do zniesienia, w tym Paryżu, którym wstrząsała wojna.
— Trzeba co chwila pokazywać papiery, żeby policja przekonała się, że niema do czynienia z dezerterem: Wczoraj w wagonie Metro, musiałem się tłumaczyć, że jestem Hiszpanem jakimś dzierlatkom, które się wydziwiały, że nie jestem na froncie... Jedna z nich, dowiedziawszy się o mojej narodowości zapytała naiwnie, czemu się nie zaciągnąłem jako ochotnik... Słowo daję, że mi się już sprzykrzyła ta moja młodość, która wszystkich kłuje w oczy.
I nagły przypływ bohaterstwa zalał jego wrażliwą duszę. Niech i tak będzie! Skoro wszyscy idą na wojnę, pójdzie i on. Nie bał się śmierci, jedno go tylko przerażało: to ta wojskowa służbistość, mundur, ślepe posłuszeństwo... Bić się i owszem, ale niezależnie, albo rozkazując innym, bo charakter jego buntował się przeciw wszelkiej karności. Poszczególne grupy cudzoziemców w Paryżu zamierzały zorganizować każda swoją legję ochotników i on miał to w projekcie; oddział Hiszpanów i południowych Amerykanów, zachowując oczywiście dla siebie stanowisko prezesa organizacyjnego komitetu, a potem Komendanta Korpusu.
Podał nawet ogłoszenia do pism: miejsce zaciągu pracownia przy ulicy de la Pompe. W ciągu dziesięciu dni zjawiło się dwóch ochotników: rzemieślnik, który zaziębił się latem i chciał zostać oficerem, żeby nosić khaki i hiszpański tawernista, który przy pierwszych słowach oświadczył, że jemu właściwie należeć się będzie dowództwo, a to dlatego, że w młodości służył wojskowo, a Argensola był tylko malarzem. Dwadzieścia oddziałów hiszpańskich utworzyło się z równem powodzeniem w różnych dzielnicach Paryża. Każdy zapaleniec chciał zostać dowódcą innych z tą pychą indywidualną i wstrętem do karności, właściwym rasie... Ostatecznie, przyszli wodzowie z braku żołnierzy postanowili zaciągnąć się jako prości ochotnicy... ale w szeregi francuskie,
— Czekam, aby zobaczyć, co zrobią Garibaldziści — mówił Argensola skromnie. — Może pójdę z nimi.
To sławne nazwisko czyniło mu wojskową służbistość znośniejszą. Ale potem zaczął się wahać. Tak czy inaczej trzeba będzie zawsze kogoś słuchać w tym oddziale ochotników, a on buntował się przeciw wszelkiemu posłuszeństwu, którego nie poprzedzały długie rozprawy... Więc co czynić?
— Życie zmieniło się przez pół miesiąca nie do poznania — mówił dalej. — Rzec można, że spadliśmy na jakąś inną planetę; nasze dawniejsze uzdolnienia nie mają żadnego sensu. Inni przechodzą do pierwszych rzędów; najlichsi, najciemniejsi, ci, którzy zajmowali poprzednio ostatnie miejsca. Człowiek wytworny i duchowo złożony znikł z horyzontu Bóg wie, na jak długo. Teraz wydostał się na powierzchnię człowiek prosty, o pojęciach ciasnych, ale stanowczych i który umie słuchać. My, wyszliśmy z mody.
Juljan przytaknął. Tak było: wyszli z mody. On wiedział coś o tem, on, który zaznał sławy, przechodził teraz niepostrzeżenie wśród tych samych, którzy go przed niedawnym czasem podziwiali.
— Panowanie twoje skończone — rzekł śmiejąc się Argensola. — Na nic ci się nie zdało być ładnym chłopcem. Ja w mundurze i z krzyżem na piersiach zwyciężyłbym cię teraz w miłosnem współzawodnictwie. O oficerze w czasie pokoju marzą tylko panienki z prowincji. Ale teraz żyjemy w atmosferze wojennej i w każdej kobiecie budzi się pierwotny pociąg, jaki czuły jej prababki do silnych, zaborczych samców. Wielkie damy, które przed paru miesiącami nurzały swe pożądania w subtelnościach psychologicznych, wielbią teraz oficerów z taką samą naiwnością, z jaką kucharka wzdycha do szeregowca. Źle, mistrzu! Niema rady; trzeba iść z nowym prądem czasu albo zginąć w nędzy zapomnienia. Gwiazda tanga zgasła.
III
Wojna dosięgła jedną ze swych macek i domu przy Avenue Victor Hugo. Była to wojna głucha, w której wróg łagodny, bezkształtny, galaretowaty, zdawał się wyślizgiwać z rąk, by w innem miejscu rozpoczynać nieprzyjacielskie kroki.
„Niemcami“ była donja Helena, małżonka von Hartrotta. Dlaczego nie zabrał jej ten miły synalek, profesor niewyczerpanej głupoty, którego on teraz miał za szpiega. Albo i ona; przez jakie sentymentalne widzimisię uparła się zostać u siostry i straciła możność powrotu do Berlina przed zamknięciem granic?
Obecność tej kobiety była dla niego powodem ciągłych wyrzutów sumienia i obaw. Na szczęście wszystka męzka służba poszła na wojnę. Dwie Chinki otrzymały rozkaz, wypowiedziany groźnym tonem. Zachowanie nadzwyczajnej ostrożności w rozmowach z innemi francuskiemi sługami; najlżejszej wzmianki o narodowości męża donji Heleny i miejscu zamieszkania jej rodziny. Donja Helena była Argentynką... Ale pomimo milczenia tych dziewczyn Don Marceli lękał się jakiej demonstracji ze strony egzaltownego patrjotyzmu, polującego na szpiegów, dzięki czemu siostra jego żony mogła się znaleźć w koncentracyjnym obozie, jako podejrzana o konszachty z wrogiem.
Pani von Hartrott nie nadawała się zgoła do uśmierzania tych obaw. Zamiast zachowywać roztropne milczenie, wprowadzała w dom niezgodę swemi poglądami.
W pierwszych dniach wojny przebywała zamknięta w swoim pokoju, pokazując się w rodzinnem gronie tylko, gdy ją wezwano do sali jadalnej. Z zaciśniętemi ustami i roztargnionym wzrokiem siadała do stołu, udając, że nie słyszy słownych wylewów zapału Don Marcelego. On zaś opisywał wymarsze wojsk, wzruszające sceny na ulicach i na dworcach, rozwodził się nad pierwszemi wiadomościami z pola wojny z optymizmem niezdolnym do najlżejszego powątpiewania. Dwie rzeczy zwłaszcza były dla niego ponad krytykę: bagnet był talizmanem Francuza i Niemcy czuli niezwalczony strach przed jego błyskiem; natychmiast szli w rozsypkę. A działo 75-cio calowe było poprostu nieoszacowanym klejnotem. Tylko jego pociski trafiały. Artylerja nieprzyjacielska budziła w nim politowanie, bo jeżeli przypadkiem udało jej się dobrze wycelować, to jej obusy nie eksplodowały. A w dodatku wojska francuskie wkroczyły zwycięsko do Alzacji i różne narody szły z nami.
— Teraz nie jest tak, jak w 70-tym — mówił, wymachując widelcem lub serwetą. — Przerzucimy ich kopnięciem na tamtą stronę Renu. Tak! Kopnięciem!
Cziczi potakiwała z zapałem, a donja Helena wznosiła oczy do sufitu, jak gdyby odwoływała się w milczeniu do kogoś tam ukrytego, biorąc go za świadka tylu niedorzeczności i bluźnierstw.
Donja Luiza szła do niej potem, poczytując sobie za obowiązek nieść jej jakowąś pociechę w tej okrutnej rozłące z najbliższymi. „Romantyczka“ nie zachowywała pełnego godności milczenia wobec siostry, która zawsze chyliła głowę przed jej wyższem wykształceniem. I biedna pani Desnoyers drętwiała, słuchając jak tamta rozwodziła się nad nieprzebraną potęgą Niemiec, z całą, nakazującą powagą małżonki wielkiego, germańskiego patrjoty i matki profesora prawie sławnego. Miljony ludzi płynęły jak fale z jej ust, a potem armaty, potwory śmiercionośne, wielkie jak wieże, A ponad temi bezmiernemi siłami zniszczenia ukazywał się człowiek, który sam przez siebie wart był tyle, co cała armja, który wszystko umiał i wszystko mógł, piękny, mądry, nieomylny jak Bóg: Cesarz.
— Francuzi nie wiedzą, co mają przed sobą — ciągnęła dalej donja Helena. — Zmiażdżą ich niechybnie. To kwestja paru tygodni. Nim się skończy sierpień Cesarz wejdzie do Paryża.
Pani Desnoyers, zatrwożona temi przepowiedniami, nie mogła ich zataić wobec rodziny. Cziczi oburzała się na łatwowierność matki i germanizm ciotki. Wojenna krewkość ogarnęła dawnego „łobuziaka“. Ach! Gdyby kobiety mogły iść na wojnę! Widziała się ubrana po męsku w pułku dragonów, szarżującą na nieprzyjaciela wraz z innemi amazonkami, równie zadzierzystemi i ładnemi jak ona. Ale upodobanie w łyżwiarstwie wzięło górę nad kawaleryjskiemi zachciankami; zapragnęła zostać strzelcem alpejskim „błękitnym djabłem“, jednym z tych, którzy się ześlizgują z karabinem na ramieniu i alpenstock'iem w ręku z zaśnieżonych pochyłości Wogezów.
Ale Rząd lekceważył kobiety i jedyny udział, jaki mogła brać w wojnie, był zachwyt nad mundurem jej narzeczonego Rene Latour'a, przedzierzgniętego w żołnierza. Syn senatora wyglądał w istocie pięknie. Wysoki, złotowłosy, o rysach nieco kobiecych, przypominającym jego matkę, René był „żołnierzykiem z cukru“ według określenia jego narzeczonej. Cziczi doznawała pewnej dumy, wychodząc na ulicę z tym wojownikiem i widząc, że mundur wielce podnosi powaby jego osoby. Jedna przecież chmurka zasępiała potrosze niebo jej uradowania. Młody senatorowicz był tylko prostym szeregowcem. Jego znamienity ojciec w obawie, aby wojna nie unicestwiła na zawsze dynastii Latour'ów, zapisał go do pomocniczej służby wojskowej. Z tego powodu René nie wyjdzie z Paryża. Ale w takiem położeniu był żołnierzem równym tym, którzy rozwożą chleb lub łatają płaszcze. Tylko wymarsz na front i jego stopień ucznia Szkoły Centralnej mógł uczynić z niego podporucznika, przydzielonego do artylerji rezerwy.
— Jakie to szczęście, że zostajesz w Paryżu! Jak się cieszę, że jesteś prostym żołnierzem.
A mówiąc to Cziczi myślała z zazdrością o przyjaciółkach, których narzeczeni i bracia byli oficerami. One mogły wychodzić na ulicę, mając przy sobie ugalonowane kepi, które ściągały spojrzenia przechodniów i ukłony niższych.
Ilekroć donja Luiza, wystraszona przechwałkami siostry, chciała udzielić córce swoich obaw, ta przerywała jej zaperzona:
— Kłamie ciotka! Ponieważ jej mąż jest Niemcem, więc patrzy na wszystko jego oczyma. Tatko wie więcej; ojciec Renégo, jest lepiej obznajmiony z temi rzeczami. Sprawimy im cięgi, co się zowie. Jakże się będą cieszyć, gdy wygarbują skórą mojemu wujowi z Berlina i moim pretensjonalnym kuzynom!
— Cicho bądź! — jęknęła matka. — Nie gadaj głupstw! Wojna ci przewróciła w głowie jak twemu ojcu.
Poczciwa kobieta gorszyła się, słuchając krwiożerczych wybuchów córki, ilekroć była mowa o Cesarzu. W czasie pokoju Cziczi była poniekąd jego wielbicielką. „Jest przystojny“ mawiała „tylko ma bardzo nieprzyjemny i ordynarny uśmiech“. Teraz cała jej nienawiść, skupiła się na nim. Tyle kobiet płakało w owych chwilach z jego przyczyny! Matki pozbawione synów, żony mężów, biedne osierocone dzieci! Ach! niegodziwiec. Wyciągnęła z pośród pamiątek lat dziecinnych swój dawny nóż „łobuziaka“, sztylet z rękojeścią srebrną i cyzelowaną pochwą, dar dziadka. Pierwszy Niemiec, który się do niej zbliży padnie trupem. Donja Luiza truchlała, widząc ją wymachującą tą bronią przed lustrem w sypialni. Już nie chciała służyć w kawalerii ani w „błękitnych djabłach“. Niechby ją tylko zostawili w jakiem zamknietem miejscu oko w oko z tamtym wstrętnym potworem. W ciągu pięciu minut rozstrzygnie ona, Cziczi, wszechświatowy zatarg.
— Broń się, nędzniku! wołała nacierając walecznie.
I jednem pchnięciem sztyletu z dołu do góry wyrzucała w powietrze cesarskie wnętrzności. I już słyszała uszami wyobraźni dziękczynny okrzyk miljonów kobiet, oswobodzonych od najbardziej krwiożerczej hjeny ludzkiej, przez nią, która była Judytą, Carlotą Corday, uosobieniem wszystkich bohaterek, co zabijały, aby czynić dobrze. I w zbawczym zapale szerzyła dalej rzekomą rzeź z puginałem w ręku. Drugi cios: następca tronu pada trupem. Cała ulewa ciosów i wszyscy ci niezwyciężeni generałowie, o których mówiła jej ciotka zmykają, trzymając oburącz poprute żołądki, a tuż za nimi jak uwielbiający służka, który także swoją część otrzymał, wuj z Berlina!...
Ach! gdyby się tylko nadarzyła sposobność.
— Zwarjowałaś — powtarzała jej matka. — Zwarjowałaś z kretesem. Jak może mówić takie rzeczy przyzwoita panienka!
Donja Helena, zasłyszawszy przypadkiem jakiś urywek bredzeń siostrzenicy, wznosiła oczy w niebo i wstrzymywała się na przyszłość od udzielania jej swoich poglądów, zachowując je w zupełności dla jej matki.
Oburzenie don Marcelego przybierało inne kształty, gdy żona powtarzała mu wiadomości, zaczerpnięte od siostry... Wszystko kłamstwo! Wojna szła doskonale!.. Na granicy Wschodniej wojska francuskie posunęły się w głąb Alzacji i Lotaryngii.
— Ale Belgja? pytała Donja Luiza. — A nieszczęśliwi Belgowie!
Desnoyers odpowiadał oburzony.
— Co się tycze Belgji to podła zdrada. A zdrada nikomu jeszcze na dobre nie wyszła.
Mówił to w dobrej wierze, jak gdyby wojna była pojedynkiem, w którym zdrajca zostaje ubezwładniony i nie może w dalszym ciągu uprawiać swoich matactw. A przy tem bohaterski opór Belgji napełnił go najniedorzeczniejszemi złudzeniami. Belgowie wydawali mu się ludźmi nadprzyrodzonymi, przeznaczonymi do najbardziej zdumiewających czynów. A on nie przywiązywał dotychczas żadnej wagi do tego narodu! Przez kilka dni widział w Liège miasto święte, przed murami którego załamie się cała germańska potęga. Po upadku Liège jego niczem nie zachwiana wiara znalazła sobie nową podnietę. Pozostało wiele innych Liège; Niemcy mogą wejść dalej w głąb; da się widzieć, ilu ich będzie mogło wyjść. Poddanie się Brukseli nie sprawiło mu żadnego niepokoju. Miasto otwarte!... To było do przewidzenia, zato Belgowie lepiej się będą bronić w Antwerpji. Zbliżanie się wojsk niemieckich do granicy francuskiej nie trwożyło go również. Napróżno szwagierka ze złośliwą zwięzłością wspominała w jadalni o postępach najazdu, mętnie omawianych w dziennikach: Niemcy byli już na granicy.
— I cóż stąd? — krzyczał don Marceli. — Wkrótce tam pogadają z nimi. Joffre idzie im na spotkanie. Nasze wojska są na Wschodzie, gdzie im należy być; na prawdziwej granicy, u wrót domu, Ale to jest nieprzyjaciel zdradziecki i tchórzliwy, który zamiast pokazać twarz, wkrada się chyłkiem, przeskakując parkan od podwórza jak złodziej... Ale na nic im się to nie przyda, Francuzi już są w Belgji i załatwiają rachunki z Niemcami. Zmiażdżymy ich, żeby im się odechciało raz na zawsze mącić pokój świata. A tego przeklętego chłystka o sterczących wąsach wystawimy w klatce na Placu Zgody.
Cziczi, podniecona zapewnieniami ojca, zaczynała wnet wyobrażać sobie cały szereg męczarni i mściwych drwin, jako uzupełnienie takiej wystawy.
A co się tyczy pani von Hartrott to najbardziej drażniły ją wszelkie przytyki do Cesarza. W pierwszych dniach wojny siostra zastała ją płaczącą przed karykaturami w dziennikach i różnymi świstkami sprzedawanymi na ulicach.
— Człowiek tak nadzwyczajny... taki rycerski... tak dobry ojciec rodziny. On niczemu nie winien. To nieprzyjaciele go zaczepili.
I w swojej czci dla wielkich tego świata czuła się bardziej dotkniętą zniewagami, skierowanemi przeciwko uwielbianemu Cesarzowi, niż gdyby się odnosiły do jej własnej rodziny.
Pewnego wieczora, będąc w jadalni, wyszła ze swego tragicznego milczenia. Desnoyers swem natrząsaniem się z ubóstwianego bohatera doprowadził ją do łez. Przypominało jej to bowiem synów, którzy niewątpliwie znajdowali się na froncie.
Szwagier jej życzył sobie, wytępienia wszystkich wrogów. Niech nie zostanie ani jeden z tych barbarzyńców w spiczastych kaskach; którzy spalili Louvain i inne miasta, rozstrzeliwali bezbronnych wieśniaków, kobiety, starców, dzieci.
— Zapominasz, że jestem matką — jęknęła pani von Hartrott. — Zapominasz, że wśród tych, których wytępienia pragniesz, znajdują się moi synowie!
I wybuchnęła płaczem. Desnoyers ujrzał w tej chwili przepaść pomiędzy sobą a tą kobietą, zamieszkałą w jego własnym domu. Względy rodzinne wzięły jednak do pewnego stopnia górę nad oburzeniem. Niechże sobie płacze nad swoimi synami, ile zechce; jest w swojem prawie. Ale ci synowie byli najeźdźcami i świadomie szerzyli spustoszenia. On, Desnoyers, litował się nad temi innemi matkami, które żyły sobie spokojnie w uśmiechniętych, belgijskich wioskach i raptem musiały patrzeć na rozstrzeliwanych synów, gwałcone córki i domy w płomieniach.
Donja Helena rozpłakała się jeszcze bardziej, jak gdyby opis tych okropności był dla niej nową zniewagą. Wszystko kłamstwo! Kajzer był najzacniejszym człowiekiem; jego żołnierze szlachetnymi rycerzami, wojsko niemieckie wzorem cywilizacji i dobroci.. Jej mąż należał do tego wojska; jej synowie szli w jego szeregach. A ona znała swoich synów; młodzieńców tak starannie wychowanych, niezdolnych do żadnego złego czynu. Wszystko potwarze belgijskie, których nie mogła słuchać spokojnie... I osunęła się dramatycznie w objęcia siostry.
Pan Desnoyers złorzeczył przeznaczeniu, które go zmuszało gościć u siebie tę kobietę. Jakie kajdany dla rodziny!... A granice były zamknięte; nie sposób pozbyć się jej.
— Niech i tak będzie — rzekł — nie mówmy więcej o tem. Nie porozumiemy się nigdy. Należymy do dwóch odrębnych światów. Szkoda, że nie możesz dostać się do swoich.
I nadal powstrzymywał się od mówienia o wojnie w obecności szwagierki. Jedna tylko Cziczi trwała w swej hałaśliwej zapalczywości. Czytając w dziennikach opisy gwałtów, grabieży, miast obróconych w perzynę, ludzi uciekających z tych zgliszcz, byle tylko zachować życie, czuła znów dojmującą potrzebę szermowania swym sztyletem na prawo i na lewo. A! gdyby jej się nawinął który z tych bandytów! Co myśleli uczciwi ludzie, że ich nie wytępili wszystkich dotychczas?
A patrząc na Renè'go, jak obnosił po ulicach swój nowy mundur, słodki w obejściu, uśmiechnięty, jak gdyby wszystko, co się działo, znaczyło tylko dla niego zmianę ubioru, wykrzykiwała z zagadkowym akcentem:
— Jakie szczęście, że nie jesteś na froncie!... Jakże się cieszę, że ci nie grozi niebezpieczeństwo!
Pewnego dnia don Marceli mógł, nie opuszczając Paryża, przypatrzeć się okropnościom wojny. Trzy tysiące zbiegów belgijskich znalazło tymczasowy przytułek w jakimś cyrku, zanim ich rozesłano po prowincji. Desnoyers wszedł do tego budynku, w którym przed paru miesiącami bywał z rodziną. W przedsionku wisiały jeszcze afisze widowisk, na jakich się tak dobrze bawił.
Teraz ujrzał całe wnętrze zapchane ludzkiem mrowiem, chorem i cuchnącem. Ujrzał ludzi jakby nieprzytomnych lub ogłupionych bólem. Nie wiedzieli dobrze, gdzie się znajdują i jak się tu dostali. Straszliwy obraz najazdu pozostał im w pamięci, nie zostawiając miejsca dla następnych wrażeń. Widzieli tylko wtargnięcie zbrojnych hord do ich cichych wiosek: domy w płomieniach, żołdactwo strzelające do tych, którzy uciekali, kobiety konające w mękach cielesnego pastwienia się nad niemi, starców palonych żywcem, niemowlęta rozsiekiwane szablami w kołyskach, cały sadyzm bestji ludzkiej rozpętanej alkoholem i bezkarnością.
Osiemdziesięcioletni starcy opowiadali płacząc, jak żołnierze cywilizowanego narodu obrzynali piersi kobietom i przybijali je na drzwiach; jak obnosili niby trofea nowonarodzone dziecko, zatknięte na bagnet, jak strzelali do niedołężnych kalek, nie mogących się ruszyć z miejsca, znęcając się nad niemi poprzednio w najwymyślniejszy sposób.
Uciekali, nie wiedząc dokąd, ścigani ogniem i żelazem, obłąkani trwogą, jak uciekały ludy średniowiecza przed hordami Hanów i Mongołów. I działo się to na tle rozkwieconej przyrody, w najbogatszym ze wszystkich miesięcy, kiedy ziemia szumiała kłosami, kiedy niebo sierpniowe tonęło w powodzi słonecznych promieni, a ptaki radosnym świergotem witały bogactwo żniw.
Obraz bezmiernej zbrodni zmartwychwstał w owym, przepełnionym ludzkiem mrowiem, cyrku. Dzieci pobekiwały żałośnie jak zarzynane jagnięta; mężczyźni rozglądali się dokoła wystraszonemi oczyma; niektóre kobiety wyły jak opętane. W grozie ucieczki rodziny potraciły się z oczu. Jakiejś matce z pięciorga dzieci pozostało tylko jedno. Ojcowie, widząc się sami, myśleli z rozpaczą o zaginionych. Czy spotkają ich kiedy? Może już gdzie pomarli?
Don Marceli wrócił do domu, zgrzytając zębami i wywijając groźnie laską. A! bandyci! I przyszło mu na myśl, że byłoby lepiej, gdyby pani von Hartrott mogła przemienić się w swego męża! Wtedy pogadał by ze szwagrem!
Wojna rozbudziła religijne uczucia mężczyzn i spotęgowała pobożność kobiet. Wszystkie świątynie były przepełnione. Donja Luiza nie poprzestawała już na kościołach swojej dzielnicy. Z odwagą, jaką rodzą wyjątkowe okoliczności, chodziła pieszo po Paryżu wstępując to do Madeley, to do Przenajświętszego Serca, aż het na Montmartrze. Uroczystości religijne nabierały charakteru publicznych zgromadzeń. Kaznodzieje przedzieżgnęli się w trybunów. Zapał patrjotyczny przerywał częstokroć oklaskami kazania. Każdego dnia zrana, pani Desnoyers otwierając dzienniki, szukała przed telegramami wojennymi innych wiadomości: „Gdzie też pójdzie dziś wielebny ojciec Amette?“ A potem, klęcząc pod sklepieniem świątyni, łączyła swój głos z pobożnym chórem, wzywającym nadprzyrodzonej pomocy: „Boże zbaw Francję“. Szczególnem nabożeństwem płonęły serca do Świętej Genowefy. Błagano patronkę Paryża o cud podobny do tego, jakim odżegnała hordy Atylli.
Donja Helena odwiedzała również kościoły, ale najbliższe domu. Desnoyers zobaczył ją raz wchodzącą do Świętego Honorjusza o'Eylau. Świątynia była przepełniona, nad ołtarzem ustawiono pęki chorągwi Francji i państw sprzymierzonych. Rozmodlony tłum nie składał się wyłącznie z kobiet. Desnoyers ujrzał mężczyzn w jego wieku, poważnych, skupionych, poruszających wargami, ze wzniesionemi ku ołtarzowi oczyma, w których szklannym wzroku odbijały się niby zabłąkane gwiazdy płomyki gromnic. I znowu ogarnęła go zazdrość. Byli to ojcowie, którzy przypomnieli sobie pacierz swego dzieciństwa, myśląc o walczących synach. Don Marceli, odnosząc się zawsze dotąd obojętnie do religji, zrozumiał w tej chwili konieczność wiary. Chciał modlić się jak inni za tych wszystkich, co walczyli i umierali za tę ziemię, której on bronić nie umiał.
Ze zgorszeniem zobaczył jak pani von Hartrott klęczała wśród innych, wznosząc błagalnie oczy ku rozpiętemu na krzyżu Chrystusowi. Modliła się za swego męża Niemca, który w tej chwili może wytężał wszystkie swoje władze, by jak najskuteczniej unicestwiać słabych; modliła się za swoich synów, oficerów, króla pruskiego, którzy z rewolwerem w ręku wchodzili do wiosek i osad, pędząc przed sobą oszalałą z trwogi ludność, zostawiając za sobą zgliszcza i śmierć. A te jej modły miary połączyć się z modłami matek, które błagały Boga o opiekę nad tą młodzieżą, co miała powstrzymać barbarzyńców, z modłami tych ojców, jakby skamieniałych w swoim tragicznym bólu!
Don Marceli musiał hamować się, by nie krzyczeć i wyszedł z kościoła. Jego szwagierka nie miała prawa klękać pomiędzy tymi ludźmi.
— Powinniby ją wypędzić — mruczał oburzony — Kusi Boga swemi głupiemi modlitwami.
Ale pomimo całej swej wściekłości musiał ją cierpieć w swoim domu, musiał się przymuszać, aby nie przedostała się nazewnątrz sprawa tej drugiej narodowości, w jaką się przez małżeństwo wplątał.
Największą udręką dla don Marcelego była konieczność liczenia się ze słowami, gdy rodzina zgromadzała się w jadalni. Chciał uniknąć nadczułości szwagierki, która za najmniejszą wzmianką o jej bohaterze wybuchała płaczem, lękał się również i narzekań żony gotowej zawsze bronić siostry, jak gdyby ta była ofiarą. Żeby człowiek jego charakteru musiał w swojem własnem mieszkaniu pilnować języka i mówić z ogródka!... Jedyną pociechą, na jaką mógł sobie pozwolić, były wiadomości z placu wojny. Francuzi wkroczyli do Belgji. „Zdaje się, że Niemcom dostało się porządne lanie“. Lada starcie kawalerji, proste spotkanie przednich straży nabierało w jego ustach doniosłości rozstrzygającego faktu: „Przepędziliśmy ich także z Lotaryngji“.
Ale nagle jakby wyschło źródło optymizmu. Sądząc z dzienników, w świecie nie działo się nic nadzwyczajnego. Zamieszczano różne opowieści wojenne dla podtrzymania zapału, ale żadnej wiadomości pewnej. Rząd ogłaszał komunikaty szumnie brzmiące, ale beztreściwe. Desnoyers zaniepokoił się. Instynkt ostrzegł go o niebezpieczeństwie.
— Jakoś nie idzie — myślał. — Coś się tam musiało popsuć.
A ten brak wiadomości szedł w parze z nagłem ożywieniem się donji Heleny. Z kim spotykała się ta kobieta wyszedłszy na ulicę? Nie tracąc miny ofiary, z boleściwem spojrzeniem i skrzywionemi ustami mówiła i mówiła podstępnie. Poprostu usta jej się nie zamykały. A don Marceli musiał tego słuchać! Musiał słuchać przechwałek wroga pod swoim własnym dachem. Co za męka! Francuzów wyparto jednocześnie z Lotaryngji i Belgji. Część wojska poszła w rozsypkę. Dużo jeńców! Dużo armat straconych!
— Kłamstwo! Przesada! Niemieckie brednie! — krzyczał Desnoyers.
A Cziczi przyjmowała wybuchami urągliwego śmiechu wiadomości cioci z Berlina.
— Ja nie wiem — mówiła ta ostatnia z udaną skromnością. — Może to nie jest pewne. Ale tak mi mówiono.
Szwagier oburzał się. Gdzie jej to mówiono? Kto jej udzielał takich wiadomości?
I aby módz na czemś spędzić złość, jął napadać na szpiegostwo nieprzyjacielskie, na niedbalstwo policji które tolerowało przybywanie tylu ukrytych Niemców w Paryżu. Ale wnet musiał się ugryść w język, pomyślawszy o własnem postępowaniu. On również przyczynił się mimowoli do przechowywania wroga.
Upadek kabinetu i utworzenie Rządu obrony narodowej były wskazówką, że coś ważnego się stało. Łzy i narzekania wystraszonej donji Luizy zwiększały jeszcze jego niepokój. Poczciwa kobieta nie wracała już pełna otuchy i bohaterstwa z kościołów. Poufne rozmowy z siostrą napełniały ją trwogą, z którą nie próbowała nawet kryć się przed mężem:
— Wszystko stracone! Jedna Helena wie prawdę.
Desnoyers poszedł do Senatora Latour'a. Ten znał wszystkich ministrów; nikt nie mógł mieć pewniejszych wiadomości.
— Tak, mój przyjacielu — powiedział mu dygnitarz ze smutkiem — dwa wielkie niepowodzenia w Morhange i w Charleroi, na Wschodzie i na Północy. Nieprzyjaciel wkroczy na ziemię Francji. Ale nasze wojska są nietknięte i cofają się w porządku. Losy mogą się jeszcze odwrócić. Wielkie nieszczęście; ale jeszcze nie wszystko stracone.
Przygotowania do obrony Paryża były w pełnym biegu... Trochę późno zaciągano nowe armaty na forty: domostwa zbudowane podczas pokoju w obrębie strzału burzono z rozkazu Rządu; drzewa zewnętrznych bulwarów padły, ścięte dla rozszerzenia widnokręgu; barykady worów z ziemią i pni zatkały wejścia w dawnych murach. Ciekawi przebiegali okolice, podziwiając świeżo pootwierane okopy i sieci kolczastych drutów. Lasek Buloński napełnił się bydłem. Woły i owce pasły się na ślicznych trawnikach przy stogach suchej lucerny. Troska o pożywienie zaprzątała całą ludność, mającą jeszcze świeżo w pamięci niedole głodu przecierpiane w r. 1870. Oświetlanie ulic było z każdą nocą skąpsze. Natomiast niebo błyszczało bezustannemi snopami promieni reflektorów. Obawa powietrznego napadu przyczyniała też udręki mieszkańcom. Ludzie bojaźliwi mówili o Zeppelinach, przypisując im moc niezwyciężoną z tą przesadą, jaka towarzyszyć zwykła tajemniczym niebezpieczeństwom.
Donja Luiza zatruwała życie mężowi przewidywaniami najstraszniejszych okropności.
— Wejdą, Marceli, wejdą. Serce mi to mówi.. Ja nie wytrzymam!... Nasza córka!... nasza córka!...
Przyjmowała ślepo wszystkie zapewnienia siostry, ale w jedno uwierzyć jakoś nie mogła, to jest w rycerskość i karność tych wojsk, w których służyli jej siostrzeńcy. Wieści o gwałtach, popełnianych w Belgji na kobietach, napełniały ją bezgraniczną trwogą:
— Nasza córka, Marceli, nasza córka!
A nasza córka przedmiot takich obaw śmiała się z całem zuchwalstwem swej zdrowej i silnej młodości, słuchając lamentów matki.
— Niech przyjdą ci bezwstydnicy! Rada ich będę zobaczyć.
I ściskała swą drobną pięść, jak gdyby dzierżąc w niej mścicielski nóż.
Wreszcie Desnoyers miał tego dosyć. Pozostał mu jeden z jego monumentalnych automobili. Mógł go poprowadzić szofer cudzoziemiec. Senator Latour postarał się o papiery potrzebne do podróży dla całej rodziny i Desnoyers wydał rozporządzenie małżonce tonem nie znoszącym oporu. Mają pojechać do Biaritz lub jakiej innej stacji klimatycznej w północnej Hiszpanji. Prawie wszystkie rodziny Południowo-Amerykańskie wyjechały w tę samą stronę. Donja Luiza chciała się zrazu sprzeciwiać, niepodobieństwem jej było jechać bez męża. Przez tyle lat pożycia nie rozdzielali się ani razu. Ale don Marceli nie dał sobie nawet wspomnieć o tem. On zostanie. Wtedy biedna kobieta pobiegła na ulicę de la Pompe. Juljan zaledwie wysłuchał, co mu prawiła matka. Ach! i on zostawał także!
I wkońcu majestatyczny automobil ruszył w drogę na Południe, unosząc donję Luizę i jej siostrę, która chętnie przyjęła to oddalenie się od tak podziwianych wojsk cesarza, i Cziczi, uszczęśliwioną, że wojna sprowadza jej wycieczkę na modne plaże, uczęszczane przez jej przyjaciółki.
Don Marceli pozostał sam. Obie Chinki pojechały koleją za paniami. Z początku był jak oszołomiony tą pustką, jaka się dokoła niego wytworzyła; nie mógł się oswoić z obiadami po restauracjach i z powrotem do tych olbrzymich komnat, w których zdawały się błąkać echa rodzinnego życia. Inne piętra domu były również puste; wszyscy mieszkańcy innych pięter byli to cudzoziemcy, którzy zdążyli wymknąć się cichaczem lub Francuzi, zaskoczeni przez wojnę w swych wiejskich posiadłościach.
Don Marceli wychodząc codziennie na przechadzkę, instynktownie kierował się na ulicę de la Pompe i patrzył zdaleka na oszkloną ścianę pracowni Co uczyni syn? Z pewnością pędzić będzie w dalszym ciągu, wesołe, próżniacze życie. Dla takich jak on ludzi nic zgoła nie istniało prócz błahostek ich egoizmu.
Desnoyers był zadowolony ze swego postanowienia. Wyjechać z rodziną wydawało mu się występkiem. Dość go już udręczało wspomnienie ucieczki do Ameryki.
— Nie, nie wejdą — powtarzał sobie ciągle z optymizmem zapału.
— Mam przeczucie, że nie wejdą. A jeżeli wejdą!
Nieobecność rodziny napełniła go wesołą, nieopatrzną odwagą młodośd. Wiek i złączone z nim dolegliwości uniemożliwiały mu wojnę w otwartem polu, ale mógł jeszcze strzelać z karabinu nieruchomy w okopie. Niech by przyszli!... Pragnął tego z gorliwością dobrego płatnika, który chciałby się uiścić, choćby późno, z dawnego długu.
Na ulicach spotykał liczne gromady zbiegów. Byli z Północy i ze Wschodu Francji i zdołali uciec przed wejściem Niemców. Ze wszystkich opowiadań tej zbolałej rzeszy, która nie wiedziała gdzie iść i liczyła tylko na miłosierdzie ludzkie, największe wrażenie czyniły na nim zamachy na własność prywatną. Zaciskał pięście, słysząc o mordach i gwałtach, ale grabieże z upoważnienia dowódców, masowe pustoszenie z wyższego rozkazu i następujące po nich pożary, wydawały mu się czemś tak niesłychanem, że milczał, jak gdyby zdumienie sparaliżowało mu umysł. I to naród praworządny wojował w ten sposob, niczem horda dzikich Indjan, która napada tylko dla łupu! Jego poszanowanie prawa własności tak silnie w nim zakorzenione buntowało się przeciw tym świętokradztwom.
Zaczął troszczyć się o swój zamek w Villeblanche. Wszystko, co posiadał w Paryżu, wydało mu się nagle błahostką w porównaniu z tem, co zawierała „siedziba historyczna“. Były tam najcenniejsze obrazy, zdobiące ściany ponurych salonów; tam również starożytne meble, zdobywane w pocie czoła na licytacjach i pełne kosztownych drobiazgów serwantki, dywany, srebra.
Wyliczał sobie w pamięci wszystkie te przedmioty z taką dokładnością, że żaden nie uszedł tego myślowego inwentarza. Rzeczy, o których zapomniał, przypominały mu się teraz, a obawa utracenia ich dodawała im nowego blasku, podnosząc ich wartość. Ale wszystkie bogactwa Villeblanche gasły wobec jednego nabytku, będącego jakby świadectwem jego olbrzymiego majątku; zbytkownym sprzętem, na jaki tylko „miljoner“ mógł sobie pozwolić.
— Złota wanna — myślał — Tam mam mego złotego mola.
Wannę tę nabył na jakiejś licytacji, nie znając na pewno jej pochodzenia; może był to sprzęt książęcy, a może zawdzięczał swe istnienie kaprysowi kokoty, żądnej jak największego zbytku. On i jego rodzina usnuli legendę dokoła tego złotego naczynia, ozdobionego szponami lwów, delfinami i popiersiami najad. Niewątpliwie posiadali je niegdyś królowie. Cziczi zapewniała z powagą, że była to wanna Marji Antoniny. I cała rodzina, uważając dom przy Avenue Victor Hugo jako zbyt skromny i mieszczański na przechowywanie tego przedmiotu, zgodziła się żeby go przenieść do zamku, gdzie trwałby szacowny, niepotrzebny i uroczysty, jako zabytek muzealny. I to by miał przywłaszczyć sobie nieprzyjaciel, jeżeli dotarłby tam, posuwając się ku Marnie, to i wszystkie inne bogactwa, nagromadzone z taką cierpliwością?... Ach! nigdy! Jego dusza zbieracza była zdolną do największych bohaterstw, żeby tego uniknąć.
Każdy dzień przynosił nową falę złych wieści. Dzienniki powiadały mało, Rząd przemawiał językiem zawiłym, pogrążającym duszę w niepewnościach. Mimo to prawda torowała sobie drogę w tajemniczy sposób, podniecana pesymizmem tchórzliwych jednostek i machinacjami szpiegów nieprzyjacielskich, ukrywających się w Paryżu. Ludzie udzielali sobie złowrogich wieści, zasłyszanych tu i owdzie. „Już przeszli granicę“. „Już są w Lille“. „Posuwając się z szybkością pięćdziesięciu kilometrów na dzień“. Nazwisko von Kluka zaczynało być znanem. Anglicy i Francuzi cofali się przed okrążającemu posunięciami najeźdźców. Niektórzy oczekiwali nowego Sedanu. Desnoyers śledził za zbliżeniem się wroga, chodząc codziennie na Dworzec Północny.
Co dwadzieścia cztery godzin zmniejszał się ruch pasażerski. Plakaty kolejowe obwieszczały, że nie sprzedaje się biletów do takich to a takich miejscowości Północnych, kolejno wpadających w ręce wroga. Zmniejszanie się narodowego terytorjum odbywało się z systematyczną regularnością w stosunku pięćdziesięciu kilometrów dziennie. Z zegarkiem w ręku można było oznaczyć godzinę, kiedy pierwsi ułani powitają swemi lancami ukazanie się wieży Eiffel na widnokręgu. Pociągi przychodziły przepełnione, wyrzucając z wagonów niezliczone tłumy podróżnych.
I w takich to chwilach ogólnej trwogi don Marceli zgłosił się do swego przyjaciela senatora Latour i wprawił go w osłupienie najbardziej nieoczekiwanem żądaniem. Chciał jechać natychmiast do swego zamku Villeblanche. Kiedy wszyscy uciekali w stronę Paryża, on właśnie potrzebował wybierać się w przeciwnym kierunku. Senator nie dowierzał własnym uszom.
— Czyś pan zwarjował! wykrzyknął. — Trzeba zmykać z Paryża, ale ja Panu to jednemu mówię i zatrzymaj przy sobie, bo to tajemnica. Wyjeżdżamy wszyscy lada chwila, wszyscy: Prezydent, Rząd, Dwie Izby. Osiądziemy w Bordeaux jak w 1870-ym. Nieprzyjaciel nadejdzie, to kwestja dni... może godzin. Mało wiemy z tego, co się dzieje, ale wszystkie nowiny są złe... Wojsko trzyma się dzielnie, jest dotychczas nietknięte, ale cofa się... cofa się ustępując placu. Wierzaj mi, przyjacielu; najlepiej opuścić Paryż. Gallieni będzie go bronił; ale obrona będzie ciężka i dotkliwa. Choćby nawet Paryż upadł, to przez to nie upadnie Francja. Będziemy prowadzili dalej wojnę, choćby do granicy Hiszpańskiej... Ale to smutne!... bardzo smutne!...
I ofiarował się przyjacielowi, że zabierze go ze sobą do Bordeaux, o którym to odwrocie mało kto wiedział w owej chwili. Desnoyers potrząsnął głową. Nie; chciał jechać do swego zamku Villeblanche. Jego meble... jego zbiory... jego park.
— Ależ wezmą pana do niewoli — zawołał senator. — A może i zabiją.
Obojętne machnięcie ręki było odpowiedzią. Desnoyers czuł się na siłach walczyć ze wszystkiemi wojskami Niemiec w obronie swojej własności. Chodziło o to głównie, aby się tam dostać, a potem, niech się kto waży tknąć jego mienia. Senator patrzył ze zdumieniem na tego burżuja, rozwścieczonego poczuciem posiadania. Przypomniał sobie handlarzy arabskich, zazwyczaj pokornych i spokojnych, którzy walczą i padają trupem jak dzikie zwierzęta, gdy beduini chcą przywłaszczyć sobie ich towary.
Nie była to jednak chwila do rozpraw; każdy powinien był myśleć o własnym losie. Więc senator przychylił się wkońcu do życzenia przyjaciela. Skoro tego chce niech i tak będzie. I dokazał tego swemi wpływami, że Don Marceli wyjechał pociągiem wojskowym, idącym na spotkanie armji.
Podróż ta zaznajomiła Desnoyers'a z nadzwyczajnym ruchem, jaki wojna wywołała na kolejach. Pociąg jego potrzebował czternastu godzin by pokryć odległość, przebywaną normalnie w ciągu dwóch. Składał się z wagonów towarowych, naładowanych żywnością i amunicją z drzwiami zamkniętemi i opieczętowanemi. Wagonem trzeciej klasy jechała eskorta: oddział straży ziemskiej. Desnoyers umieścił się w drugiej, wraz z porucznikiem dowodzącym tym oddziałem i oficerami, śpieszącymi do swych pułków po ukończeniu czynności mobilizacyjnych w miejscowościach, gdzie przed wojną stały garnizony.
Konie tych oficerów jechały węglarkami.
Pociąg zatrzymywał się często, aby przepuścić inne, napełnione żołnierzami lub wracające do Paryża z tłumem zbiegów. Ci, jechali stłoczeni na towarowych platformach: kobiety, dzieci, starcy obładowani tłumoczkami, węzełkami i ręcznemi wózkami, które im posłużyły do przewiezienia na stację wszystkiego co im pozostało z ich ruchomości. Sprawiało to wrażenie wędrownego obozowiska, które zatrzymywało się całemi godzinami a czasem dniami na bocznych szynach, ustępując z drogi pociągom, spieszącym na niecierpiące zwłoki wezwanie wojny. Ludzie, przyzwyczajeni do tych postojów, wysypywali się z wagonów i rozpraszali się po przydrożnych polach.
Na ważniejszych stacjach wszystkie linie bywały zajęte całemi różańcami wagonów. Lokomotywy gwizdały niecierpliwie, jak gdyby rwąc się do odjazdu. Gromady żołnierzy snuły się przed pociągami niepewne, wsiadając do jednych wagonów, by przesiąść się do drugich, urzędnicy spokojni i widocznie przemęczeni chodzili z miejsca na miejsce, udzielając wskazówek, dyrygując ładowaniem piętrzących się do góry pakunków.
W pociągu, wiozącym Desnoyers'a, straż spała, przyzwyczajona do monotonnego obowiązku eskortowania. Dozorcy koni, pootwierawszy drzwiczki wagonów, siadali na brzegu ze zwieszonemi nogami. Pociąg szedł powoli nocą przez mroczne, uśpione pola, zatrzymując się przed czerwonemi latarniami, i oznajmiał przeciągłym gwizdem swoją obecność. Na niektórych stacjach zjawiały się dziewczęta biało ubrane z kokardami i chorągiewkami na piersiach. Dniem i nocą przebywały tam, zmieniając się, by żaden pociąg nie przeszedł bez ich odwiedzin. Przynosiły w koszykach i węzełkach podarunki żołnierzom: chleb, czekoladę, owoce. Wielu przez hardość chciało odmawiać, ale musieli ustąpić wobec smutnego spojrzenia dziewcząt. Nawet Desnoyers nie uniknął tych darów patriotycznego zapału.
Większą część nocy spędzał, rozważając z towarzyszami podróży. Oficerowie mieli tylko mętne wskazówki, gdzie mogliby spotkać swoje pułki. Posunięcia wojenne zmieniały codziennie ich położenie. Ale, wierni powinności, jechali dalej z nadzieją, że zdążą na czas, by wziąć udział w stanowczej bitwie. Dowódca eskorty odbył już kilka takich podróży i on jeden zdawał sobie ściśle sprawę z odwrotu. Za każdym razem pociąg przebywał krótszą przestrzeń. Wszyscy byli stropieni. Po co ten odwrót? Wojsko doznało przeciwności niewątpliwie, ale było nietknięte i, według jego zdania, powinno było szukać odwetu w tem miejscu, gdzie poniosło klęskę. Odwrót zostawiał wolną drogę najeźdźcy. Jak daleko mieli się cofać? Oni, którzy przed dwoma tygodniami sprzeczali się po garnizonach o ten punkt w Belgji, gdzie przeciwnik otrzyma cios śmiertelny, i którędy wkroczą do Niemiec zwycięzkie wojska!
Rozczarowanie tego oficera nie zdradzało zniechęcenia. Nieokreślona, ale niezachwiana nadzieja brała górę nad zwątpieniem. Generalissimus był jedynym, który posiadał tajemnicę wydarzeń. I Desnoyers przytakiwał mu, ze ślepem uznaniem, jakiem napełniali go zawsze ci, którym zaufał, Joffre! Wódz poważny i spokojny, upora się wkońcu ze wszystkiem. Nikt nie powinien wątpić w jego szczęśliwą gwiazdę. Był z tych, do których należy zawsze ostatnie słowo.
O świcie Desnoyers wysiadł z wagonu. „Powodzenia“. I ściskał ręce tych dzielnych młodzieńców, którzy wkrótce może mieli umrzeć. Przypadkowo linja była wolną, więc pociąg mógł wyruszyć zaraz w dalszą drogę, i Don Marceli pozostał sam na stacji. W czasach normalnych szła stamtąd kolejka, przechodząc przez Villeblanche, ale teraz kursowanie jej uległo zawieszeniu z braku obsługi. Urzędników zabrano na wielkie linje, zawalone wojennymi transportami.
Napróżno, za najhojniejszą zapłatę chciał nająć konia lub chociaż wózek zaprzężony w jakiekolwiek pociągowe bydle, by odbyć dalszą drogę. Mobilizacja zabrała co było najlepszego, a inne środki lokomocji zniknęły wraz z uciekinierami. Trzeba było iść piechotą piętnaście kilometrów.
Stary nie zawahał się: dalej, marsz! I zaczął postępować białą, prostą, zakurzoną drogą wskroś płaskich, równych pól, ciągnących się w nieskończoność. Kępy drzew porozrzucane gdzieniegdzie, trochę zielonych zagród i dachy kilku stodół urozmaicały jednostajność krajobrazu. Pola pokryte były rżyskiem świeżo ukończonych żniw, stogi żyta złociły się na nich, przybierając już odcień oksydującego się złota. W dolinkach fruwały ptaki, otrząsając z piór nocną rosę.
Pierwsze promienie słońca zapowiadały dzień gorący. Dokoła stogów Desnoyers zobaczył gromady ludzi wstających, porządkujących odzież i budzących tych, którzy jeszcze spali. Byli to uciekinierzy, obozujący w pobliżu stacji, w oczekiwaniu pociągu, który by ich zawiózł, sami nie wiedzieli dokąd. Jedni pochodzili z dalekich departamentów; słyszeli huk armat; widzeli zbliżającą się wojnę i mieli już za sobą kilka dni ucieczki na traf. Inni, zarażeni trwogą, uciekali również, lękając się zaznać tych samych okropności Desnoyers ujrzał matki z niemowlętami u piersi zniedołężniałych starców, którzy mogli posuwać się z trudem z kijem w ręku i prowadzeni przez kogoś z rodziny; staruszki pomarszczone i nieruchome jak mumje, śpiące na wózkach, jakie ciągnęły dziewczęta i wyrostki. Po wschodzie słońca te nieszczęsne gromady, rozprószone w nocy, szukały się wzajemnie, skupiając się do dalszej drogi. Wielu szło na stację w nadziei, że jakiś pociąg zabierze ich przecież. Inni dążyli wzdłuż relsów, myśląc że los posłuży im lepiej w innem miejscu.
Desnoyers maszerował cały ranek. Biała i prosta wstążka drogi pstrzyła się gromadami ludzi, idących z przeciwnej strony i podobnych z daleka do ruszających się mrówek. Nikt nie szedł w tym samym kierunku co on. Wszyscy uciekali na Południe i spotkawszy tego miejskiego pana dostatnio obutego z laseczką w ręku i w słomianym kapeluszu, wytrzeszczali oczy ze zdziwienia. Poczytywali go może za jakiego rządowego funkcjonariusza, widząc, że idzie samotnie tam, skąd oni pod wpływem strachu uciekali.
Około południa udało mu się zdobyć kawałek chleba, trochę sera i butelkę białego wina w przydrożnej karczmie. Właściciel był na wojnie, żona leżała chora w łóżku. Matka, przygłuchła staruszka, otoczona wnuczętami przyglądała się, siedząc na przyzbie, temu pochodowi uciekinierów, trwającemu już trzy dni.
— Dlaczego oni uciekają, proszę pana? — spytała Desnoyersa. — Wojna przecież czepia się tylko żołnierzy. My ludzie wsiowi, nie czynimy nic złego nikomu i nikogo nie powinniśmy się obawiać.
W cztery godziny potem Desnoyers, zstępując z jednej z tych pochyłości, jakie tworzą dolinę Marny, zobaczył w oddali dachy Villeblanche, otaczające kościół, i wynurzające się z pomiędzy zarośli łupkowe szczyty wieżyczek jego zamku.
Ulice miasteczka były puste. Tylko w pobliżu rynku zobaczył kilka kobiet siedzących na przyzbach, jak w spokojne, letnie wieczory dawnych czasów. Połowa mieszkańców uciekła, druga połowa została w swoich sadybach z przyzwyczajenia i łudząc się ślepym optymizmem. Jeżeli przyjdą Prusacy, cóż im mogą zrobić? Nie stawią żadnego oporu, będą posłuszni ich rozkazom, a któż by się znęcał nad posłusznym narodem? Zresztą wszystko lepsze, niż porzucić domostwa, które pobudowali ich przodkowie i z których oni nigdy się nie ruszali.
Na rynku Desnoyers zobaczył mera i gromadkę głównych mieszkańców. Wszyscy oni podobnie jak kobiety ze zdumieniem spoglądali na właściciela zamku. Było to najbardziej nieoczekiwane zjawisko. Kiedy tylu uciekało do Paryża, ten Paryżanin przybywał do nich podzielić ich los. Życzliwy uśmiech, przyjazne spojrzenie pojawiły się na twarzach tych podejrzliwych wieśniaków. Do tej pory Desnoyers żył w złych stosunkach z całem miasteczkiem. Pilnował srogo swoich praw, nie uznając żadnej tolerancji w sprawach własności. Odgrażał się często, że sprocesuje mera i wpakuje do więzienia połowę sąsiadów; oni zaś odwzajemniali mu się, wypasając mu łąki, tępiąc zwierzynę i wytaczając mu ustawicznie sądowe skargi i niedorzeczne pretensje. Przez wstręt do municypalności Desnoyers zbliżył się do proboszcza, ten bowiem żył w otwartej wojnie z merem. Ale stosunki właściciela zamku z Kościołem były równie bezowocne jak walki z Państwem. Proboszcz, dobroduszny człeczyna, z powierzchowności przypominający mu trochę Renana, myślał tylko o tem, jakby wyciągać od niego pieniądze dla biednych, a dobrotliwość posuwał aż do stawania w obronie i usprawiedliwiania grabieżców jego mienia. Jakże dalekiemi wydały się Desnoyers'owi te utarczki z przed miesiąca!... Zdziwił się też ogromnie zobaczywszy, że ksiądz, przechodząc z domu do kościoła pozdrowił mera przyjaznym uśmiechem.
Po wielu latach głuchej niechęci spotkali się wieczorem 1-ego Sierpnia u stóp wieży kościelnej. Dzwoniono na niej na gwałt, aby oznajmić mobilizację ludziom, pracującym w polu. I dwaj wrogowie instynktownie podali sobie ręce. Wszyscy Francuzi! Ta ogólna życzliwość objawiła się również w stosunku do znienawidzonego właściciela zamku. Musiał kłaniać się na wszystkie strony, ściskając twarde dłonie. A za jego plecami udzielano sobie przyjacielskich uwag:
— Dobry człowiek, tylko trochę gwałtowny!
I panu Desnoyers'owi zapachniała na kilka minut słodka woń popularności.
Znalazłszy się w zamku, za nic sobie poczytał całodzienny trud, chociaż nogi pod nim drżały. Nigdy nie wydał mu się tak okazałym i majestatycznym jego park jak w ten letni wieczór; nigdy tak białemi łabędzie, których wdzięczne sylwety dwoiły się przez odbicie w martwej tafli stawu; nigdy tak pańską rezydencja, przeglądająca się w zielonem zwierciadle nawodnionych rowów. Zapragnął zobaczyć natychmiast obory pełne bydła, poczem rzucił okiem na puste stajnie. Mobilizacja zabrała mu najlepsze konie robocze. Zniknęła również służba. W całym zamku pozostał tylko odźwierny, człowiek przeszło pięćdziesięcioletni, chory na piersi i jego rodzina, złożona z żony i córki. Cała ta trójka oprzątała krowy, napełniając ich żłoby i od czasu do czasu obmywając im zaniedbane wymiona.
Wróciwszy do zamku, Desnoyers winszował sobie ponownie tego postanowienia, które go tu przywiodło. Jakże opuścić takie bogactwo!... Przyglądał się obrazom, serwantkom, meblom, firankom i portjerom skąpanym w złocie konającego dnia i piersi wezbrały mu dumą posiadania. Ta duma natchnęła go nadzwyczajnem, nieprawdopodobnem męstwem, jak gdyby był jakąś olbrzymią istotą z innej planety, a cała otaczająca go ludzkość mrowiskiem, które mógł rozdeptać nogami. Niech przyjdzie wróg! Czuł się na siłach walczyć ze wszystkimi. Później, gdy ochłonął z bohaterskiej gorączki, próbował uspokoić się pozbawionym również podstaw optymizmem... Nie przyjdą. Nie wiedział dlaczego, ale serce mówiło mu, że nieprzyjaciel nie dotrze aż dotąd.
Następny ranek spędził, obchodząc sztuczne łąki, jakie pozakładał za parkiem i ubolewając nad ich zaniedbaniem wskutek odejścia ludzi. Postanowił też otworzyć śluzy, by skropić pastwiska, które już zaczynały wysychać. Winnice pięły się po kratowinach, służących im za podporę. Dojrzewające, jasne grona zwieszały się wśród liści. Ach! Któż będzie zbierał te bogactwa?
Wieczorem zauważył jakiś nadzwyczajny ruch w miasteczku. Żorżetta, córka odźwiernego, przyniosła wiadomość, że zaczęły przejeżdżać główną ulicą ogromne automobile, mnóstwo automobili i żołnierze francuscy, mnóstwo żołnierzy. Wkrótce rozpoczął się pochód dróżką, przylegającą tuż do zamku, a prowadzącą do mostu na Marnie. Były to wozy zamknięte lub otwarte, zachowujące jeszcze swe dawne, handlowe napisy pod warstwą stwardniałego kurzu i ochlapań błotem. Wiele z nich opiewało na nazwy przedsiębiorstw paryskich, inne prowincjonalnych. A więc z temi przemysłowemi podwodami zarekwirowanemi przez mobilizację przechodziły inne, które wywarły na Desnoyers'ie wrażenie twarzy przyjaznych, dostrzeżonych w nieznajomym tłumie. Były to omnibusy paryskie, noszące w górze nazwy, wskazujące kierunek ich dawnych kursów : Madeleine - Bastylle, Pass - Bourse i t. d. Może on sam jeździł wiele razy w tych samych omnibusach, postarzałych, zniszczonych przez dwadzieścia dni nieustającej wędrówki, o powyginanych deskach, rozklekotanych żelastwach i dzwoniących przeraźliwie za każdem poruszeniem.
Na jednym z tych wozów widniały białe kręgi z czerwonym krzyżem po środku; inne poznaczone były literami i liczbami, jakie tylko wtajemniczeni w arkana administracji wojskowej zrozumieć mogli. A na wszystkich tych wozach, w których nerwami sprawnie działającymi były tylko motory, Desnoyers zobaczył mnóstwo żołnierzy, ale wszystko rannych, z obandażowaną głową i nogami, o twarzach wybladłych, którym dawno nie golona broda dodawała tragicznego wyrazu, rozgorączkowanych oczach i ustach nawpół otwartych, jak gdyby z zastygłym jękiem boleści. Lekarze i chorzy jechali oddzielnie. Parę oddziałów konnicy towarzyszyło temu pochodowi. A wśród posuwających się zwolna automobilów i jeźdźców szły gromady żołnierzy w podartych płaszczach, zwieszających się z ramion jak płachty. Byli to ranni, którzy mogli iść piechotą. Ci, dowcipkowali, śpiewali, jedni z ręką na temblaku, inni z głową obwiązaną, częstokroć krwawiącą poprzez płócienne bandaże.
Miljoner chciał coś dla nich uczynić, ale zaledwie zdążył rozdać parę butelek wina i trochę chleba, gdy wmięszał się w to lekarz i złajał go, jak gdyby biedny Desnoyers popełnił zbrodnię. Jego szczodrobliwość mogła się okazać fatalną w skutkach. Musiał więc stać nad brzegiem drogi bezsilny i smutny, przeprowadzając posępnemi oczyma żałosny orszak. Gdy zmrok zapadł, nadciągnęły setki wozów, jedne zamknięte hermetycznie z ostrożnością jaką nakazują materjały wybuchowe, inne naładowane worami i skrzyniami, z których wydzielała się stęchła woń zapasów żywnościowych. A dalej jeszcze pędzono wielkie stada wołów, które albo zbijały się w bezładne kupy, lub biegały jak oszalałe na wszystkie strony, póki bat i krzyk pastucha w kepi, nie zaprowadził pomiędzy niemi porządku.
Desnoyers spędził noc bezsennie. Więc to był ów odwrót, o którym mówiono w Paryżu, ale w który mało kto chciał wierzyć, odwrót, który doszedł aż dotąd; trwał w dalszym ciągu, a nikt nie wiedział, gdzie będzie jego kres. Ale i teraz nieuleczalny optymizm podsunął upartemu człowiekowi nieprawdopodobną nadzieję. Może ten odwrót tyczył się tylko szpitali, zapasów, tego wszystkiego, co pozostaje zwykle na tyłach wojska. Zaś wojsko chciało uwolnić się od tych ciężarów, tamujących mu swobodę ruchów i posyłały je daleko koleją i podwodami. Tak być musiało. I w tych hałasach, trwających całą noc, odgadywał jedynie przejście wozów, napełnionych rannymi, amunicją, żywnością, jak to miało miejsce podczas dnia.
O świcie usnął znużony i obudził się późno. Pierwsze jego spojrzenie było na drogę. Ujrzał ją zalaną ludźmi i końmi, które ciągnęły toczące się przedmioty. Ale ludzie nieśli karabiny i tworzyli oddziały, pułki, a toczącemi się przedmiotami były armaty. To było wojsko... to był odwrót
Desnoyers wybiegł na brzeg drogi, by lepiej przekonać się o prawdzie.
Niestety! to były pułki, takie same, jakie widywał wyruszające z dworców Paryża, ale jakże inaczej wyglądały! Błękitne płaszcze przemieniły się w jakieś pożółkłe łachmany, czerwone spodnie nabrały koloru źle wypalonej cegły; obuwie wyglądało jak placki błota. Twarze miały wyraz dziki; okryte kurzem i potem, wychudzone i tchnące tak bezgranicznem znużeniem, jak gdyby ci ludzie chcieli stanąć, pozostać tu na zawsze, zabijając lub umierając, ale nie zrobiwszy już ani kroku więcej. A oni szli... szli... szli.. Niektóre marsze trwały trzydzieści godzin. Nieprzyjaciel następował im na pięty, a rozkaz był iść i nie dopuszczać do bitwy, jedynie szybkością pochodów unikając otoczenia, jak to było zamiarem najeźdźców. Wodzowie odgadywali stan duszy swoich ludzi. Mogli żądać od nich ofiary życia, ale kazać im iść dniem i nocą, wciąż uciekając przed nieprzyjacielem, kiedy nie uważali się za zwyciężonych, kiedy czuli w sobie rosnącą wściekłość, która jest matką bohaterstwa!... Rozpaczliwe spojrzenia zwracały się na najbliższych oficerów, na dowódców na samego pułkownika!... Już nie mogli dalej! Taki olbrzymi, wyczerpujący marsz w ciągu tak niewielu dni i poco? Zwierzchnicy, którzy wiedzieli tyle co i oni zdawali się odpowiadać wzrokiem, jak gdyby byli w posiadaniu jakiejś tajemnicy: „Odwagi!... Jeszcze jeden wysiłek!... To się prędko skończy“.
Konie, silne, ale pozbawione wyobraźni, okazywały mniej wytrzymałości niż ludzie. Wygląd ich był opłakany. Mogłyż to być te same rumaki, ogniste o połyskliwej sierści, które Desnoyers widywał w defiladach paryskich na początku zeszłego miesiąca? Dwudziestodniowa kampanja uczyniła z nich szkielety, ledwo trzymające się na nogach. Przygasły ich wzrok zdawał się błagać o litość. Za każdem poruszeniem ukazywała się z pod uprzęży poszerszeniała skóra, z krwawiącemi odparzeliznami. Ciągnęły swój ciężar z najwyższym wysiłkiem, jak gdyby rozum ludzki działał na ich ciemne instynkty. Niektóre, wyczerpawszy ostatek sił, waliły się nagle z nóg, opuszczając towarzyszy trudów. Desnoyers widział jak artylerzyści odprzęgali je szybko, biciem spędzając je zdrogi, by nie tamowały ruchu.
A one, nieszczęsne, pozostawały tam, ukazując swą szkieletowatą nagość ukrytą dotychczas pod uprzeżą i ze sztywnemi nogami i szklanym wzrokiem zdawały się oczekiwać jak ich obsiądą muchy, zwabione ich smutnem ścierwem.
A armaty pomalowane na popielato, łoża działowe, wszystko co don Marceli widział czyste i błyszczące tą miłosną pieczołowitością z jaką mężczyzna od najdawniejszych czasów chodził koło broni, staranniej nawet niż kobieta koło statków gospodarskich! Teraz wszystko to było brudne, zachlapane błotem, okopcone dymami wybuchów.
W przerwach wolnej przestrzeni pomiędzy każdą baterją a pułkiem biegły gromadki chłopów, wsie całe, które w obawie przed najściem wroga przyłączyły się do wojska w odwrocie. Gdy zbliżał się nowy kompleks, schodzili z drogi i szli dalej polami, ale za najmniejszą nową przerwą wracali skuszeni gładką i białą powierzchnią gościńca. Były tam matki, popychające wózki, naładowane sprzętami i dziećmi; chorzy, którzy się ledwo wlekli; starcy, dźwigali na plecach wnuków; babki, tulące do uczepionych u ich spódnic drobiazg.
Nikt teraz nie stawiał oporu hojności właściciela zamku. Cała jego piwnica zdawała się wylewać na gościniec. Toczyły się beczki z ostatniego zbioru, a żołnierze napełniali czerwonym płynem, wiszące im u pasa blaszanki. Potem wino butelkowane ukazywało się porządkiem dat i ginęło natychmiast w tej ludzkiej rzece, która płynęła i płynęła. Desnoyers z dumą spoglądał na skutki swej szczodrobliwości. Uśmiech pojawiał się na zdziczałych twarzach; francuska żartobliwość ożywiała szeregi; oddalając się, żołnierze zaczynali śpiewać.
Następnie Desnoyers znalazł się na rynku wśród oficerów, dających krótkie wytchnienie koniom, przed dopędzeniem kolumny. Ze ściągniętemi brwiami i posępnym wzrokiem mówili o tym niepojętym dla nich odwrocie. Przed kilku dniami odepchnęli dzielnie napastników. A mimo to cofali się, posłuszni naglącemu i surowemu rozkazowi.
— Nie rozumiemy — mówili — nie rozumiemy.
Systematyczne cofanie się w porządku doprowadzało do rozpaczy tych ludzi, którzy chcieli się bić, a musieli uchodzić. A wszystkich udręczała ta sama wątpliwość: „Nie rozumiemy“.
I ta wątpliwość czyniła tem cięższym ten marsz nieustający, marsz dniem i nocą z krótkimi odpoczynkami, które przerywała wciąż obawa, żeby nie być odciętymi od reszty wojska: „Jeszcze jeden wysiłek, moje dzieci! Odwagi. Odpoczniemy rychło“.
Kolumny w odwrocie pokrywały setki kilometrów. Desnoyers widział tylko jedną z nich. O tej samej porze inne i inne wykonywały ten sam odwrót, pokrywając połowę szerokości Francji. Wszystkie cofały się z tem samem zgnębionem posłuszeństwem, a ich ludzie powtarzali to samo co oficerowie: „Nie rozumiemy... Nie rozumiemy“.
Don Marceli doznał wnet tego samego smutku i zniechęcenia. On również nie rozumiał. Widział to, co wszyscy mogli widzieć: Niemców, posuwających się w głąb niemal bez sprzeciwu; całe departamenty, miasta, wsie, dostające się w moc nieprzyjaciela za plecami wojsk, które cofały się nieustannie. Zapał jego upadł raptownie, jak nadęta kula, którą przedziurawiono. Powrócił dawny pesymizm. Wojska były mężne i karne; ale nacóż się to mogło przydać, jeżeli cofały się bez walki, obezwładnione rozkazem, który im nie pozwalał bronić ojczyzny?
— To samo, co w 70-ym roku — myślał. — Na pozór więcej ładu, ale rezultat będzie ten sam.
Ale jakby w przeczącej odpowiedzi tym przypuszczeniom usłyszał żołnierza rozmawiającego z jakimś wieśniakiem.
— Cofamy się, ale aby skoczyć z większą siłą na boszów[2]. Dziadzio Joffre wsadzi ich sobie do kieszeni o tej porze i w tem miejscu, jakie sobie wybierze.
Desnoyers nabrał otuchy, usłyszawszy nazwisko generała. Może ten żołnierz, który wśród tych nieskończonych, demoralizujących marszów zachowywał niewzruszoną wiarę, przeczuwał lepiej prawdę, niż mędrkujący i oczytani oficerowie.
Resztę dnia spędził, rozdając upominki ostatnim szeregom kolumny. Piwnica jego opróżniła się. Koleją dat znikały tysiące butelek nagromadzonych w podziemiach zamku. Za zbliżeniem się nocy były to już butelki okryte pleśnią lat; te rozdawał tym, którzy mu się wydawali najsłabsi. Ale też w miarę, jak przeciągała kolumna wygląd jej stawał się coraz opłakańszy. Przechodzili maruderzy, ciągnąc z wysiłkiem nogi obtarte do żywego mięsa w obuwiu. Ale wszyscy, choć padający ze znużenia trzymali broń w porządku, myśląc o nieprzyjacielu, który był blizko.
Hojność Desnoyersa sprawiała na wielu z nich zdumiewające wrażenie. Byli przyzwyczajeni w pochodzie przez ziemię ojczystą walczyć z obojętnością rolnika. Nikt nic nie dawał. Strach przed niebezpieczeństwem sprawiał, że mieszkańcy wsi kryli się z zapasami żywności, odmawiając najmniejszej pomocy rodakom, którzy się za nich bili.
Miljoner spał źle tej drugiej nocy w swem obszernem łożu z kolumnami, które jakoby należało do Henryka IV, wedle słów antykwarjuszów. Nie było już ciągłego przemarszu wojsk. Raz po raz przechodził pojedyńczy oddział, baterja, batalion kawalerji, ostatnie siły odwrotu, które zapóźniły się w poblizkich wioskach, aby osłaniać ruch cofających się wojsk. Głębokie milczenie, jakie następowało po tych hałaśliwych przechodach, napełniało go wrażeniami wątpliwości i niepokoju. Co on tu robił, gdy całość armji była w odwrocie? Nie byłoż to szaleństwem zostawać tutaj? Ale natychmiast przypomniały mu się bogactwa nagromadzone w zamku. Ach! gdyby je mógł zabrać! Ale to było niepodobieństwem z braku czasu i środków. A w dodatku, jego wrodzona uporczywość poczytywała taką ucieczkę za coś hańbiącego.
— Trzeba kończyć, co się zaczęło — mówił sobie w duchu. On przyjechał tu, by pilnować swej własności i nie należało mu uciekać za zbliżeniem się niebezpieczeństwa.
Gdy następnego ranka, wyszedł do miasteczka, prawie że nie zobaczył żołnierzy. Tylko oddział dragonów pozostał w okolicy, by osłaniać resztki odwrotu. Jeźdźcy przebiegali lasy, zagarniając maruderów i szykując się stawić czoło zbliżającemu się nieprzyjacielowi. Desnoyers doszedł aż do końca miasteczka. Dragoni zatarasowali ulicę barykadą z wozów i sprzętów, spieszeni z karabinami w ręku śledzili z po za tej osłony białą wstęgę drogi, ciągnącą się samotnie pomiędzy dwoma zadrzewionemi wzgórzami. Raz po raz dawały się słyszeć pojedyńcze wystrzały, jak trzaśniecie z bata.
— To nasi — mówili dragoni. Były to ostatnie oddziały, które strzelały do przednich straży ułanów. Kawalerja miała rozkaz wstrzymywać, cofając się, ciągłe zetknięcie z nieprzyjacielem, stawiając mu nieustający opór i odrzucając oddziały niemieckie, które chciały wślizgnąć się pomiędzy kolumny.
Desnoyers ujrzał jak nadchodziły drogą ostatnie resztki piechoty. Nie szli, lecz wlekli się, popychani silnem postanowieniem posuwania się naprzód, lecz zesztywniałe, zakrwawione nogi odmawiały im posłuszeństwa. Przysiedli na chwilę na brzegu gościńca, by odetchnąć, bez ciężaru tornistra, by uwolnić nogi z kajdanów obuwia, by obetrzeć pot i, chcąc iść dalej, nie mogli wstać. Ciała ich były jak z kamienia. Potworne zmęczenie pogrążało ich w stan odrętwienia. Widzieli, niby fantastyczne majaki, przeciągające wojsko: bataljony i bataljony, baterje, oddziały jeźdźców. A potem cisza, noc, sen ciężki i nieprzerwany na kamieniach. O świcie zbudzili ich dragoni, przetrząsający okolice w poszukiwaniu maruderów. Ach! Niepodobieństwo wstać. Dragoni, z rewolwerem w ręku, musieli uciekać się do gróźb, żeby ich rozruszać. Tylko pewność, że wróg był blizko i mógł ich wziąć do niewoli dodawała im chwilowo sił. I wstawali drżący, powłócząc nogami, opierając się na karabinie jak na kiju.
Wielu z tych ludzi było młodzieńcami, którzy zestarzeli się w ciągu godziny i teraz wlekli się jak niedołężni kalecy. Nieszczęśni! Nie zajdą daleko. Pragnieniem ich było dogonić wojsko, złączyć się z niem, ale wszedłszy do miasteczka spoglądali na domy błagalnemi oczyma, zdjęci chęcią wejścia, chwilowego odpoczynku tak wielką, że zapominali o blizkości nieprzyjaciela.
Villeblanche opustoszało po przejściu wojsk. W nocy część mieszkańców uciekła, zarażona strachem tych tłumów, które ciągnęły za wojskiem. Mer i proboszcz pozostali. Pogodzony z właścicielem zamku dzięki jego niespodziewanemu przybyciu i zachwycony jego hojnością urzędnik municypalny zbliżył się do niego, by mu udzielić pewnej wiadomości. Inżynierowie oglądali most na Marnie. Czekali tylko na odejście dragonów, by go wysadzić w powietrze. Jeżeli pan Desnoyers chciał wracać do Paryża, to była ostatnia chwila.
I znowu wątpliwości ogarnęły Desnoyersa. Szaleństwem było pozostawać tu. Ale jeden rzut oka na zarośla, na których tle odcieniały się wieżyczki zamku wystarczył. Nie... nie... „Trzeba skończyć, co się zaczęło“.
Pojawiły się ostatnie gromadki dragonów, wynurzające się na gościniec z różnych stron lasu. Prowadzili konie za cugle, jak gdyby ich bolał ten odwrót. Oglądali się ciągle za siebie, z karabinem w ręku, gotowi przystanąć natychmiast i strzelać. Inni, pilnujący barykady, siedzieli już na siodłach. Szybko sformował się oddział, rozległy się głosy oficerów i żwawy kłus z towarzyszeniem szczękań broni jął oddalać się za plecami don Marcelego.
Ten pozostał przy barykadzie w samotności najgłębszego milczenia, jak gdyby świat wyludnił się nagle. Dwa psy, opuszczone przez ucieczkę swoich panów, krążyły dokoła niego, łasząc się, jak gdyby błagając jego opieki. Nie mogły znaleźć upragnionego schronienia na tej ziemi stratowanej i jakby przeobrażonej przejściem tysięcy ludzi. Zgłodniały kot czatował na ptaki, które zaczęły nadfruwać w to miejsce. Nieśmiałemi uderzeniami dzióbków wyjadały resztki żywności, pozostawionej przez konie. Jakaś kura bezpańska ukazała się także, by bronić swojej uczty przed skrzydlatą rzeszą, ukrywającą się dotychczas wśród drzew i krzaków. W tej głębokiej niszy odzywał się teraz wyraźnie szmer liści, brzęczenie owadów, letni oddech ziemi nagrzanej słońcem, wszystkie odgłosy przyrody, które umilkły trwożnie pod ciężarem zbrojnych ludzi.
Desnoyers nie zdawał sobie dokładnie sprawy z biegu czasu. Wszystko, co minęło, wydawało mu się złym snem. Otaczający go spokój czynił nieprawdopodobnem to, co go poprzedzało.
Nagle na samym końcu drogi na najwyższym skłonie wzgórza tam, gdzie biała jej wstęga dotykała widnokręgu, zobaczył coś poruszającego się. Byli to dwaj jeźdźcy; dwóch żołnierzyków ołowianych, jakby wypadłych z pudełka z zabawkami. Mieli ze sobą lunety, które im pomagały w rozpatrywaniu okolicy i patrzeli. Obaj przybrani w popielato-zielone barwy dzierżyli lance, a ich kaski zakończone były spiczastym szpicem... Oni! Nie mógł wątpić; miał przed oczyma pierwszych ułanów.
Czas jakiś stali nieruchomo, jak gdyby badając widnokrąg. A potem, z ciemnych zarośli brzeżących obie strony gościńca zaczęli wysuwać się inni i inni i skupiać w gromadę. Sylwetki ich odcinały się teraz na białem tle drogi. Posuwali się zwolna, jak ci, którzy się obawiają zasadzki i oglądają uważnie to, co ich otacza.
Konieczność cofnięcia się zmusiła don Marcelego, by przestał patrzeć. Niebezpiecznem było, aby go tu zastali. Ale gdy opuścił szkła, stało się coś nadzwyczajnego. W niewielkiej odległości tak, że rzec było można, że dotknął by się ich ręką zobaczył ludzi idących pod osłoną drzew po obu stronach drogi. Ogarnęło go jeszcze większe zdumienie, gdy przekonał się, że byli to Francuzi, bo wszyscy mieli kepi. Skąd się tu wzięli? Przypatrzył im się bliżej bez pomocy lornetki tuż przy barykadzie. Byli to maruderzy w opłakanym stanie i w najrozmaitszych mundurach, żołnierze linjowi, znani spieszeni dragoni. A razem z nimi strażnicy leśni i żandarmi miejscowi, którzy otrzymali również rozkaz odwrotu. Wszystkiego razem z pięćdziesięciu ludzi. Byli pomiędzy nimi zdrowi i silni, inni trzymali się na nogach z najwyższym wysiłkiem. Wszyscy byli pod bronią.
Doszli do barykady, oglądając się ciągle poza siebie i pod osłoną drzew śledząc powolne zbliżanie się ułanów. Na czele tej pstrej gromady szedł oficer żandarmerji stary i otyły z rewolwerem w prawicy, z wąsami najeżonemi wzruszeniem, z nienawistnym blaskiem w błękitnych oczach, przysłoniętych ciężkiemi powiekami. Wślizgnęli się na drugą stronę barykady nie dając baczenia na tego ciekawego świadka, gdy olbrzymi huk, od którego zadrżały domy, targnął powietrzem.
— Co to takiego? zapytał oficer, po raz pierwszy spoglądając na Desnoyersa.
Ten pośpieszył z odpowiedzią; był to zburzony w tej chwili most. Dowódca zaklął. Ale jego oddział pozostał obojętnym, jak gdyby zatracił wszelkie poczucie rzeczywistości.
— Wszystko jedno umrzeć tu czy gdzieindziej — dodał oficer.
Wielu zbiegów przyjęło z nagłem posłuszeństwem to postanowienie, które ich zwalniało z męki posuwania się dalej. Prawie ucieszyli się przeszkodą, która im zagrodziła drogę. Instynktownie pochowali się w najbardziej osłoniętych miejscach barykady. Inni zajęli opuszczone domy, w których już przedtem gospodarowali dragoni. Wszyscy byli radzi, że mogą odpocząć bodaj bijąc się. Oficer chodził od jednych do drugich, wydając rozkazy. Nie powinni strzelać dopóki im nieda znaku.
Don Marceli patrzył na te przygotowania z nieruchomością zdumienia. Tak szybko i nieoczekiwanie zjawili się ci maruderzy, że wydawało mu się wciąż, iż śni. Nie mogło być niebezpieczeństwa w tem niesamowitem położeniu. Wszystko było złudą. I stał dalej na dawnem miejscu, nie słysząc porucznika, który mu nakazywał gburowato, by uciekał co żywo. Przeklęty uparciuch!
Echo wybuchu zapełniło drogę jeźdźcami. Ukazywali się ze wszystkich stron, łącząc się z pierwszą gromadą. Ułani galopowali z przekonaniem, że miasteczko było opuszczone.
— Ognia!
Desnoyersa otoczyła chmura odpadków, jak gdyby posypały się drzazgi ze wszystkich drzew, jakie miał przed oczyma.
Pędzący oddział przystanął raptownie. Pewna ilość ludzi runęła na ziemię. Jedni podnieśli się prędko i uskoczyli z drogi w bok widocznie z zamiarem ukrycia się. Inni pozostali nieruchomo rozciągnięci na plecach lub na brzuchach z bezwładnie opadłemi rękoma. Konie bez jeźdźców szalonym galopem pomknęły w pole z cuglami na wiatr, podniecane luźno wiewającemi strzemionami.
IV
Argensola znalazł sobie bardziej wzruszające zajęcie niż śledzenie na mapie położenia wojsk.
— Oddaję się teraz kreciej robocie — mówił do przyjaciół. I od czwartej do piątej zjawiał się z punktualnością amatora herbaty.
Codziennie o tej godzinie niemiecki aeroplan krążył nad Paryżem, rzucając bomby. To wtargnięcie nie wywoływało przestrachu; ludność przyjmowała je jak widok nadzwyczajny i zajmujący. Na próżno awiatorzy zasypywali miasto niemieckiemi chorągiewkami, dając na nich ironiczne wieści o rozsypce wojsk cofających się i o niepowodzeniach rosyjskiej ofenzywy. Kłamstwa, wszystko kłamstwa! Napróżno rzucali bomby, burząc budynki i zabijając lub raniąc starców, kobiety i dzieci. „Ach bandyci“. Tłum wygrażał pięścią złośliwemu owadowi, ledwo widzianemu na wysokości dwóch tysięcy metrów, a potem przeprowadzał go wzrokiem z ulicy na ulicę, lub stawał na placach, śledząc jego poruszania.
Jednym z najgorliwszych widzów był Argensola.
O czwartej stawał na placu Zgody z głową zadartą do góry i otwartemi szeroko oczami, obok innych, z którymi rychło zawiązał towarzyskie stosunki. Byli jak abonenci jednego teatru, którzy, spotykając się ciągle, zaprzyjaźniają się. „Przyjdzie?... Nie przyjdzie dziś?“ Najzacieklejszemi były kobiety. Niektóre zjawiały się
zadyszane i rozczerwienione pośpiechem, z obawą, że się mogły spóźnić na widowisko. Olbrzymi okrzyk: „Już! Już!... Już jest!“ Tysiące rąk wskazywało jakiś punkt niewyraźny na widnokręgu. Twarze zbroiły się w lornetki i szkła przybliżające; przekupnie krążyli ofiarowując wszelkiego rodzaju narzędzia optyczne. I przez godzinę trwało to roznamiętniające widowisko powietrznego polowania, hałaśliwego i zbędnego.
Owad zamierzał zawsze zbliżyć się do wieży Eiffel, a od jej stóp rozlegały się wystrzały, podczas gdy na jej różnych platformach brzmiał wściekły klekot mitraljez. Nad miastem unosiła się strzelanina z dachów i z głębi ulic. Wszyscy strzelali, mieszkańcy, którzy mieli jakąś broń w domu, żołnierze gwardji, wojskowi angielscy i belgijscy przebywający tu w przejeździe przez Paryż. Wiedzieli, że strzały ich są bezcelowe, ale strzelali z chęcią dokuczania wrogowi, bodaj samym zamiarem w nadziei, że przypadek, dokaże cudu. Ale jedynym cudem było to, że się nie pozabijali wzajemnie w tym pośpiesznym ogniu. A i tak ci i owi przechodnie padali ranieni zabłąkaną kulą.
Argensola chodził po ulicach śledząc zwroty nieprzyjacielskiego ptaka, usiłując zgadnąć, gdzie padają jego pociski, być jednym z pierwszych, którzy dobiegną do zbombardowanego domu, rozzuchwaleni odzywającemi się z dołu wystrzałami. Argensola nie posiadał karabinu jak Anglicy, przybrani w kaki, lub ci Belgowie w czapkach dzielnicowych z kitką na czole!... Wreszcie „Kret“ zmęczony temi ewolucjami znikał. „Do jutra — myślał Hiszpan. — „Ten jutrzejszy będzie może bardziej zajmujący“.
Godziny wolne pomiędzy obserwacjami geograficznemi i badaniem nadpowietrznych widowisk tracił na krążeniu koło dworców kolejowych, zwłaszcza w pobliżu Quai d'Orsay gdzie widywał tłumy podróżnych, uciekających z Paryża. Nagłe ujawnienie prawdy — po złudzeniach, jakie wywołał Rząd swemi optymistycznymi poglądami — pewność, że Niemcy są już blizko, gdy przed tygodniem wyobrażano ich sobie w rozsypce, „krety“ krążące nad miastem, tajemnicza groźba Zeppelinów wszystko to budziło nieopisany popłoch. Dworce strzeżone przez wojsko, przepuszczały tylko tych, którzy mieli nabyte przedtem bilety. Niektórzy czekali całemi dniami na swoją kolej wyjazdu. Niecierpliwsi wyruszali pieszo, by tylko co najprędzej znaleźć się za miastem. Drogi zaczerniły się mrowiem ludzkiem, zdążającem w jednym kierunku. Spieszyli na Południe, w automobilach, w konnych powozach, w wózkach ogrodniczych, na piechotę.
Argensola z niezamąconą pogodą patrzył na tę ucieczkę. On był z tych, którzy pozostawali. Zawsze spoglądał z podziwem na tych, którzy przebyli oblężenie Paryża w 1870. Teraz pomyślny los pozwalał mu być świadkiem bardziej jeszcze ciekawego dramatu historycznego. Co on będzie miał do opowiadania! Ale drażniła go obojętność i roztargnienie jego najbliższego otoczenia. Wracał do pracowni, rad z nowin, jakie nazbierał, zgorączkowany chęcią udzielenia ich Juljanowi, a ten słuchał ich, jak gdyby nie słyszał. Tego wieczoru, kiedy mu przyniósł wiadomość, że Rząd obie Izby, ciało dyplomatyczne i nawet artyści Komedji Francuskiej wyjeżdżają w tej chwili właśnie specjalnymi pociągami do Bordeaux, przyjaciel odpowiedział mu na to machnięciem ręką.
Inne były jego troski. Dziś rano otrzymał list od Margarity; kilka słów skreślonych pośpiesznie. Wyjeżdżała; wyjeżdżała natychmiast w towarzystwie matki. Żegnaj! I nic więcej. Trwoga rozluźniała wiele związków; puszczała w zapomnienie wiele uczuć: ale Margarita była wyższą nad te bojaźliwości, żeby uciekać! Juljan dopatrzył się czegoś niepokojącego w jej lakonizmie.
Dlaczego nie wspomniała mu dokąd jedzie?
Wieczorem uczynił to, czego mu ona zawsze zabraniała. Wszedł do domu, gdzie mieszkała Margarita i wdał się w rozmowę z odźwierną. Poczciwa kobieta, wyrwana raptownie ze zwykłych zajęć przez ucieczkę lokatorów, rada była, że się może wygadać! Pani z pierwszego piętra — matka Margarity — ostatnia opuściła dom, pomimo, że była chorą od wyjazdu syna. Wyjechały obie, z córką, dnia poprzedniego, nie powiedziawszy, gdzie jadą. Odźwierna wiedziała jedynie, że wsiadły do pociągu na dworcu d'Orsay. Uciekły na Południe, jak wszyscy bogaci.
I uzupełniała swe wiadomości napomknieniem, że córka była bardzo wzruszona nowinami z pola wojny. Ktoś z rodziny był ranny. Może brat; ale odźwierna nie wiedziała. Wśród tylu niespodzianek i wrażeń trudno było rozpytywać się o wszystko. Ona także miała męża na froncie i obchodziły ją jej własne sprawy.
— Gdzie pojechała? — zadawał sobie pytanie Juljan. — Dlaczego chciała, żebym nie wiedział o tem?
Gdy późnym wieczorem Argensola powiedział mu o wyjeździe Rządu i całego Gabinetu, co jeszcze nie było wiadomem publicznie, Juljan namyśliwszy się czas jakiś, rzekł:
— Dobrze robią. Ja także wyjadę jutro, jeżeli będę mógł.
Pocóż ma zostawać w Paryżu? Rodzina była nieobecną. Ojciec jego, — według wiadomości Argensoli — wyjechał także, nie mówiąc dokąd. Po tajemniczej ucieczce Margarity został sam, w samotności, która go napełniała wyrzutami sumienia.
Tego wieczora, przechodząc bulwarami, natknął się na przyjaciela, trochę zapędzonego w latach, poznanego w sali fechtunkowej, dokąd uczęszczali obaj. Był pierwszym, jakiego spotkał od początku wojny, i razem przebiegli pamięcią towarzyszy, którzy poszli do wojska. Tamten odpowiadał na pytania Juljana: Taki to... ranny w Lotaryngji i znajduje się w szpitalu na Południu. A inny?... zginął w Wogezach. A jeszcze inny? Przepadł bez wieści w Charleroi. I tak ciągnęła się dalej bohaterska i żałobna opowieść. Ale większość żyła i dokonywała cudów waleczności. Inni towarzysze pochodzenia cudzoziemskiego, młodzi Polacy, Anglicy, przebywający w Paryżu, Amerykanie z Południowych Republik zapisywali się na ochotników. Sala fechtunkowa powinna była czuć się dumną z tej młodzieży; wszyscy ćwiczyli się w używaniu broni podczas pokoju, a teraz wszyscy byli na froncie, narażając życie. I Juljan odwrócił wzrok, jak gdyby odgadując w oczach przyjaciela wyraz ironiczny i pytający. Dlaczego nie poszedł on, jak inni, bronić ziemi, na której żył?
— Jutro pojadę — odparł Juljan, zasępiony tem wspomnieniem.
Ale pojechał na Południe, jak wszyscy, którzy uciekają przed wojną.
Następnego ranka Argensola podjął się zdobyć dla niego bilet do Bordeaux. Wartość pieniędzy zwiększyła się znacznie. Pięćdziesiąt franków, doręczonych w porę, dokazały cudu dostarczenia mu kawałka numerowanego kartonu, która to zdobycz przedstawiała dla wielu całe dnie oczekiwania.
— To na dzisiaj — rzekł Juljanowi Argensola. — Musisz wyjechać wieczorem.
Przygotowania nie trwały długo. Pociągi przyjmowały tylko ręczne walizki. Argensola odmówił hojności Juljana, który chciał podzielić się z nim do połowy wszystkiemi pieniądzmi, jakie miał. Bohaterowie potrzebują mało, a malarz dusz, czuł w sobie bohaterskie postanowienie. Zwięzłe oznajmienie Gallienie'go, aby gotować się do obrony Paryża znalazło echo w jego sercu. On również postanowił wytrwać do upadłego, jak twardy generał.
— Niech przyjdą — rzekł tragicznym tonem. — Znajdą mnie na mojem miejscu.
Miejscem jego była pracownia. Chciał patrzeć na rzeczy zblizka, aby opowiadać o tem przyszłym pokoleniom. Wytrwa jakoś z zapasem wina i żywności, jakie posiadał. A przytem zamierzał, skoro tylko przyjaciel wyjedzie, sprowadzić do siebie pewne przyjaciółki, które krążyły po kominkach w poszukiwaniu wątpliwego obiadu i lękały się samotności w swoich mieszkankach. Niebezpieczeństwo zbliża dobrych ludzi i dodaje nowego powabu rozkoszom współżycia. Miłosne porywy więźniów Terroru, gdy każdej chwili mieli być zaprowadzeni na gilotynę, ożyły w pamięci Argensoli. Wychylmy jednym haustem kielich wina, my, którzy mamy umrzeć. Pracownia przy ulicy de la Pompe miała być świadkiem takich samych zwarjowanych i rozpaczliwych uciech, jakie się dzieją na statku, który osiadł na mieliźnie z całą obfitością zapasów żywnościowych.
Juljan wyjechał z dworca d'Orsay w przedziale pierwszej klasy. Chwalił w duchu wzorowy porządek, z jakim władze urządziły wszystko. Każdy podróżny miał swoje miejsce. Ale na stacji Austerlitz tłum ludzki opanował pociąg. Pootwierały się drzwiczki, jak gdyby miały pęknąć; pakunki i dzieci wrzucano przez okna. Ludzie tłoczyli się, jak gdyby uciekali przed pożarem. W przestrzeni, przeznaczonej dla ośmiu pasażerów, umieściło się czternastu; korytarze zapchały się walizkami, na których sadowili się nowo przybyli. Znikły różnice stanowe. Ludność wiejska pchała się do wagonów zbytkownych w nadziei, że tam znajdzie więcej miejsca. Ci, którzy mieli bilety pierwszej klasy, szukali tańszych wagonów w próżnej nadziei, że tam będą jechać swobodniej. Na bocznicach czekały od poprzedniego dnia swojej godziny odejścia olbrzymie pociągi, złożone z wagonów bydlęcych. Teraz były one napchane ludźmi, którzy siedzieli na drewnianej podłodze lub na krzesłach, przyniesionych z domu. Każdy pociąg był jak obozowisko, wyczekujące niecierpliwie chwili wyruszenia, a podczas gdy stał nieruchomy, sterty tłustych papierów i torebek od owoców, gromadziły się dokoła niego.
Tłum szturmujący popychał się, przepraszając i przebaczając sobie wzajemnie, po bratersku. „Na wojnie, jak na wojnie“ mówiono, jako najwyższą wymówkę. I każdy przyciskał się do sąsiada, aby mu zrobić kęs miejsca, by wsunąć jego mizerne węzełki pomiędzy inne pakunki, pokładzione gdzie się dało, z całkowitem lekceważeniem najprostszych zasad równowagi. Juljan zwolna tracił swoje przywileje podróżującego od początku. Litość budzili w nim ludzie, którzy czekali na pociąg od czwartej zrana do ósmej wieczorem. Kobiety jęczały ze znużenia, stojąc wyprostowane w korytarzach i patrzyły z szaloną zazdrością na tych, którzy mieli jakieś siedzące miejsce. Dzieci płakały, kwiląc, jak zgłodniałe kózki. Juljan wreszcie ustąpił swoje miejsce i rozdał potrzebującym i nieopatrznym wszystką żywność, w jaką go zaopatrzył Argensola. Restauracje stacyjne były doszczętnie spustoszone. Podczas długich postojów widziało się tylko wojskowych na ławkach, żołnierzy, którzy biegli na wezwanie trąbki i wracali zająć dawne miejsce w wagonach, które szły i szły do Paryża. Na bocznicach wyczekiwały także wielkie pociągi wojenne na opróżnienie linji, by mogły jechać dalej. Żołnierze pancerni w żółtych kamizelkach na stalowych piersiach siedzieli ze zwieszonemi na zewnątrz nogami w bydlęcych wagonach. Na platformach leżały uszykowane łoża działowe. Smukłe gardła 70-cio calówek sterczały w górę, jak teleskopy.
Juljan spędził noc w korytarzu, siedząc na brzegu jakiejś walizki i widział, jak spali inni, powaleni znużeniem i wrażeniami.
Była to noc okrutna i bez końca, pełna wstrząśnień, hałasów i ciszy, przerywanej niepojętymi rykami. Na każdej stacji trąbki grały pośpiesznie, jak gdyby nieprzyjaciel był tuż, tuż. Żołnierze z Południa biegli na swoje miejsca i nowa fala ludzka płynęła po relsach ku Paryżowi. Wydawali się weseli i żądni przybyć jak najprędzej na miejsca rzezi. Wielu narzekało, mniemając, że przybędą z opóźnieniem. Juljan, stojąc oparty o okno, słuchał rozmów i nawoływań na tych ławkach, przesiąkniętych ostrą wonią ludzi i zwierząt. Wszyscy okazywali niezachwianą wiarę.
Les boches! Jest ich jak mrowia; wielkie armaty, moc mitraljez, ale tylko nastawić bagnet, a uciekają, jak zające. Jakiś starszy jegomość, dekorowany typ urzędnika na emeryturze, zasypywał Juljana pytaniami: „Pan sądzi, że dojdą do Tours?“ I zanim ten zdążył mu odpowiedzieć, zasypiał. Przez sen wyciągał zdrętwiałe nogi przed siebie na całą szerokość korytarza. Potem, budził się nagle: „Pan myśli, że dojdą do Bordeaux?“ I w pragnieniu dotarcia wraz z rodziną do jakiegoś zupełnie pewnego miejsca przyjmował jak wyrocznię nieokreślone odpowiedzi.
O świcie zobaczyli straże ziemskie, pilnujące dróg. Szli zbrojni w stare strzelby, mając na głowach czerwone kepi, jako jedyną wojskową oznakę. Podążali w kierunku przeciwnym, niż pociągi wojskowe.
Na stacji w Bordeaux tłum cywilnych, przepychających się, żeby wysiąść lub wsiąść do nowych wagonów, pomieszał się z wojskiem. Trąbki grały bezustanku, zwołując żołnierzy. Wielu było kolorowych, strzelców, o obszernych, szarych spodniach i czerwonych czapkach nad czarnemi i bronzowemi twarzami. Wszyscy spieszyli na Północ.
Juljan zobaczył pociąg rannych, pochodzących z bitew we Flandrji i Lotaryngji. Brudne, zniszczone mundury świeciły białymi bandażami, ochraniającymi zbolałe członki lub potłuczone głowy. Wszyscy zdawali się uśmiechać posiniałemi usty i zgorączkowanemi oczyma do ziemi Południa, wynurzającej się z pomiędzy rannych mgieł, ozłoconej słońcem, pokrytej królewską zielonością swych łąk. Ludzie Północy wyciągali ręce do owoców, jakie im podawały kobiety i ssali chciwie słodkie, krajowe winogrona.
Juljan spędził cztery dni w Bordeaux, oszołomiony i strapiony hałaśliwością prowincjonalnego miasta, przedzierzgniętego raptem na stolicę. Hotele były zapchane; wielu dygnitarzy poprzestało na pomieszczeniach służbowych. W kawiarniach nie było jednego wolnego krzesła; chodniki były przepełnione tym nadzwyczajnym napływem gości. Prezydent zamieszkał w Prefekturze; ministerja poumieszczały się w szkołach i muzeach; dwa teatry przygotowano na przyszłe posiedzenia Senatu i Izby Niższej. Juljan wynalazł podrzędny i dwuznaczny hotelik, w jakimś zaułku, stale mokrym wskutek załatwiających się tam przechodniów. Amorek zdobił szyby drzwi wchodowych. W pokoju Juljana lustro było zabazgrane kobiecemi imionami, urywkami zdań na pamiątkę godziny gościnności tutaj. A jednak wiele dam z Paryża, napróżno poszukujących mieszkania, zazdrościło Juljanowi takiego szczęścia.
Poszukiwania jego okazały się bezowocnemi. Przyjaciele, których spotykał w tłumie uciekienierów, myśleli o własnym losie. Umieli mówić tylko o własnych, mieszkaniowych kłopotach, powtarzali wieści, zasłyszane od ministrów przez tych, którzy żyli z nimi na stopie poufałej; napomykali tajemniczo o wielkiej bitwie, zaczynającej się od okolic Paryża aż do Verdun. Pewna uczennica z czasów jego chwały, zachowująca dawną elegancję w swoim mundurze sanitarjuszki, udzieliła mu wreszcie niejakich wiadomości: „Mała pani Laurier? Słyszała od kogoś, że mieszka gdzieś blizko. Może w Biarritz“. Juljan nie potrzebował więcej, by znów się udać w podróż. Do Biarritz.
Pierwsza osoba, którą spotkał, przybywszy tam, była Cziczi. Oświadczyła mu, że pobyt tam był nie do zniesienia, ze względu na bogatych letników hiszpańskich: „To są przeważnie bosze. Ja biję się po całych dniach. Wkońcu zostanę tu sama“. Potem spotkał matkę; łzy i uściski. Następnie zobaczył ciotkę Helenę w salonie hotelowym, zachwyconą miejscowością i jej letnikami. Z wieloma z nich mogła mówić swobodnie o upadku Francji.
Wszyscy oczekiwali wiadomości o wejściu Kajzera do stolicy.
Poważni mężczyźni, którzy nic nigdy w życiu nie zrobili, krytykowali niedobory i błędy Republiki. Młodzieńcy, których dystynkcją zachwycała się donja Helena, piorunowali na zepsucie Paryża, zepsucie, jakie studjowali gruntownie aż do wschodu słońca w cnotliwych szkołach Montmartre'u. Wszyscy uwielbiali Niemcy, gdzie nigdy nie byli i które znane im były tylko z kinematograficznych wyświetlań. Przystosowywali do wydarzeń kryterjum areny byków. Niemcy bili tęgo. „Z nimi się nie igra, są bardzo brutalni“. I zdawali się zachwycać tą brutalnością, jak najcenniejszą z zalet.
— Dlaczego nie mówią tego u siebie, po tamtej stronie granicy? — oburzała się Cziczi. — Dlaczego pchają się do domu sąsiada, żeby się natrząsać z jego kłopotów? A uchodzą za ludzi dobrze wychowanych!
Juljan nie przyjechał do Biarritz, żeby przybywać ze swojemi.
Tego samego dnia zobaczył zdaleka matkę Margarity. Rozpytując się na wszystkie strony, dowiedział się, że córka przebywała w Pau. Była sanitariuszką i doglądała kogoś rannego z rodziny. „Brata... niewątpliwie brata“ — pomyślał Juljan.
I udał się do Pau.
Poszukiwania w szpitalach okazały się bezowocnemi. Nikt nie znał Margarity. Codziennie przybywał pociąg z nowym ładunkiem poszarpanego ciała, ale brata nie było wśród rannych. Jakaś zakonnica, sądząc, że Juljan szuka kogoś z rodziny ulitowała się nad nim i dopomogła mu swemi wskazówkami. Niech jedzie do Lourdes; tam jest wielu rannych i sanitariuszek świeckich. I Juljan natychmiast odbył krótką podróż z Pau do Lourdes.
Nie był nigdy w świętem miejscu, którego nazwę matka jego powtarzała często. Dla donji Luizy naród francuski to było Lourdes. W rozmowach z siostrą i cudzoziemkami, które żądały zagłady Francji dla jej bezbożności dobra kobieta streszczała zawsze swe poglądy temi samemi słowy:
— Gdy Najświętsza Panna chciała się ukazać w naszych czasach wybrała Francję. Nie może być tak złym ten kraj, jak powiadają. Gdy zobaczę, że się ukazała w Berlinie, wtedy pogadamy.
Ale Juljan nie tracił czasu na rozpamiętywanie naiwnych pojęć swojej matki. Zaledwie umieścił się w hotelu tuż przy rzece, pobiegł do wielkiej gospody, przemienionej na hotel. Dozorcy powiedzieli mu, że do wieczora nie będzie mógł zobaczyć się z dyrektorem. By zaprzątnąć czemś pożerającą go niecierpliwość poszedł ulicą, wiodącą do bazyliki, całą złożoną z namiotów i sklepów z obrazami i pamiątkami pobożnemi, co czyniło z niej wielki bazar. Tu i w ogrodach, przyległych do kościoła, zobaczył rannych rekonwalescentów, noszących jeszcze na mundurach ślady walki. Płaszcze były brudne, pomimo starannego czyszczenia. Błoto, krew, deszcz, pozostawiły na nich niezatarte ślady, nadając im sztywność tektury. Niektórym rannym powypruwano rękawy, by oszczędzić bolesnego tarcia ich połamanym członkom. Inni mieli jeszcze na spodniach strzępy powyszarpywane odłamkami obusów.
Byli tam wojskowi wszystkich armji i różnych ras: piechurzy, jeźdźcy, artylerzyści, żołnierze stołeczni i kolonjalni, wieśniacy francuscy i strzelcy afrykańscy, głowy jasnowłose, twarze mahometańskiej bladości i czarne oblicza Senegalczyków, o niebieskawych białkach i ognistych oczach; jedni o powierzchowności dobrodusznej i opasłej mieszczucha, raptem przedzierzgniętego w wojaka; inni szczupli, nerwowi, o wyzywających profilach, jak ludzie, zrodzeni do bitew i wyćwiczeni w egzotycznych kampanjach.
Miasto, do którego pobożna nadzieja ściągała tłumy chorych katolików z całego świata, zaludniły teraz rzesze niemniej cierpiące, lecz przybrane w karnawałowe barwy. Wszyscy, pomimo fizycznego wyczerpania mieli wygląd do pewnego stopnia swobodny i zadowolony. Widzieli śmierć z bardzo bliska, wymknęli się z jej kościstych uścisków i radość życia przynosiła im nowe uśmiechy. Ten tłum bohaterski w swych płaszczach dekorowanych, z teatralnemi ozdobami, w czerwonych, szamerowanych kepi i czapkach afrykańskich przedstawiał się na ogół dość opłakanie. Mało który z nich zachowywał postawę wyprostowaną, tę dumę człowieczej wyższości. Posuwali się zgięci, utykający, oparci na lasce lub na przyjaznem ramieniu. Innych ciągniono na wózkach, które tyle razy służyły, by przewozić pobożnych chorych z dworca do groty Najświętszej Panny. Inni jeszcze szli omackiem, z obandażowanemi oczami, mając przy sobie dziecko lub sanitarjuszkę. Pierwsze starcia w Belgji i na Wschodzie, pół tuzina bitew wystarczyły, by wytworzyć te ruiny fizyczne, napiętnować męzką piękność okrutnem zniekształceniem i niedołęstwem. A te organizmy, które upierały się przy życiu i pławiły w słońcu swe odradzające się siły, przedstawiały tylko znikomą cząstkę wielkiego oblężenia śmierci. Za niemi pozostawało tysiące i tysiące towarzyszy, jęczących w szpitalnych łóżkach, z których może już nigdy nie powstaną. Tysiące i tysiące innych pozostało ukrytych na zawsze we wnętrznościach ziemi, zwilżonych pianą ich konania, ziemi fatalnej, która pod ulewą pocisków rodziła tylko żniwo krzyży.
Wojna ukazała się oczom Juljana z całą swą okrutną brzydotą. Mówił o niej dotychczas, jak się mówi o śmierci w pełni zdrowia, wiedząc, że istnieje i jest straszna, ale jeszcze tak daleka! tak daleka, że nie wywołuje prawdziwego wrażenia. Wybuchom obusów towarzyszyła w ich niszczycielskiej potędze, jakaś okrutna żartobliwość, zniekształcając śmiesznie ciało ludzkie.
Juljan widział rannych, odzyskujących już siły żywotne, a będących tylko szczątkami człowieczeństwa; straszliwe karykatury, jakie zuchwalstwo nauki wywlokło z grobów; kadłuby, z głową, toczące się po ziemi na kółkach; czaszki, których mózg drgał pod sztuczną powłoką; istoty bez rąk i nóg, spoczywające na wózkach, niby jakieś niedokończone szkice rzeźbiarskie lub okazy dysekcjonalne; twarze bez nosów, ukazujące jak trupie głowy, czarne wgłębienia nosodołów. I ci, pół-ludzie, rozmawiali, śmieli się, palili, radzi, że widzą niebo, że czują ciepło słońca, że wrócili do świata, opanowani jedynie najwyższą wolą życia, która ufnie zapomina o obecnej niedoli w nadziei czegoś lepszego.
Juljan doznał tak silnego wrażenia, że zapomniał chwilowo, co go tu przywiodło... Gdyby ci, co wywołują wojnę z gabinetów dyplomatycznych, lub przy stołach Sztabu Generalnego mogli oglądać ją nie na polach bitwy, z tym zapałem, który tłumi uczucia, ale na chłodno, jak się ją widzi w szpitalach i na cmentarzach po tych resztkach, jakie za sobą zostawia!... Młodzieniec ujrzał w wyobraźni kulę ziemską, niby statek olbrzymi, płynący w nieskończoność. Załoga jego, biedni ludziska trwali wieki i wieki, tępiąc się na pokładzie. Nikt z nich nie wiedział, co tam jest na dnie, pod ich stopami. Zająć najwięcej przestrzeni w świetle słońca było pragnieniem każdej, poszczególnej gromady. Ludzie, uważani za wyższych, popychali te masy do wzajemnej zagłady, by dosięgnąć ostatniego mostka, ująć za ster i nadać okrętowi określony kierunek. I wszyscy oni, opanowani żądzą władzy, wiedzieli to samo... nic! Nikt z nich nie mógł powiedzieć na pewno, co jest poza widzialnym horyzontem, ani gdzie kieruje się statek. Głucha nieżyczliwość tajemniczości otaczała ich wszystkich; życie ich było kruche, potrzebujące ciągłych starań, aby je podtrzymać, a mimo to załoga przez wszystkie wieki nie miała chwili zgody, wspólnego działania, jasnego poglądu na rzeczy. Raz po raz jedna połowa rzucała się na drugą, walczyli, by spychać się wzajemnie ze statku, pokład okrywał się trupami. I z tego zwarjowanego tłumu wynurzali się smętni sofiści, by oświadczać, że to był właśnie stan doskonały, że tak powinno być wiecznie, i że było to złym snem tyczyć sobie, aby członkowie załogi patrzyli na siebie, jak bracia, których los jest wspólny, i którzy widzą dokoła zasadzki tajemniczej napastliwości... O! nędzo ludzka!
Juljanowi sprawiła pewną ulgę, wśród tych posępnych rozmyślań, wesołość, jaką okazywali niektórzy rekonwalescenci. Byli to muzułmani; strzelcy z Algieru i Marroka. Przebywali w Lourdes, jak gdyby w każdem innem miejscu; bacząc jedynie na grzeczności cywilów, którzy im okazywali patrjotyczną serdeczność. Wszyscy patrzyli obojętnie na bazylikę, zamieszkałą przez „białą damę“. Jedynem ich zajęciem było prosić o cygara i słodycze. Widząc, że rasa panująca w ich krajach, traktuje ich jak uprzywilejowanych, shardzieli i naprzykrzali się wszystkiego, jak zbuntowane dzieci. Największą ich przyjemnością było, żeby panie podawały im rękę. Błogosławiona wojna, która pozwalała im zbliżać się i dotykać tych białych kobiet, uśmiechniętych i woniejących, takich, jakiemi ukazują się we snach niewiasty rajskie przeznaczone szczęśliwcom! „Madama... Madama!“ wzdychali, a przelotne płomienie zapalały się w ich atramentowych źrenicach. Inni, nie poprzestając na rękach, sięgali ciemnemi łapami wyżej łokcia, podczas, gdy panie śmiały się z ich zachwytów. Inni zbliżali się sami, podając rękę wszystkim kobietom. I odchodzili zadowoleni z uścisku drobnej, białej dłoni.
Juljan błąkał się długo w pobliżu bazyliki. Pod drzewami stawały szeregi wózków z rannemi. Oficerowie i żołnierze przebywali tak długie godziny w błękitnym cieniu, patrząc na innych kolegów, którzy mogli chodzić; Święta Grota gorzała tysiącami świec. Pobożne tłumy klękały na otwarłem powietrzu, podnosząc błagalne spojrzenia na poświęcane kamienie, podczas, gdy ich myśli krążyły daleko po polach bitwy z wiarą w opiekuńcze bóstwo. Wśród klęczących widać było żołnierzy z obandażowanemi głowami, z kepi w ręku i załzawionemi oczyma.
Przez podwójne schody bazyliki wchodziły i schodziły biało ubrane kobiety, a drżące skrzydła ich kwefów nadawały im zdaleka wygląd fruwających gołębi. Były to sanitarjuszki, prowadzące rannych. Juljanowi zdawało się, że w każdej z nich poznaje Margaritę. Ale za każdym razem doznawał zawodu, aż zaczął wątpić w powodzenie swej podróży. I w Lourdes jej nie było. Nie spotka jej nigdzie w tej Francji, z której wojna uczyniła jeden wielki szpital.
Wieczorem poszukiwania jego nie odniosły lepszego skutku. Urzędnicy słuchali z roztargnieniem jego pytań: niech wróci później. Oznajmiono im właśnie nowy pociąg sanitarny. Wielka bitwa w pobliżu Paryża trwała dalej. Trzeba było przygotować miejsca dla nowego ładunku poszarpanego dała.
Juljan wrócił do ogrodów w pobliżu Groty. Poprostu dla zabicia czasu. Zamierzał wrócić do Pau dziś jeszcze. Na cóż się zdało zostawać jeszcze dłużej w Lourdes? A teraz gdzież się zwróci?
I nagle wstrząsnął nim dreszcz wzdłuż kręgosłupa; to samo nieokreślone wrażenie, jakiego doznawał niegdyś, gdy się schodzili w ogrodach Paryża i gdy to było zawsze zapowiedzią jej obecności. I teraz Margarita ukaże się wnet; jak to bywało dawniej, kiedy stawała przed nim nagle, że sam nigdy nie wiedział, czy wykwitła z ziemi, czy zstąpiła z chmur.
Pomyślawszy to, uśmiechnął się z goryczą. Złudzenia! Kłamliwe podszepty żądzy! Odwróciwszy głowę, poznał płonność tej nadziei. Nikt za nim nie szedł, sam jeden postępował środkiem alei. Na poblizkiej ławce spoczywał oficer z zabandażowanemi oczyma. Obok niego w przezroczej bieli anioła opiekuńczego siedziała sanitarjuszka. Biedny ślepiec! Juljan chciał iść dalej, ale szybkie poruszenie biało ubranej kobiety, widoczna chęć uniknięcia jego wzroku, odwrócenie twarzy ku drzewom, ściągnęły jego uwagę. Nie poznał jej odrazu. Dwa loczki, wysuwające się z pod kwefa zdradzały barwę ukrytych włosów, drobne, biało obute stopy, pozwoliły mu odtworzyć całą postać trochę oszpeconą prostym krojem umundurowania. Twarz była blada, poważna. Nic nie pozostało w niej z dawnych powabów pustej laleczki. W oczach odbijała się jakby nowa dusza, pogodna, ale smutna i zmęczona. Margarita!
Spojrzeli na siebie przeciągle, jak gdyby zahypotyzowani zdziwieniem. Ona zaniepokoiła się, widząc, że Juljan zmierza ku niej. Nie... nie... Oczy jej, ręce, ciało, zdawało się prężyć i odpychać go zawczasu. Z obawy, aby się nie zbliżył, sama wstała i powiedziała parę słów wojskowemu, który siedział nieporuszony, zwrócony twarzą ku zachodzącemu słońcu, jak gdyby nie czuł jego promieni. Poczem, dawszy znak Juljanowi, poszła przodem; on zaś zrozumiał, że nie powinien się zbliżać, ani odzywać, by ranny ich nie usłyszał.
Zatrzymała się na bocznej ścieżce, w miejscu, skąd mogła widzieć biednego ślepca, powierzonego jej opiece. Stanęli naprzeciwko siebie, oko w oko. Juljan miał jej tyle do powiedzenia; tyle! ale wahał się, nie wiedząc, w jakie słowa ubrać swe żale, swe błagania, swe pieszczoty. I z tego nawału myśli wynurzyła się jedna; fatalna, przodująca i gniewna:
— Kto to jest?
Dźwięk głosu ostry, twardy, z jakim wypowiedział te słowa, zdumiał go, jak gdyby nie jego własny.
Sanitarjuszka popatrzyła na siego przejrzystemi, pogodnemi oczyma; oczyma, które na zawsze zdawały się wyzwolone z pęt zdumienia i trwogi. Odpowiedź nastąpiła równie przejrzysta i spokojna jak spojrzenie:
— To Laurier... To mój mąż...
Laurier! Oczy Juljana z powątpiewaniem spoczęły na wojskowym, zanim się upewnił, Laurier!... Ten oficer ślepy, siedzący nieruchomo na ławce, jak symbol bohaterskiego cierpienia... Postarzał się, cerę miał ogorzałą, jakby spaloną; głębokie bruzdy poryły ją we wszystkich kierunkach. Włosy zaczynały mu siwieć na skroniach i w brodzie, porastającej teraz policzki... W ciągu miesiąca przeżył dwadzieścia lat... A jednocześnie wydawał się młodszym, młodością promieniejąca z głębi jego ja, młodością duszy, która zaznała najgwałtowniejszych wzruszeń i nie może już doświadczyć strachu; pogodnem i spokojnem zadowoleniem spełnionego obowiązku.
Przypatrując mu się, Juljan doznał jednocześnie uczucia uwielbienia i zazdrości. Wstydził się wstrętu, jaki w nim budził ten człowiek tak nieszczęśliwy, nie mogący widzieć, co go otaczało... Ten wstręt był tchórzostwem, ale trwał w nim, jak gdyby w głębi jego jestestwa zbudziło się jakieś drugie ja, napełniające go przerażeniem. Jakże zapamiętał jej wzrok, jakim ogarnęła rannego, odchodząc od niego na kilka chwil tylko! Na niego nie spojrzała ani razu. Znał wszystkie miłosne odcienia jej źrenic, ale takiego wyrazu, z jakim patrzyła na rannego, nie widział w nich dotąd nigdy.
I nagle przemówił z wściekłością zakochanego, który przyłapuje kochankę na przeniewierstwie:
— I dla tego uciekłaś bez jednego słowa... bez żadnego wyjaśnienia... Porzuciłaś mnie, ażeby przy nim zostać! Powiedz, dlaczegoś to uczyniła! Dlaczegoś to uczyniła?
Nie ulękła się jego groźnego głosu i wrogich spojrzeń.
— Uczyniłam to, bo to był mój obowiązek!
I zaczęła mówić jak matka, która korzysta z chwili zdziwienia rozzłoszczonego dziecka, by go ukoić perswazją. Opowiedziała mu, jak się to wszystko stało. Dowiedziała się, ze Laurier ranny, gdy obie z matką przygotowywały się do wyjazdu z Paryża. Nie zawahała się ani na chwilę. Powinnością jej było pośpieszyć do boku tego człowieka. Rozmyślała wiele w ciągu tych ostatnich tygodni. Wojna nauczyła ją zastanawiać się nad wartością życia. Oczy jej otwarły się na nowe widnokręgi; naszem przeznaczeniem nie była rozkosz egoistycznego zadowolenia; obowiązek nasz leżał w cierpieniu i ofiarności.
Pragnęła pracować dla ojczyzny; wziąć udział w ogólnej niedoli; poświęcać się jak inne kobiety, a skoro była gotową pielęgnować nieznajomych, czyż nie było rzeczą naturalną, że wolała tego człowieka, któremu uczyniła tyle złego? Pamiętała żywo tę chwilę, kiedy go widziała jak przyszedł na dworzec, zupełnie sam wśród tylu innych, mających na pociechę uścisk kochających ramion, gdy się z nich wydzierali, śpiesząc na spotkanie śmierci. Żal, jaki ją wtedy ogarnął, zwiększył się nieopisanie na wieść o jego nieszczęściu. Granat wybuchnął tuż przy nim, zabijając tych, co go otaczali. On odniósł również liczne rany, ale najpoważniejszą była w twarz. Stracił zupełnie jedno oko; lekarze mieli nadzieję, że zdołają uratować drugie, trzymając je wciąż po ciemku, Ale ona wątpiła; była prawie pewna, że Laurier pozostanie ślepym.
Głos Margarity załamał się łkaniem przy wymawianiu tych słów, ale oczy jej pozostały suche. Nie czuła nieprzepartej potrzeby łez. Płacz zdawał się czemś zgoła zbędnem, jak wiele innych rzeczy z czasów pokoju. Oczy jej widziały tyle w ciągu paru dni!
— Jak ty go kochasz! — wykrzyknął Juljan.
Ona dotychczas mówiła mu „pan“ z obawy, żeby nie być słyszaną i by utrzymać go w oddaleniu, jak gdyby mówiła do przyjaciela. Ale w bólu kochania stopniał jej chłód.
— Nie... ja kocham ciebie... kochać cię będę zawsze...
Szczerość z jaką to powiedziała, natchnęła pewną otuchą Juljana.
— A tamtego? — zapytał z trwogą.
Słuchając jej odpowiedzi, doznał wrażenia, że coś przesłoniło słońce, gasząc jego blaski. Było to jakby chmura, która zawisła nad ziemią i nad jego myślą, tchnąwszy dokoła chłodem.
— I jego także kocham.
Powiedziała to, patrząc na niego błagalnie, jak gdyby prosiła o przebaczenie, że szczerością duszy, która zerwała z kłamstwem i płacze, odgadując cierpienia, jakie zadaje.
Juljan uczuł, że twardy jego gniew mięknie, jak sopel lodowy w promieniach słońca.
— Och! Margarito!
Głos jego był drżący i pokorny. Czy podobna, aby wszystko skończyło się tak pomiędzy nimi? Czyżby jej dawniejsze przysięgi były kłamstwem? Szukali się z nieprzepartą siłą pociągu, aby się zespolić, stać się jedną istotą... i teraz nagle, ostudzeni obojętnością, mają się rozejść, odepchnąć się od siebie, jak dwa wrogie ciała?... Co znaczyło to niedorzeczne powiedzenie, że kochać go będzie zawsze, a jednocześnie kochać swego dawnego męża?
Margarita zwiesiła głowę, szepcząc z rozpaczą:
— Ty jesteś mężczyzną, ja jestem kobietą. Cokolwiek bym powiedziała, nie zrozumiesz mnie nigdy... Mężczyźni nie potrafią wniknąć w pewne nasze tajemnice... Kobieta zrozumiałaby mnie lepiej.
Juljan chciał poznać swe nieszczęście w całej jego rozciągłości. Margarita może mówić bez obawy... Czuł się dostatecznie zahartowanym na dalsze ciosy... Co powiedział Laurier, dowiedziawszy się, że to ona go pielęgnuje?
— Nie wie, kto jestem... Myśli, że jestem sanitarjuszką jak inne, która ulitowała się nad nim, widząc go samym i ślepym, bez rodziny, co by pisała do niego i odwiedzała. W pewnych chwilach jednak zdaje mi się, że odgaduje prawdę... Mój głos, dotknięcie moich rąk, napełniały go z początku zdumieniem. Powiedziałam mu, że jestem Belgijką, która straciła wszystkich swoich i jest samą na świecie. On zaś opowiedział mi swoje życie pobieżnie, jak gdyby pragnął zapomnieć o wstrętnej przeszłości. Ani jednego przykrego słowa o jego dawnej żonie. Są noce, kiedy podejrzewam, że mnie poznał, że korzysta ze ślepoty, aby przedłużać udaną nieświadomość i to mnie dręczy... Pragnę, żeby lekarze uratowali mu to jedno oko, a równocześnie boję się... Co powie, gdy mnie pozna?... Ale nie: lepiej niech widzi, niech się stanie, co się ma stać. Ty nie możesz zrozumieć, jakie to są udręki; nie wiesz, ile cierpię.
Umilkła na chwilę, aby się skupić, wglądając raz jeszcze w zakamarki swej duszy.
— Och, wojna! — podjęła po chwili — Ileż zmian w naszem życiu! Przed dwoma miesiącami moje położenie wydawałoby mi się nadzwyczajnem... nieprawdopodobnem... Ja, pielęgnująca mego męża, lękająca się, żeby mnie nie poznał i nie odtrącił, a jednocześnie pragnąca, aby mnie poznał i aby mi przebaczył... Od tygodnia jestem już przy nim. Zmieniam głos, jak mogę, unikam wszystkiego, co by go mogło naprowadzić na myśl, kim jestem... Ale to nie może trwać. Tylko w powieściach zdarzają się podobne położenia.
I znów ogarnęła ją niepewność.
— Myślę — mówiła dalej — że poznał mnie od pierwszej chwili... Milczy i udaje nieświadomość dlatego, że mną pogardza... że nigdy nie zdoła mi przebaczyć. Byłam tak niegodziwą!... Wyrządziłam mu tyle złego!...
Przypomniała sobie chwile długiego milczenia i zadumy rannego, po jakichś nierozważnych słowach. Na drugi dzień po jej przyjeździe chciał się zbuntować, unikał wyjścia z nią na spacer. Ale, pozbawiony wzroku, zrozumiawszy bezowocność oporu, uległ biernie i milcząco.
— Niech myśli, co zechce — zakończyła Margarita mężnie — niech mną pogardza. Ja jestem tu, gdzie powinnam być. Potrzebuję jego przebaczenia a jeżeli mi nie przebaczy, to i tak go nie odstąpię. Są chwile, kiedy pragnę, żeby nie odzyskał wzroku... W taki sposób będzie mnie potrzebował zawsze, a ja będę mogła spędzić całe życie przy nim, poświęcając się dla niego...
— A ja?... — rzekł Juljan.
Margarita popatrzyła na niego zdziwionemi oczyma, jak gdyby się ocknęła ze snu. To prawda, a tamten? Zatopiona cała w swem poświęceniu, które dla niej było zadośćuczynieniem, zapomniała o człowieku, stojącym przed nią.
— Ty! — rzekła po długiem milczeniu — ty musisz zostawić nas... Życie nie jest takie, jakieśmy sobie wyobrażali. Gdyby nie wojna, może bylibyśmy urzeczywistnili nasze marzenia... ale teraz! Posłuchaj mnie i zapamiętaj. Do końca życia dźwigać będę obowiązek bardzo ciężki, a zarazem słodki, bo im więcej mnie pochłania, tem mi się wydaje wdzięczniejszym. Nigdy nie opuszczę tego człowieka, którego tak skrzywdziłam, który jest sam na świecie i potrzebuje opieki jak dziecko. Jakiż udział mógłbyś ty mieć w moim losie? Jak żyć w miłosnym stosunku z wieczystą pielęgniarką u boku człowieka dobrego i ślepego, którego znieważalibyśmy ciągle naszą namiętnością?... Nie; lepiej, żebyś odszedł. Idź twoją drogą sam i swobodny. Zostaw mnie; spotkasz inne kobiety, które cię bardziej uszczęśliwią, niż ja. Jesteś z tych, którym przeznaczono spotykać nowe szczęście na każdym kroku
Tu jęła się rozpływać w pochwałach nad nim. Głos jej był spokojny, ale w głębi drżało wzruszenie ostatniego pożegnania radości, która odchodzi na zawsze. Ukochany człowiek będzie należał do innych... ona sama tego żądała!... Ale szlachetny smutek ofiary napełnił ją pogardą... Będzie to jedna więcej pokuta za jej winy.
Juljan stał ze spuszczonemi oczyma... niepewny i zwyciężony. Przerażał go obraz przyszłości, jaką mu nakreśliła Margarita... On, żyjący obok tej pielęgniarki, korzystający z nieświadomości ślepca, by wyrządzać mu codzień swoją miłością nową zniewagę... Ach! nie! To byłoby podłością! Przypomniał sobie ze wstydem złośliwość, z jaką przed niedawną chwilą patrzył na tego człowieka nieszczęśliwego i dobrego. Czuł się bezsilnym, aby z nim walczyć. Niedołężny i słaby na tej ławce w ogrodzie był wyższy i szanowniejszy, niż Juljan Desnoyers z całą swą krewką młodością. Posłużył w swojem życiu do czegoś; uczynił to, czego on nie śmiał uczynić.
Pod wrażeniem tej swojej niższości, jęknął żałośnie, jak opuszczone dziecko:
— Co się ze mną stanie!
Margarita, myśląc o miłości, która odchodziła na zawsze, o rozwianych nadziejach, o przyszłości, opromienionej poczuciem spełnionego obowiązku, ale monotonnej i bolesnej, szepnęła także:
— A cóż się stajnie ze mną!
Juljan ożywił się, jak gdyby znalazł rozwiązanie tej zagadki.
— Posłuchaj Margarito!... czytam w twojej duszy. Kochasz tego człowieka i robisz dobrze. Jest wyższy ode mnie, a wyższość zawsze pociąga kobiety... Ja jestem tchórzem! Tak, nie przecz mi; jestem
tchórzem z całą moją młodością, ze wszystkiemi memi siłami... Jak postępowanie tego człowieka nie miało cię pociągnąć. Ale ja odzyskam, com utracił. Ten kraj jest twoim Margarito; będą się bił za niego. Nie
mów, że nie...
I porwany nagłym zapałem jął kreślić bohaterskie plany... Wstąpi do wojska!... Margarita wprędce usłyszy o nim. Zamiarem jego było zginąć w pierwszej potyczce albo zadziwić świat swymi czynami. Tak czy inaczej, wyjdzie z tego hańbiącego położenia: zapomnienie w śmierci albo sława.
— Nie! —- wykrzyknęła, przerywając mu z bólem. — Ty, nie! Dosyć tamtego. Jakżeż to straszne! Ty, także ranny, kaleka na zawsze, może zabity. Nie! żyj. Wolę, żebyś żył, choćbyś należał do innej. Niech
wiem, że żyjesz, niech cię zobaczę czasem, choćbyś zapomniał o mnie; choćbyś przeszedł koło mnie obojętnie, jak gdybyś mnie nie znał.
W tym jej okrzyku drżała miłość gorąca; miłość nieopatrzna i bohaterska, która godzi się na wszystkie udręki, byle tylko ukochana istota żyła.
Ale wnet, aby Juljan nie łudził się płonną nadzieją, dodała:
— Żyj; nie powinieneś umierać; byłaby to dla mnie nowa męczarnia. Ale żyj beze mnie. Zapomnij o mnie!... Napróżno o tem mówić. Przeznaczenie związało mnie na zawsze z tamtym.
Julian popadł znów w rozpacz, zgadując bezowocność próśb i zaklęć.
— Och! jak ty go kochasz! Jak ty mnie łudziłaś!
Ona, jak najwyższe usprawiedliwienie jęła powtarzać mu, co powiedziała na początku. Kochała Juljana... i kochała męża. Były to dwa zupełnie odrębne uczucia. Nie chciała rzec, które było silniejsze, ale nieszczęście kazało jej wybierać, więc wybrała boleśniejsze i wymagające więcej ofiar.
— Jesteś mężczyzną, nie potrafisz zrozumieć mnie nigdy. Kobieta by mnie zrozumiała.
Julian, obejrzawszy się dokoła, doznał wrażenia, jak gdyby w powietrzu zaszła jakaś zmiana. Ogród był wciąż ozłocony słońcem; ale zieleń drzew, błękit przestrzeni, białe piany rzeki, wszystko wydało mu się pociemniałem nagle i mętnem, jak gdyby przesłonił je deszcz popiołu.
— Więc... wszystko już skończone pomiędzy nami?
Głos jego był tak drżący, błagalny i nabrzmiały łzami, że musiała odwrócić głowę, aby ukryć wzruszenie.
I tych dwoje zrozpaczonych, w milczeniu, jakie teraz zapadło, wyszeptało to samo pytanie, zda się zwrócone do cieniów przyszłości:
— Co będzie ze mną? — rzekł mężczyzna. A usta kobiety powtórzyły:
— Co będzie ze mną?
Wszystko już było powiedziane. Niecofnięte słowa stanęły pomiędzy nimi, jak zapora, która będzie się zwiększała z każdą chwilą, popychając ich w przeciwnych kierunkach. Pocóż przedłużać to bolesne spotkanie? Margarita okazała nagłą i energiczną stanowczość każdej kobiety, która chce przerwać jakąś scenę.
— Żegnaj!
Twarz jej przyoblekła się żółtawą bladością, oczy zwilgotniały i zmętniały, jak szybki latarni, której światło gaśnie.
— Żegnaj!
Musi wracać do swego rannego.
I odeszła, nie spojrzawszy na niego, a Juljan instynktownie oddalił się w przeciwnym kierunku. Gdy opanowawszy się, chciał zawrócić, zobaczył ją, jak ze ślepcem pod rękę odchodziła zwolna, nie obróciwszy głowy ani razu.
Przeczucie szepnęło mu, że nie zobaczy jej więcej i straszliwy ból ścisnął mu gardło. Z jakąż łatwością rozstać się mogą dwie istoty, które do niedawna sądziły, że świat ześrodkował się w nich dwojgu.
Ujrzawszy się sam, jął w rozpaczy oskarżać się o niedołęstwo. Teraz myśli napływały mu tłumnie do głowy, a każda wydawała się dostateczną, by przekonać Margaritę. Widocznie nie umiał się odpowiednio wysłowić; potrzebował koniecznie rozmówić się z nią ponownie. I postanowił pozostać w Lourdes.
Spędził udręczoną noc w hotelu, wsłuchując się w szum rzeki, pluskającej po kamieniach. Bezsenność chwyciła go w swe nielitościwe szpony, miażdżąc mu duszę niewysłowioną męką. Kilkakrotnie zapalał światło, ale nie mógł czytać. Patrzył bezmyślnie na rysunek tapet; na pobożne obrazy tego pokoju, który służył za schronienie bogatym pielgrzymom. Leżał nieruchomy i jedna tylko myśl krążyła mu po pustej czaszce:
„Nie zobaczę już jej więcej; czy to możliwe?“
Zasypiał na krótką chwilę i budził się z uczuciem, że jakiś okropny wstrząs wyrzuca go w powietrze. I okryty zimnym potem leżał tak, aż w pomroce pokoju zarysował się kwadrat mlecznego światła. To brzask przedzierał się przez firanki okna.
Aksamitna pieszczota dnia zamknęła mu wreszcie oczy. Obudziwszy się późno, pobiegł do ogrodów Groty. Och! te godziny drżącego i bezowocnego oczekiwania, kiedy w każdej postaci białej, prowadzącej jakiegoś rannego, zdawało mu się poznawać Margaritę!
Po południu, po drugiem śniadaniu, którego nietknięte półmiski przesuwały mu się przed oczyma, wrócił znów do ogrodu. Zobaczywszy ją wreszcie, jak szła, prowadząc ślepego oficera, doznał uczucia zniechęcenia. Wydała mu się wyższą, szczuplejszą, o wyciągniętym owalu twarzy, w której płonęły gorączkowo zapadłe, podkrążone oczy. Łatwo było odgadnąć, że i ona spędziła noc bezsenną, równie udręczoną, jak on, tam, w hotelu i uczuł nagle, jak walił się na niego cały ciężar przygnębiających wrażeń, przeżytych w ciągu ostatnich kilkunastu godzin. Jakże nieszczęśliwi byli oboje!
Ona postępowała, rozglądając się na wszystkie strony, jak ktoś, przeczuwający niebezpieczeństwo. Ujrzawszy Juljana, przytuliła się do ślepca, rzucając swemu dawnemu kochankowi spojrzenie rozpaczliwe, błagające o litość. Och! to spojrzenie!
Juljan zawstydził się i jak rozdwojony jął patrzeć na siebie samego wzrokiem sędziego. Co on robił tutaj, tak zwany Juljan Desnoyers, niepotrzebny teraz uwodziciel, który obecnością swoją zadręczał biedną kobietę, chcąc odwieść ją z drogi szlachetnej skruchy, trwając w swych egoistycznych, małych pożądaniach, kiedy cała ludzkość myślała o czem innem. Własne tchórzostwo rozdrażniło go. Jak złodziej, korzystający ze snu swojej ofiary, krążył dokoła tego dobrego, dzielnego człowieka, który go nie mógł widzieć, który się nie mógł bronić, by okraść go z jedynego przywiązania, jakie miał na świecie, jakie cudem wracało do niego...
Ślicznie, panie Desnoyers! Ha! łajdaku!
I pod wpływem tej zniewagi, powstał przeciwko temu swemu drugiemu ja, zasługującemu na pogardę.
Spuścił głowę; nie chciał spotkać błagalnych oczu Margarity; zląkł się jej niemego wyrzutu. Nie ośmielił się również spojrzeć na ślepca, w jego zniszczonym, bohaterskim mundurze, z twarzą, postarzałą przez obowiązek i chwałę. Bał się go, jak wyrzutu sumienia.
Odwrócił się i odszedł. Żegnaj, miłości! Żegnaj, miłości! Żegnaj szczęście! Szedł teraz krokiem pewnym; jakiś cud dokonał się w głębi jego jaźni: nakoniec w drogę.
Do Paryża! Nowe złudzenie zaludniło bezmierną pustkę jego bezużytecznego istnienia.