Czterech jeźdźców Apokalipsy/Tom I/Całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Vicente Blasco Ibáñez
Tytuł Czterech jeźdźców Apokalipsy
Wydawca Księgarnia Biblioteki Dzieł Wyborowych
Data wyd. 1924
Druk drukarnia „Rola“ Jana Buriana
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Helena Janina Pajzderska
Tytuł orygin. Los cuatro jinetes del Apocalipsis
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


CZĘŚĆ PIERWSZA


I

W OGRODZIE

KAPLICY ZADOŚĆUCZYNIENIA

Mieli spotkać się o piątej popołudniu w małym ogródku kaplicy Zadośćuczynienia, ale Juljan Desnoyers przyszedł o pół godziny wcześniej z niecierpliwością zakochanego, któremu zdaje się, że w ten sposób przyspieszy chwilę spotkania. Wchodząc w bramę od strony bulwaru Haussmann, uświadomił sobie nagle, że w Paryżu miesiąc lipiec należy do lata. Ale w owej chwili normalny bieg rzeczy był dla niego czemś zawikłanem, co wymagało obliczeń.
Upłynęło ośm miesięcy od ostatnich schadzek w tym zakątku zieleni, który daje błąkającym się parom schronienie pełne wilgotnej i nieco posępnej ciszy, tuż przy ruchliwym bulwarze i w sąsiedztwie wielkiej stacji kolei żelaznej. Godziną spotkania była zawsze piąta. Juljan widział swoją kochankę, przybywającą przy świetle tylko co zapalonych latarni, otuloną futrem i z mufką przy twarzy na podobieństwo maski. Słodki głos, jakim go witała, unosił jej oddech zmrożony zimnem, jakby mgłą białą i gęstą. Po wielu spotkaniach przygotowawczych i wahających się, porzucili ostatecznie ogródek. Miłość Juljana nabrała majestatu faktu dokonanego i schroniła się od piątej do siódmej na piątem piętrze przy ulicy de la Pompe, gdzie Juljan miał swą pracownię malarską. Starannie zapuszczone firanki na kryształowych szybach, płonący na kominku ogień i jego purpurowe płomyki, jako jedyne oświetlenie pokoju i monotonny śpiew samowara, stojącego obok filiżanek z herbatą, cały ten nastrój życia opromienionego słodkim egoizmem, nie pozwalał im spostrzedz, że wieczory bywały dłuższe, że pojawiały się przebłyski słońca w głębi perłowych szczelin, otwierających się wśród chmur, i że wiosna, wiosna blada i trwożna poczynała już pokazywać swe zielone paluszki, cierpiące od ostatnich ukąszeń zimy, która, niby czarny dzik, co uchodzi, zawracała raptownie, szczerząc groźne kły.
Następnie Juljan odbył podróż do Buenos Ayres, spotkawszy na drugiej półkuli ostatnie uśmiechy jesieni i pierwsze lodowate wiatry Pampasów. I kiedy wyobrażał sobie, że zima była dla niego wieczystą porą roku, ponieważ towarzyszyła mu stale w jego wędrówkach z jednego krańca kuli ziemskiej na drugi, tu dopiero ukazało mu się niespodziewane lato w tym miejskim ogródku.
Gromady dzieci uganiały się i krzyczały po niewielkich uliczkach, otaczających pomnik Zadośćuczynienia. Pierwsza rzecz, jaką Juljan zobaczył wszedłszy, było serso, które potoczyło mu się pod nogi, rzucone dziecięcą ręką. Następnie potknął się o piłkę. Wokoło kasztanów skupiła się zwykła publiczność dni upalnych, szukająca błękitnego cienia upstrzonego złotemi centkami. Były to służące z sąsiednich domów, które gawędząc z robótkami w ręku, śledziły obojętnym wzrokiem rozhulane igraszki dzieci, powierzonych ich pieczy, lub mieszczuchy, co schodzili się do ogródka, aby tam przeczytać dziennik, sprawiając sobie złudzenie, że ich otacza spokój leśnej ustroni. Wszystkie ławki były pełne. Tu i owdzie kobiety siedziały na składanych taburetach z tą pewnością siebie, jaką daje posiadanie. Żelazne, wynajmowane krzesełka, służyły za miejsce odpoczynku różnym paniom, obładowanym paczkami, mieszczkom z okolic Paryża, czekającym na członków swoich rodzin, by wspólnie z niemi podążyć na pociąg Gare Saint Lazare... A Juljan, zaproponował pneumatką, jak ongi ten ogródek, jako miejsce spotkania, uważając go za mało uczęszczany. A ona, również niepomna rzeczywistości, oznaczyła w swej odpowiedzi zwykłą godzinę piątą w tem mniemaniu, że spędziwszy kilka minut w magazynach Printemps lub Galeries pod pozorem sprawunków będzie mogła wślizgnąć się do samotnego ogródka, bez obawy, że ją tam ktoś z licznych znajomych spotka.
Desnoyers doznawał zapomnianej rozkoszy — rozkoszy poruszania się na obszernej przestrzeni — czując pod stopami chrzęst żwiru alei. Przez dwadzieścia dni stąpał tylko po deskach, machinalnie, niby koń picadora, trzymając się łukowatego szlaku pokładu. Stopy jego nawykłe do niepewnej powierzchni, zachowały jeszcze na stałym gruncie pewne poczucie elastycznej ruchliwości. Zaczął przechadzać się tam i napowrót, nie budząc ciekawości siedzącej publiki. Jakieś wspólne zajęcie zdawało się pochłaniać wszystkich: kobiety i mężczyzn. Gromadki wymieniały głośno pomiędzy sobą swoje wrażenia. Do tych, którzy trzymali w ręku dziennik, zbliżali się sąsiedzi z pytającym uśmiechem. Zniknęła bez śladu nieufność i wstrzemięźliwość, które skłaniają mieszkańców wielkich miast do trzymania się od siebie z daleka i mierzenia się wzrokiem nieżyczliwie.
— Rozmawiają o wojnie — pomyślał Desnoyers — cały Paryż o niczem innem nie mówi w tej chwili, tylko o możliwości wojny.
Poza obrębem ogrodu dawał się zauważyć ten sam niepokój, zbliżający do siebie ludzi po bratersku. Przekupnie gazet krążyli po bulwarze, wrzeszcząc nowiny wieczorne. Publiczność skupiała się dokoła nich, wyrywając sobie z rąk dzienniki.
Każdego z czytających otaczali wnet przechodnie, prosząc o wiadomości, lub wspinali się na palce by ponad ich plecami odcyfrować tłuste czcionki sensacyjnych tytułów zapełniających szpalty. Na ulicy des Mathurins, po drugiej stronie skweru, czereda robotników zgromadzonych pod werandą tawerny słuchała objaśnień towarzysza, wymachującego dziennikiem dla lepszego zaakcentowania słów swoich. Ruch na jezdniach ulic był ten sam co zawsze, ale Juljanowi zdawało się, że wehikuły krążą prędzej, że jest w powietrzu jakieś gorączkowe podniecenie, że ludzie mówią i uśmiechają się w jakiś znaczący sposób. Wszyscy zdawali się znać wzajemnie. Na niego również zebrane w ogrodzie kobiety patrzyły, jak gdyby go widywały dawniej. Byłby mógł zbliżyć się do nich i zacząć rozmowę nie wzbudziwszy zdziwienia.
— Mówią o wojnie — powtarzał sobie; ale z politowaniem wyższego umysłu, który zna przyszłość i jest ponad wrażeniami pospólstwa.
Wiedział czego się trzymać. Wylądował o dziesiątej w nocy; nie minęło jeszcze dwudziestu czterech godzin odkąd stąpał po ziemi i był jak człowiek, który przybywa z daleka, poprzez nieskończoność oceanów, z beskresnych widnokręgów i zdumiewa się, że go otoczyły nagle troski i niepokoje, rządzące wielkiemi skupieniami ludzi. Po wylądowaniu spędził dwie godziny w kawiarni w Boulogne, przyglądając się jak rodziny mieszczańskie spędzały wieczór w jednostajnej senności życia bez niebezpieczeństw. Następnie specjalny pociąg dla podróżnych z Ameryki zawiózł go do Paryża i wyrzucił na dworzec du Nord prosto w objęcia Pepe Argensola, młodego Hiszpana, którego nazywał czasem swoim „sekretarzem“ a czasem swoim „koniuszym“ nie wiedząc na pewno jakie obowiązki spełniał tenże przy jego osobie. W rzeczywistości był on mięszaniną przyjaciela i pieczeniarza, ubogiego towarzysza usłużnego i czynnego, który uczepił się syna bogatych rodziców, nie zawsze cieszącego się ich względami i bierze udział w zmiennych kolejach jego losu, zbierając skrzętnie okruszyny z dni pomyślnych i przemyśliwając w jaki sposób zachować pozory w godzinach niedostatku.
— Co słychać o wojnie? rzekł mu Argensola, zanim go zapytał o wyniki podróży. — Przyjeżdżając z daleka powinieneś wiedzieć dużo.
Następnie Desnoyers przespał się w swojem dawnem łóżku, składniku wiecznych wspomnień, podczas gdy „sekretarz” chodził po pracowni mówiąc o Rosji, o Serbji i o Kajzerze. Nawet ten młodzieniec nie troszczący się o nic, co się jego samego nie tyczyło, zdawał się pochłonięty ogólną troską.
Gdy Juljan zbudził się, liścik od niej naznaczający mu piątą godzinę zawierał również parę słów o grożącem niebezpieczeństwie. Poprzez jej miłosne wynurzenia zdawał się przedzierać niepokój Paryża. Gdy wychodził na śniadanie, odźwierna pod pozorem powitania zatrzymała go, pytając o nowiny. I w restauracji, w kawiarni, na ulicy, wciąż wojna... możliwość wojny z Niemcami.
Desnoyers był optymistą. Co mogły znaczyć te trwogi dla człowieka, który spędził właśnie więcej niż dwadzieścia dni wśród Niemców, płynąc Atlantykiem pod flagą Cesarstwa?
Wyjechał z Buenos Ayres na parowcu Hamburskim: König Friedrich August. Święty spokój panował w świecie, gdy statek oddalał się od lądu. Tylko w Meksyku biali i metysi mordowali się wzajemnie w rewolucyjnych zmaganiach, aby nikt nie mógł wierzyć, że człowiek jest zwierzęciem zdegenerowanem przez spokój. Poza tem, na całej planecie narody okazywały sobie nadzwyczajną życzliwość. Nawet Transatlantyk, ten młody światek podróżnych najróżniejszych narodowości zdawał się być cząstką społeczeństwa przyszłości, zaszczepioną jako próbny okaz na gruncie teraźniejszości; płonką świata przyszłego bez granic i antagonizmów ras.
Pewnego poranka orkiestra okrętowa, która co niedzieli wygrywała chorał Lutra, zbudziła pasażerów śpiących w kojach pierwszej klasy, zgoła niesłychaną pobudką. Desnoyers przetarł oczy, sądząc, że podlega jeszcze sennym złudzeniom. Kozy niemieckie beczały Marsyljankę po przez korytarze i kołdry. Camerero, uśmiechając się na widok zdumienia Juljana, wytłumaczył mu tę zagadkę dwoma wyrazami: „Czternasty lipca“. Na parowcach niemieckich obchodzi się, jak własne, uroczyste święta wszystkich narodowości, składających się na ładunek i na pasażerów. Kapitanowie ich skrupulatnie spełniają obrzędy religijne danego kraju i historycznego wspomnienia. Najmarniejsze państewko ogląda swoją flagę wywieszoną ku jego czci na okręcie. Jest to jedna więcej rozrywka, która zwalcza monotonję podróży i dopomaga wysokim celom niemieckiej propagandy. Poraz pierwszy wielkie, narodowe święto Francji obchodzone było na niemieckim okręcie i podczas gdy muzyka wygrywała melodje Marsyljanki w tempie galopady z rozwianym włosem, gromadki rozbudzonych wcześnie pasażerów unosiły się nad wykonaniem.
— Jaka finezja — mówiły Amerykanki. — Ci Niemcy nie są tak ordynarni, jak się wydają. Taka subtelna uprzejmość... coś dystyngowanego... I są tacy, którzy wierzą, że oni i Francuzi będą się bić.
Na bardzo nielicznych Francuzów, jadących tym parowcem, patrzono z zachwytem, jak gdyby wzrosło nad miarę poprzednie dla nich uznanie. Było ich tylko trzech: stary jubiler, który odwiedzał swoje filje w Ameryce i dwie młode panny sklepowe z ulicy de la Paix, osoby najpotulniejsze na całym parowcu, westalki o wesołych oczach i zadartych noskach, trzymające się zdaleka i niepozwalające sobie na żadne wynurzenia w tem niezbyt sympatycznem środowisku. Wieczorem odbył się bankiet galowy. Wszyscy niemieccy pasażerowie wystąpili we frakach a ich panie pokazały biel swoich łopatek. Przy deserze ozwał się dźwięk noża o kieliszek i nastąpiło milczenie. Kapitan zabrał głos. I zacny marynarz, który do swych żeglarskich czynności przyłączał obowiązek przemawiania na ucztach i otwierania balu z najdystyngowańszą z dam rozpoczął snuć różaniec słów, podobnych do tarcia o siebie chropowatych tabliczek z długiemi przerwami kłopotliwego milczenia. Desnoyers umiał trochę po niemiecku, ponieważ miał krewnych w Berlinie i mógł pochwycić niektóre słowa. Komendant powtarzał co chwila: „pokój“ i „przyjaciele“. Sąsiad przy stole, komisant handlowy, ofiarował się na tłumacza, z usłużnością człowieka żyjącego z propagandy.
— Kapitan prosi Boga, by utrzymał pokój pomiędzy Niemcami a Francją i tuszy sobie, że przyjaźń pomiędzy dwoma narodami będzie wzrastała z każdą chwilą.
Powstał drugi mówca przy tym samym stole. Był on najbardziej szanowanym z pomiędzy niemieckich pasażerów, bogaty przemysłowiec z Düsseldorfu, który wracał z przeglądu swoich filji w Ameryce. Nigdy o nim nie mówiono po nazwisku. Posiadał tytuł radcy handlowego; dla swych rodaków był Herr Comerzienrath tak, jak jego małżonkę tytułowano Frau Comerzienrath. Pani radczyni znacznie młodsza od twego poważnego pana i władcy, zaraz z początku podróży, zwróciła na siebie uwagę Desnoyers‘a. Ona, ze swej strony, uczyniła wyjątek dla tego młodego Argentyńczyka, od pierwszych słów wyrzekając się swego tytułu.
— Na imię mi Berta — rzekła z godnością, niczem Księżna Wersalska, do pięknego „labusia“, siedzącego u jej stóp.
Mąż jej również sprzeciwił się, żeby Desnoyers nazywał go „radcą“, jak jego ziomkowie.
— Moi przyjaciele nazywają mnie kapitanem. Dowodzę oddziałem landsturmu.
I gest, jaki towarzyszył tym słowom przemysłowca, zdradzał melancholję człowieka niezrozumiałego, który gardzi zaszczytami, jakiemi go pasą, by myśleć wyłącznie o tych, jakich nie posiada.
Podczas, gdy przemawiał, Juljan przypatrywał się jego małej główce i potężnemu karkowi, co razem wzięte udawało mu pewne podobieństwo do brytana. Mocą wyobraźni widział wysoki i ciasny kołnierz munduru, nad którym przelewał się podwójny wałek czerwonego tłuszczu. Głos miał suchy, ucinkowy, jakgdyby skandował wyrazy... Tak musiał wyrzucać z siebie swoje mowy cesarz. I wojowniczo usposobiony mieszczuch w bezwiednem naśladownictwie, kurczył lewą rękę, opierając dłoń o niewidzialną głowinę pałasza.
Pomimo jego dumnej postawy i urzędowej przemowy, wszyscy niemieccy słuchacze zaczęli się śmiać hałaśliwie przy pierwszych słowach, jak ludzie umiejący ocenić poświęcenie takiego Herr Comerzienrath‘a, kiedy raczy wziąć udział w zebraniu.
— Mówi rzeczy bardzo ucieszne o Francuzach — objaśnił tłumacz pocichu — ale niema w nich nic obraźliwego.
Juljan odgadł coś z tego, słysząc powtarzający się wciąż wyraz „Franzosen“. Zdawał też sobie w przybliżeniu sprawę z tego, co mówił pan radca: „Francuzi, wielkie dzieci, wesołe, uprzejme, nieopatrzne. Pomyśleć o tem co mogli by dokonać wspólnie, oni i Niemcy, gdyby zapomnieli o urazach przeszłości!“ Słuchacze niemieccy już się nie śmieli. Radca porzucił swą ironiczność, ironiczność wspaniałą, miażdżącą, pełną wzniosłych odcieni, ogromną, jak sam parowiec. Teraz rozwijał poważną część swej przemowy i sam ów komisant zdawał się wzruszonym.
— Mówi, proszę pana, — ciągnął dalej, — że pragnie, aby Francja była potężną, i abyśmy kiedyś poszli razem na innych wrogów... na innych!
I przymrużył złośliwie oko z tym samym uśmiechem wspólnego porozumienia, jakie obudziła we wszystkich ta wzmianka o tajemniczych wrogach.
Wkońcu kapitan-radca wzniósł kielich na cześć Francji. „Hoch!“, krzyknął, jak gdyby wydawał rozkaz swoim żołnierzom rezerwy. Trzykrotnie powtórzył okrzyk i cała germańska publiczność powstawszy, odpowiedziała takim samym „Hoch!“, podobnym do ryku, podczas, gdy orkiestra umieszczona w kredensowym pokoju, tuż obok sali jadalnej, zaczęła grać Marsyljankę.
Desnoyers wzruszył się. Dreszcz zapału przebiegł mu po plecach, oczy zwilgotniały i nie byłby przysiągł, że pijąc szampana nie uronił paru łez. Nosił nazwisko francuskie, miał w żyłach krew francuską i co czynili ci Niemiaszkowie — którzy przeważnie wydawali mu się śmieszni i ordynarni — było godnem wdzięczności. Jakto! Poddani Kajzera obchodzą wielkie święto Rewolucji! Zdawało mu się, że patrzy na wielki czyn historyczny.
— Bardzo dobrze — rzekł do innych Południowych Amerykanów, siedzących przy sąsiednich stołach. — Trzeba przyznać, że postąpił bardzo przyzwoicie.
Poczem z zapałem swoich dwudziestu siedmiu lat napadł w korytarzu na jubilera, wyrzucając mu jego milczenie. Był on wszakże jedynym obywatelem francuskim na parowcu. Powinien był powiedzieć choć kilka słów podziękowania. Uroczystość zakończyła się źle z jego winy.
— A dlaczego pan nie zabrałeś głosu; jesteś przecież synem Francuza? — rzekł tamten.
— Jestem obywatelem argentyńskim — odpowiedział Juljan.
I oddalił się; zaś jubiler rozważywszy, że „powinien był przemawiać“ tłumaczył się otaczającym. Było rzeczą bardzo niebezpieczną wtrącać się w sprawy dyplomatyczne. A przytem nie miał „instrukcji od swego rządu“. I przez kilka godzin uważał się za człowieka, który omal że nie rozpoczął nowej karty w historji.
Resztę wieczora spędził Desnoyers w palarni, zwabiony obecnością „pani radczyni“. Kapitan landsturmu ze sterczącem mu z pod wąsów ogromnem cygarem, grał w pokera z innemi rodakami, którzy szli na nim w porządku godności i bogactw. Jego połowica siedziała przy nim większą część wieczoru, patrząc na caremerów, roznoszących tace z bock'ami i nie ważyła się sprzeciwiać temu olbrzymiemu pochłanianiu piwa. Zresztą myślała głównie o tem, by trzymać próżne krzesło dla Desnoyers‘a. Uważała go za najbardziej dystyngowanego pasażera na parowcu, ponieważ pił szampana przy każdem jedzeniu. Juljan był wzrostu średniego, brunet, z małą nogą, co sprawiało, że pani radczyni była zmuszoną chować swoje pod suknią; czoło miał prawie trójkątne, obramowane gęstwiną czarnych włosów, gładkich i błyszczących. Był, jednem słowem, typem wprost przeciwnym tym, którzy ją otaczali, a przytem mieszkał w Paryżu, którego ona nigdy nie widziała pomimo licznych podróży po obu półkulach.
— Och! Paryż! Paryż! — mawiała, otwierając szeroko oczy i sznurując usta, aby wyrazić swój zachwyt, gdy rozmawiała sam na sam z Argentyńczykiem — jakbym pragnęła tam pojechać!
I, aby go skłonić do opowiadań o Paryżu, pozwalała sobie na pewne, poufne uwagi o przyjemnościach Berlina, czerwieniąc się wstydliwie i przyznając, że w świecie jest ich więcej, och! o wiele więcej, i że ona pragnęłaby je poznać!
Juljan, przechadzając się teraz dokoła Kaplicy Zadośćuczynienia przypominał sobie teraz z pewnym wyrzutem małżonkę Radey Erckmanna. On, który odbył podróż do Ameryki dla kobiety, żeby zebrać tam pieniądze i ożenić się z nią! Ale wnet znajdował usprawiedliwienie dla swego postępowania. Nikt się nie dowie o tem, co się stało. Zresztą nie był przecież ascetą i Berta Erckmann przedstawiała bardzo ponętną gratkę na pełnem morzu. Przypominając ją sobie widział zaraz oczyma wyobraźni rosłą klacz wyścigową, suchą, złotej maści i o silnych, nerwowych nogach, Berta była Niemką współczesną, która w ojczyźnie swojej nie widziała innych wad prócz ociężałości kobiet, i sama zwalczała to narodowe niebezpieczeństwo wszelkiemi żywnościowemi metodami. Jedzenie było dla niej udręką, a widok bock‘ów w palarni męczarnią Tantala. Smukłość zdobyta i utrzymana temi wysiłkami woli, uwydatniała jeszcze bardziej wrodzoną barczystość jej budowy o silnych wiązaniach i dużych, zdrowych zębach, które przywodziły na pamięć niepoczciwe porównanie Desnoyers‘a. „Jest chuda, a mimo to ogromna“ mówił sobie, przypatrując się jej. Ale w miarę jak się jej przypatrywał doszedł jednocześnie do przekonania, że jest najbardziej dystyngowaną kobietą na parowcu; dystyngowaną na potrzeby podróży morskiej i elegancką w stylu monachijskim, w sukniach o barwach nieokreślonych, które przywodziły na pamięć malarstwo perskie i winiety rękopisów średniowiecza. Mąż zachwycał się elegancją Berty, ubolewając potajemnie nad jej wiotkością, jak nad zbrodnią zdrady stanu. Ojczyzna niemiecka pyszniła się płodnością swoich kobiet. Kajzer przy swoich artystycznych zachciankach oświadczył kiedyś, że prawdziwa piękność niemiecka powinna mieć w pasie przynajmniej metr pięćdziesiąt.
Gdy Desnoyers wszedł do palarni i zajął miejsce, które mu zachowała Radczyni, małżonek jej i jego okazali towarzysze trzymali bezczynnie karty w ręku nad zielonym stolikiem. Herr Rath w dalszym ciągu wypowiadał swoją mówkę pomiędzy przyjaciółmi, a słuchacze wyjmowali cygara z ust, by wydawać pomruki uznania. Obecność Juljana sprowadziła uśmiech ogólnej uprzejmości. To Francja przychodziła bratać się z niemi. Wiedzieli, że jego ojciec był Francuzem i to wystarczyło, by go przyjęli, jak gdyby przybywał prosto z quai d‘Orsay jako przedstawiciel najwyższej dyplomacji Rzeczypospolitej. Zapał prozelityzmu sprawił że wszyscy przypisali jakąś nadmierną wagę jego osobie.
— My — ciągnął dalej radca, patrząc uporczywie na Desnoyersa, jak gdyby oczekiwał od niego jakiegoś uroczystego zobowiązania — my pragniemy żyć w przyjaźni z Francją.
Młody Juljan potakiwał głową, by nie wyglądać na roztargnionego. I jemu wydawało się, że ci ludzie nie wyglądali na wrogów. Zresztą, jak dla niego, przyjaźń ta mogła się ugruntować, kiedy by tylko zechciała. W danej chwili obchodziło go tylko pewne kolano, które szukało jego kolana pod stołem, udzielając mu swego słodkiego ciepła przez podwójną warstwę jedwabiu.
— Ale Francja — ciągnął dalej z żalem przemysłowiec — okazuje się oporną względem naszych zabiegów. Przed laty już cesarz wyciągał do niej rękę wielkodusznie, ale ona udała, że tego nie widzi. Przyznasz pan sam, że to nie było w porządku.
Tu Desnoyers uznał, że mu wypada coś powiedzieć, aby jego przedmówca nie spostrzegł, że młodzieniec jest czem innem zajęty.
— Jednakże Niemcy nie czynią tego, co powinny. Niechby oddały przedtem to, co sobie przywłaszczyły.
Nastąpiło pełne zdumienia milczenie, jak gdyby zadźwięczał dzwonek alarmowy. Paru z obecnych, którzy nieśli cygaro do ust pozostali w ten sposób, wytrzeszczając oczy. Ale znajdował się tam przecież kapitan landsturmu i ten pośpieszył dać wyraz niememu protestowi:
— Oddać! rzekł głosem zduszonym od raptownego napęcznienia szyi — my nie potrzebujemy oddawać tego, czegośmy sobie nigdy nie przywłaszczali. Co posiadamy, to zdobyliśmy naszem bohaterstwem.
Ukryte kolano stało się bardziej natarczywem, jak gdyby zalecając roztropność młodzieńcowi swojem pieszczotliwem tarciem.
— Nie mów pan tego — westchnęła Berta. Tak mówią tylko skompromitowani republikanie paryscy. Ale tak dystyngowany młodzieniec, który zna Berlin i ma krewnych w Niemczech!
Ale Desnoyers, który wobec wszelkich zapewnień czynionych podniesionym głosem czuł zawsze dziedziczną chętkę zadzierzystości, odpowiedział zimno:
— To zupełnie tak, gdybym ja panu zabrał zegarek i potem ofiarowywał się panu z przyjaźnią, zapominając o tem, co się stało. I chociażbyś pan sam zapomniał, moim obowiązkiem byłoby przedewszystkiem zwrócić panu zegarek.
Radca Eckermann chciał tyle na raz odpowiedzieć, że zdołał zaledwie wybełkotać, przeskakując z przedmiotu na przedmiot:
— Porównywać odzyskanie Alzacji do kradzieży... Toż to ziemia niemiecka!... Rasa... język... historja!
— Ale gdzie jej chęć stania się niemiecką? — zapytał młodzieniec, nie tracąc spokoju — kiedy pytaliście się jej o zdanie?
Radca zawahał się chwilę, jak gdyby nie wiedział czy rzucić się na zuchwalca, czy zmiażdżyć go pogardą.
— Młodzieńcze, pan nie wiesz, co mówisz — rzekł wreszcie majestatycznie. — Jesteś pan Argentyńczykiem, i nie znasz się na sprawach Europy.
Inni przytaknęli, cofając natychmiastowo względy, jakiemi go na krótko przedtem darzyli. Radca, z żołnierską szorstkością, odwrócił się od niego plecami i wziąwszy karty zaczął je rozdawać. Partyjka nawiązała się znowu. Desnoyers, czując się dotkniętym tem lekceważeniem, miał ochotę przerwać gwałtownie grę. Ale niewidzialne kolano w dalszym ciągu doradzało mu spokój, a ręka również ukryta poszukała prawicy młodzieńca, przytrzymując ją łagodnie. To wystarczyło, żeby odzyskał pogodę ducha. Pani Radczyni śledziła bacznym wzrokiem przebieg gry. On zaczął się również przyglądać i złośliwy uśmiech igrał mu leciutko w kącie ust, podczas gdy on sam mówił sobie w rodzaju pogróżki:
— Kapitalnie!... Kapitalnie!... Nie wiesz, co cię czeka.
Gdyby to się działo na stałym lądzie Juljan nie byłby się zbliżył więcej do tych ludzi, ale życie na parowcu z jego nieuniknionem potykaniem się ciągle zmusza do niepamięci. Nazajutrz radca i jego przyjaciele poszukali go, przesadzając się w uprzejmościach, by zatrzeć nieprzyjemne wspomnienie. Juljan był młodzieńcem „dystyngowanym“, należał do bogatej rodziny, zaś oni wszyscy posiadali w jego kraju sklepy i fabryki. Jednego się tylko postanowili wystrzegać: nie wspominać mu już nigdy o jego francuskiem pochodzeniu. Był Argentyńczykiem i wszyscy naraz jęli się unosić nad wspaniałością jego ojczyzny i wszystkich narodów Ameryki Południowej, gdzie mieli swoje interesa i filje, przesadzając ich znaczenie, jak gdyby to były wielkie potęgi, zastanawiając się z przejęciem nad czynami i słowami ich politycznych osobistości, dając do zrozumienia, że w Niemczech wszyscy troszczą się o ich przyszłość, przepowiadając każdej z nich bez wyjątku wielką chwałę i świetność, niby odbicie chwały i świetności Cesarstwa, o ile będą się one garnąć pod skrzydła wpływów giermańskich.
Pomimo tych nadskakiwań Desnoyers nie pojawił się z dawną gorliwością w palarni o godzinie pokera. Pani Radczyni udała się do swojej kajuty wcześniej niż zazwyczaj. Blizkość równika przyprawiała ją o nieprzezwyciężoną senność i nie pozwalała jej towarzyszyć małżonkowi przy kartach. Juljan ze swojej strony miał jakieś tajemnicze zajęcia tak, że dopiero o północy wszedł do palarni z pośpiechem człowieka, który pragnie być widzianym, by uniknąć podejrzeń, i, mówiąc głośno, usiadł obok męża i jego towarzyszy. Partja skończyła się właśnie i raczono się obficie piwem i grubemi Hamburskiemi cygarami, na cześć tych, co wygrali. Była to godzina wynurzeń germańskich, serdeczności koleżeńskich, ciężkich i powolnych żarcików i tłustych anegdotek. Radca przewodniczył z całą majestatycznością tym utarczkom przyjaciół, mądrych kupców z portów hanseatyckich, korzystających z wielkich kredytów w Deutsche Bank, lub detalistów osiedlonych z niezliczoną rodziną w republikach La Platy. On był wojskowym, kapitanem i przyjmując każdy tłusty dowcip wybuchami śmiechu, który wstrząsał jego potężnym karkiem, wyobrażał sobie, że znajduje się w koszarach wśród towarzyszy broni.
Na cześć Południowych Amerykanów, którzy z nudów weszli posłuchać, jak się zabawiają Niemiaszki, ci wysilali się na coraz nowe koncepty i wyławiali z zalanych piwem mózgownic utopione w nich anegdotki. Juljan podziwiał łatwość śmiechu, jaką byli obdarzeni ci ludzie. Podczas, gdy cudzoziemcy zachowywali się obojętnie, tamci aż się potaczali ze śmiechu na swoich siedzeniach. A gdy nawet niemieckie audytorjum pozostawało chłodne, opowiadający uciekał się do niezawodnego sposobu, mającego mu zastąpić brak dowcipu i werwy.
— Kajzerowi opowiadano tę anegdotkę, gdy Kajzer ją usłyszał Kajzer śmiał się bardzo.
Nie trzeba było więcej. Wszyscy wybuchali śmiechem: „ja! ja! ja“ w trzech krótkich odstępach, gdyż przedłużanie tych objawów wesołości mogło by być poczytanem za brak uszanowania dla Majestatu.
W pobliżu Europy cała fala nowin ruszyła na spotkanie parowca. Urzędnicy telegrafu bez drutu pracowali bez wytchnienia. Pewnego wieczora Desnoyers, wchodząc do pracowni, zobaczył germańskich notablów wymachujących rękoma z twarzami ożywionemi. Nie pili piwa; kazali odkorkować butelki szampana niemieckiego i pani Radczyni, przejęta niewątpliwie otrzymanemi wiadomościami, nie zeszła do kajuty. Kapitan Erckmann, ujrzawszy młodego argentyńczyka, podał mu kieliszek. — Wojna! zawołał z uniesieniem — wojna się zbliża. Nadeszła godzina.
Desnoyers zdumiał się. Wojna. Jaka wojna? Przeczytał jak wszyscy na tablicy anonsów w kredensie radjogram, donoszący, że rząd Austrjacki posłał ultimatum Serbji, ale ta wiadomość nie uczyniła na nim najlżejszego wrażenia. Zlekceważył on kwestję Bałkańską. Te waśnie narodów chrześcijańskich pochłonęły uwagę świata, odciągając ją od poważniejszych spraw. Jakże mógł ten wypadek interesować wojowniczego radcę? Oba narody porozumieją się niewątpliwie. Dyplomacja czasem na coś się przydaje.
— Nie! zaprzeczył wściekle Niemiec — To wojna, błogosławiona wojna! Rosja poprze Serbję, a my weźmiemy stronę naszej sojuszniczki. Co uczyni Francja? Wiesz pan, co uczyni Francja?
Juljan wzruszył niechętnie ramionami, jak gdyby prosząc, żeby go zostawiono w spokoju.
— Nam potrzeba wojny — ciągnął dalej Radca — wojny prewencyjnej. Rosja wzrasta nadmiernie szybko i przygotowywa się przeciw nam. Jeszcze cztery lata pokoju a pokończy swoje koleje strategiczne a jej siły wojskowe połączone z siłami sprzymierzeńców dorównają naszym. Lepiej teraz zadać jej potężny cios. Trzeba skorzystać ze sposobności. Wojna! Wojna prewencyjna!
Cały jego klan słucha w milczeniu. Niektórzy zdawali się nie podzielać jego zapału. Wojna! W wyobraźni widzieli interesa sparaliżowane, przedsiębiorstwa zachwiane, kredyty w bankach cofnięte... co było dla nich katastrofą groźniejszą niż najzacieklejsze bitwy. Ale potakiwali pomrukami i kiwaniem głową wściekłym wybuchem Erckmanna... Był on Herr Rath, a w dodatku oficerem. Prawdopodobnie był wtajemniczony w zamiary ojczyzny i to wystarczało, by wypili w milczeniu za pomyślność wojny.
Desnoyers sądził, że Radca i jego wielbiciele popili się.
— Wierzaj mi, kapitanie — rzekł pojednawczym tonem — to, co pan mówił, jest nielogiczne. Jakże wojna mogłaby iść na rękę przemysłowym Niemcom? Toż one nieustannie rozszerzają swoją działalność w tym kierunku, co miesiąc zdobywają nowy rynek, co rok ich bilans handlowy zwiększa się w niesłychany sposób. Przed sześćdziesięciu laty musieli tworzyć załogi swych okrętów z Berlińskich woźniców, karanych policyjnie. Dziś jej wojenne i handlowe floty krążą po wszystkich oceanach i niema portu, gdzie towary niemieckie nie stanowiłyby większości carga. Niemcy powinny tylko żyć w dalszym ciągu w ten sposób, trzymać się zdaleka od wszystkich awantur wojennych. Dwadzieścia lat więcej pokoju, a Niemcy będą panami handlowych rynków całego świata, pobiwszy Anglję swoją wczorajszą mistrzynie w tej bezkrwawej walce. I wszystko to mieliby narażać, — jak ten, który cały majątek stawia na jedną kartę — w wojnie, któraby mogła się skończyć dla nich niepomyślnie?
— Nie, wojna — upierał się z gniewem Radca — wojna prewencyjna! Żyjemy otoczeni wrogami; tak dłużej trwać nie może. Lepiej skończyć od jednego zamachu. Albo oni, albo my! Niemcy czują się na siłach, by stawić czoło światu. Musimy położyć koniec groźbie rosyjskiej. A jeżeli Francja nie zachowa się spokojnie, tem gorzej dla niej. A gdy ktokolwiek więcej ośmieli się stanąć nam wpoprzek, tem gorzej dla niego! Gdy ja w moich warsztatach montuję nową maszynę, to dlatego by nie próżnowała. My posiadamy najpierwszą armję w świecie; trzeba ją wprawić w ruch, by nie zardzewiała.
Poczem dodał z ciężką ironją:
— Opasano nas żelazną obręczą, by nas zdławić. Ale Niemcy mają potężne bary i dość im będzie natężyć je, aby ta obręcz pękła. Trzeba się obudzić wcześniej, nim nas potarmoszą podczas snu. Biada temu, kogo spotkamy przed sobą!
Desnoyers uczuł potrzebę odpowiedzieć na te przechwałki. Nie widział nigdy tej żelaznej obręczy, na jaką się skarżą Niemcy. Jedno co czynią narody to, że nie żyją bezczynnie i ufnie wobec nadmiernych ambicji germańskich. Przygotowują się poprostu do obrony przed jawną zaczepką. Pragną utrzymać swą godność, deptaną nieustannie niesłychanemi uroszczeniami.
— Czyż inne narody — zapytał — nie będą temi, które będą zmuszone bronić się, a wy temi, które stanowią niebezpieczeństwo dla świata?
Niewidzialna dłoń poszukała pod stołem jego ręki jak przed kilkoma dniami, aby zalecić mu roztropność. Ale teraz uczyniła to ze stanowczością, jaką daje nabyte prawo.
— Och, panie! — westchnęła słodko Berta — żeby taki dystyngowany młodzieniec mówił takie rzeczy.
Nie mogła mówić dalej, bo przerwał jej małżonek. Nie byli już na wodach Ameryki i Radca wyraził się szorstkim tonem pana domu.
— Miałem zaszczyt oświadczyć ci, młodzieńcze — rzekł naśladując ucinkowy chłód dyplomatów — że pan jesteś Południowym Amerykaninem i nie rozumiesz się na sprawach Europy.
Na tem się skończyły stosunki Juljana z Radcą i jego towarzyszami.
Przemysłowcy, widząc się z każdym dniem bliżej ojczyzny, pozbywali się służalczego pragnienia przypodobania się, które im stale towarzyszyło w ich podróżach do Nowego Świata. Zaprzątały ich przytem bardzo ważne sprawy. Obsługa telegraficzna pracowała bez wytchnienia. Kapitan parowca konferował wciąż z Radcą, jako z najwybitniejszym z rodaków. Jego przyjaciele szukali najzaciszniejszych miejsc, by rozmawiać pomiędzy sobą. Nawet Berta zaczęła unikać Desnoyersa. Uśmiechała się doń zdaleka, ale uśmiech ten odnosił się bardziej do wspomnień niż do rzeczywistości.
Pomiędzy Lizboną a brzegami Anglji Juljan po raz ostatni rozmawiał z mężem. Codziennie zrana ukazywały się na tablicy w kredensie zastraszające nowiny, jakie przynosił radjograf. Cesarstwo zbroiło się przeciwko nieprzyjaciołom. Bóg ich pokarze, zsyłając na nich klęski wszelkiego rodzaju. Desnoyers zdumiał się, przeczytawszy ostatnio wiadomość. „Trzykroć stotysięcy rewolucjonistów znajduje się obecnie w Paryżu. Bulwary zewnętrzne zaczynają płonąć! Powtarzają się ohydne wybryki Komuny“.
— Ależ ci Niemcy powarjowali! — wykrzyknął młodzieniec, stojąc przed radjogramem do gromadki ciekawych, równie oszołomionych jak on. — To można stracić tę resztę zdrowego rozsądku, jaki nam pozostaje. Co to są za rewolucjoniści? Jakaż rewolucja mogła wybuchnąć w Paryżu, skoro Rząd nie składa się z reakcjonistów?
Poza nim ozwał się głos szorstki, nakazujący, jak gdyby uważał się za uprawnionego do rozproszenia wątpliwości obecnych. Przemawiał nim Herr Radca:
— Młodzieńcze! Te wiadomości pochodzą od najpierwszych Agencji Niemieckich. Niemcy nie kłamią nigdy.
Po tych słowach, odwrócił się do Juljana tyłem i już się więcej nie widzieli.
Następnego dnia o świcie — ostatniego dnia podróży — Camerero Desnoyersa obudził go pośpiesznie:
Herr; proszę wyjść na pokład; piękny widok.
Morze było zasnute mgłami; ale z pomiędzy nich wynurzały się jakieś sylwety, podobne do wysp, o potężnych wieżach i spiczastych minaretach, wyspy te sunęły po falach wolno i majestatycznie z ponurą ociężałością. Juljan naliczył ich osiemnaście. Zdawały się zapełniać Ocean. Była to eskadra Kanału, która opuszczała brzegi Anglji z rozkazu Rządu i płynęła tylko dla wykazania swoich sił. Po raz pierwszy widząc wynurzający się z mgieł ten pochód Dreadnought'ów, sprawiających wrażenie jakichś przedhistorycznych, morskich potworów Desnoyers zdał sobie sprawę z potęgi Wielkiej Brytanji. Parowiec niemiecki przesunął się pomiędzy niemi zmalały, spokorniały, przyśpieszając chód.
— Powiedziałby kto — pomyślał młodzieniec — że ma sumienie nieczyste i chce umknąć.
Tuż przy nim, jakiś Południowy Amerykanin żartował z niemieckim pasażerem:
— Gdyby już wojna była wypowiedziana pomiędzy niemi a wami. Gdyby nas tak wzięto do niewoli!
Po południu weszli do przystani Southampton. „Friedrich August“ okazał ten sam pośpiech opuszczenia portu. Wszystko odbyło się z zawrotną szybkością. Cargo było olbrzymie, zarówno pasażerów jak i ładunków. Dwa przepełnione parowce przybiły do bortu Transatlantyka. Nawała Niemców przebywających w Anglji zalała pokład z radością tych, którzy stanęli na gruncie przyjaznym i pragną znaleźć się jaknajprędzej w Hamburgu. Poczem parowiec pomknął Kanałem z szybkością niezwykłą w tych stronach.
Ludzie zgromadzeni przy bortach czynili uwagi na temat nadzwyczajnych spotkań na tym morskim bulwarze; uczęszczanym zazwyczaj przez parowce pokojowe. Na horyzoncie błąkały się dymy, pochodzące od eskadry francuskiej, wiozącej prezydenta Poincaré, wracającego z Rosji. Alarmujące pogłoski przerwały jego podróż. Potem ujrzano więcej okrętów angielskich, krążących dokoła brzegów niby psy groźne i czujne. Następnie całą parą podążył w stronę Bałtyku okręt rosyjski, biały i lśniący jak olbrzymi ptak.
— Źle! wykrzyknęli podróżni z Ameryki — Bardzo źle! Zdaje się, że tym razem rzeczy się mają poważnie.
I rozglądali się niespokojnie po blizkich wybrzerzach z jednej strony i drugiej strony. Wyglądały jak zawsze, ale, het, po za niemi przygotowywał się nowy okres Historji.
Friedrich August“ miał przybyć do Boulogne o północy i doczekać świtu, by pasażerowie mogli wylądować wygodnie. Tymczasem przybył o dziesiątej, zarzucił kotwicę zdala od portu i komendant wydał rozkazy, żeby wyładowanie odbyło się w ciągu godziny. Dlatego przyśpieszył chód, nie szczędząc węgla. Potrzebował oddalić się jak najprędzej i szukać schronienia w Hamburgu. Nie na próżno pracowały aparaty radjograficzne.
Przy świetle błękitnych latarni rozpościerających po morzu siną jasność rozpoczęło się przewożenie pasażerów i ładunków przeznaczonych dla Paryża szalupami.
— Prędzej! Prędzej!
Majtkowie porywali zapóźnione panie, które liczyły po raz setny swoje pakunki w obawie, że im jakiś zaginął. Camererowie biegli objuczeni dziećmi jakgdyby to były tłumoki. W ogólnym pośpiechu ginęła przesadna i obleśna uprzejmość germańska.
— Istni lokaje — myślał Desnoyers — wiedzą, że już się zbliża godzina triumfu i nie uważają za potrzebne udawać.
Ujrzał się na szalupie tańczącej po falach przed czarną i nieruchomą ścianą Transatlantyku, upstrzonego świetlnemi krążkami. Przy bortach tłoczyli się pasażerowie, żegnając odjeżdżających powiewaniem chustek. Juljan zobaczył Bertę, która na traf machała ręką, nie widząc go, nie wiedząc w jakiej szalupie się znajduje, ulegając potrzebie uzewnętrznienia słodkich wspomnień, które miały zginąć w tajnikach morza i nocy; „Żegnaj, Radczyni!“
Odległość pomiędzy parowcem a szalupami dążącymi do portu, poczęła się zwiększać. Jakgdyby oczekując na tę chwilę bezkarności jakiś stentorowy głos zabrzmiał z ostatniego pokładu wśród wybuchów śmiechu:
— Do widzenia! Wkrótce zobaczymy się w Paryżu!
Zaczem orkiestra, ta sama orkiestra, która przed trzynastu dniami wprawiła w osłupienie Desnoyersa swoją niespodziewaną Marsyljanką, rozpoczęła wojenny marsz z czasów Fryderyka Wielkiego, marsz grenadjerów przy akompanjamencie trąb.
I tak zniknął w pomroce, z pośpiechem ucieczki i zuchwałością bliskiej zemsty ostatni Transatlantyk niemiecki, który zawinął do brzegów Francji.
To działo się ubiegłej nocy. Aczkolwiek nie minęło jeszcze dwudziestu czterech godzin od tej pory Desnoyers'owi wydawało się to czemś dalekim i mętnie rzeczywistem. Umysł jego skłonny zawsze do sprzeciwu nie podzielał ogólnego przerażenia. Przechwałki Radcy wydawały mu się teraz bredzeniem mieszczucha przedzieżgniętego w żołnierza. Niepokój Paryża był w jego oczach nerwowym wybrykiem ludzi żyjących spokojnie i których każdy cień niebezpieczeństwa mogącego zagrozić ich dobrobytowi, przeraża. Tyle razy mówiono już o nieuniknionej, natychmiastowej wojnie, a zatarg zażegnywał się w ostatniej chwili. A przytem Juljan nie życzył sobie wojny, bo wojna krzyżowała jego plany przyszłego życia; zaś człowiek przyjmuje jako logiczne i rozsądne to wszystko co służy jego egoizmowi, to jedynie uważa za szczyt rzeczywistości.
— Nie, nie będzie wojny — powtarzał sobie, chodząc po ogrodzie. — Tym ludziom pomięszało się w głowie. Jak może wybuchnąć wojna w dzisiejszych czasach?
I odtrącając wątpliwości, które pomimowoli chwytały go raz po raz, zaczynał myśleć tylko o tem, co go w danej chwili obchodziło najbardziej. Spojrzał na zegarek. Piąta. Ona powinna nadejść niezwłocznie. Wydało mu się, że poznaje ją zdaleka w jakiejś pani, która wchodziła przez bramę od ulicy Pasquier. Ale zanim się zbliżyła, mógł przekonać się o swojej pomyłce. Nie szła sama; inna pani przyłączyła się do niej. Były to zapewne Angielki lub Amerykanki Północy, z tych które żywią romantyczny kult dla Marji Antoniny.
Chciały zwiedzić kaplicę Zadośćuczynienia, dawny grobowiec ściętej królowej. Juljan ujrzał je wchodzące na stopnie i mijające zewnętrzny dziedziniec, pod którym leży ośmiuset szwajcarów, poległych w dniu 10-go Sierpnia, wraz z innemi ofiarami rewolucyjnej wściekłości.
Stropiony tym zawodem jął przechadzać się w dalszym ciągu. Był tak zły, że brzydota pomnika, jakim Restauracja Burbońska przyozdobiła dawny cmentarz Magdaleny wydała mu się jeszcze większą. Czas mijał, a ona nie przychodziła. Za każdym nawrotem patrzył chciwie ku wejściom ogrodowym. I stało się to co zawsze przy dawnych schadzkach. Ujrzał ją nagle, jakby spadającą z wysoka, lub wyrastającą z ziemi niby widziadło. Lekki kaszelek, lekki odgłos kroków i Juljan odwracając się natknął się prawie na nadchodzącą.
— Margarita!... Och! Margarita!
To była ona, a mimo to, prawie że jej nie poznał w pierwszej chwili.
Ogarnęło go jakieś zdziwienie, że ujrzał w rzeczywistości to oblicze, które przez trzy miesiące nawiedzało wciąż jego wyobraźnię, stając się za każdym razem bardziej uduchownionem i wyidealizowanym przez nieobecność. Ale to trwało krótką chwilę. Natomiast doznał wrażenia, że czas i przestrzeń przestały istnieć, że nie wyjeżdżał nigdzie i że upłynęło zaledwie kilka godzin od ostatniego spotkania.
Z bezładnych wykrzykników Juljana, z namiętnego drżenia jego rąk, odgadła Margarita mający nastąpić wybuch uczuć, a może i coś więcej i okazała się chłodną i pogodną.
— Nie, nie tutaj — rzekła z pewnem zniecierpliwieniem. — Co za myśl naznaczać mi tu spotkanie!
Usiedli na żelaznych krzesełkach, pod osłoną klombu roślin, ale ona wstała natychmiast. Bulwarowi przechodnie mogli ich zobaczyć, gdyby tylko zwrócili oczy w stronę ogrodu. O tej godzinie wiele przyjaciółek chodziło tędy z powodu blizkości wielkich magazynów. Poszukali więc schronienia w rogu pomnika, pomiędzy nim a ulicą des Mathurins. Desnoyers przysunął dwa krzesła do wysokiej ściany zieleni i gdy usiedli, stali się niewidzialnymi dla tych, którzy szli po drugiej stronie bramy. Ale to im nie dało samotności. O kilka kroków od nich jakiś otyły i krótkowzroczny jegomość czytał dziennik; gromadka kobiet paplała i robiła szydełkiem. Jakaś pani w pąsowem okryciu z dwoma pieskami — zapewne sąsiadka, która wstąpiła do ogrodu, żeby przewietrzyć swoich ulubieńców — przeszła kilkakrotnie przed zakochaną parą, uśmiechając się dyskretnie.
— Jakież to nieznośne — sarknęła Margarita. — Co za fatalna myśl przychodzić tutaj.
Popatrzyli na siebie z uwagą, jak gdyby chcieli zdać sobie dokładnie sprawę ze zmian, jakie w nich czas dokonał.
— Opaliłeś się — rzekła ona — wyglądasz na marynarza.
Juljanowi wydała się piękniejszą niż dawniej i powiedział sobie, że posiadanie jej warte było tych niepowodzeń, jakie spowodowały jego wyjazd do Ameryki. Wyższą była od niego; wytwornie i harmonijnie wiotką. „Ma chód muzykalny“ mawiał sobie Desnoyers, wywołując w pamięci jej obraz. I teraz zobaczywszy ją znowu przedewszystkiem zachwycił się wdzięcznym, rytmicznym krokiem, jakim szła przez ogród, szukając nowego miejsca. Rysy jej nie były regularne, ale pełne uroku i pikanterji; prawdziwa twarzyczka Paryżanki. Wszystko, co mogła wynaleść sztuka upiększania kobiety zjednoczyło się w jej osobie, tchnącej najwytworniejszą starannością. Margarita żyła zawsze dla siebie. Dopiero przed kilkoma miesiącami wyrzekła się częściowo tego słodkiego egoizmu, poświęcając zebrania, herbaty i wizyty, by spędzać z Desnoyersem wieczorne godziny. Elegancka i wymalowana jak kosztowna lalka, mając za najwyższy cel połączenie swych cielesnych uroków z ostatniemi wynalazkami mody doszła wreszcie do tego, że odczuła radość i troski innych kobiet, tworząc sobie życie wewnętrzne. Ośrodkiem tego nowego życia, ukrytego pod jej dawniejszą płochością stał się Desnoyers. Potem, gdy wyobrażała sobie, że ostatecznie urządziła swą egzystencją: — zadowolenie próżności dla świata, i rozkosze miłości w tajemnicy — druzgocąca katastrofa, wystąpienie męża, o którego istnieniu zdawała się zapominać, zniszczyła jej lekkomyślną szczęśliwość. Ona, która uważała siebie za centrum świata, wierząc mocno, że wypadki powinny krążyć stosownie do jej pragnień i upodobań, odczuła tę okropną niespodziankę z większem zdumieniem niż bólem.
— A ty, jakże mnie znalazłeś? zapytała.
I aby Juljan nie omylił się w odpowiedzi, spojrzała na obfite fałdy swej sukni, dodając:
— Uprzedzam cię, że się moda zmieniła. Skończyła się spódnica entravcè. Teraz zaczyna się już nosić krótką i szeroką w obwodzie.
Desnoyers musiał zająć się suknią z takim samym zapałem jak nią samą; mieszając wyrazy uznania dla bieżącej mody z zachwytem nad pięknością Margarity.
— Myślałeś dużo o mnie? ciągnęła dalej. — Nie sprzeniewierzyłeś mi się ani razu? Ani jednego raziczku? Naprawdę: spójrz na mnie, bo zawsze poznam, kiedy kłamiesz.
— Zawsze myślałem o tobie — rzekł, kładąc rękę na sercu, jak gdyby przysięgał przed sędzią.
I mówił to śmiało, z oddźwiękiem prawdy w głosie — gdyż w jego przeniewierstwach — teraz całkowicie zapomnianych towarzyszyło mu zawsze wspomnienie Margarity.
— Ale mówmy i o tobie — dodał. — Co porabiałaś przez ten czas?
Przysunął swoje krzesło do jej krzesła jak najbliżej. Kolana ich stykały się, ujął jej rękę i pieścił ją, wsunąwszy palec przez otworek rękawiczki. Ten przeklęty ogród, który nie pozwalał na większe poufałości i zmuszał ich do mówienia po cichu po trzech miesiącach rozłąki! Pomimo całej jego wstrzemięźliwości jegomość czytający dziennik podniósł głowę i spojrzał gniewnie z ponad okularów, jak gdyby uprzykrzona mucha drażniła go swem brzęczeniem. Przychodzić na miłosne gruchanie do publicznego ogrodu, kiedy całej Europie groziła katastrofa!
Margarita, śmiało odwzajemniwszy pieszczotę, mówiła spokojnie o swojem życiu w ciągu ostatnich miesięcy.
— Urządziłam się jak mogłam i nudziłam się ogromnie. Jak wiesz, przeniosłam się do mamy, a mama jest osobą starodawnego pokroju i nie rozumie naszych gustów. Bywałam w teatrze z moim bratem; chodziłam do adwokata, by dowiadywać się jak postępuje mój rozwód i przynaglać go do pośpiechu... I nic więcej.
— A twój mąż?
— Nie mówmy o nim, dobrze? Biedak; żal mi go. Taki dobry... taki zacny... Adwokat zapewnia, że zgadza się na wszystko i nie chce stawiać przeszkód. Mówią, że nie przyjeżdża do Paryża, że mieszka w fabryce... Nasz dawny dom zamknięty... Czasem, doznaję wyrzutów sumienia, myśląc, że tak źle z nim postąpiłam.
— A ja? rzekł Juljan, cofając rękę.
— Masz słuszność — odparła z uśmiechem. — Ty jesteś życie. Ono bywa okrutnem, ale jest ludzkiem. Musimy myśleć tylko o sobie i nie troszczyć się o drugich. Tylko egoiści mogą być szczęśliwi.
Oboje zamilkli. Wspomnienie męża przesunęło się pomiędzy nimi jak lodowate tchnienie. Juljan pierwszy otrząsnął się z tego przykrego wrażenia.
— I nie tańczyłaś przez cały ten czas?
— Nie, czyż to było możliwe? Wyobraź sobie, kobieta rozwodząca się. Nie byłam na żadnem zebraniu chic, po twoim wyjeździe. Chciałam zachować pewną żałobę podczas nieobecności... Raz tangowaliśmy na wieczorku rodzinnym. Co za ohyda!... Brakowało ciebie mistrzu.
Ściskali się znów za ręce z uśmiechem. Przed ich oczyma przesuwały się wspomnienia z przed kilku miesięcy, kiedy zaczęli się kochać, tańcząc od piątej do siódmej po południu w hotelach na Polach Elizejskich, gdzie kwitnie nierozerwalny związek tanga z filiżanką herbaty.
Ona wszelako oderwała się od tych wspomnień, ulegając natrętnej trosce, o której zapomniała tylko w pierwszych chwilach spotkania.
— Ty, który wiesz dużo, powiedz, czy będzie wojna?... Ludzie tyle mówią!... Jak ci się zdaje? Może się to wszystko ułoży.
Desnoyers poparł ją swym optymizmem. Nie wierzył w możliwość wojny. To była poprostu niedorzeczność.
— Ja mówię to samo. Nie żyjemy przecież w dzikich czasach. Znałam Niemców, zupełnie chic i dobrze wychowanych, którzy z pewnością myślą tak samo jak my. Jeden stary profesor, który bywa u nas tłumaczył wczoraj mamie, że w dzisiejszej postępowej epoce wojny nie są już możliwe. Po dwóch miesiącach nie zostało by prawie ludzi, a po trzech świat nie miałby wcale pieniędzy do dalszej walki. Nie pamiętam jak to było, ale dowodził tego tak przekonywająco, że przyjemnie było słuchać.
Zamyśliła się chwilę, chcąc uporządkować owe mętne wspomnienia, ale wystraszona tym umysłowym wysiłkiem, dodała na własny rachunek:
— Wyobraź sobie wojnę. Co za okropność. Życie towarzyskie sparaliżowane. Skończą się zebrania, stroje, teatry. Może być nawet, że zaprzestaną tworzyć nowe mody. Wszystkie kobiety w żałobie... Pojmujesz ty to? I Paryż opustoszały!... A taki śliczny wydał mi się dzisiaj, gdym tu szła na twoje spotkanie... Nie, to być nie może! Wyobraź sobie, że na przyszły miesiąc jedziemy do Vichy;! mamie są potrzebne wody; a potem do Biaritz. Następnie jestem zaproszona do jednego zamku nad Loarą... A prócz tego jest nasza sprawa, mój rozwód, nasz ślub, który mógłby się odbyć na przyszły rok... I wojna miałaby popsuć to wszystko!... Nie, to nie możliwe. Są tacy, jak mój brat i inni, jak on, którym się wciąż śni niebezpieczeństwo Niemiec. Jestem pewna, że mój mąż, który lubi zajmować się tylko rzeczami poważnemi i nudnemi należy także do tych, co wierzą w blizkość wojny i przygotowują się do niej. Co za niedorzeczność! Powiedz mi, że to niedorzeczność. Potrzebuję, żebyś mi to powiedział.
I uspokojona zapewnieniami kochanka zmieniła przedmiot rozmowy. Możliwość nowego małżeństwa przywiodła jej na pamięć cel podróży Desnoyersa. Nie mieli czasu pisać do siebie podczas tej krótkiej rozłąki.
— Dostałeś pieniędzy? Z radości, że cię widzę zapomniałam o tylu rzeczach!...
On zaczął opowiadać, przybierając ton człowieka doświadczonego w interesach. Przywiózł mniej, niż się spodziewał. Natrafił w kraju na jeden z jego periodycznych kryzysów. Ale pomimo to zdołał zebrać czterykroć sto tysięcy franków. Ma w pugilaresie czek na tę sumę Później przyślą mu więcej. Pewien obywatel ziemski, jego krewny zajmuje się tam jego interesami. Margarita zdawała się zadowoloną. Ona również przybrała minę kobiety poważnej pomimo swojej pustoty.
— Pieniądz jest pieniądzem — rzekła sentencjonalnie — i bez niego niema zapewnionego szczęścia. Z twemi czterystoma tysiącami franków i tem, co ja mam, możemy sobie dać jakoś radę. Uprzedzam cię, że mój mąż chce mi zwrócić posag. Tak powiedział memu bratu. Ale stan jego interesów, potrzeby fabryki nie pozwalają mu uczynić tego tak prędko, jakby tego pragnął. Biedak! Tak mi go żal! Tak szlachetny i prawy we wszystkich sprawach!... Gdyby nie był taki pospolity!...
Po raz drugi Margarita wyraziła te spóźnione i płonne żale i pochwały... Juljan czuł się tem dotknięty. A ona znowu zmieniła przedmiot swojej paplaniny.
— A twoja rodzina? Widziałeś ją?
Desnoyers zaszedł do domu rodziców przed pójściem do ogrodu Kaplicy Zadośćuczynienia. Zaszedł jakby ukradkiem do tego wielkiego gmachu na Avenue Victor Hugo, kuchennemi schodami. Potem wślizgnął się do kuchni, jak żołnierz-kochanek którejś ze służących. Tam przyszła powitać go matka; biedna donja Luiza, płacząc i okrywając go pocałunkami, jakgdyby wyobrażała sobie, że go straciła na zawsze. A potem zjawiła się Luiza, tak zwana Chichi (czyta się Cziczi), która przypatrywała mu się zawsze z serdeczną ciekawością, jak gdyby chciała dobrze wrazić sobie w pamięć jak wygląda ten brat grzeszny a taki miły który sprowadza uczciwe kobiety z drogi cnoty i robi same głupstwa. Wreszcie wielka niespodzianka dla Desnoyersa; ujrzał bowiem wchodzącą do kuchni w postawie uroczystej aktorki, szlachetnej matki z tragedji, ciotkę swoją Helenę, tę, która poszła za Niemca i mieszka w Berlinie, otoczona niezliczoną gromadą dzieci.
— Bawi w Paryżu od miesiąca. Spędzi jakiś czas w naszym zamku — opowiadał Juljan Margaricie. — A także zdaje się przyjedzie jej najstarszy syn, mój kuzyn „mędrzec”, którego nie widziałem od szeregu lat.
Rozmowę przerywał kilkakrotnie strach: „Stary jest w domu; strzeż się“ powtarzała mu matka, ilekroć podnosił głos. A ciotka Helena szła ku drzwiom dramatycznym krokiem jak bohaterka, mająca silne postanowienie zasztyletować tyrana, jeżeli ten odważy się przestąpić próg jej komnaty. Cała rodzina bowiem ulegała despotycznej władzy Don Marcelego Desnoyers'a.
— Ach! ten stary! — wykrzyknął Juljan, odnosząc te słowa do swego ojca. — Niech żyje jak najdłużej, ale jak on nam wszystkim cięży!
Matka, która nie mogła mu się dość napatrzeć, przyśpieszyła sama koniec rozmowy, wystraszona pewnemi szmerami: „Idź sobie! mógłby nas tu zastać i dopiero byłaby bieda“. I Juljan uciekł z rodzicielskiego domu, pożegnany łzami obu pań i pełnemi uwielbienia spojrzeniami Cziczi zawstydzona i dumna równocześnie z tego brata, który budził wśród jej przyjaciółek zgorszenie i zachwyt. Margarita mówiła również o seniorze Desnoyers'ie. Straszliwy to człowiek dawnych czasów, z którym ona nie porozumie się nigdy.
Umilkli znowu zapatrzeni w siebie. Powiedzieli sobie to, co było najważniejsze, co dotyczyło ich przyszłości. Ale inne sprawy bardziej bieżące, pozostały w głębi ich jaźni i zdawały się podchodzić do oczu, wahające się i nieśmiałe, zanim się przyoblekły w słowa. Nie odważali się rozmawiać jak kochankowie. Liczba świadków rosła wciąż dokoła nich. Dama w czerwonej rotondzie z pieskami, wracała coraz częściej, skracając swoje przechadzki po skwerze, by posyłać im porozumiewawcze uśmiechy. Jegomość, czytający dziennik, rozmawiał teraz z sąsiadem z ławki o możliwościach wojny. Ogród zamieniał się w ulicę. Szwaczki wychodzące z pracowni i panie wracające z magazynów szły tędy dla skrócenia sobie drogi. Krótka aleja zapełniała się coraz bardziej i wszyscy przechodnie rzucali ciekawe spojrzenia na elegancką damę i jej towarzysza, siedzących pod cieniem krzewów i mających ten fałszywie naturalny wygląd ludzi, którzy pragnęli by się ukryć, a jednocześnie udają, że ich to nic nie obchodzi.
— Jakież to nieznośne — jęknęła znowu Margarita. — Jeszcze nas tu kto zobaczy.
Jakaś młoda dziewczyna popatrzyła na nią bacznie, a jej się zdawało, że poznaje pannę z pewnego pierwszorzędnego magazynu. A oprócz tego, mogły przechodzić ogrodem jej znajome i przyjaciółki, które przed godziną spostrzegła w tłumie, przepełniającym sąsiednie magazyny.
— Chodźmy stąd — ciągnęła dalej. — Gdyby nas zobaczono razem!... Wyobraź sobie, jakieby stąd powstały plotki... I właśnie teraz, kiedy ludzie trochę o nas zapomnieli.
Desnoyers sprzeciwił się temu. Iść? gdzie? Paryż był mały dla nich z winy Margarity, która nie chciała udać się do tego jedynego miejsca, gdzie nie mogli być narażeni na żadne niespodzianki. W innym ogrodzie, w restauracji, w kawiarni, wszędzie zgoła groziło im to samo niebezpieczeństwo spotkania znajomych. Ona zaś godziła się tylko na schadzki w miejscach publicznych, a jednocześnie lękała się ludzkiej ciekawości. Ach, gdyby Margarita chciała pójść do jego pracowni, przybytku tylu słodkich wspomnień.
— Nie; do ciebie nie — odpowiedziała z pośpiechem. — Nie mogę zapomnieć ostatniego dnia, kiedy tam byłam.
Ale Juljan nalegał, odgadując w tem stanowczem zaprzeczeniu początek wahania. Gdzież byłoby im lepiej? A zresztą, czyż nie mieli się pobrać, jak będzie można najprędzej?
— Mówię ci, że nie —- powtórzyła. — Kto wie, czy mój mąż mnie nie śledzi? Jakżeby to utrudniło mi rozwód, gdyby nas przyłapano u ciebie.
Ale teraz on zaczął wychwalać męża, dowodząc, że takie śledzenie jej było niezgodne z jego charakterem. Inżynier myślał tylko o tem, by rozpocząć życie na nowo.
— Nie; rozstańmy się tu lepiej — ponowiła ona. Jutro się zobaczymy. Wyszukasz inne, spokojniejsze miejsce. Pomyśl, ty zawsze umiesz znaleźć radę na wszystko.
Ale on nie chciał czekać do jutra. Wstali i skierowali się zwolna w stronę ulicy des Mathurins. Juljan namawiał Margaritę wymownie i przekonywująco. Wsiądą do pierwszego lepszego auta i po kilku minutach znajdą schronienie, bezpieczeństwo, powrót do słodkiej przeszłości w tej pracowni, która widziała ich najlepsze chwile. Będzie mi się zdawało, że czas nie upłynął, że to są ich pierwsze schadzki.
— Nie — odrzekła miękko, szukając ostatniej przyczyny uporu. Przecież tam będzie twój sekretarz, ten Hiszpan, który ci wszędzie towarzyszy. Jaki wstyd, żebym go spotkała.
Juljan zaczął się śmiać, Argensola! Mógł im być przeszkodą ten przyjaciel, który zna całą jego przeszłość? Jeżeli go zastanę w domu, wyjdzie natychmiast. Ileż to razy już tak było. Był tak dyskretnym, że prawie przewidywał wypadki. Z pewnością wyszedł, odgadując, że się stanie to, co mogło być najlogiczniejszem. Będzie chodził po ulicach i zbierał wiadomości.
Margarita umilkła jak gdyby uznając się za zwyciężoną. Desnoyers umilkł również, tłumacząc sobie dodatnio jej milczenie. Wyszli z ogrodu, a ona rozejrzała się dokoła niespokojnie wystraszona, że oto znajduje się na ulicy u boku kochanka, szukając schronienia. Nagle zobaczyła przed sobą czerwone drzwiczki automobilu, otwarte ręką towarzysza.
— Wsiądź — rozkazał Juljan.
I wsiadła pośpiesznie, pragnąc skryć się jak najprędzej. Auto potoczyło się żywo. Margarita zapuściła natychmiast firaneczkę u okna ze swojej strony. Ale zanim zdążyła dokonać tego i odwrócić głowę, uczuła chciwe usta, wpijające się, w jej biały karczek.
— Nie — tutaj nie — rzekła błagalnie. — Bądźmy rozsądni.
I podczas gdy głuchy na te zastrzeżenia obsypywał ją namiętnemi pieszczotami, poprzez chrzęst starego żelastwa, skaczącego po bruku automobilu zadźwięczał głos Margarity:

— Naprawdę wierzysz, że nie będzie wojny? Wierzysz, że będziemy mogli pobrać się? Powtórz mi to jeszcze raz. Potrzebuję, żebyś mnie uspokoił. Chcę usłyszeć to z twoich ust.


II

CENTAUR MADARIAGA

W 1870 roku Marceli Desnoyers miał dziewiętnaście lat. Urodził się w okolicach Paryża. Był jedynakiem i ojciec jego oddany drobnym spekulacjom budowlanym utrzymywał rodzinę w skromnym dobrobycie. Mularz chciał wykierować syna na architekta i Marceli rozpoczął już przygotowawcze studja, gdy ojciec umarł nagle, zostawiając dość zagmatwane interesa. W ciągu paru miesięcy Marceli i jego matka stoczyli się po pochyłości ruiny i byli zmuszeni wyrzec się wygód mieszczańskich i żyć jak prości robotnicy.
Gdy w czternastym roku życia trzeba było obrać jakiś zawód Marceli został kamieniarzem. To rzemiosło było sztuką i miało związek z uzdolnieniami, jakie w chłopcu rozwinęły jego studja porzucone z konieczności. Matka wyjechała na wieś do krewnych. Marceli czynił szybkie postępy w kamieniarstwie, pomagając swemu pracodawcy we wszystkich ważniejszych robotach, jakich się podejmował na prowincji. Pierwsze wiadomości o wojnie z Prusami zaskoczyły go w Marsylji, gdzie pracował przy dekorowaniu teatru.
Marceli był nieprzyjacielem Cesarstwa, jak cała młodzież jego pokolenia. A przytem zostawał pod wpływem starych robotników, którzy brali udział w Republice 48-go i zachowali żywe wspomnienia Zamachu Stanu z 2-go Grudnia. Pewnego dnia ujrzał na ulicach Marsylji manifestację publiczną na cześć pokoju, co się równało manifestacji przeciw rządowej. Stany republikańskie w nieubłaganej walce z Cesarzem, towarzysze Międzynarodówki, która się właśnie zorganizowała i wielka ilość Włochów i Hiszpanów, uciekinierów z własnych krajów na skutek wybuchłych tam zamieszek wszystko to składało ów pochód. Jakiś rozczochrany, suchotniczy student niósł sztandar. „Żądamy pokoju, który łączy wszystkich ludzi“ śpiewali manifestanci. Ale na tej ziemi najszlachetniejsze żądania rzadko kiedy znajdują posłuch, przeznaczenie bowiem bawi się wyszydzaniem i wykoszlawianiem ich. Zaledwie przyjaciele pokoju weszli na Cannebierę ze swoim sztandarem i hymnem, gdy zagrodziła im drogę wojna. Poprzedniego dnia wysadzono na ląd kilka bataljonów Żuawów z Argelji, by szli wzmocnić stojące na granicy wojska i ci weterani przyzwyczajeni do kolonjalnego życia niezbyt skrupulatnego w zakusach wywrotowych, uznali za właściwe przeciwstawić się manifestacji, jedni z bagnetami, inni z odpiętymi pasami, „Niech żyje wojna!“ I ulewa ciosów i razów spadła na śpiewających. Marceli mógł widzieć jak mały student, wzywający pokoju z kapłańską powagą, potoczył się, oplątany swoim sztandarem pod nogi Żuawom. I nie troszczył się już o więcej, ponieważ dosięgło go kilka pchnięć mniej lub więcej bolesnych; musiał uciekać wraz z innymi.
Owego dnia objawił się po raz pierwszy jego charakter uparty, wyniosły, który podrażniony sprzeciwem, zdolny był chwycić się ostateczności. Wspomnienie otrzymanych razów piekło go jak coś, co domaga się zemsty. „Precz z wojną!“ Ponieważ nie mógł zaprotestować w inny sposób, więc opuści kraj. Walka miała być długa, i zakończyć się klęską, według wrogów Cesarstwa. Dla niego zaś nadchodził czas poborowy. Niech Cesarz radzi sobie jak chce; Desnoyers zrzekł się zaszczytu służenia mu. Wahał się trochę, wspomniawszy matkę. Ale krewni na wsi nie opuszczą jej, on zaś postanowił pracować ze wszystkich sił, by przysyłać jej pieniądze. Kto wie, czy nie czekają go bogactwa po drugiej stronie morza. Żegnaj, Francjo!
Dzięki jego oszczędnościom jeden agent portowy ofiarował mu możność zabrania się bez papierów na trzy parowce. Jeden szedł do Egiptu, drugi do Australji, trzeci do Montewideo i Buenos Ayres; który ma się wyda lepszym. Desnoyers, przypomniawszy sobie książki, jakie czytywał, chciał się poradzić wiatru i wybrać wskazany mu przezeń kierunek jak to czynili różni powieściowi bohaterowie. Ale tego dnia wiatr dął od morza w stronę Francji. Desnoyers chciał także rzucić monetę w górę, by mu wskazała jego przeznaczenie. Na koniec zdecydował się wejść na statek, który wyruszy pierwszy. Dopiero gdy znalazł się ze swoim mizernym tłomoczkiem na pokładzie parowca, mającego już podnieść kotwicę, zapragnął dowiedzieć się o celu podróży: „Na rzekę La Plata“. I przyjął te słowa z giestem fatalisty: „Jazda do Ameryki Południowej!“. Podobał mu się ten kraj. Znał go z podróżniczych książek, których ilustracje przedstawiały stada koni, bujających po stepach, nagich, strojnych w pióra Indjan, i gauchosów, wywijających lassami nad głową.
Miljoner Desnoyers przypominał sobie zawsze swoją podróż do Ameryki: czterdzieści trzy dni żeglugi na małym, rozklekotanym parowcu, który trzeszczał wszystkiemi szparami za najlżejszem wstrząśnieniem i cztery razy zatrzymywał się w drodze z powodu uszkodzenia maszyny, zdany na łaskę fali i wiatrów. W Montevideo dowiedział się o klęskach, jakie poniosła jego ojczyzna i o tem, że Cesarstwo już nie istnieje. Ogarnął go wstyd na myśl, że naród sam się rządzi i broni rozpaczliwie za murami Paryża. A on uciekł! W kilka miesięcy potem wypadki komuny pocieszyły go co do tej ucieczki. Gdyby był został, z pewnością byłby przystał do buntu. I obecnie byłby już rozstrzelany lub żył na galerach w kolonjach jak tylu jego towarzyszy. Pochwalił sobie własne postanowienie i przestał myśleć o sprawach ojczyzny. Konieczność zarobkowania na kawałek chleba w kraju obcym, którego język zaczął poznawać, sprawiła, że zajmował się wyłącznie własną osobą. Niespokojne i awanturnicze życie nowych narodów wciągnęło go w wir najróżnorodniejszych zajęć i najsprzeczniejszych przedsięwzięć. Czuł się silnym z zuchwałością i pewnością siebie, jakich nigdy nie znał w starym świecie. „Jestem do wszystkiego“ mawiał — „niech mi tylko dadzą czas, żebym się wyćwiczył“. Służył nawet wojskowo, on, który uciekł z ojczyzny, żeby nie nosić karabinu i otrzymał ranę w jednej z konnych utarczek pomiędzy „białymi“ a „kolorowymi“ Wschodniej Riviery.
W Buenos Ayres powrócił do zawodu kamieniarza. Miasto zaczęło się przeobrażać, porzucając wygląd dużej wsi. Desnoyers spędził kilka lat, przyozdabiając salony i fasady. Była to egzystencja pracowita, sedenteryjna i umiarkowanie popłatna. Ale pewnego dnia sprzykrzyły mu się te powolne oszczędności, mogące doprowadzić kiedyś w najlepszym razie do skromnego mająteczku. On zaś przybył do Nowego Świata, żeby się zbogacić jak tylu innych. I w dwudziestu sześciu leciech rzucił się znowu w wir awanturniczego życia, porzucając miasta, pragnąc wyrwać pieniądze z wnętrzności drzemiącej przyrody. Przedsięwziął uprawę roli w lasach Północnych, ale szarańcza zniszczyła jego pracę w ciągu kilku godzin. Był handlarzem bydła, obiegając z dwoma tylko pomocnikami stada wołów i mułów, które przeprowadzał z Chilli lub Boliwji przez zaśnieżone pustynie Andów. Stracił w tem życiu całą świadomość czasu i przestrzeni, przedsiębiorąc trwające miesiącami wędrówki wskroś nieskończonych równin. Wielokrotnie czuł się blizkim zrobienia wielkiego majątku i tyleż razy tracił go od jednego zamachu w nieszczęśliwej spekulacji, I w jednej z takich chwil ruiny i nieszczęścia, mając już trzydzieści lat przyjął służbę u bogatego hodowcy bydła Juljana Madariagi.
Znał tego wiejskiego miljonera, z jego zakupów bydła. Był to Hiszpan, który przybył tutaj bardzo młodym, przystosował się chętnie do miejscowych obyczajów i żył jak gaucho, nabywszy olbrzymie posiadłości. Powszechnie nazywano go Galijczyk Madariaga, z powodu jego narodowości, aczkolwiek urodził się w Kastylji. Wieśniacy dodając przez uszanowanie przydomek do nazwiska, mówili o nim Don Madariaga.
— Towarzyszu — rzekł pewnego dnia do Desnoyers'a w przystępie dobrego humoru, co u niego było rzadkością — doświadczyłeś wielu przeciwności. Brak srebra śmierdzi z daleka. Czemu upierasz się przy tem psiem życiu? Wierzaj mi, gabacho[1] pozostań tutaj. Ja się starzeję i potrzebuję człowieka.
Gdy Francuz przystał do Madariagi, właściciele najbliższych posiadłości, mieszkający o piętnaście lub dwadzieścia mil od tamtego, zatrzymywali na drogach nowego pomocnika, żeby mu przepowiadać wszelkiego rodzaju nieszczęścia.
— Nie wytrzymasz pan tu długo. Z Don Madariaga nikt do ładu nie dojdzie. Straciliśmy rachubę jego zarządców. To jest człowiek, którego albo trzeba zabić, albo porzucić. Niedługo pan stąd zwieje.
Desnoyers przekonał się wkrótce, że było trochę prawdy w tych pogadankach. Madariaga miał charakter wprost nieznośny, ale polubiwszy Francuza hamował się jakoś, żeby mu zbytnio nie dokuczać.
— To perła, ten gabacho — mawiał, jakby usprawiedliwiając swoją ustępliwość. — Lubię go, bo jest bardzo rozważny. Podobają mi się tacy ludzie.
Sam Desnoyers nie wiedział dokładnie, na czem polegała ta jego rozwaga, którą się tak jego chlebodawca zachwycał; ale doznawał pewnej dumy, widząc go dokuczliwym w stosunku do wszystkich, nawet do własnej rodziny, podczas gdy mówiąc do niego, przybierał ton ojcowskiej gderliwości.
Rodzina składała się z żony Misia (przekręcone z Missis pan) Petrony, którą nazywał „chinką“ i dwóch córek, już dorosłych, które kształciły się na pensji w Buenos Ayres, ale wróciwszy do domu odzyskały w części pierwotne prostactwo. Majątek Madariagi był olbrzymi. Od samego przyjazdu do Ameryki osiedlił się na wsi, kiedy biali nie odważali się jeszcze mieszkać po za obrębem miast, z obawy dzielnych Indjan. Pierwsze pieniądze zarobił jako odważny handlarz, przewożąc towary na wózku z osiedla do osiedla. Zabijał Indjan i dwa razy był ranny; spędził czas jakiś w niewoli u nich i wkońcu zaprzyjaźnił się z jednym z krajowców. Za to, co zarobił, skupował ziemię, ile się dało, najwięcej ziemi, poświęciwszy się wyłącznie hodowli bydła, które musiał bronić z karabinem w ręku od piratów z prerji. Potem ożenił się ze swoją „chiną“ młodą metyską, która chodziła boso, ale od rodziców otrzymała rozległe grunta. Ci żyli w ubóstwie prawie dzikiem na swoich posiadłościach, które z trudem w ciągu kilku dni można było zaledwie obejść. Potem, gdy rząd wypędził Indjan aż po same granice i zaczął sprzedawać bezpańskie grunta — uważając za czyn patrjotyczny, jeżeli kto chciał je nabywać — Madariaga skupował i skupował za marne pieniądze olbrzymie przestrzenie. Nabywać ziemię i zapełniać ją zwierzętami, było celem jego życia. Czasem, galopując w towarzystwie Desnoyersa przez swe niezmierzone pola, nie mógł powstrzymać uczucia dumy.
— Słuchaj no, gabacho. Powiadają, że tam u was są kraje nie większe od moich gruntów. Czy to prawda?
Francuz potwierdził. Posiadłości Madariagi przewyższały obszarami swymi nie jedno Księstwo. To wprawiało w dobry humor hodowcę.
— W takim razie nie byłoby w tem nic głupiego, gdybym któregoś dnia ogłosił się królem. Przedstaw sobie, gabacho. Don Madariago pierwszy! To tylko bieda, że moja chinka nie chce mnie obdarzyć synem. To jałowa krowa.
Sława jego rozległych posiadłości i jego bogactw w gotowiźnie doszła aż do Buenos Ayres. Wszyscy znali Madariagę z nazwiska, chociaż mało kto go widział. Gdy przyjeżdżał do stolicy, nie zwracał niczyjej uwagi swym chłopskim wyglądem, w tych samych gietrach (kamaszach), jakich używał w pola, we wzdętej na plecach ponszy (płaszcz) i ze sterczącymi nad nią jak rogi końcami krawata, dręczycielskiej ozdoby, jaką mu narzucały córki, napróżno usiłujące zawiązać go kochającemi rękoma, aby się zbytnio nie buntował.
Pewnego dnia, wszedł do gabinetu najbogatszego w stolicy hurtownika.
— Słyszałem, te pan potrzebuje wołów dla Europy i przychodzę sprzedać panu coś nie coś.
Hurtownik spojrzał wyniośle na biednego gaucha. Niechby się porozumiał z jednym z jego urzędników; on nie traci czasu na takie drobne zakupy. Ale figlarny uśmiech chłopiny wzbudził jego ciekawość.
— A ileż wołów możecie mi sprzedać, mój poczciwcze?
— Ano, jakieś trzydzieści tysięcy, proszę pana.
Dla potentata było to wystarczającem. Wstał od biurka i obleśnie podał tamtemu krzesło.
— Chyba nie możesz być pan kim innym, niż senorem Madariaga?
— Do usług Boskich i pańskich.
Była to najświetniejsza chwila w jego życiu.
W przedpokojach dyrektorów banku zaledwie wskazano mu krzesło, wątpiąc, żeby dygnitarz, znajdujący się po drugiej stronie drzwi, raczył go przyjąć. Ale skoro tylko zadźwięczało jego nazwisko, sam dygnitarz biegł otworzyć. A biedny urzędnik baraniał ze zdumienia, usłyszawszy, jak gaucho wchodząc mówił w rodzaju powitania:
— Przychodzę, żebyście mi dali trzysta tysięcy pesów.[2] Mam paszy pod dostatkiem i chciałbym dokupić coś nie coś pola, żeby je użyźnić.
Jego charakter nierówny i sprzeczny odnosił się do ludzi zamieszkujących jego ziemię z okropną i dobroduszną tyranją. Jeżeli zjawił się jakiś włóczęga przepędzał go brutalnie, gdy ten tylko usta otworzył.
— Nie zawracaj głowy, przyjacielu — zwykł był wrzeszczeć, jak gdyby go miał wytłuc — tam pod płotem leży odarta ze skóry owca, ukraj sobie kawałek i zeżryj, ile zechcesz, a potem fora ze dwora.
I odwracał się do niego plecami, dawszy mu jeszcze parę pesów na drogę.
Pewnego dnia rozłościł się na najemnika, który zbyt powolnie wbijał słupy w jakiemś ogrodzeniu. Wszyscy go okradali! Nazajutrz mówił z pobłażliwym uśmiechem o znacznej sumie, jaką miał zapłacić za niewypłacalnego dłużnika, za którego poręczył.
— Biedaczysko! Ciężej mu na świecie niż mnie!
Zobaczywszy na drodze kości świeżo ogryzionej owcy wpadał w niepohamowany gniew. Ale nie o mięso:
— Na głód niema przepisów i mięso po to stworzył Bóg, żeby je ludzie jedli. Ale niechby chociaż zostawili skórę!
I rozwodził się nad tą niegodziwością, powtarzając wciąż:
— Brak religji i dobrych obyczajów.
Innym razem rzezimieszkowie zabrali mięso trzech krów, pozostawiając skóry na widoku, a hodowca rzekł z uśmiechem:
— Lubię takich ludzi; uczciwi i złego nie czyniący.
Jego żywotność niestrudzonego centaura pomagała mu dzielnie w zaludnieniu jego włości. Był zmienny, despotyczny i wielce uzdolniony do ojcostwa, jak jego przodkowie, którzy, zdobywając przed wiekami Nowy Świat, tak silnie zeuropeizowali tubylczą krew. Miał te same upodobania, jak kastylijscy konkwistadorowie w miedzianych pięknościach, skośnych oczach i kędzierzawych włosach. Gdy Desnoyers widział go odjeżdżającego galopem pod pierwszym lepszym pozorem do jakiejś poblizkiej ranczy, mówił sobie ze śmiechem:
— Jedzie po nowego robotnika, żeby pracował na jego gruntach za jakie piętnaście lat.
Domownicy czynili również uwagi nad podobieństwem rysów pewnych młodzieńców, którzy pracowali na równi z innymi, galopując od świtu po pastwiskach. Ich pochodzenie było przedmiotem wielce swobodnych żarcików. Dozorca Celedonio, trzydziestoletni metys, niecierpiany ogólnie dla twardego i skąpego charakteru, powierzchownością przypominał także trochę Madariagę.
Prawie co roku zjawiała się z tajemniczą miną jakaś kobieta, przychodząca z daleka, brudna i obszarpana, prowadząca za rękę małego metyska o płomiennych oczach. Chciała mówić na osobności z gospodarzem, a gdy go ujrzała przed sobą przypominała mu podróż, jaką odbył przed dziesięcioma lub dwunastoma laty, by zakupić stado owiec.
— Przypominacie sobie, panie, że spędziliście noc w mojej ranczy, bo rzeka przybierała?
Tamten nic sobie nie przypominał. Tylko jakiś nieokreślony instynkt szeptał mu, że kobieta mówiła prawdę.
— Dobrze, i cóż stąd?
— Panie; oto go macie. Lepiej, żeby wyrósł na człowieka przy waszym boku, niż gdzieindziej.
I przedstawiała mu małego metyska. Ha! jeden więcej i z taką prostotą ofiarowany!... „Brak religii i dobrych obyczajów!“ Zdjęty nagłą skromnością, zaczynał wątpić w prawdomówność kobiety. Dlaczego miał być koniecznie jego? Ale wahanie nie trwało długo.
— Mniejsza z tem, niech zostanie.
I matka odchodziła spokojna, że zapewniła przyszłość malcowi, bo ten człowiek pochopny do wybuchów gniewu, był również skorym do szczodrobliwości. W rezultacie nie zabrakło jej synowi kawałka ziemi i stadka owiec.
Z początku Misia Patrona buntowała się przeciw tym adoptacjom, jedyna oporność na jaką sobie pozwalała w całem swem życiu. Ale Centaur nakazał jej wnet milczenie.
— I ty się jeszcze ważysz gadać, jałowa krowo? Kobieta, która zdobyła się tylko na dziewczyny!... Wstydzić się powinnaś!...
Ta sama ręka, która wyciągała niedbale z kieszeni zwinięte w kulkę bilety bankowe, rozdając je bez rachuby chwytała również łatwo za gałkę od szpicruty, którą Madariaga nosił zawsze wiszącą u pasa. Ta szpicruta była rzekomo na konie, ale choleryczny hodowca potrafił grzmocić nią ludzi, gdy go który z nich rozgniewał.
— Biję cię, bo mogę — mawiał, jakby usprawiedliwiając się, gdy go złość ominęła.
Pewnego dnia, biły najemnik uskoczył w bok, szukając noża za pasem.
— Mnie się nie bije, gospodarzu... Ja się nie urodziłem w tych stronach...
Madariaga zatrzymał się z podniesioną w górę szpicrutą.
— Naprawdę nie urodziłeś się tutaj?... W takim razie masz słuszność.- Nie mogę cię bić!... Naści pięć pesów.
Nie mogę cię bić!... Naści pięć pesów.
Gdy Desmoyers wszedł do służby u Madariagi, ten zaczynał tracić rachubę tych, którzy podlegali jego władzy na sposób staro łaciński i mogli być bici. Było ich tylu, że wynikały stąd częste nieporozumienia. Młody człowiek podziwiał bystrość oka swego pracodawcy w interesach. Wystarczało temu popatrzeć przez kilka minut na stado tysięcy owiec, by wiedzieć dokładnie ich liczbę. Bywało, objechał galopem olbrzymią gromadę rogatych i wierzgających zwierząt, i wnet kilka sztuk kazał odłączyć. Poznał, że były chore. Z takim nabywcą jak Madariaga wszelkie wybiegi i sztuczki sprzedawców bywały bezowocne.
Jego pogoda wobec niepowodzeń była również godną podziwu. Raz, wskutek suszy padła olbrzymia ilość krów. Łąki wyglądały jak pobojowisko. Na wszystkie strony martwe ciała; w powietrzu czerniło się od kruków nadlatujących z odległości wielu mil dokoła. Kiedyindziej to było zimno; niespodziewany spadek termometru zasiał pola trupami. Padało dziesięć, piętnaście tysięcy sztuk lub więcej.
— Cóż robić! mówił Madariaga z rezygnacją — Gdyby nie takie klęski, ta ziemia byłaby rajem. Teraz trzeba myśleć o tem, żeby uratować skóry.
I tu zaczynał miotać przekleństwa na pychę wychodźców z Europy, na nowe obyczaje biedoty, ponieważ brak mu było dostatecznej ilości rąk, żeby obdzierać jaknajprędzej ową padlinę i tysiące skór popsuło się wraz z gnijącem mięsem. Kości bieliły się na ziemi niby zwały śniegu. Chłopcy przyozdabiali słupy zagród czaszkami krów z rogami powykręcanemi na podobieństwo lir helleńskich.
— Na wszelki wypadek została ziemia — dodał hodowca.
I objeżdżał galopem olbrzymie pola, zaczynające zielenić się pod nowymi deszczami. Był jednym z pierwszych, którzy przemieniali dziewicze grunta w łąki, użyźniając naturalne pastwiska nawozem. Gdzie przedtem używił się jeden wół, teraz starczyło na trzech.
— Stół zastawiony — mawiał wesoło — sprowadzimy nowych biesiadników.
I skupował po śmiesznych cenach bydło zdychające z głodu, na polach jałowych i wprędce dawał mu się odpaść na swoich żyznych pastwiskach.
Pewnego dnia Desnoyers ocalił mu życie, Madariaga podniósł szpicrutę na świeżo przyjętego robotnika a ten rzucił się na niego z nożem. Madariaga bronił się jak mógł przekonany, że lada chwila dosięgnie go cios morderczy, gdy nadbiegł Francuz i dobywszy rewolweru rozbroił napastnika.
— Dzięki, gabacho — rzekł wzruszony hodowca — ocaliłeś mi życie. Jesteś człowiekiem jak się patrzy i powinienem cię wynagrodzić... Od dziś... będę ci mówił po imieniu.
Desnoyers nie mógł jakoś pojąć, na czem polegała ta osobliwsza nagroda. Wnet jednak pewne osobiste względy polepszyły jego los. Nie jadał już w budynku przeznaczonym dla służby. Madariaga rozkazał mu siadać przy swoim własnym stole. I w ten sposób Desnoyers zapoznał się bliżej z jego rodziną.
Małżonka była zawsze niemą w obecności swego pana i władcy, wstawała przed świtem, by doglądać śniadania robotników; krzyczała na służące rozespane i leniwe; w kuchni i przyległościach rządziła się jak prawdziwa gospodyni, ale zaledwie dał się słyszeć głos męża, milkła jak trusia. Siadając do stołu, wpatrywała się w niego okrągłemi oczyma, z których wyzierała bezgraniczna uległość. Desnoyers myślał czasem, że z tem niemem uwielbieniem łączył się podziw dla energji, z jaką hodowca — podówczas już blisko sześćdziesięcioletni — dostarczał wciąż nowych mieszkańców swym włościom.
Obie córki Luiza i Helena przyjęły z zachwytem nowego stołownika, który ożywiał jednostajność rozmów przy stole, przerywanych często wybuchami ojcowskiego gniewu. A przytem był z Paryża.
— Paryż! wzdychała młodsza, Helena, przewracając oczami.
I obie zasięgały rady Desnoyersa w sprawach elegancji, ilekroć wypadało im jechać po sprawunki do Buenos Ayres.
Urządzenie domu odzwierciedlało upodobania dwóch pokoleń. Panny miały salon, bogato umeblowany i pełen wspaniałych lamp, których nigdy nie zapalano. Ale popędliwość ojca wyrządzała częste szkody tej komnacie, stanowiącej przedmiot pieczołowitości i zachwytów obu sióstr. Dywany nosiły ślady zabłoconych butów hodowcy. Na złoconym stole pojawiała się szpicruta. Próbki kukurydzy rozsiewały swe ziarna po jedwabnej sofie, na której panienki zwykłe były siadać z pewną ostrożnością, jak gdyby w obawie, żeby się nie złamała. U wejścia do jadalni stała potężna, decymalna waga i Madariaga wpadał w złość, gdy córki prosiły go, żeby ją kazał przenieść do czeladni. Właśnie! będzie się tam trudził, ilekroć mu wypadnie sprawdzić ciężar wyprawionej skóry! W salonie był też fortepjan i Helena całemi godzinami wygrywała na nim z rozpaczliwie dobrą wiarą. A ojciec w porze drzemki szedł spać na swojej ponszy w poblizkich eukaliptusach.
Ta młodsza córka, którą nazywał „romantyczką“, była przedmiotem jego napadów złości i jego drwin. Skąd ona się wzięła ze swemi gustami, jakich nigdy nie miał on ani jego biedna chinka? Na fortepjanie leżały stosy nut. W kącie salonu kilka skrzynek od konserw przerobionych przez miejscowego cieślą na rodzaj bibljoteki, zawierało książki.
— Patrz, gabacho! — mawiał Madariaga — wszystko wiersze i powieści... Czyste kpiny!...
On miał swoją bibljotekę ważniejszą i wspanialszą i która zajmowała mniej miejsca. W jego gabinecie, przyozdobionym karabinami, lassami i uprzężami, wykładanemi srebrem, stała mała szafka zawierająca dowody własności i inne szpargały, na które hodowca spoglądał z największą dumą.
— Uważaj, a usłyszysz cuda — oświadczał Desnoyers'owi, wyciągając jakiś zeszyt.
Była to historja sławnych czworonogów, które sprowadzał dla rozpłodu i ulepszania rasy swoich stad; genealogiczne drzewa, dokumenty szlachetnego pochodzenia tych zwierząt. On sam odczytywał te papierzyska, bo nie pozwalał nikomu, żeby się ich tknął. I nałożywszy okulary sylabizował dzieje każdego po kolei bohatera:
„Diamond III-ci wnuk Diamonda I-go, który był własnością króla Angielskiego; i syn Diamonda II-go zwycięzcy na wszystkich wyścigach“.
Ten Diamond kosztował go olbrzymie sumy, ale najpiękniejsze konie w stadninie, sprzedawane po cenach wprost wspaniałych, były potomkami tego ogiera.
— Był mądrzejszy niż wielu ludzi. Mowy mu tylko brakowało. To ten sam, który stoi zabalsamowany przy drzwiach salonu. Dziewczyny chcą, żebym go stamtąd wyrzucił. Niech się tylko ważą go tknąć. Pierwej je wyrzucę!
Potem odczytywał historję dynastji byków, z których każdy miał własne imię i porządkową liczbą rzymską jak królowie. Kupował je na wielkich jarmarkach w Anglji. Nigdy tam nie był; ale posługiwał się kablem, ażeby bić się na funty szterlingi z angielskiemi hodowcami, którzy pragnęli zachować w ojczyźnie takich potentatów. Dzięki tym reproduktorom, którzy przebywali ocean z takiemi samemi wygodami, jak jaki miljonowy pasażer, Madariga mógł popisywać się na wyścigach w Buenos Ayres swojemi wołkami, istotnie jadalnymi słoniami o grzbietach kwadratowych i gładkich jak stół.
— To przedstawia coś, jak ci się zdaje, gabacho? To warte więcej niż te obrazki z księżycami, jeziorami, kochankami i tym podobnemi śmieciami, które moja „romantyczka“ wiesza na ścianach, by gromadziły kurz.
I pokazywał dyplomy honorowe, przystrajające kancelarję, bronzowe puchary i inne zaszczytne pamiątki, zdobywane na wyścigach przez synów jego rozpłodowców.
Luiza, starsza córka zwana z amerykańska Chicha (Czicza) cieszyła się większem uznaniem ojca.
— Wykapana moja biedna Chinka — mawiał. — Ta sama dobroć, ta sama pracowitość, tylko bardziej pańska.
Na tą „pańskość“ zgadzał się bez zastrzeżeń Desnoyers, aczkolwiek określenie to wydawało mu się niezupełne i za blade. Ale czemu nie mógł przytaknąć, to, żeby ta blada, skromna dzieweczka o wielkich czarnych oczach i figlarnie słodkim uśmiechu przedstawiała najlżejsze podobieństwo fizyczne z szanowną matroną, która była jej rodzicielką.
Wielką uroczystością dla Cziczi była msza niedzielna. Znaczyło to jazdę o trzy mile do najbliższego miasteczka, widywanie raz na tydzień ludzi innych, niż u ojca na wsi. Landara, zaprzężona w cztery konie, wiozła matkę i córki postrojone w suknie i kapelusze, sprowadzone z Europy przez magazyny w Buenos Ayres. Na żądanie Cziczi, Desnoyers jeździł z niemi, biorąc lejce od woźnicy. Ojciec zostawał w domu i odbywał przegląd gospodarstwa w ciszy niedzielnej, co mu pozwalało dokładniej zdawać sobie sprawę z niedbałości służby. Był przecież bardzo religijny; „Religja i dobre obyczaje“. Ale dawszy tysiące pesów na budowę sąsiedniego kościoła, uważał, że zrobił dosyć i że taki bogacz jak on, nie może podlegać takim samym obowiązkom jak hołota.
Podczas niedzielnego almuerza (drugiego śniadania) obie panienki czyniły uwagi nad powierzchownością i zaletami młodzieńców z miasteczka i sąsiednich folwarków, czekających przed drzwiami kościoła, żeby je zobaczyć.
— Łudzicie się, moje panny — mawiał ojciec, — Myślicie, że wam nadskakują dla waszej urody? Akurat! Im chodzi o pesa starego Madariagi, tym bezwstydnikom. A niechby je tylko dostali, to by was tak puścili w trąbę, ażby się za nimi kurzyło.
Tymczasem goście zjeżdżali się prawie codzień. Byli to czasem młodzieńcy okoliczni, na rączych rumakach, popisujący się swoją konną jazdą. Ci pragnęli niby zobaczyć się z Don Juljanem pod rozmaitymi poborami i korzystali ze sposobności, by robić słodkie oczy do Cziczi i Heleny. Kiedyindziej zjawiali się panicze z Buenos Ayres. Ci prosili o krótką gościnę, mówiąc, że są w przejeździe. Don Madariaga mruczał:
— Innych niech łapie na te plewy... Jemu też zapachniały pesy Gallijczyka. Niech zmyka co prędzej, to ja mu pokażę drogę...
I konkurent zmykał istotnie, wystraszony zasępioną miną i mrukliwością gospodarza. Ta mrukliwość nie ustępowała, pomimo, że goście przestali nawiedzać nieżyczliwe progi. Madariaga bywał dziwnie roztargniony i zamyślał się często, a cała rodzina, nie wyłączając Desnoyers'a, szanowała to milczenie. Siadał do stołu wściekły i jadł ze zwieszoną głową. Raz po raz podnosił oczy i spoglądał to na Cziczę to na Desnoyers'a, to wreszcie na swoją małżonkę, jak gdyby chciał pociągnąć ją do odpowiedzialności „Romantyczka“ nie istniała dla niego. Co najwyżej rzucał jej jakiś ironiczny przydomek, widząc jak stawała, we drzwiach w godzinie zmierzchu, wpatrzona w widnokrąg zakrwawiony konaniem słońca, opierając łokieć o odźwierek a policzek na dłoni w postawie białej damy, którą widziała na jednej chromolitografji, oczekującą przyjazdu bohatera swych marzeń.
Już pięć lat Desnoyers przebywał w domu Madariagi, gdy pewnego dnia wszedł do kancelarji swego pracodawcy z miną buńczuczną, właściwą ludziom nieśmiałym, którzy powzięli jakieś postanowienie.
— Don Juljanie; odchodzę, i proszę, żebyśmy pokończyli nasze rachunki.
Madariaga popatrzył na niego badawczo. Odchodzi?... Dlaczego? Ale napróżno pytał. Francuz plątał się w bezładnych odpowiedziach:
— Odchodzę; muszę odejść.
— A! łajdaku! fałszywy proroku! wrzasnął hodowca stentorowym głosem.
Ale Desnoyers nie uląkł się zniewagi. Słyszał wielokrotnie swego pracodawcę, powtarzającego te same wyrazy, gdy zamierzał coś pomyślnego, lub użerał się z nabywcami bydła.
— A! łajdaku! fałszywy proroku! Myślisz, że nie wiem, dlaczego chcesz dać drapaka! Wyobrażasz sobie, że stary Madariaga nie widział, jak zerkacie do siebie, oczami ty i jego córka, niby zdechłe muchy, jak spacerujecie sobie, ściskając się za ręce w obecności biednej Chinki, która ma ślepotę w mózgu i nic nie kapuje. Nie zły kawał, co, gabacho? Tą drogą capniesz połowę pesów Gallijczyka, a potem będziesz mógł mówić, żeś je zrobił w Ameryce.
I wykrzykując w ten sposób, chwycił szpicrutę i gałką uderzył zlekka w żołądek zarządcy z natarczywością, która mogła być równie dobrze przyjacielską jak wrogą.
— Dla tego też przychodzę się pożegnać — rzekł Desnoyers wyniośle. — Wiem, że to jest niedorzeczne uczucie i chcę odejść.
— Jaśnie pan odchodzi! — wrzasnął hodowca. — I Jaśnie pan myśli, że tu może robić, co zechce. Nie, mój panie; tu nie rządzi nikt inny, tylko stary Madariaga, a ja rozkazuję ci, żebyś został!... Ach! te kobiety!... do tego tylko zdolne, żeby bróździć pomiędzy mężczyznami!... I dlaczego nie możemy żyć bez nich?
Przeszedł się parę razy po kancelarji w milczeniu, jak gdyby ostatnie słowa przywiodły mu na pamięć rzeczy dalekie, całkiem różne od tego, co przedtem powiedział. Desnoyers zaniepokojony spoglądał na pejcz, który stary wciąż dzierżył w prawicy. A jeżeli zamierzał oćwiczyć go jak innych najemników? Zawahał się, niewiedząc, czy ma stawić czoło człowiekowi, który zawsze obchodził się z nim dobrotliwie, czy też po prostu zwiać, skorzystawszy z jednego z jego nawrotów po kancelarji, gdy hodowca stanął tuż przed nim.
— Kochasz ją... naprawdę!... naprawdę!... zapytał. — Jesteś pewny, że ona cię także kocha, co?... Dobrze rozważ, co powiadasz, bo widzisz, w sprawach miłości dużo jest złudzenia i ślepoty... Ja takie, gdy się żeniłem, warjowałem za moją Chinką. Naprawdę się kochacie?... Ano dobrze; weź ją sobie, djabelski gabacho, skoro ktoś zawsze musi ją wziąć, i niech ci nie będzie taką jałową krową jak jej matka... Zobaczymy, czy zapełnisz dom wnukami.
W tych słowach ujawnił się wielki producent ludzi i zwierząt. Jakby chciał usprawiedliwić swoją ustępliwość dodał:
— Wszystko to robię dlatego, że cię lubię; a lubię cię, ponieważ jesteś rozważny.
I znowu Desnoyers zachodził w głowę, nie pojmując na czem polegała jego rozwaga.
Desnoyers, żeniąc się, pomyślał o matce. Gdyby biedna staruszka mogła widzieć ten nadzwyczajny uśmiech fortuny! Ale mama umarła już przed rokiem, myśląc, że syn jej musi być ogromnie bogaty, skoro co miesiąc posyłał jej sto pięćdziesiąt pesów, coś około czterystu franków, pochodzących z pensji, jaką pobierał u hodowcy.
Połączenie się jego z rodziną Madariagi sprawiło, że ten zaczął mniej pilnie doglądać swoich interesów.

Ciągnęło go miasto ze swemi nieznanemi mu ponętami. Wyrażał się pogardliwie o kobietach wiejskich, niedomytych Chinkach, które teraz budziły w nim wstręt. Porzucił ubiór gospodarza wiejskiego i z dumnem zadowoleniem paradował w garniturach, jakie mu sporządzał stołeczny krawiec. Gdy Helena napierała się, żeby ją zabrał do Buenos Ayres, nie chciał o tem słyszeć, zastawiając się ważnymi interesami.
— Nie; pojedziesz z matką.
Przestał troszczyć się o pola i bydło. Jego mienie było w dobrych rękach.
— Ten jest łepski chłopak — mawiał o Desnoyers'ie w jadalni wobec zgromadzonej rodziny. — Rozważny jak ja... Temu nikt nie napluje w garnek.
I wkońcu Francuz dowiedział się, że jego teść, mówiąc o rozwadze, miał na myśli jednolitość jego charakteru. Według własnych swoich słów Madariaga od pierwszych chwil odgadł w nim równą mu rzutkość, przedsiębiorczość i bystrość przy większej stanowczości i natomiast nie podlegającą żadnym wybrykom i dziwactwom. Dla tego też, od początku obchodził się z nim nadzwyczaj dobrotliwie, zrozumiawszy, że starcie pomiędzy nimi dwoma nie dałoby się załagodzić. Jedyne różnice zdań wynikały na tle nadmiernych kosztów prowadzenia gospodarstwa w dawnych czasach za rządów samego Madariagi. Ale odkąd Desnoyers objął kierunek, koszta te się znacznie zmniejszyły, a ludzie pracowali z większą gorliwością. Sama jego obecność i krótkie rozkazy wystarczały.
Stary był jedynym, który mu stawiał czoło, by utrzymać dawny system kijów, a potem datków. Na to miejsce Desnoyers wprowadził drobiazgowy i wprost mechaniczny porządek, zawsze równy bez żadnych wybryków despotyzmu i dobrodusznej hojności. Często przychodzili do niego młodzi, pracujący tu metysi, z tych, którym publiczna złośliwość przypisywała bliskie pokrewieństwo z Madariagą.
— Paniczku; stary gospodarz powiadają, żebyście mi dali pięć pesów. Paniczek odmówił, a wkrótce petem zjawił się Madariaga, zaperzony, wymachujący rękoma, ale liczący się ze słowami ze względu na to, że jego zięć był również rozważny jak on.
— Bardzo cię lubię, synku, ale tu nie rozkazuje nikt prócz mnie. A! Gabacho! Jesteś taki sam jak wszyscy twoi ziomkowie; Każdy zarobiony grosz chowasz do pończochy i już on nie ujrzy światła dziennego, choćby cię ukrzyżowali... Powiedział pięć! Dasz mu dziesięć. Ja tak każę i kwita.
Desnoyers zapłacił, wzruszając ramionami, a jego teść uradowany ze zwycięstwa podążył do Buenos Ayres. Dobrze było dać do poznania, że Gallijczyk Madariaga jest po dawnemu panem domu.
Z jednej z takich wycieczek wrócił w towarzystwie młodego Niemca, który według niego wszystko umiał i był do wszystkiego. Zięć za dużo miał pracy. Karl Hartrott pomagać mu będzie w rachunkach. Desnoyers zgodził się i po kilku dniach powziął rodzący się szacunek dla nowego urzędnika.
Że należeli do dwóch wrogich sobie narodów, nic to nie znaczyło. Wszędzie są dobrzy ludzie i ten Karl był podwładnym godnym uznania. Trzymał się zdaleka od równych sobie i był nieugięty i twardy względem niższych. Wszystkie jego władze zdawały się być ześrodkowane w służbie i w uwielbieniu dla zwierzchników. Ledwie Madariaga otworzył usta, już Niemiec kiwał głową potakując z góry jego słowom. Jeżeli powiedział coś dowcipnego, jego śmiech rozlegał się ze skandaliczną hałaśliwością. Względem Desnoyersa okazywał się milczącym i pilnym, pracując bez przerwy całemi godzinami. Zaledwie go ujrzał wchodzącego do pokoju, zrywał się z krzesła, wyprężony po wojskowemu. Gotów był wypełnić każde polecenie. Na własny rachunek szpiegował urzędników, donosząc o ich wadach i wykroczeniach. Ta usłużność nie wprawiała w zachwyt jego bezpośredniego zwierzchnika, ale przyjmował ją jako dowód życzliwości dla zarządu.
Stary hodowca wychwalał przy każdej sposobności swój nabytek i żądał, by zięć dzielił jego zachwyty.
— Udał mł się chłopak, co? Te Niemiaszki służą dobrze, umieją różne rzeczy i mało kosztują, A przytem tacy pokorni! tacy na swojem miejscu! Przykro mi, że to ci muszę powiedzieć, ponieważ jesteś Francuzem, ale napytaliście sobie wrogów nielada. To orzech trudny do zgryzienia.
Desnoyers odpowiadał obojętnem machnięciem ręki. Jego ojczyzna była daleko i Niemca również. Kto wie, czy kiedy wrócą do niej. Tu są Argentyńczykami i powinni myśleć o teraźniejszości a nie zaprzątać sobie głowy tem co minęło.
— A przytem tak sie to wszystko nie dmie, nie panoszy! — ciągnął dalej Madariaga. — Każdy z nich, jeżeli jest subjektem w stolicy, zamiata sklep, pitrasi jedzenie, prowadzi rachunki, sprzedaje towar, pisze na maszynie, tłumaczy z czterech do pięciu języków, a jeżeli potrzeba, towarzyszy przyjaciółce właściciela, jak gdyby była wielką panią... wszystko za dwadzieścia pięć pesów miesięcznie. Kto może współzawodniczyć z takimi ludźmi? Ty, gabacho, jesteś tak jak ja... bardzo rozważny i umarłbyś z głodu, niż byś niejedno puścił płazem. Dlatego ci mówię, że z nimi nie przelewki.
— A tak, nie są tacy dobrzy jak się wydają... Trzeba widzieć jak się obchodzą z tymi, którzy są niżej od nich. Być może, że udają takich potulnych i jeżeli się uśmiechają, gdy im dać w pysk, to mówią sobie w duchu; „Poczekaj, niech na mnie kolej przyjdzie, a oddam ci w trójnasób“.
Poczem, jakby żałując swoich słów, dorzucał jeszcze:
— Tak czy owak ten Karl to biedny chłopak, nieboraczek, który, zaledwie się odezwę, otwiera gębę, jak gdyby łapał muchy. Powiada, że jest z wielkiej rodziny, ale kto go tam wie! Wszystkie te głodomory, co tu przywędrowali do Ameryki, to jakoby jeden w drugiego synowie książąt.
Temu od pierwszej chwili Madariaga mówił po imieniu, nie przez wdzięczność jak Desnoyers'owi, ale aby mu okazać jego niższość. Wprowadził go również do domu, ale wyłącznie dla tego, aby dawał lekcje muzyki jego młodszej córce. „Romantyczka“ już nie wystawała przy drzwiach o zachodzie słońca. Karl, skończywszy swoje zajęcie w administracji, przychodził do domu pryncypała i siadał przy Helenie, która, zaczynała brzdąkać na fortepjanie z wytrwałością godną lepszej sprawy. Następnie Niemiec, akompanjując sobie, śpiewał urywki z Wagnera, które usypiały Madariagę w jego fotelu z mocnem paragwajskiem cygarem w ustach.
Helena tymczasem ze wzrastającem zajęciem przypatrywała się śpiewakowi. Nie był on rycerzem marzeń białej damy. Był prawie sługą, przybyszem z za morza, szukającym chleba nie przygód. Powierzchowność miał rudawego blondyna o nieco ociężałych ruchach i wypukłych oczach, w których odbijała się wieczysta obawa narażenia się zwierzchnikom, Ale romantyczna panna odkrywała w nim codzień coś, co łagodziło jej pierwsze wrażenia; kobieca białość Karla, pomimo opalonej twarzy i rąk, rosnąca marsowość jego wąsów, sprężystość, z jaką dosiadał konia, wygląd trubadura, gdy tenorowym głosem śpiewał jakąś rozkoszną romansę ze słowami, jakich nie rozumiała; wszystko to pociągało ją coraz bardziej.
Pewnego wieczora przed kolacją nie mogła się powstrzymać i rzekła z gorączkowem uniesieniem, jak gdyby oznajmiła jakieś ważne odkrycie:
— Papo, Karl jest szlachcicem. Pochodzi z wielkiego rodu.
Hodowca machnął ręką obojętnie. Inne sprawy zaprzątały go w owych dniach. Ale po wieczornym posiłku miał potrzebę wyładowania złości, która w nim hartowała od ostatniej wycieczki do Buenos Ayres i przerwał śpiewakowi:
— Słuchaj no, Niemiaszku; co tam naplotłeś dziewczynie o twojem szlachectwie i innych bredniach?
Karl powstał od fortepjanu i wyprężył się służbiście, żeby odpowiedzieć. Pod wpływem śpiewu było coś w jego postawie co przypominało Lohengrina, w chwili gdy odsłaniał tajemnicę swego życia. Jego ojciec był generałem von Hartrott, jedynym z drugorzędnych dowódców na wojnie 1870 roku. Cesarz wynagrodził jego usługi, uszlachcając go, Jeden z jego stryjów był poufnym doradcą króla pruskiego. Jego starsi bracia służyli w uprzywilejowanych pułkach. On sam porzucił szablę jako porucznik.
Madariaga przerwał mu, zmęczony takiemi świetnościami.
„Kłamstwo..- brednie... faramuszki!“ Jemu gadać o szlachectwie Niemiaszków. Sam w bardzo młodym wieku opuścił Europę, by przejąć się demokratycznemi zasadami Ameryki, ale aczkolwiek arystokracja wydawała mu się czemś przebrzmiałem i niepokojącem, wyobrażał sobie, że jedyna prawdziwa i godna poszanowania była arystokracja jego kraju, Hiszpanji. Niemiaszkom przyznawał pierwsze miejsce, gdy chodziło o budowę maszyn i okrętów, o hodowlę cennych zwierząt; ale wszyscy ich hrabiowie i margrabiny wydawały mu się sfałszowane.
— Wszystko to zawracanie głowy — upierał się. Ani w twoim kraju niema szlachty; ani wszyscy razem wzięci nie macie pięciu pesów. Gdybyście je mieli, nie przyjeżdżalibyście tu, żeby mieć co do gęby włożyć, ani nie przysyłalibyście waszych kobiet, które są... wiesz również dobrze jak ja, kim są.
Ze zdumieniem Desnoyers'a Niemiec przyjął tę filipikę z pokorą, przytakując kiwaniem głową ostatnim słowom zwierzchnika.
— Gdyby to było prawdą — ciągnął dalej nieubłagany Madariaga — te wszystkie koszałki-opałki o tytułach, szablach, mundurach, to pocośby tu przyjeżdżał? Co u diabła przeskrobałeś w swoim kraju że musiałeś dać drapaka?
Teraz Karl spuścił głowę zmieszany, bełkocząc coś bez związku.
— Papo... papo... błagała Helena. — Biedaczek!... jak nim pomiatają, dlatego, że jest ubogi!
I miała głęboką wdzięczność dla szwagra, widząc, że przerwał milczenie, by wziąć w obronę Niemca.
— Kiedyż ja cenię tego chłopca! — rzekł Madariaga usprawiedliwiając się. — To jego rodacy doprowadzają mnie do wściekłości.
W kilka dni potem, Desnoyers pojechawszy do Buenos Ayres, dowiedział się o przyczynie rozgoryczenia starego. Przez kilka miesięcy był opiekunem trzeciorzędnej śpiewaczki niemieckiego pochodzenia, którą porzuciła w Ameryce trupa włoskiej operetki. Ona to poleciła mu Karla, nieszczęsnego rodaka, który, nawałęsawszy się po różnych krajach Ameryki i próbując różnych zawodów, żył przy jej boku w charakterze partnera śpiewaka. Madariaga wydawał ochotnie tysiące pesów na utrzymanie muzykalnej Niemeczki, pławiąc się z młodocianym zapałem w rozkoszach tego nowego życia, dopóki nie przekonał się, że podczas jego nieobecności panienka bawiła się wesoło z innymi wielbicielami swego pokroju i wyśmiewała się z jego spóźnionych zapałów. Wtedy wpadł w złość i wypędził niewdzięczną, przyczem nie odbyło się bez kułaków i łamania sprzętów.
Ostatnia awantura jego życia! Desnoyers odgadł to postanowienie, słysząc jak poraz pierwszy jego teść przyznawał się do swoich lat. Noga jego nie postanie w stolicy. Wszystko zawracanie głowy! Żyć na wsi w obecności rodziny i czynić dużo dobrego biednym — oto jedno, co było coś warte. I straszliwy Centaur roztkliwiał się idylicznie z niezłomnością cnoty swych sześćdziesięciu pięciu lat, obojętnych już na pokusy.
Po scenie z Karlem podwyższył mu pensją, uciekając się jak zawsze do hojności dla wynagrodzenia swych wybryków. Nie mógł mu tylko zapomnieć jego szlachectwa i to mu dawało pole do coraz nowych kpinek. Opowieść Karla o jego wspaniałym rodowodzie przywiodła na pamięć genealogiczne drzewa reproduktorów jego stadnin. Odtąd stale nazywał go czworonogiem.
Siedząc w letnie wieczory pod werandą, rozczulał się patryarchalnie w otoczeniu zgromadzonej dokoła niego rodziny. Cisza nocna napełniała się brzęczeniem owadów i kumkaniem żab. Z dalekich ranchos dochodziły śpiewy najmitów, przygotowujących sobie wieczerzę. Była to pora żniw i gromady emigrantów zaludniały posiadłości Madariagi, gdzie było pod dostatkiem roboty dla nich wszystkich.
Madariaga znał smutne dni wojen i gwałtów. Wspominał je teraz chętnie, wyliczał różne rewolucje narodowe i prowincjonalne, w których brał udział, aby się nie wyróżniać z pomiędzy sąsiadów. Wszystko to już minęło i nie wróci. Nastały czasy pokoju, pracy i dobrobytu.
— Zważ tylko, gabacho, — mówił, rozpędzając dymem cygara chmury moskitów, tańczących dokoła niego. — Ja jestem Hiszpanem, ty Francuzem, Karl Niemcem, moje córki Argentynkami, kucharz Rosjaninem, jego pomocnik Grekiem, pokojowy chłopak Anglikiem, Chinki w kuchni, jedne są tutejsze, inne Gallijki lub Włoszki i pomiędzy najmitami są ludzie z wszystkich krajów, kast i praw. I wszyscy żyjemy w zgodzie. W Europie już byśmy się dawno pożarli; ale tu jesteśmy przyjaciółmi.
I rozkoszował się, słuchając śpiewu robotników: tkliwych włoskich canziones przy akompanjamencie hiszpańskich i kreolskich gitar, opiewających miłość i śmierć.
— Istna arka Noego — zauważył.
Chciał zapewne powiedzieć wieża Babel, jak sądził Desnoyers, ale dla starego było to wszystko jedno.
— Myślę — ciągnął dalej — że żyjemy tak dlatego, że w tej części świata niema królów i wojska jest mało; a ludzie myślą tylko o tem, żeby im było jak najlepiej dzięki pracy. Ale sądzę także, iż żyjemy w zgodzie dlatego, że wszystkiego jest w bród, i każdemu się jego część dostaje. — Wnet by chwytali za broń, gdyby tych części było mniej niż ludzi.
Czas jakiś dumał w milczeniu, potem dodał:
— Niech będzie co chce, ale trzeba się przyznać, że tu żyje się spokojniej niż na starym lądzie. Ludzie się oceniają wedle swojej wartości i łączą się nie myśląc, czy pochodzą z tego, czy tamtego kraju. Młodzi nie pędzą jak stada mordować innych młodych, których nie znają i których jedyną winą jest, że urodzili się we wsi naprzeciwko. Człowiek to zła bestja, przyznaję; ale tu ma co jeść, ma ziemi poddostatkiem i jest dobry, dobrocią sytego psa. Tam jest ich nadmiar; żyją stłoczeni, następując sobie na pięty; żywności jest skąpo; dlatego łatwo wpadają w złość. Niech żyje pokój, gabacho, i spokojne życie! Gdzie komu dobrze i nie grozi mu niebezpieczeństwo, że go zabiją dla rzeczy, na których się nie rozumie, tam jego ojczyzna.
A jakby echo, tych rozmyślań starego wieśniaka, Karl, siedząc w salonie przed fortepjanem zanucił pół głosem hymn Beethovena: „Śpiewajmy radość życia; śpiewajmy wolność“. Nigdy nie kłam i nie oszukuj bliźniego twego, choćby ci dawali za to największy tron na ziemi“.
Pokój! W parę dni potem Desnoyers przypomniał sobie z goryczą te złudzenia starego. Wybuchła wojna, wojna domowa w idealnem zaciszu Madariagi.
Paniczku! a to biegnijcie żywo, bo stary gospodarz porwali nóż i chcą zabić Niemca.
Wezwany w ten sposób zadyszanym głosem najemnika Desnoyers wybiegł ze swojej kancelarji. Madariaga z nożem w ręku gonił za Karlem, godząc w każdego, kto mu chciał zagrodzić drogę. Jeden Desnoyers potrafił go ubezwładnić, wyrywając mu nóż z ręki.
— A! ten bezwstydny przybłęda! — wrzeszczał stary, wyrywając się z żelaznych objęć zięcia — Wszystkim głodomorom z całego świata zdaje się, że trzeba tylko wkręcić się do tego domu, żeby zabrać moje córki i moje pesa. Puszczaj mnie!... słyszysz! Puszczaj mnie, żebym go zabił.
I pragnąc odzyskać swobodę, zaczął się tłumaczyć Desnoyers'owi: Jego przyjął za zięcia bo mu się podobał: był skromny, uczciwy i... rozważny. Ale ten śpiewaczyna z pod ciemnej gwiazdy, ze swoim rodowodem!... Nędzarz, którego wyciągnął... nie chce powiedzieć skąd!
I Desnoyers równie dobrze powiadomiony jak on o początkach jego stosunków z Karlem udał, że nic nie rozumie.
Ponieważ Niemiec uciekł, hodowca dał się wreszcie zaprowadzić do domu. W drodze odgrażał się, że sprawi taniec „romantyczce“ i wygrzmoci Chinkę, która nigdy o niczem nie wie. A oto on przydybał córkę w poblizkim gaiku, ściskającą się za ręce z Niemcem i zamieniającą z nim pocałunki.
— Moich pesów mu się zachciewa! — bełkotał. — Chce się prędko uwinąć z Ameryką kosztem Gallijczyka i dla tego taka pokora, takie śpiewanie i takie szlachectwo... oszust!... Muzykant.
I powtarzał z naciskiem „muzykant“! jak gdyby w tem mieściła się kwintesencja całej jego pogardy.
Desnoyers, stanowczy i skąpy w słowach, położył kres zatargowi. „Romantyczka“, ucałowawszy matkę, schroniła się na górę, szwagier ułatwił jej tę ucieczkę, ale pomimo to czuła Helena szeptała wśród łez, myśląc o Niemcu:
— Biedaczek! Wszyscy przeciwko niemu.
Tymczasem żona Desnoyersa zatrzymała ojca w jego kancelarji, używając całego swego wpływu ulubionej córki. Francuz zaś wyszukał Karla, który jeszcze nie oprzytomniał z doznanego przerażenia i dał mu konia, by ruszał niezwłocznie na najbliższą stację kolei żelaznej.
Karl odjechał, ale niedługo pozostał sam. W kilka dni potem „Romantyczka“ podążyła za nim. Izolda „ta o białych rączkach“ udała się na poszukiwanie swego Tristana.
Rozpacz Madariagi nie objawiała się gwałtownie i krzykliwie, jak tego oczekiwał zięć. Po raz pierwszy zobaczył go płaczącym. Jego wesoła i zażywna starość znikła nagle. Można było powiedzieć, że przez godzinę przybyło mu dziesięć lat. Jak dziecko złajane i drżące tulił się do Desnoyersa, oblewając mu szyję łzami.
— Zabrał mi ją!... Syn wielkiej... pchły zabrał mi ją!
Tym razem nie zwalił odpowiedzialności na swoją Chinkę. Płakał razem z nią i, jakby chciał ją pocieszyć publiczną spowiedzią, powtarzał:
— Wszystko to za moje grzechy... za moje jak największe grzechy!...
Zaczęły się dla Desnoyers'a czasy trudne i zawikłane. W trakcie jednej z jego bytności w stolicy wynaleźli go zbiegowie, błagając, by ich wziął pod swoją opiekę. „Romantyczka“ tonęła we łzach, zapewniając, że tylko szwagier „najszlachetniejszy człowiek na świecie“ może ich uratować. Karl patrzył na niego, jak wierny pies, który się powierza swemu panu. Te spotkania powtarzały się za każdą jego bytnością w Buenos Ayres. A wróciwszy do domu, zastawał teścia ponurego, milczącego i patrzącego uporczywie przed siebie, jakgdyby przyglądał się czemuś niewidzialnemu dla drugich. Poczem stary odzywał się nagle:
— To kara! Kara za moje grzechy.
Wspomnienie początkowe jego znajomości z Karlem, zanim przywiózł go do siebie dręczyło go jak wyrzut sumienia. Czasem nad wieczorem kazał osiodłać konia i pędził galopem do najbliższego miasteczka. Ale nie jechał na poszukiwania gościnnych ranchos. Potrzebował spędzić dłuższą chwilę w kościele; porozmawiać sam na sam z obrazami, które wisiały tam tylko dla niego, ponieważ to on płacił za nie rachunki.
— Za moje winy! Za moje bardzo wielkie winy.
Ale pomimo tej skruchy Desnoyers musiał dobrze się nabiedzić, by dojść z nim ładu. Ilekroć wspomniał mu, że należałoby wejść w ciężkie położenie zbiegłej pary i ułatwić jej małżeństwo, Madariaga nie chciał słuchać dalej:
— Rób co chcesz; ale mi o nich nie mów.
Minęło wiele miesięcy. Pewnego dnia Desnoyers zbliżył się do niego z pewną tajemniczością:
— Helena ma syna i dali mu imię Juljana, jak ojca.
— A ty zatracony niedołęgo — wrzasnął stary hodowca — i ta jałowa krowa twoja żona żyjecie sobie spokojnie, nie dając mi wnuka... Ha! gabacho! Dlatego to Niemcy wzięli nad nami górę. Widzisz, to ten bandyta ma syna, a ty po czterech latach małżeństwa... nic. Potrzebuję wnuka — rozumiesz?
I, aby pocieszyć się z powodu braku dzieci w swoim domu, szedł do ranczy nadzorcy Celadonia, gdzie chmarą małych metysków obskakiwała drżąca i pełna oczekiwania starego pana. Tymczasem umarła Chinka. Biedna Misia Petrona umarła po cichutku, jak żyła, starając się w ostatniej godzinie oszczędzić wszelkiego zmartwienia małżonkowi i błagając go wzrokiem o przebaczenie za kłopoty, jakie mu może sprawić jej śmierć.
Helena przyjechała, by ucałować trupa matki i Desnoyers, który więcej niż od roku utrzymywał zbiegów za plecami starego, skorzystał z tej sposobności, by przełamać jego opór.
— Przebaczam jej — rzekł Madariaga. — Czynię to dla biednej nieboszczki i dla ciebie. Niech zostanie tutaj i niech z nią przytelebie się ten bezwstydny Niemiec.
Nic ponadto. Karl będzie urzędnikiem pod rozkazami Desnoyersa i młoda para będzie mieszkała w budynku Administracyjnym, jak gdyby nie należała do rodziny. On, Madariaga, nie przemówi nigdy słowa do tego przybłędy.
Ale zaledwie go zobaczył, zaczął przemawiać doń nazywając go „panem“ i wydając mu szorstko rozkazy, jak gdyby był zupełnie obcym. Następnie przechodził zawsze koło niego, udając, że go nie widzi. Tak samo zachowywał się względem Heleny, gdy ją zobaczył w domu, odwiedzającą starszą siostrę. Napróżno „romantyczka“, przeobrażona macierzyństwem, korzystała z każdej sposobności, by mu nawinąć na oczy swego malca, powtarzając donośnie jego imię: „Julku... Julku“...
— Syn tego Niemieckiego muzykanta, biały jaki ogryzione koźle i z włosami jak marchew i to ma być mój wnuk! Wolę już bębny Celadonia.
I, aby lepiej uwydatnić swoją niechęć, szedł do zagrody nadzorcy i rozdawał pomiędzy dzieciarnię całe garście pesów.
Po siedmiu latach małżeństwa żona Desnoyersa poczuła, że zostanie matką. Siostra jej miała już troje dzieci. Ale co one znaczyły dla Madariagi w porównaniu z tem, które się miało narodzić?
— Będzie chłopak — oświadczył stanowczo — bo ja tak chcę. Będzie się nazywał Julek i życzę sobie, żeby był podobny do mojej biednej nieboszczki.
Od śmierci żony, której już nie nazywał „Chinką“, odczuwał coś w rodzaju pośmiertnej miłości dla tej biednej kobiety, której tyle nadokuczał za jej zawsze bojaźliwego i milczącego życia. „Moja biedna nieboszczka“ jawiła się co chwila na ustach starego hodowcy z uporczywością wyrzutu sumienia.
Życzenia jego ziściły się. Luiza dała życie chłopcu, który otrzymał imię Juljana i, aczkolwiek nie przypominał babki jeszcze nie ukształtowanemi rysami, miał czarne oczy i cerę bladego bruneta. Chwała Bogu!... To był wnuk!
I ze wspaniałością uradowania pozwolił, by Niemiec przestąpił próg jego domu i wziął udział w uroczystości chrztu.
Gdy Julek Desnoyers miał trzy lata, dziadek obwoził go konno do wszystkich posiadłości, trzymając go przed sobą na siodle. Jeździł z ranczy do ranczy, by go pokazać miedzianej ludności jak wiekowy monarcha przedstawiający swego dziedzica. Później, gdy wnuczek umiał już mówić płynnie, gawędził z nim godzinami całemi w cieniu eukaliptusów. Zaczęło się też objawiać u starego pewne zniedołężnienie umysłowe. Aczkolwiek nie bredził od rzeczy, ale jego zadzierżystość przebierała dziecinny charakter. Nawet w przystępach największej czułości starał się zawsze dokuczyć swemu otoczeniu.
— Pójdź tu, fałszywy proroku! — mówił do wnuka. — Ty jesteś gabacho.
Julek przeczył, jak gdyby mu ubliżono. Matka go nauczyła, że był Argentyńczykiem, a ojciec kazał dodawać „Hiszpańskim“ dla przypodobania się dziadkowi.
— Dobrze; więc skoro nie jesteś gabacho — ciągnął dalej stary — to wołaj:
„Precz z Napoleonem“.
I rozglądał się dokoła, czy nie zobaczy gdzie w pobliżu Desnoyersa w mniemaniu, że sprawi mu tem wielką przykrość. Ale zięć przechodził mimo, wzruszając tylko ramionami.
— Precz z Napoleonem! — wołał Julek.
I wyciągał natychmiast rączkę, podczas gdy dziadek przeszukiwał kieszenie.
Synowie Karla, których już było czterech i którzy kręcili się dokoła dziadka, jak pokorny chór, trzymany w oddaleniu, patrzyli z zazdrością na te datki. Aby mu się przypodobać, pewnego dnia, gdy go ujrzeli samego, przybliżali się odważnie, wołając razem:
— Precz z Napoleonem.
— A, zuchwałe Niemczaki! — wrzasnął stary — To tego was nauczył wasz bezwstydny ojciec! Powtórzcie to raz jeszcze, a sprawię wam takie lanie, że popamiętacie!... Znieważać tak wielkiego człowieka.
Tolerował tych swoich rudowłosych potomków, ale nie dopuszczał ich do żadnej poufałości. Desnoyers i jego żona brali w obronę siostrzeńców, wyrzucając staremu jego niesprawiedliwość. Ten zaś, aby wyłuszczyć przyczyny swej antypatji wzywał do siebie Celadonia, najlepszego ze słuchaczy, ponieważ odpowiadał na wszystko:
— Tak, panie. Tak będzie, panie
— One nie są nic winne — mówił stary — ale ja nie mogę nabrać dla nich serca. A przytem, takie to podobne do ojca, takie białe, z włosami jak oskrobana marchew, a dwaj starsi noszą okulary, jak jakie pisarki. Pasja porywa patrzeć na nich.
W ósmym roku życia Julek był już doskonałym jeźdźcem. — Na koń łobuzku! —- rozkazywał dziadek.
I puszczali się galopem przez pola, pędząc jak błyskawice, wśród tysięcy i tysięcy rogatego bydła. „Łobuzek“ dumny z tej nazwy słuchał we wszystkiem swego mistrza. I tak nauczył się chwytać byki na lasso i powalać je na ziemię spętane i zwyciężone; przeskakiwać wysokie zagrody i wysokie rowy na swym małym koniku, mknąc wskroś oślizgłych wąwozów, przyczem niejednokrotnie spadał z siodła i jeszcze prędzej się podnosił.
— A! dzielny gaucho! — mawiał dziadek, dumny z takiego wnuka. — Naści pięć pesów i kup za to chustkę jakiej Chince.
Stary, dziecinniejąc coraz bardziej, nie zdawał sobie dokładnie sprawy ze stosunku namiętności do lat. A mały jeździec patrząc na pieniądze zapytywał sam siebie, co by to była za Chinka i dlaczego ma jej dawać podarunki.
Desnoyers musiał odrywać syna od tych pouczań dziadka. Na nic się nie zdało sprowadzać nauczycieli dla Julka lub posyłać go do miejscowej szkoły. Madariaga wykradał poprostu wnuka i wymykali się razem hasać po polach. Wreszcie Desnoyers umieścił chłopca w wielkiem gimnazjum stołecznem, gdy ten skończył jedynaście lat. Wtedy stary zwrócił uwagę na siostrę Julka, liczącą wtedy dopiero trzy lata i obwoził ją jak tamtego z ranczy do ranczy przed sobą w siodle. Wszyscy ją nazywali Cziczi, jak niegdyś matkę, ale dziadek dawał jej przydomek „łobuzka“ podobnie jak bratu. I Cziczi, która chowała się zdrowo i swobodnie, zajadając na śniadanie mięso i mówiąc przez sen o pieczeni, z łatwością przystosowała się do wskazówek starego. — Chodziła ubrana jak chłopiec, dosiadała konia po męzku i, by zasłużyć na przydomek „dzielnego gaucha“, nadany jej przez dziadka, nosiła nóż zatknięty za pasek. Oboje uganiali po polach od rana do nocy. Dziewięciolatka Cziczi rzucała już wprawnie lassem na bydło.
Madariagę gniewało najbardziej, gdy rodzina przypominała mu jego starość. Gdy Desnoyers radził mu, by siedział spokojnie w domu pienił się ze złości, jak gdyby go znieważano. Z wiekiem stawał się coraz bardziej przedsiębiorczym i zuchwałym; podwajając ruchliwość jak gdyby chciał odstraszyć nią śmierć. Przyjmował jedynie pomoc od swego przebranego „łobuzka“. Gdy synowie Karla, już rosłe chłopaki, widząc, że chce dosiąść konia podbiegali, by mu potrzymać strzemię, odtrącał ich z oburzeniem.
— Cóż to? myślicie że już nie potrafię dać sobie rady? Jeszcze się tam we mnie życie jakoś kołacze, a ci co czyhają na moją śmierć, by zagarnąć moje pesy będą się mieli z pyszna.
Niemiec i jego małżonka, zawsze trzymani na uboczu, musieli znosić w milczeniu te przytyki. Karl potrzebował protekcji i żył w cieniu Francuza, korzystając z każdej sposobności, by zasypywać go pochwałami. Nigdy nie potrafi wywdzięczyć mu się za to, co on dla niego czyni. Desnoyers był jedynym jego obrońcą. On, Karl, pragnie tylko sposobności, by ma okazać swą wdzięczność: umrzeć za niego, jeżeli będzie potrzeba. Helena unosiła się nad szwagrem z właściwą sobie przesadą:
— Najszlachetniejszy człowiek na świecie!
I Desnoyers przyjmował w milczeniu te hymny pochwalne, uznając, że Niemiec był doskonałym towarzyszem. Ponieważ rozporządzał samodzielnie całym majątkiem rodziny, dopomagał szczodrze Karlowi bez wiedzy, starego. On to sprawił, żeby mogły się ziścić najgorętsze jego pragnienia. Niemiec marzył o wycieczce do kraju, Tyle lat w Ameryce! Desnoyers, chociaż sam nie miał zgoła chęci powrotu do Europy, postanowił urzeczywistnić to marzenie szwagra i dostarczył Karlowi środków dla odbycia podróży z całą rodziną. Stary nie chciał nic wiedzieć, kto poniesie te koszta.
— Niech sobie jadą — rzekł z radością — i niech nie wracają nigdy.
Pojechali, ale nie na długo. Wydali przez trzy miesiące to, co miało im starczyć na rok. Karl, który uwiadomił swoją rodzinę o wielkim majątku, jakiego się dochrapał przez małżeństwo, chciał przedstawić się jak miljoner w pełni używający swych bogactw. Helena wróciła przeobrażona; mówiąc z dumą o krewnych męża: o baronie, pułkowniku huzarów, o komendancie Gwardji, o radcy Dworu, twierdząc, że wszystkie narody gasły przy ojczyźnie Karla. Zaczęła nawet przybierać protekcjonalne miny, mówiąc o Desyoners'ie, człowieku niewątpliwie dobrym, ale „bez urodzenia“, bez rasy” a w dodatku Francuzie. Karl przeciwnie okazywał tę samą potulność co dawniej, trzymając się w tyle a szwagrem. Ten przecież miał klucze od kasy i był jego jedyną obroną przed straszliwym starcem. Zostawił dwóch starszych synów w szkołach w Niemczech. Z biegiem lat w tym samym celu wyprawiono tam innych wnuków Madariagi, których ten nie mógł znosić za te ich marchwiane włosy i ślamazarne oczy.
Stary ujrzał się teraz osamotnionym. Odebrano mu drugiego „łobuzka“. Surowa Luiza nie mogła znieść, by jej córka chowała się jak chłopak, hasając po całych dniach na koniu i powtarzając ordynarne wyrażenia dziadka. Umieszczono ją na pensji w stolicy i zakonnice musiały natrudzić się srodze, by zwalczyć buntownicze zakusy i psotliwość swej wychowanki.
Gdy Julek i Cziczi wracali do domu na wakacje, dziadek stanowczo przechylił się na stronę pierwszego, jak gdyby dziewczynka pełniła tylko rolę zastępczą. Desnoyers skarżył się na trochę nieporządne prowadzenie się syna. Nie był już w szkołach. Pędził życie studenta bogatych rodziców, trwoniącego ich majątek na wszelkiego rodzaju wybryki.
Ale Madariago występował natychmiast w obronie wnuka.
— A! dzielny gaucho!
Zachwycał się nim bez ustanku. Macał mu muskuły by przekonać się o jego sile; kazał opowiadać sobie o nowych hulankach, w jakich ten smarkacz brał udział wspólnie z bandą rozwydrzonych młodzików, zwanych „wichrami“ w słonecznej gwarze. Wybierał się do Buenos Ayres, by przyjrzeć się z blizka temu wesołemu życiu. Ale, niestety, nie miał siedemnastu lat jak jego wnuk. Minęła mu już osiemdziesiątka.
— Pójdź tu, fałszywy proroku! Opowiedz mi, ile masz dzieci.. Bo pewnikiem musisz mieć dużo dzieci!...
— Papo!... upominała Luiza, która zawsze znajdowała się w pobliżu, lękając się gorszącego wpływu dziadka.
— Nie wtrącaj się! — zaperzał się stary. — Ja wiem, co mówię.
Ojcostwo występowało jako nieunikniony dodatek we wszystkich jego miłosnych bajaniach. Był już prawie ślepy, a utracie wzroku towarzyszyło rosnące umysłowe rozprężenie. Jego starcza gadatliwość przybierała charakter lubieżny, wyrażając się językiem, który gorszył lub pobudzał do śmiechu wszystkich domowników.
— A! urwisie! a jaki z ciebie ładny chłopak! — mówił, wpatrując się we wnuczka mętnemi źrenicami, które już nic prawie nie widziały. — Żywy portret mojej biednej nieboszczki. — Baw się, chłoptysiu, dziadek tu jest ze swojemi pesami. Gdybyś miał liczyć tylko na to, co ci podaruje twój ojciec, żyłbyś jak pustelnik. Gabacho to skąpiradło. I zje djabła, kto z niego co wyciśnie. Ale ja myślę o tobie, łobuzku. Szastaj pieniądzmi i używaj; dla tego twój tatuńcio ciuła grosze.
Gdy wnuki odjechały, stary włóczył się z ranczy do ranczy, nie mogąc dać sobie rady z samotnością. Tu jakaś w średnim wieku metyska przyrządzała mu mebe (rodzaj trunku) na ogniu. Stary pomyślał mętnie, że mogła być jego córką. Inna, piętnastoletnia podawała mu w czareczce z dyni gorzki napój ze srebrną rurką dla popijania.
Prawdopodobnie wnuczka, chociaż nie był tego pewnym. I tak spędzał wieczory nieruchomy i milczący, otoczony rodzinami, które spoglądały na niego z uwielbieniem i trwogą.
Ilekroć siadał na konia, by odbywać te wycieczki, starsza córka opierała się:
— W osiemdziesięciu czterech latach. Czy to nie lepiej, aby spokojnie pozostał w domu? Kiedykolwiek stanie się nieszczęście.
I nieszczęście się stało. Pewnego dnia wierzchowiec Madariagi wrócił zwolna do domu bez jeźdźca. Stary zleciał z siodła w jakąś rozpadlinę i gdy go odnaleźli, już nie żył. Tak skończył centaur, jak żył zawsze, ze szpicrutą w ręku i nogami rozstawionemi w kabłąk, jak gdyby miał dosiąść konia.
Testament jego znajdował się na przechowaniu u pewnego prawnika w Buenos Ayres prawie w tak podeszłym wieku jak on sam. Rodzina przelękła się, ujrzawszy ten ogromnych rozmiarów dokument. Jakież straszliwe rozporządzenia zawierał? Odczytanie pierwszej części uspokoiło Helenę i Karla. Stary uczynił główną spadkobierczynią żonę Desnoyersa, ale i tak pozostała ogromna część dla „romantyczki“ i jej rodziny. „Czynię to — nadmieniał Madariaga — przez pamięć mojej biednej nieboszczki i żeby ludzie nie gadali“. Potem następowało ośmdziesiąt sześć legatów, liczących tyleż paragrafów olbrzymiego testamentu. Osiemdziesiąt sześć głów, mężczyzn i kobiet kolorowych, którzy zamieszkiwali posiadłości Madariagi w charakterze pracowników lub dzierżawców doznali ostatniej, ojcowskiej szczodrobliwości starego. Na ich czele figurował Celadonio, który jeszcze za życia swego dobroczyńcy dość się zbogacił, bez żadnej innej pracy, tylko wysłuchując jego gadania i powtarzając: „Tak będzie, panie“. Więcej niż miljon pesów przedstawiały te darowizny w gruntach i bydle. Ostatnim z legatarjuszów był Julek Desnoyers, Dziadek wymienił go specjalnie, zapisując mu pokaźne grunta, by miał na osobiste wydatki, nie oglądając się na to, co mu da ojciec“.
Ależ to przedstawia olbrzymie sumy — utyskiwał Karl, który stał się bardziej wymagającym, gdy się dowiedział, że jego małżonka nie została pominięta w testamencie.
Po odczytaniu testamentu nastąpiły dość przykre dni dla rodziny. Helena i jej najbliźsi patrzyli na tamtych, jak gdyby się ocknęli ze snu i jak gdyby wszystko ukazywało im się w jakiemś nowem świetle. Zapominali o tem, co mieli otrzymać, widząc jedynie o tyle lepsze uposażenie krewnych.
Desnoyers, dobrotliwy i pojednawczy, powziął pewien plan. Doświadczony w administracji temi olbrzymiemi dobrami, wiedział, że podział pomiędzy spadkobierców podniesie tylko koszta, nie zwiększając dochodów. Obliczał również jakie powstaną spory i powikłania, jeżeliby się chciało sprawiedliwie podzielić te wszystkie grunta dawniej i świeżo nabyte. Setki tysięcy sztuk bydła, kapitały złożone w bankach, nieruchomości miejskie i ciężary hipoteczne. Czy nie lepiej byłoby zostawić wszystko po dawnemu? Alboż nie żyli dotąd w szczęśliwej zgodzie jako jedna rodzina?
Niemiec, wysłuchawszy tej propozycji, odtrącił ją z dumą. Nie; każdy niech weźmie swoje. Każdy niechaj żyje w swojej sferze. On chciał osiedlić się w Europie i rozporządzać swobodnie swojem mieniem Potrzebował wrócić do „swego świata“.
Popatrzył mu oko w oko Desnoyers, widząc jakiegoś nieznanego Karla, Karla którego istnienia nie podejrzewał nawet, gdy ten był pod jego opieką nieśmiały i obleśny, Francuz zaczynał widzieć to, co go otaczało w jakiemś nowem świetle.

— Dobrze — rzekł. — Każdy niech bierze swoje. To mi się wydaje słuszne.


III

RODZINA DESNOYERS'ÓW

„Sukcesja Madariagi“, jak mawiali w urzędowym języku prawnicy, którym chodziło o przedłużenie tej sprawy, dla powiększenia honorarjów, rozpadła się na dwie części, rozdzielone morzem. Desnoyers'owie osiedlili się w Buenos Ayres; Hartrottowie przenieśli się do Berlina, sprzedawszy wszystkie swoje posiadłości; Karl bowiem chciał włożyć osiągnięte w skutek tego kapitały w przedsiębiorstwa przemysłowe i dobra ziemskie w jego ojczyźnie.
Desnoyers nie chciał również pozostać na wsi. Przez dwadzieścia lat stał na czele olbrzymiej eksploatacji rolnej i hodowlanej, mając pod swemi rozkazami setki ludzi. Teraz widnokrąg jego władzy zacieśnił się znacznie przez rozdrobienie majątku Madariagi wskutek podziału z Heleną i licznemi legatariuszami. Porywał go gniew, gdy widział osiedlających się tuż w sąsiedztwie różnych cudzoziemców, prawie wszystko Niemców, którzy pokupowali ziemie od Karla. A przytem zaczynał się starzeć, majątek jego żony przedstawiał jakieś dwadzieścia miljonów pesów i jego ambitny szwagier, przenosząc się do Europy, okazał jednakże więcej zdrowego rozumu niż on.
Desnoyers wydzierżawił część swoich gruntów; powierzył zarząd onych kilku uprzywilejowanym przez testament, którzy się mieli za należących poniekąd do rodziny, widząc w Desnoyers'ie dawnego pana i zamieszkał w Buenos Ayres.
W ten sposób, mógł czuwać nad synem, który wciąż prowadził rozwichrzone życie, nie czyniąc żadnych postępów w swych przygotowawczych inżynierskich studjach. A przytem Cziczi dorastała i jej bujne kształty nadawały jej wygląd starszy nad lata, nie wypadało trzymać ją na wsi, ażeby stała się panną z zaścianka jak jej matka. Donja Luiza uprzykrzyła sobie również życie wśród pól i bydła. Triumfy siostry nie dawały jej spokoju. Była niezdolną do zazdrości, ale przez macierzyńską ambicję pragnęła, aby jej dzieci nie pozostały w tyle, lecz wyszły na widownię błyszcząc na niej jak dzieci tamtej.
W ciągu roku nadeszły do domu, w którym Desnoyers zamieszkał wraz z rodziną w stolicy zdumiewające wiadomości z Niemczech. „Ciocia z Berlina“ jak nazywali Helenę siostrzeniec i siostrzenica, nadsyłała obszerne listy z opisami balów, obiadów, uroczystości rozmaitych, wszystko upstrzone gęsto arystokratycznemi i wojskowemi godnościami: „nasz brat pułkownik“, „nasz kuzyn baron“, „nasz stryj Radca Tajny“, „nasz drugi stryj Radca Rzeczywiście Tajny“. Wszystkiekie dziwactwa spółczesnej drabiny w Niemczech, gdzie szafuje się wciąż nowymi tytułami, by zaspokoić żądzę zaszczytów w narodzie podzielonym na kasty były wyliczane z rozkoszą przez dawną „romantyczkę“. Wspomniała też o sekretarzu swego małżonka, który to sekretarz był nie byle kim, wysłużył bowiem jako pisarz w biurach rządowych tytuł Rechnungsrath'a (Radcy Rachunkowego) i z dumą wymieniała Oberpedell'a na emeryturze, którego miała w domu dodając objaśnienie że to znaczyło „Wyższy Odźwierny“.
Wiadomości tyczące się jej synów były niemniej olśniewające. Starszy był mędrcem rodziny. Poświęcał się filologji i naukom historycznym ale odwiedziny jego w domu rodzicielskim bywały coraz rzadsze z powodu ciągłych wykładów. Wkrótce zostanie doktorem i nie skończywszy jeszcze trzydziestu lat będzie Herr Professor. Matka ubolewała, że nie wstąpił do wojska, uważając jego zawód uczonego jako coś ujemnego dla wyższych przeznaczeń rodziny. Profesorat, nauki i literatura to było dobre dla żydów, niemogących z powodu swego pochodzenia dosłużyć się jakiegoś stopnia w wojsku. Pocieszała się jednak myślą, że znakomity profesor mógł z czasem zdobyć stanowisko w społeczeństwie prawie dorównywające randze pułkownika.
Jej inni czterej synowie będą oficerami. Ojciec przygotowywał grunt, żeby mogli wstąpić do Gwardji lub innego arystokratycznego pułku, bez obawy, żeby towarzysze broni mogli sprzeciwić się przez głosowanie ich przyjęciu. Dwie córki wyjdą niewątpliwie zamąż, gdy przyjdzie pora po temu za huzarów, noszących przy nazwisku szlachecki przedimek, wyniosłych i szykownych paniczów, o których mówiła z zachwytem córka Misia Patrony.
Siedziba Hartrottów była godna tych nowych stosunków. Służba ich pałacu w Berlinie występowała na wielkich przyjęciach w krótkich spodenkach i białych perukach. Karl kupił jakieś stare zamczysko o spiczastych wieżach, widmach w podziemiach i licznych legendach mordów, napadów i gwałtów, które w sposób zajmujący ożywiały jego dzieje. Architekt ozdobiony mnóstwem cudzoziemskich orderów, a który ponadto nosił tytuł Radcy Budowlanego miał sobie polecone zmodernizować ten średniowieczy budynek w taki sposób jednak, aby nie stracił nic ze swego ponurego i przerażającego wyglądu: „Romantyczka“ opisywała już naprzód przyjęcia w mrocznym salonie przy rozlewnem świetle lamp elektrycznych, naśladujących pochodnie, trzask ognia na oherbowanym kominku, na którym palić się będą sztuczne kłody drzewa, z gazowemi płomykami wewnątrz; cały ten przepych współczesnego zbytku, połączonego z pamiątkami epoki wszechświatowej arystokracji, najlepszej według niej, jaką zna Historja. A cóż dopiero polowania! Te przyszłe polowania na przestrzeniach piasczystych z sosnowymi laskami, nie dającemi się oczywiście porównać z przebogatą ojczystą ziemią, ale które dostąpiły zaszczytu, że deptali po nich margrabiowie Branderburgji, założyciele panującego w Prusach domu. I wszystkie te świetności, to wspięcie się rodziny na tak wysokie szczeble społeczne... w ciągu jednego roku. Prawda, że musieli współzawodniczyć z innemi zamorskiemi rodzinami, które dorobiły się olbrzymich majątków w Stanach Zjednoczonych, w Brazylii lub na wybrzeżach Oceanu Spokojnego. Ale to wszystko byli Niemcy „bez urodzenia“ ordynarni plebejusze, którzy napróżno usiłowali wcisnąć się do wielkiego świata, ofiarowując znaczne sumy na cele publiczne, na różne cesarskie przedsięwzięcia. Przy wszystkich swoich miljonach mogli najwyżej dążyć do tego, by ich córki powychodziły za linjowych oficerów piechoty. Gdy tymczasem Karl!... Krewni Karla!... I „Romantyczka“ puszczała wodze pióru, rozpływając się nad rodziną, z której łona zdawało jej się, że pochodzi sama.
Raz po raz z listami Heleny przychodziły inne, krótkie, adresowane do Desnoyersa. Szwagier zdawał mu sprawę ze swoich interesów, podobnie, jak kiedy żył na wsi pod jego opieką. Ale teraz w tych doniesieniach przebijała się źle ukrywana duma, powetowania sobie dawnych, dobrowolnych upokorzeń. Teraz, wszystko co czynił było wielkie i wspaniałe. Umieścił swe miljony w przemysłowych przedsiębiorstwach współczesnych Niemiec. Był akcjonarjuszem fabryk broni, wielkich jak miasta; Kompanji Żeglugi, które spuszczały co pół roku nowy okręt na wody. Cesarz interesował się temi przedsiębiorstwami, patrząc życzliwie na tych, którzy mu chcieli pomagać. A prócz tego Karl skupował ziemskie majątki. Na pierwszy rzut oka zdawało się szaleństwem sprzedawać przeżyzne pola swego spadku, by nabywać pruskie piaski, które rodziły tylko dzięki najstaranniejszemu umierzwieniu i uprawie. Ale będąc obywatelem ziemskim, należał do „stronnictwa agrarnego“, a więc do partii arystokratycznej i konserwatywnej w najwyższem znaczeniu tego słowa i tym sposobem żył w dwóch przeciwnych sobie i równie potężnych światach: w świecie wielkich przemysłowców, przyjaciół cesarza; i w świecie junkrów, szlachty wiejskiej, strażników tradycji i przodków oficerów króla Pruskiego.
Dowiadując się o tych czynach, Desnoyers myślał o materjalnych ofiarach, jakie one przedstawiały. Znał przeszłość Karla. Pewnego dnia pod wpływem wdzięczności zwierzył się Francuzowi z powodów, jakie go skłoniły do wyjazdu do Ameryki. Był oficerem w wojsku swojej ojczyzny, ale żądza wystawnego życia, bez żadnych innych dochodów poza żołdem przywiodła go do popełniania czynów karygodnych; przywłaszczania sobie funduszów pułkowych, zaciągania długów honorowych, których nie miał czem spłacać; fałszowania podpisów. Ze względu na pamięć ojca nie pociągnięto go do odpowiedzialności sądowej, ale towarzysze broni złożyli na niego sąd honorowy. Bracia i przyjaciele doradzali mu samobójstwo jako jedyny ratunek, ale on kochał życie i wolał uciec do Ameryki, gdzie kosztem upokorzeń bez liku zatriumfował wreszcie. Bogactwo zaciera plamy przeszłości szybciej, niż czas. Wiadomość o uśmiechnięciu mu się fortuny za Oceanem sprawiła, że rodzina przyjęła go życzliwie za pierwszą jego podróżą, wprowadzając go znowu do „swego świata“. Nikt nie mógł pamiętać hańbiących szczegółów, tyczących się jakichś setek marek, gdy chodziło o człowieka mówiącego o posiadłościach swego teścia, większych niż wiele księstw Niemieckich. Teraz, kiedy ostatecznie osiedlił się w kraju, wszystko poszło w zapomnienie; a ile podatków nałożonych na jego próżność! Desnoyers odgadywał te tysiące marek, sypanych pełnemi garściami na dobroczynne zakłady Cesarzowej, na propagandy imperjalistyczne, na stowarzyszenia, wszystkie źródła wpływów i ekspansji jakie germańskie ambicje potworzyły.
Desnoyers, człowiek trzeźwy, oszczędny i pozbawiony wszelkich ambicyjek, uśmiechał się myśląc o tych świetnościach szwagra. Miał Karla za doskonałego towarzysza, aczkolwiek dosyć próżnego. Wspominał z zadowoleniem lata, spędzone razem z nim na wsi. Nie mógł zapomnieć tego Niemca, który krążył dokoła niego potulny i przywiązany, jak młodszy brat. Gdy rodzina z pewną zazdrością rozwodziła się nad świetnościami krewnych z Berlina on mówił z uśmiechem:
— Zostawcie ich w spokoju; drogo ich to kosztuje.
Ale, zachwyt, jakim tchnęły listy z Niemiec wytworzył wkońcu w jego otoczeniu atmosferę niezadowolenia i buntu. Cziczi pierwsza przypuściła atak. Dlaczego nie jadą do Europy jak inni? Wszystkie jej przyjaciółki tam były. Rodziny drobnych kupców włoskich i hiszpańskich przedsiębrały tę podróż. A ona, która była córką Francuza nie znała Paryża!... Ach! Paryż! Doktorzy, leczący melancholijne damy oznajmili światu pojawienie się nowej i groźnej choroby: „choroby Paryża“.
Donna Luiza poparła córkę: Dlaczego ona nie ma mieszkać w Europie tak samo, jak jej siostra, będąc od niej bogatszą? Nawet Julek oświadczył z powagą, że w starym świecie uczyć się będzie z większym pożytkiem. Ameryka nie jest ziemią mędrców.
Wreszcie ojciec zadał sobie to samo pytanie, dziwiąc się, że mu to wcześniej nie przyszło do głowy, żeby jechać do Europy; trzydzieści cztery lata bez wytknięcia nosa po za granice kraju, który nie był jego ojczyzną. Teraz nadeszła pora do wyjazdu. Mieszkał za blizko interesów. Napróżno chciał zachować obojętność rentjera, który się wycofał z interesów. Wszyscy dokoła niego ciągnęli zyski z pieniędzy. W klubie, w teatrze, gdzie tylko poszedł mówiono o kupnie, o sprzedaży, o kapitałach trzykrotnie zwiększonych w krótkim czasie dzięki szczęśliwym spekulacjom, o potężnych likwidacjach. Zaczęły mu ciążyć sumy, które więził bezczynnie po bankach. Skończy na tem, że wplącze się w jakąś spekulację jak gracz, który nie może zobaczyć rulety nie sięgnąwszy ręką do kieszeni. Dla czego nie warto było porzucać wsi. Rodzina jego miała słuszność: „Do Paryża“! Do Desnoyers'ów jechać do Europy, znaczyło jechać do Paryża. Mogła ciocia z Berlina opowiadać niestworzone rzeczy o ziemi swojego męża.
— Brednie! wykrzyknął Julek, który miał sposobność do porównawczych studjów geograficznych i obyczajowych w swoich nocnych hulankach — Niema jak Paryż!
Cziczi przyjmowała z ironicznym dąsem wszelką wątpliwość w tym względzie.
— Alboż prawdziwie eleganckie mody pochodzą z Niemiec?
Donna Luiza poparła gorąco swoje dzieci, Paryż! Nigdyby jej nie przyszło na myśl jechać do kraju lutrów, by ją tam protegowała siostra.
— Więc jazda do Paryża — oznajmił Francuz, jakgdyby mu mówiono o jakiemś nieznajomem mieście.
Przyzwyczaił się myśleć, że nigdy tam nie wróci. W pierwszych latach pobytu w Ameryce podróż ta była niemożliwą ze względu na nieodbytą służbę wojskową. Potem doszły go mętne wiadomości o jakichś amnestjach. Zresztą minął czas proskrypcyjny. Ale jakiś lęk woli sprawiał, że powrót do ojczyzny wydawał mu się czemś niedorzecznem i zbędnem.
Nic go tam nie ciągnęło. Zerwał nawet wszelkie stosunki z krewnymi ze wsi, którzy opiekowali się jego matką. W godzinach smutku postanowił zająć się budową olbrzymiego mauzoleum, całego z marmuru na Recoleta, cmentarzu bogatych, aby przenieść tam zwłoki Madariagi, jako założyciela rodu. On sam spocząłby tam i wszyscy jego, gdy nadejdzie ich godzina. Zaczynał już odczuwać ciężar wieku. Miał blizko sześćdziesiąt lat i twarde życie na wsi, gnany konno podczas deszczów, rzeki przebywane na płynącym wierzchowcu, noce spędzone na wilgotnej ziemi pod odkrytem niebem, wszystko to nabawiło go reumatyzmu, który zatruwał mu najpogodniejsze chwile.
Ale wreszcie zapał rodziny udzielił się i jemu. Zdawało mu się, że ma dwadzieścia lat. I zapominając o zwykłej oszczędności, postanowił, że odbędą podróż jakby rodzina panujących, w zbytkownych kajutach i z odpowiednią usługą. Dwie młode metyski, urodzone na wsi i podniesione do godności pokojówek samej pani i jej córki, towarzyszyły im w podróży, a ich skośne oczy nie ujawniały zdziwienia na widok tych wszystkich nowości, jakie się przed niemi przesuwały.
Przybywszy do Paryża, Desnoyers nie mógł się zgoła w nim połapać. Mięszał nazwy ulic i chciał zwiedzać rzeczy, które już od dawna nie istniały. Wszystkie jego próby okazania się dobrym przewodnikiem spełzły na niczem. Jego dzieci znały Paryż z książek lepiej od niego. On sam uważał się za cudzoziemca we własnej ojczyźnie. Z początku doznawał nawet pewnego zdziwienia, że potrafi posługiwać się rodowitym swoim językiem. Lata całe nie wymawiał w nim ani jednego słowa. Myślał po hiszpańsku i tłumaczył te myśli na francuzki z całą pstrocizną kreolskich wyrażeń.
— Gdzie człowiek dorobił się majątku i założył rodzinę, tam jest jego prawdziwa ojczyzna — mawiał sentencjonalnie, przypominając sobie Madariagę.
Obraz dalekiego kraju stawał mu przez oczyma natrętnie, zacierając pamięć pierwszych wrażeń podróży. Nie miał wcale przyjaciół wśród rodaków i gdy wychodził na ulicę instynktownie kierował się ku miejscom zgromadzeń Argentyńczyków. A ci doznawali łych samych uczuć. Porzuciwszy ojczyznę, z tem większem przejęciem odczuwali potrzebę mówienia o niej ciągle.
Desnoyers czytywał tamtejsze dzienniki, interesował się ceną gruntów, zapowiedziami nadchodzących żniw, sprzedażą bydła.
Gdy wracał do domu, towarzyszyło mu również wspomnienie amerykańskiej ziemi i myślał z przyjemnością, że obie Chinki sponiewierały zawodową godność Francuskiej kucharki, przyrządzając jakąś mazamorra lub jakąś carbonada lub prosiaka na sposób kreolski.
Rodzina Desnoyers'ów zamieszkała we wspaniałym domu na avenue Victor Hugo, wynajętym za dwadzieścia ośm tysięcy franków rocznie. Donja Luiza była zmuszoną wchodzić i wychodzić po wiele razy, by przyzwyczaić się do wspaniałego widoku małżeńskiej pary odźwiernych: on cały w czerni z białemi faworytami jak notarjusz z komedji; ona majestatyczna ze złotym łańcuchem na przeobfitych piersiach przyjmująca lokatorów w czerwonym saloniku ze złoceniami. Na górze w pokojach przepych ultramodernistyczny, zimny i mrożący ze swemi białemi ścianami i oszkleniem, złożonem z drobnych prostokątów, drażnił Desnoyersa, który marzył o skomplikowanych sztukateriach i bogatych meblach swojej młodości. On też sam zajął się urządzaniem licznych komnat, które ciągle wydawały się puste.
Cziczi ubolewała nad skąpstwem papy, widząc jak skupował wszystko powoli, namyślając się i wahając.
— Ja skąpy — nie; — odpowiadał — tylko znam się na wartości rzeczy.
Wogóle podobało mu się tylko to, co mógł nabyć za trzecią część rzeczywistej wartości. Wyprowadzić w pole sprzedawcę było dla niego dowodem wyższości nabywcy. Paryż dostarczył mu miejsca przyjemności takiego, jak nie mógłby spotkać na całym świecie, a był nim Hotel Drouot. Chodził tam co wieczór, o ile nie wyczytał w dziennikach doniesienia o innych ważnych licytacjach. W ciągu kilku lat nie było w paryskiem życiu towarzyskiem głośnego bankructwa, z następująca po niem likwidacją, żeby on nie uszczknął z niego jakiejś cząstki. Użyteczność i potrzeba tych zakupów była kwestją podrzędną; chodziło głównie o to, żeby nabyć za śmiesznie nizką cenę. I licytacje zalały wprost jak powódź te pokoje, które z początku meblowano z rozpaczliwą powolnością.
Cziczi skarżyła się teraz, że dom jest przepełniony. Meble i przedmioty służące do ozdoby były bogate, ale nagromadzono ich tyle... tyle! Salony przybrały wygląd magazynów ze starożytnościami. Białe ściany zdawały się ginąć pod natłokiem wspaniałych foteli, krzeseł i zapchanych nieprawdopodobną ilością drobiazgów, oszklonych serwantek. Bogate i postrzępione dywany, po których deptały różne pokolenia okrywały wszystkie posadzki. Pyszne zasłony, nie znajdując skrawka wolnego miejsca w salonach, wisiały na drzwiach, wiodących do kuchni, desenie ścian ginęły pod nadmiarem obrazów tak ściśle przystających do siebie, jak łuski pancerza. Któż mógł zarzucić Desnoyersowi skąpstwo? Wydawał znacznie więcej niż gdyby modny dekorator był jego dostarczycielem.
Myśl, że wszystko, co kupował, nabyte było za czwartą część wartości, podtrzymywała go w tych zboczeniach z utartej ścieżki człowieka oszczędnego. Wtedy tylko spał dobrze, gdy wyobrażał sobie, że mu się udało zrobić w ciągu dnia jakiś dobry interes. Kupował na licytacjach tysiące butelek, pochodzących z bankructw kupców winnych. I on, który prawie nie pijał, zalecał rodzinie, by używała szampana jak zwyczajnego wina. Na skutek ruiny jakiegoś hurtownika futer, zakupił za czterdzieści tysięcy franków skór przedstawiających wartość dziewięćdziesięciu tysięcy. Zdawać się mogło, że wiatry podbiegunowe napełniły lodowatem tchnieniem całą Avenue Victor Hugo. Tak cała rodzina Desnoyersów zaopatrzyła się w futra. Ojciec ograniczył się na jednym tylko futrzanym palcie; ale synowi kazał zrobić trzy. Cziczi i Donja Luiza ukazywały się wszędzie w jedwabistych i puszystych okryciach; jednego dnia w szynszylach, drugiego w niebieskich lisach, trzeciego w sobolach lub fokach.
On sam przyozdabiał ściany równymi szeregami obrazów; własnoręcznie wbijając haki, wspinając się po wysokiej drabinie, by sobie oszczędzić kosztu robotnika. Chciał dać dzieciom przykład oszczędności. W godzinach bezczynnych zmieniał miejsca najcięższych mebli, wynajdując coraz nowe kombinacje. Było to wspomnienie dobrych czasów tam na wsi, kiedy to sam dźwigał worki ze zbożem i ciężkie pęki skór. Syn jego, spostrzegłszy, że ojciec spogląda bacznie na jakiś monumentalny sprzęt, ulatniał się roztropnie. Desnoyers odczuwał pewne zakłopotanie wobec dwóch służących uroczystych, zawsze wyfraczonych, którzy nie ukrywali zdziwienia na widok człowieka mającego więcej niż miljon dochodu a imającego się podobnych czynności. Ostatecznie obie kolorowe pokojówki dopomagały chlebodawcy, garnąc się do niego z poufałością towarzyszek wygnania.
Cztery automobile dopełniały zbytkownego urządzenia rodzinnego życia. Dzieci byłyby poprzestały na jednym: małym, błyszczącym, ostatniej mody. Ale Desnoyers nie był człowiekiem, któryby pogardził dobrą sposobnością i od jednego zamachu kupił wszystkie cztery, skuszony ceną. Były olbrzymie i majestatyczne jak staroświeckie karoce. Ich pojawienie się na ulicach zwracało ogólną uwagę przechodniów. Szofer potrzebował dwóch pomocników, żeby oporządzić to stado mastodontów. Ale Desnoyers pamiętał tylko zręczność, z jaką zdawało mu się, że „naciągnął“ poprzednich właścicieli, którzy pragnęli pozbyć się jak najprędzej takich okazów.
Dzieciom zalecał wciąż skromność i oszczędność.
— Nie jesteśmy tak bogaci, jak wam się zdaje. Mamy duży majątek, ale dochody z niego są liche.
I nie pozwoliwszy na jakiś domowy wydatek dwustu franków, topił pięć tysięcy w zgoła zbędnym zakupie dla tego tylko, że według niego przedstawiał on wielką stratę dla sprzedającego. Julek i jego siostra narzekali wciąż przed matką. Cziczi, zapewniała, te nigdy nie wyszłaby za takiego człowieka jak jej ojciec.
— Cicho bądź! — zawołała zgorszona Kreolka. — Ma swoje dziwactwa, ale dobry z kościami. Nigdy nie dał mi powodu do skargi. Życzę ci, żebyś trafiła na takiego.
Gderliwość męża, jego despotyczny charakter, jego dziwactwa, o których sama mówiła, wszystko to było niczem wobec jego wierności. Pomyśleć tylko! Po tylu latach małżeńskiego pożycia!... Był zawsze niewzruszonej cnoty; nawet tam na wsi, gdzie ludzie, otoczeni zwierzętami i bogacący się ich płodnością, mimowoli zarażali się niemoralnością swoich stadników. Ona umiała to cenić, przypominając sobie ojca!... Nawet jej siostra nie mogła żyć tak spokojna o swego Karla, który mógł być zdolnym do niewierności, bez żadnej chęci tylko przez proste naśladownictwo postępowania możnych tego świata.
Desnoyers istotnie żył ściśle zespolony z żoną uczuciem przyzwyczajenia. Donja Luiza w swej zacieśnionej wyobraźni przypomniała sobie owe pary wołów, które nie chciały ciągnąć, gdy jakieś obce bydlę zastępowało nieobecnego towarzysza. Mąż łatwo wpadał w gniew, czyniąc ją odpowiedzialną za wszystkie zgryzoty, jakich mu nie szczędziły dzieci, ale obejść się bez niej nie mógł. Wieczory w Hotelu Drouot były mu nieznośne, gdy nie miał przy swoim boku tej powiernicy jego projektów i jego gderań.
— Dziś jest wyprzedaż klejnotów; pójdziemy?
Czynił tę propozycję głosem łagodnym i nalegającym; głosem, który przypominał donji Luisie ich pierwsze rozmowy w okolicach rodzicielskiego domu. I udawali się na ową wyprzedaż różnemi drogami. Ona w jednym z owych monumentalnych wehikułów, gdyż nie lubiła chodzić pieszo, przyzwyczajona do przesiadywania w domu lub do konnych przejażdżek po polach. Desnoyers, posiadacz czterech automobilów, niecierpiał ich przez wrodzoną niechęć do wszelkich nowości, przez skromność, a także dla tego, że potrzebował iść pieszo, aby tym ruchem wynagrodzić swemu czynnemu organizmowi brak pracy. Spotkawszy się na sali sprzedaży, napełnionej ludźmi, oglądali klejnoty, wyznaczając sobie naprzód ceny, jakie zamierzali ofiarować. Ale on, łatwy do zapalania się, szedł zawsze dalej, patrząc, na swoich współzawodników w podbijaniu cen, takim wzrokiem, jak gdyby chciał pchnąć nożem każdego. Po takich wycieczkach pani Desnoyers ukazywała się majestatyczna i olśniewająca jak bazylika bizantyjska: uszy i szyja obciążone perłami, piersi całe w brylantach, ręce migocące wszystkiemi barwami tęczy.
Cziczi oburzała się:
— Mamo! to zanadto!
Ale Kreolka uszczęśliwiona temi wspaniałościami, które były jakby uwieńczeniem życia prostoty i miernych potrzeb, przypisywała napomnienia córki zazdrości. Cziczi była panienką i nie mogła paradować w klejnotach. Ale potem będzie tem bardziej wdzięczna matce, że je dla niej nagromadziła.
Dom stawał się niewystarczającym dla pomieszczenia tych zakupów. W piwnicach piętrzyły się meble, obrazy i firanki tuż obok zapasów żywności. Don Marceli ubolewał nad ciasnotą apartamentu, który mógł pomieścić wygodnie cztery takie rodziny jak jego. Zaczynał myśleć z żalem, że trzeba będzie wyrzec się tylu pełnych pokus sposobności, gdy jakiś pośrednik przy sprzedaży dóbr, czyhający na cudzoziemców, wybawił go z kłopotu. Dlaczego nie miałby kupić zamku? Cała rodzina z zapałem przyjęła tę myśl. Zamek historyczny, najbardziej historyczny, jaki się da znaleźć, uzupełni ich wielkopańską instalację. Cziczi aż pobladła z dumy. Niektóre z jej przyjaciółek miały zamki. Inne, ze starodawnych, kolonjalnych rodzin, przyzwyczajone do lekceważenia jej ze względu na jej wieśniacze pochodzenie, będą się pieniły z zazdrości, dowiedziawszy się o tym nabytku, który będzie jak gdyby nadaniem szlachectwa. Matka uśmiechała się nadzieją spędzenia paru miesięcy na wsi, co przypomni jej proste i szczęśliwe życie jej młodości. Julek okazał najmniej zachwytu. „Stary“ będzie chciał trzymać go, jak się da najdłużej, zdala od stolicy; pocieszył się jednak myślą, że to mu nastręczy sposobność do częstych wycieczek automobilem.
Desnoyers przypominał sobie krewnych z Berlina. Dlaczego nie miałyby posiadać zamku jak tamci? „Okazje“ były kuszące. Ofiarowywano mu tuzinami historyczne siedziby. Ich właściciele pragnęli się pozbyć tych historycznych zabytków, bo to zbyt wielkie ciężary nakładało na ich budżety. Wreszcie Desnoyers kupił zamek Villeblanche sur Marne, zbudowany za czasów wojen religijnych, będący mięszaniną pałacu z fortecą, opatrzony włoską fasadą z epoki Odrodzenia, ponuremi wieżami o spiczastych wierzchołkach i nawodnionymi rowami, po których pływały łabędzie.
Desnoyers nie mógł żyć bez kawałka ziemi, gdzie czułby się władcą, naginającym do swojej woli ludzi i rzeczy. A przytem nęciły go obszerne rozmiary komnat zamczyska pozbawionych mebli. Była to sposobność do umieszczenia nadmiaru przeróżnych zasobów i przedsiębrania nowych zakupów. Starożytne sprzęty przystosują się z łatwością do mrocznych wnętrz tego wielkopańskiego przybytku, bez buntowniczych okrzyków, które zdawały się wydawać w zetknięciu z białemi ścianami współczesnych salonów. Historyczna siedziba wymagała znacznych nakładów; nadwyrężyły ją bowiem wielorazowe zmiany właścicieli. Ale on i ziemia znali się ze sobą doskonale. Jednocześnie z meblowaniem salonów zamku Desnoyers zamierzał urządzić w rozległym parku hodowlę i eksploatację bydła, jako powtórzenie na małą skalę Amerykańskich przedsiębiorstw. Posiadłość powinna była utrzymać się własną wytwórczością. Nie dbał o koszta „nie był przyzwyczajony do tracenia pieniędzy“.
Nabycie zamku sprowadziło mu zaszczytną znajomość, w której widział największą może korzyść z tego interesu. Zawiązał stosunki z pewnym sąsiadem, senatorem Lacour, który był dwa razy ministrem, a teraz wegetował w Wyższej Izbie; milczący na posiedzeniach, a ruchliwy i rozmowny w korytarzach dla podtrzymania swego wpływu.
Był on potomkiem arystokracji republikańskiej wywodzącej swój ród z zamętów rewolucji podobnie jak arystokracja pergaminów bierze początek w wojnach Krzyżowych. Jego pradziad należał do Konwencji, jego ojciec brał udział w republice 1848. On, jako syn wygnańca zmarłego na obczyźnie, trzymał się, będąc bardzo młodym, śladów Gambtley i mówił co chwila o sławie swego mistrza, aby bodaj jeden jej promień padł na ucznia. Jego syn René, student Szkoły Centralnej nazywał swego ojca vieux jeu, wyśmiewając się potrosze z jego romantycznego i humanitarnego republikanizmu. Ale to mu nie przeszkadzało pokładać nadzieję, że gdy zostanie inżynierem, znajdzie poparcie u ster rządowych przez pamięć na cztery pokolenia Latour'ów zasłużonych republice. Don Marceli, który spoglądał dość podejrzliwie na każdą nową przyjaźń, lękając się prośby o pożyczkę, przylgnął z zapałem do „wielkiego człowieka“. Ten znowu uwielbiał bogactwo, i ów miljoner zamorski, mówiący o pastwiskach bez końca i niezliczonych stadach bydła przypadł ma do gustu. Stosunki przeciągnęły się poza granice zwykłej sąsiedzkiej znajomości i trwały w dalszym ciągu w Paryżu. René z biegiem czasu stał się codziennym prawie gościem w domu na Avenue Victor Hugo.
Jedyne przykrości obecnego życia Desnoyers'a sprawiały mu dzieci. Cziczi drażniła go niezależnością swoich upodobań. Nie lubiła staroświeczyzny choćby najwspanialszej i najdoskonalej zachowanej. Przyjmowała ozięble wszystkie podarunki ojca. Otrzymawszy odwieczną blondynę, rzekła niedbale:
— Wolałabym nową suknię za trzysta franków A w dodatku szła za przykładem brata w „stawianiu się sztorcem“ względem „starych“.
Ojciec zresztą nie wtrącał się prawie do niej. To należało do żony. Cziczi była już dorosłą. Ale dawny „łobuzek“ nie wiele sobie robił z rad i rozkazów Kreolki. Cziczi oddawała się z zapałem ślizgawce, uważając tę rozrywkę za najbardziej elegancką. Bywała codziennie w Palais de Glace, a matka towarzyszyła jej, odmawiając sobie wspólnych wycieczek z mężem za sprawunkami. Ach! jak ją nudziło to wysiadywanie przed lodowatą powierzchnią, po której przy dźwiękach muzyki migały na nożach ludzkie postacie same lub parami! Cziczi przelatywała koło niej różowa z podniecenia, z wymykającymi się z pod czapeczki loczkami, powiewająca fałdami krótkiej spódniczki, śliczna, zręczna i silna, jaśniejąca zuchwałem zdrowiem istoty, która według określenia jej ojca „utuczona była na befsztykach“.
Wreszcie donji Luizie znudziła się ta kłopotliwa opieka. Wolała towarzyszyć mężowi w jego polowaniach na skarby za nizką cenę. I Cziczi uczęszczała na ślizgawkę z jedną z miedzianych pokojówek, spędzając wieczory wśród sportowych przyjaciółek, pochodzących również z Nowego Świata. Udzielały sobie wzajemnie swoich poglądów na życie, widziane w olśniewającem świetle łatwego, paryskiego bytowania! Wolnego od skrupułów i trosk ojczystej ziemi. Wszystkim zdawało się, że narodziły się na nowo, odkrywając w sobie zdolności, jakich istnienia nie podejrzewały nawet dawniej. Pobyt na drugiej półkuli rozwinął w nich zgoła nowe talenty. Niektóre nawet pisywały wiersze po francusku. I Desnoyers wpadał w złość z przerażenia, gdy wieczorami Cziczi dawała ujście swym poglądom, zaczerpniętym z książek, z własnych obserwacji, a także z dociekań prowadzonych na wspólną rękę z przyjaciółkami i krystalizujących się w mniej więcej takich aforyzmach: „Życie jest życiem, i trzeba umieć je przeżyć“, albo: „Wyjdę tylko za takiego, który mi się spodoba, bez względu na to, kim będzie“.
Te zmartwienia ojca były niczem w porównania z temi, jakie mu sprawiał syn. Ach! ten syn! Julek, już cały Juljan, po przybyciu do Paryża zmienił kierunek swych dążeń. Już nie myśli o inżynierji, zostanie malarzem. Don Marceli sprzeciwiał się z początku więcej ze zdziwienia, niż dla innych powodów, wreszcie ustąpił. Niech będzie malarstwo! Najważniejsza rzecz, żeby miał przecież jakiś zawód, Desnoyers uważał bogactwo i posiadanie wogóle za rzeczy święte, ale poczytywał jako niegodnych ich dobrodziejstw, tych, którzy nie pracowali Przypomniał też sobie swoje własne lata kamieniarstwa. Kto wie; może te same zdolności, które stłumiła bieda odezwały się w jego potomku. A jeżeli zostanie wielkim malarzem ten chłopiec żywy jak iskra, który dotąd wahał się i niemal lękał wyboru drogi życia?
Uległ też wszystkim zachciankom Juljana który od pierwszych poczynań w sztuce rysunku i kolorytu oświadczył, że musi zamieszkać osobno dla większej swobody w pracy. Ojciec mu wynalazł w pobliżu ulicy de la Pompe pracownię, która należała do cudzoziemskiego, pewnej sławy, malarza. Pracownia i jej przyległości były zupełnie wystarczające dla początkującego adepta sztuki; ale mistrz umarł i Desnoyers skorzystał z dobrej sposobności, jaką mu nastręczyli spadkobiercy, by zakupić hurtem wszystkie meble i obrazy
Donja Luiza zachodziła codziennie do pracowni, jak troskliwa matka, która dba o wygody syna, by mu się lepiej pracowało. Własnoręcznie, zdjąwszy rękawiczki opróżniała popielniczki z bronzu, pełne niedopałków cygar i strzepywała z mebli i dywanów pozostałości z fajek. Goście Julka, rozczochrani młodzieńcy, rozprawiający o rzeczach, których ona zrozumieć nie mogła, byli dość nieoględni w postępowaniu... A co gorsza, spotykała tam kobiety bardzo niedostatecznie ubrane; syn zaś przyjmował ją z wyrazem niezadowolenia. Czy mama nie pozwoli mu pracować w spokoju? I biedna kobieta, wychodząc co dzień z domu w stronę ulicy de la Pompe, zatrzymywała się w pół drogi i szła do kościoła świętego Honorjusza d'Eylau.
Ojciec okazywał się rozsądniejszym. Człowiek w jego wieku nie mógł pospolitować się wśród towarzyszy młodego artysty. Po paru miesiącach Juljan tygodniami całemi nie przychodził spać do domu rodziców. Wreszcie przeniósł się na dobre do pracowni, wpadając tylko czasem na chwilę na Avenue Victor Hugo, by rodzina mogła się przekonać, że jednakowoż istnieje ten zatracony Julek. Desnoyers zachodził kiedy niekiedy zrana na ulicę de la Pompe, by rozpytać odźwierną. Była dziesiąta i artysta spał jeszcze. Gdy ojciec wracał w południe, smaczny sen jedynaka trwał jeszcze... Po drugiem śniadaniu trzecie odwiedziny, ale już z lepszym rezultatem. Była druga i „młody pan“ już wstał i ubierał się. I ojciec odchodził wściekły. Ależ, do kaduka, kiedy malował ten malarz?
Juljan miał z początku nadzieję zdobyć sławę i pieniądze pędzlem, uważając to przedsięwzięcie za dosyć łatwe. Karjera artystyczna wynosiła go ponad jego przyjaciół, południowo amerykańskich młodzieńców, którzy nie mieli innego zajęcia, prócz hałaśliwego szastania pieniędzmi, by wszyscy mogli podziwiać ich rozrzutność. Z całą więc pogodną odwagą wziął się do malowania obrazów. Lubił malarstwo „ładne“, dystyngowane, eleganckie; malarstwo słodkie jak romanza włoska i odtwarzające tylko wdzięki kobiecego ciała. Miał pieniądze i dobrą pracownię, a za plecami ojca, gotowego każdej chwili przyjść mu z pomocą, dlaczego nie miałby robić tego, co tylu innych, którym brak było środków? I zabazgrał pokaźnych rozmiarów płótno, dając ma tytuł: „Taniec godzin“ co posłużyło za pretekst do kopjowania ładnych modeli i do obcowania z młodemi kobietami. Rysował z nadzwyczajną szybkością, wypełniając wnętrza konturów mnóstwem barw. Dotąd wszystko szło dobrze. Ale wkrótce utknął wśród nieprzewidzianych trudności, trawiąc bezczynnie całe dnie przed obrazem i wreszcie rzucił go w kąt, odkładając dalszą nad nim pracę do lepszych czasów. Ten sam los spotkał różne studje głów kobiecych. Juljan nie mógł skończyć niczego i to go doprowadzało do rozpaczy. A potem zrezygnował jak ktoś, kogo zmęczyły przeszkody i kto wyczekuje wstawienictwa Opatrzności, aby mu dopomogła. Główna rzecz w tem, żeby być malarzem, choćby się nie malowało. To mu pozwalało pisać bileciki, z powoływaniem się na wyższą estetykę, do kobiet wesołych i zapraszać je do swojej pracowni. Żył w nocy. Don Marceli, zbadawszy istotny stan rzeczy, nie mógł powściągnąć swego oburzenia. Obaj widywali codziennie wczesne godziny ranka; ojciec wstając z łóżka, syn wsuwając się pod kołdrę, by spać blizko do wieczora.
Łatwowierna donja Luiza wynajdywała najniedorzeczniejsze przyczyny, by występować w obronie syna. Kto wie! Może malował w nocy, chwytając się zgoła nowych sposobów. Ludzie powynajdywali teraz tyle cudackich rzeczy.
Desnoyers znał te nocne prace; skandale w restauracjach Monmartre'u i bijatyki. Juljan i ci z jego paczki, którzy uważali frak i smoking za rzecz niezbędną o szóstej wieczorem, byli jak gromada Indjan, zaprowadzających w Paryżu gwałtowne obyczaje pustyni. Szampan lał się strumieniami na uczczenie zgody, przy której często następowała nowa zwada. Nikt nie był skorym jak Juljan do wymierzenia komu policzka i do posłania karty wizytowej. Ojciec jego słuchał ze smutkiem opowiadań pewnych przyjaciół, którzy w mniemaniu, że pochlebią jego próżności zdawali mu sprawę z kawalerskich spotkań, w których jego pierworodny szczerbił zawsze skórę przeciwnika. Malarz znał się lepiej na fechtunku niż na pędzlu. Był szampjonem różnych broni, boksował się i posiadał nawet tajemnicę ulubionych pchnięć junaków, wałęsających się po fortyfikacjach.
— Niepotrzebny i niebezpieczny jak każdy próżniak — wzdychał ojciec.
Ale w głębi duszy odczuwał pewne zadowolenie, jakąś zwierzęcą dumę na myśl, że ten nieustraszony zawadjaka jest jego dziełem.
Była chwila, kiedy zdawało mu się, że znalazł sposób oderwania go od takiego życia. Krewni z Berlina odnaleźli Desnoyersów na ich zamku de Villeblanche. Karl von Hartroff z dobroduszną wyższością oglądał bogate, aczkolwiek trochę dziwaczne zbiory szwagra. Tak; mogły ujść... niczego... niczego... a dom w Paryżu i zamek miały nawet swoje cachet i mogły posłużyć jako uzupełnienie i pewną patynę dla szlacheckiego dyplomu. Ale Niemcy!... Te wszystkie udogodnienia, z jakich można było korzystać w jego ojczyźnie!... Pragnął, żeby szwagier zobaczył z kolei i mógł podziwiać, jak żył on i jakie stosunki ozdabiały jego dostatki. I tak nalegał w listach, że Desnoyers'owie zdecydowali się na tę podróż. Taka zmiana środowiska mogła wpłynąć dodatnio na Julka. Może zbudzi się w nim chęć emulacji, gdy zobaczy zblizka pracowitość swoich kuzynów, którzy wszyscy byli na stanowiskach. A w dodatku Desnoyers wierzył w rozkładowość atmosfery paryskiej i czystość obyczajów patrjarchalnych Niemiec.
Przebyli tam cztery miesiące. Ale bardzo prędko sprzykrzył się ten pobyt Desnoyers'owi i byłby chętnie uciekł lada chwila. Każdy niech będzie ze swojemi, w żaden sposób nie mógł porozumieć się z tymi ludźmi. Bardzo uprzejmi, z pedantyczną grzecznością i widoczną chęcią przypodobania się, ale na każdym kroku dający dowody elementarnego braku taktu i pychy. Zaprzyjaźnione z Hartrottami wysoko położone osobistości popisywały się ze swoją miłością dla Francji; pobożną miłością, jaką budzi wątłe i niedołężne dziecko, potrzebujące opieki. A tym objawom towarzyszyły zawsze nie na dobie będące wspomnienia wojny, w których Francuzi bywali zwyciężani. Wszystko to, co było Niemieckie, bądź to pomnik, bądź stacja kolei żelaznej, bądź najprostszy przedmiot domowego użytku dawało pole do przechwałek i porównań: „We Francji nie macie tego“. Don Marceli odjechał przemęczony nadmiarem opiekuńczości. Żona jego i córka nie potrafiły zgodzić się, żeby elegancja Berlińska była wyższą od Paryskiej. Cziczi ze świętokradczą zuchwałością gorszyła swe kuzynki, oświadczając, że nie może znosić oficerów wygorsetowanych, z monoklem w oku, kłaniających się pannom jak sztywne automaty i objawiających w swych nadskakiwaniach pewne poczucie wyższości.
Juljan pod kierunkiem kuzynów nudził się wściekle w cnotliwem środowisku Berlina. Najstarszego „mędrca“ nie było co brać w rachubę. Był to nieszczęśniak całkowicie zagrzebany w książkach i spoglądający protekcjonalnie na całą rodzinę. Młodsi podporucznicy lub studenci oprowadzali go z dumą po przybytkach germańskiej wesołości. Poznał nocne restauracje, naśladujące paryskie, tylko na większą skalę Kobiety, które tam liczyły się na tuziny tutaj spotykało się setkami. Skandaliczne pijatyki nie wywoływały burd, chyba że ktoś szukał ich dobrowolnie, jako niezbędnych dla tem lepszej zabawy. Wszystko było świetne, błyszczące, kolosalne. Juljan spoglądał z niesmakiem na kobiety uniżone i nieśmiałe, nawykłe do sturchańców i chciwie poszukujące naiwnych, na których mogłyby sobie odbić zawody i straty, doznane w ich rzemiośle. Niepodobieństwem mu było pękać ze śmiechu jak jego kuzynkowie na widok rozczarowania tych pań, gdy widziały, że tracą czas, nie zyskawszy nic więcej prócz obfitego poczęstunku. A przytem drażniła go ta ordynarna, hałaśliwa rozpusta, popisująca się bogactwem.
— Tego niema w Paryżu — powtarzali mu jego ciceronowie, spoglądając z dumą i zachwytem na olbrzymie salony przepełnione gośćmi — nie, tego niema w Paryżu!
A jemu kością w gardle stawał ten przepych bez pomiarkowania. Miał wrażenie że znajduje się wśród zgłodniałych majtków, którzy od jednego zamachu pragnęliby wynagrodzić sobie wszystkie doznane poprzednio braki. I zdejmowała go tak samo jak ojca chęć ucieczki.
Marceli Desnoyers wrócił z tej podróży z melancholijną rezygnacją. Tak; ci ludzie wyrobili się znacznie. Nie był zaślepionym patrjotą i uznawał to, co było widoczne. W przeciągu nie wielu lat przekształcili swój kraj; przemysł ich był potężny... na wielu polach niedościgniony... Tak; każdy na swoich śmieciach, i aby mu nie przyszła nigdy ochota pozazdrościć śmieci sąsiada!... Ale odpychał wnet to ostatnie podejrzenie z właściwym mu optymizmem człowieka praktycznego.
— Będą bardzo bogaci — myślał — interesa ich idą świetnie, a bogaty nie pragnie zmiany. Wojna, o której marzy kilku głupców, jest nie możliwa.
Młody Desnoyers nawiązał na nowo swój paryski tryb życia, przebywając stale w pracowni i z rzadka wpadając jak po ogień do rodziców. Tymczasem donja Luiza zaczęła mówić coraz częściej o niejakim Argensoli, bardzo wykształconym i rozumnym młodym Hiszpanie, którego rady, według niej, mogły się przydać wielce jej synowi. Ten nie wiedział na pewno, czy nowy towarzysz był przyjacielem, mistrzem lub sługą. Goście doznawali innych wątpliwości. Adepci literatury mówili o Argensoli jako o malarzu; malarze uznawali tylko jego literacką wyższość. Juljan nie mógł nigdy przypomnieć sobie dokładnie, kiedy go widział po raz pierwszy.
Był z tych, którzy zjawiali się w jego pracowni w zimowe wieczory, zwabieni czerwonym blaskiem kominka i szklanką dobrego wina, którego zapasy dostarczała mu potajemnie matka. Hiszpan zasiadał przed butelką szybko wypróżnioną i pudełkiem papierosów, otwarłem na stole i rozprawiał o wszystkiem tonem znawcy. Pewnego razu został na noc i przespał się na sofce. Nie miał stałego mieszkania. I od tego czasu spędzał wszystkie noce w pracowni.
Juljan zaczął się nim zachwycać jak odbieciem własnej osobistości. Co on umiał ten Argensola, który przyjechał z Madrytu trzecią klasą z dwudziestoma frankami w kieszeni by „zgwałcić sławę“ według jego własnych słów! Widząc, że maluje również twardo jak on, posługując się takim samym rysunkiem niezdarnym i śmiesznym, rozczulił się. Tylko fałszywi artyści, bezmyślni rzemieślnicy pędzla troszczyli się o koloryt i tem podobne głupstwa Argensola był artystą psychologicznym, malarzem dusz. W wychudłej twarzy, o podbródku, zaostrzonym jak puginał, Hiszpan zwykł malować prawie okrągłe oczy z umieszczonym w każdej źrenicy białym punkcikiem... To było światło... dusza. Poczem stając przed płótnem określał tę duszę z właściwą mu niewyczerpaną blagą, przypisując jej wszelkiego rodzaju starcia i kryzysy psychologiczne. I taki miał dar owładnięcia słuchaczem, że Juljan spostrzegał to, co tamten wyobrażał sobie, że umieszcza w owych oczach okrągłych jak u wołu. On również malował dusze... dusze kobiece.
Ponieważ taka praca wcielania psychologicznych nastrojów była dość łatwą, więc Argensola wolał gawędzić, leżąc wygodnie na sofie lub czytać przy blasku kominkowego ognia, podczas gdy jego przyjaciel i opiekun był nieobecny. Jeden więcej pożytek z tego zamiłowania w czytaniu wypływał dla młodego Desnoyers'a, który, otworzywszy książkę, zaglądał natychmiast do ostatnich stronic lub spisu rozdziałów, aby sobie „wyrobić pojęcie“, jak mówił. Czasem, w salonach zdarzało mu się z całą czelnością zapytać jakiegoś autora, jaką była najlepsza z jego książek. A jego uśmiech człowieka bardzo czynnego dawał do zrozumienia, że była to przezorność, aby nie tracić czasu nad licznymi tomami. Teraz nie potrzebował kłopotać się o to, Argensola będzie czytał za niego. Kiedy widział, że ten czyta z zajęciem jaką książkę, natychmiast chciał się z nią zapoznać:
— Opowiedz mi treść!
I „sekretarz“ nie tylko streszczał mu powieści i komedje, ale udzielał mu „treści“ Schopenhauera lub „treści Nietzsche'go“. A potem donja Luiza niemal nie wylewała łez, słysząc, jak mówiono o jej synu z pobłażliwością, jaką budzi majątek:
— Trochę narwany ten chłopiec, ale jakie oczytanie!
W zamian za te lekcje Argensola doznawał takiego samego obejścia jak niewolnik grecki, z tych, którzy uczyli retoryki młodych partycjuszów upadającej Romy. W trakcie jakiegoś wykładu jego pan i przyjaciel przerywał mu:
— Przygotuj mi koszulę frakową. Jestem zaproszony na wieczór. Innym razem, kiedy mistrz rozkoszował się ciepłem kominka z książką w ręku, spoglądając przez szyby na dżdżysty, posępny wieczór, wpadał nagle uczeń.
— Prędko!... marsz na ulicę!... Przyjdzie kobieta.
I Argensola, otrząsnąwszy się jak zmokły pies, szedł czytać w dalszym ciągu do jakiejś poblizkiej niewygodnej kawiarenki.
Wpływ jego zstępował z intelektualnych wyżyn, by pośredniczyć w pospolitościach materjalnego życia. Był zawiadowcą młodego sybaryty, pośrednikiem pomiędzy jego pieniądzmi, a tymi, którzy się po nie zwracali z rachunkiem w ręku.
— Pieniędzy — mawiał lakonicznie przy końcu miesiąca.
Tu Desnoyers uderzał w narzekania i złorzeczenia. Skądże ich miał wyrwać? Stary był twardy jak głaz i nie uznawał najmniejszej zaliczki na miesiąc następny... A obchodził się z nim jak z nędzarzem. Trzy tysiące franków miesięcznie?... Co mógł z tem począć przyzwoity człowiek?... Niedość na tem.. ten sknera, zajmował się osobiście domowymi rachunkami, by matka nie mogła dopomagać synowi. Napróżno ten zawiązał stosunki z różnymi lichwiarzami w Paryżu, mówiąc im o swoich posiadłościach het, za Oceanem. Ci panowie mieli pod ręką młodzież krajową i nie potrzebowali narażać swych kapitałów na drugiej półkuli.
Te same niepowodzenia spotkały go, gdy z nakładem pieszczot i perswazji usiłował przekonać Don Marcelego, że trzy tysiące franków miesięcznie to nędza. Miljoner ryczał z oburzenia. Trzy tysiące franków to nędza! A w dodatku długi, które niejednokrotnie musiał płacić za syna.
— Kiedy byłem w twoim wieku — zaczynał.
Ale Juljan przerywał ciąg dalszy. Słyszał tyle razy historję ojca. A! stary skąpiec. To, co mu dawał miesięcznie, było tylko rentą od legatu dziadka. I idąc za radą Argensoli odważył się zażądać zwrotu swojej własności. Zarząd tych gruntów zamierzał powierzyć Celadonji dawnemu dozorcy stad, który teraz był osobistością ważną w swoim kraju i którego nazywał ironicznie: „mój stryj“.
Desnoyers przyjął bunt syna chłodno.
— To mi się wydaje słusznem. Jesteś już pełnoletnim.
I przekazawszy mu legat, zwiększył jeszcze dozór nad wydatkami domowemi tak, że donja Luiza nie mogła zaoszczędzić na swoją rękę najmniejszej sumki. A w dodatku jął spoglądać na syna swego, jak na przeciwnika, którego musi pokonać, odnosił się do niego, ilekroć pojawił się na Auenue Vicior Hugo z lodowatą grzecznością niby do zupełnie obcego przybysza.
Przejściowy dostatek zapanował w pracowni. Juljan powiększył wydatki, uważając się za bogacza. Ale listy „stryja“ z Ameryki rozwiały te złudzenia. Z początku przesyłki pieniędzy przewyższały miesięczny zasiłek, jakiego mu udzielał ojciec. Potem zaczęły się zmniejszać w sposób zastraszający. Rzec było można, że wszystkie klęski zwaliły się na jego grunta. Według Celadonja pastwiska jałowiały, raz z braku deszczów to znów z ich nadmiaru; bydło padało setkami. Juljan potrzebował większych wpływów, a chytry metys przesyłał mu, co mógł, ale zawsze w charakterze pożyczki, zachowując gotówkę rzekomo na uregulowanie rachunków. Pomimo takiej pomocy młody Desnoyers był zawsze w potrzebie. Grywał teraz w eleganckim Klubie w nadziei, że tą drogą powetuje różne braki, ale posłużyło mu to tylko do tego, by z większą jeszcze szybkością nikły nadsyłane z Ameryki zasoby. Żeby taki człowiek, jak on, był w ciągłych tarapatach pieniężnych!... Na cóż się zdało mieć ojca wielokorotnym miljonerem?
Jeżeli wierzyciele przybierali groźną Juljan uciekał się do pomocy „sekretarza“. Niech zobaczy się natychmiast z mamą; on chce uniknąć jej łez i wyrzekań. I Argensola wślizgiwał się jak złodziej tylnymi schodami, wiodącymi do mieszkania na Avenue Victor Hugo. Przybytkiem jego poselstwa była zwykle kuchnia, pod wielkim strachem, żeby groźny Desnoyers w jednej ze swych wędrówek czujnego pana domu nie dotarł tam i nie natknął się na intruza. Donja Luiza płakała wzruszona dramatycznemi słowami posła. Cóż mogła uczynić? Była biedniejszą od swoich sług; klejnotów w bród, ale ani jednego franka. Argensola wynalazł wszelako sposób godny jego doświadczenia. Poratuje biedną matkę, zanosząc do lombardu część jej kosztowności Znał drogę. I donja Luiza przyjęła radę, ale powierzała mu tylko klejnoty mniejszej wartości, podejrzewając, że już ich nie zobaczy nigdy. Czasami spóźnione skrupuły skłaniały ją do odmowy. A nuż dowie się mąż; cóż to będzie!... Ale Argensola byłby poczytywał za hańbę wyjść stamtąd z pustemi rękoma i w braku pieniędzy unosił koszyk butelek z bogatej piwnicy Desnoyers'a.
Codzień z rana donja Luiza chodziła do Świętego Honoriusza d'Eylau, ażeby pomodlić się za syna. Uważała ten kościół za coś własnego. Była to gościnna wysepka na niezbadanym oceanie Paryża. Zamieniała dyskretne ukłony z pobożnemi mieszkańcami dzielnicy, pochodzącymi z różnych republik Nowego świata. Wydawało się jej, że jest bliżej Boga i świętych, słysząc rozmowy w swoim ojczystym języku. A przytem był to, jakby rodzaj salonu, przez który przepływały ważniejsze wydarzenia życia Południowo Amerykańskiej kolonji. Raz był to ślub z kwiatami, muzyką i śpiewami. Ona, mając Cziczi przy swoim boku witała się z osobami znajomymi, składając potem życzenia nowożeńcom. Kiedy indziej znowu był pogrzeb ex prezydenta Republiki, lub jakiej innej zamorskiej osobistości, kończącej w Paryżu swój niespokojny żywot. Biedny prezydent!... biedny Generał!... Donja Luiza pamiętała zmarłego. Widywała go w tym kościele słuchającego pobożnie mszy świętej i oburzała się na złe języki, które w rodzaju pogrzebowej mowy wypominały rozstrzeliwania i likwidacje banków tam w kraju za jego rządów... Człowiek tak dobry i tak religijny!.. Niech Bóg go ma w swojej opiece. I wyszedłszy na plac spoglądała roztkliwionemi oczyma na wytwornych jeźdźców i amazonki, spieszące do Lasku, na zbytkowne automobile, na osłonieczniony ranek, na całą tę uśmiechniętą świeżość wczesnych godzin dnia, mówiąc sobie, że jednak życie było piękną rzeczą.
A następnie jej wzrok przepełniony wdzięcznością za owo życie spoczywał na pomniku pośrodku placu, tak uskrzydlonym, jak gdyby miał ulecieć w powietrze. Wiktor Hugo!... Dostatecznem jej było słyszeć to nazwisko w ustach syna, by spoglądała z zajęciem na jego posąg. Jedno co wiedziała o tym poecie, to było to, że umarł. Tego była pewna. Ale wyobrażała sobie, że gdyby żył, byłby wielkim przyjacielem Julka, zważywszy jak często jej syn powtarzał jego nazwisko.
Ach! ten jej syn!... Wszystkie jej myśli, dążenia, nadzieje ześrodkowywały się w nim i jej nieubłaganym mężu. Tak pragnęła, żeby się ci dwaj porozumieli i zakończyli walkę, której ona jedna była ofiarą. Czyż Bóg nie uczyni cudu? I jak chory, który zmienia lecznicę w poszukiwaniu zdrowia, zaczynała, porzuciwszy kościół świętego Honorjusza, uczęszczać do Hiszpańskiej Kaplicy na Avenue Fridland. Tu również czuła się jak wśród swoich. Pomiędzy Amerykankami Południa, smukłemi i wytwornemi, jak gdyby je zdjęto żywcem z ryciny jakiegoś tygodnika mód, oczy jej wypatrywały z uwielbieniem owe panie tak elegancko wystrojone, w teatralnych mantylach i staroświeckich klejnotach. Spotykając się w przedsionku kościelnym, panie te rozmawiały donośnymi głosami, wyraziście gestykulując i energicznie skracając wyrazy. Córka Madariagi ośmielała się witać je ukłonami, a gdy jej oddawały ukłon, doznawała uczucia zadowolenia, dzięki któremu zapominała chwilowo o swoich zmartwieniach. Należały one do tych rodzin, które czcił jej ojciec, sam nie wiedząc dlaczego; pochodziły z kraju, który po tamtej stronie morza nazywały „matką ojczyzną“ wszystkie Jaśnie Wielmożne, Jaśnie Oświecone, dla donji Luizy i spokrewnione z królami. Ona, biedaczka, nie wiedziała, czy ma im podać rękę, czy przyklęknąć na jedno kolano, jak to wedle jej mętnych wiadokości było przyjęte na Dworach. Wprędce jednak przypomniała sobie swoje troski i szła dalej polecać się Bogu. Ach! oby raczył przypomnieć sobie o niej... Niech by nie zapomniał o jej synu!
Natomiast przypomniała sobie o nim sława, wyciągając do niego swe świetlane ramiona. Wkrótce otoczyły go zaszczyty i powaby wielkości. Sława zjawia się czasem niespodzianie dziwnie krętemi i nieznanemi drogami. Ani malowanie dusz, ani awanturnicze życie pełne kosztownych miłostek i zawikłanych pojedynków nie zdobyły rozgłosu młodemu Desnoyers'owi. Sława chwyciła go za nogi.
Nowa rozrywka zjawiła się z za morza dla uszczęśliwienia śmiertelnych. Ludzie zapytywali się wzajemnie po salonach tajemniczym tonem uświadomionych, którzy pragną się rozpoznać:
— Czy umie pan lub pani tangować?
Tango owładnęło światem. Był to bohaterski hymn ludzkości, która ześrodkowała raptem swoje dążenia w harmonijnem kołysaniu się bioder, zastępując intelligencję zwinnością nóg. Bezładna i monotonna muzyka, z afrykańskich natchnień płynąca zadawalniała artystyczne ideały społeczeństwa, które nie potrzebowało niczego więcej. Świat tańczył... tańczył... tańczył... Taniec murzynów z Kuby, wprowadzony do Ameryki Południowej przez marynarzy, wiozących cargo do Antylli zdobył cały świat w niespełna kilka miesięcy, tocząc się zwycięsko jak kula od narodu do narodu na podobieństwo Marsyljanki. Przeniknął najbardziej ceremonialne Dwory, kusząc tradycje pruderji i etykiety, niby pieśń rewolucyjna; pieśń rewolucji lekkomyślności.
Juljan Desnoyers, ujrzawszy ten taniec swego chłopięctwa wszechwładnym i triumfującym w samem sercu Paryża, oddał mu się z ufnością, jaką budzi stara kochanka. Gdyby kto był powiedział wtedy, gdy jako student uczęszczał na najsromotniejsze bale w Buenos Ayres, nad któremi czuwała policja, że zakłada podwaliny przyszłej swojej sławy!
Od piątej do siódmej setki oczu śledziły za nim z zachwytem w salonach na Polach Elizejskich, gdzie filiżanka herbaty kosztowała pięć franków z prawem uczestniczenia w uświęconym tańcu.
— Ma linję — mówiły o nim panie, podziwiając jego smukłą postać średniego wzrostu i o silnie rozwiniętych muskułach. A on, w obcisłym, wzdętym na piersiach żakiecie, w lakierowanych ciżemkach na wysokich obcasach, obciskających jego kobieco drobną stopę, tańczył poważny, skupiony, milczący, jak matematyk rozwiązujący zawiłe zadania, podczas gdy błękitnawe światełka ślizgały się po jego lśniących, ugładzonych po obu stronach czaszki włosach.
Kobiety przedstawiały mu się same ze słodką nadzieją, że przyjaciółki zazdrościć im będą, widząc je w objęciach mistrza. Zaproszenia sypały się jak grad. Najniedostępniejsze salony otwierały się przed nim. Co wieczór zyskiwał przyjaciół tuzinami. Moda sprowadziła profesorów z tamtej strony morza, koleżków z przedmieścia Buenos Ayres dumnych i zmięszanych, że ich oklaskiwano na równi ze sławnym tenorem lub konferensistą. Ale nad tymi tancerzami źle wychowanymi i którzy kazali sobie płacić, triumfował Juljan Desnoyers. Kobiety opowiadały sobie cuda o jego miłosnych przygodach.
— Zabijasz się — mówił Argensola. — Tańczysz za wiele.
Sława przyjaciela stała się dla niego źródłem udręczeń. Spokojne posiedzenia z książką w ręku przy kominku ulegały teraz bezustannym przerwom. Niepodobieństwem było przeczytać więcej, niż jeden rozdział. Sławny człowiek wypędzał go wciąż na ulicę.
— Nowa lekcja — mówił sobie pieczeniarz.
A gdy znalazł się kiedy sam, wizyty, wszystko kobiece, jedne natarczywe i wścibskie; inne melancholijne i gotowe do wszelkich ofiar mąciły mu jego umysłowe rozrywki. Jedna zwłaszcza stała się wprost postrachem pracowni swojem natręctwem. Była to Północna Amerykanka nieokreślonego wieku, coś pomiędzy trzydziestu dwoma a piędziesięciu dziewięcioma laty, zawsze w krótkich sukienkach, które przy siadaniu unosiły się w górę niedyskretnie, jak gdyby poruszane sprężyną. Kilka balów przetańczonych z Desnoyersem i jedna bytność na ulicy de la Pompe przedstawiały dla niej nabyte święte prawa i upędzała się za mistrzem z rozpaczą opuszczonej wyznawczyni. Juljan czmychnął, dowiedziawszy się, że ta piękność o młodzieńczym wyglądzie z tyłu miała dwoje wnucząt.
Master Desnoyers wyszedł — powtarzał nieodmiennie Argensola, otwierając jej drzwi. A babcia, zalewała się łzami, przechodząc następnie do pogróżek. Chciała popełnić samobójstwo, tu, na miejscu, aby jej trup przeraził te inne kobiety, które przychodziły wydzierać jej to, co uważała za swoją własność. Teraz Argensola wyprawiał z kolei towarzysza, kiedy chciał pozostać sam.
— Zdaje mi się, że Yankeska przyjdzie — mówił obojętnie.
I wielki człowiek dawał nura, bardzo często służebnemi schodami.
W owym czasie zaczął wykłuwać się najważniejszy wypadek jego życia. Rodzina Desnoyers’ów miała połączyć się z rodziną senatora Latour. Réné, jedyny jego syn, obudził wreszcie w Cziczi pewne zajęcie, które prawie było miłością. Dygnitarz zapragnął dla swego potomka owych bezgranicznych pól, niezliczonych stad, których opis wzruszał go jak cudowna bajka. Był wdowcem, ale lubił urządzać w swoim domu przyjęcia i uczty. Każda nowa znakomitość poddawała mu natychmiast myśl zaproszenia jej na lunch. Nie było w Paryżu przejezdnej sławy, podbiegunowego podróżnika lub śpiewaka, którego senator Latour nie pokazałby w swojej jadalni zgromadzonym w tym celu biesiadnikom. Młody Desnoyers, o którego istnieniu dotychczas zaledwie wiedział — wzbudził w nim nagłą sympatję. Senator był człowiekiem współczesnym i nie gatunkował rozgłosu. — Dość mu było, żeby jakieś nazwisko znalazło się na ustach wszystkich, a przyjmował je z zapałem. Przedstawiając swym gościom Juljana, gdy ten zjawił się na bardzo solenne zaproszenie, omal go nie nazywał z dumą „Kochanym mistrzem“. Tango pochłonęło wszystkie umysły, stało się przedmiotem wszystkich rozmów. Nawet Akademja zainteresowała się niem, aby wykazać uczenie, że młodzież starożytnych Aten oddawała się podobnej rozrywce. A senator Latour marzył przez całe życie o republice Ateńskiej dla swego kraju.
Młody Desnoyers poznał na tych zebraniach państwo Laurier. On był inżynierem, posiadającym fabrykę automobilów w okolicach Paryża. Był to mężczyzna trzydziesto pięcio letni, trochę ociężały, małomówny, który wodził dokoła siebie powolnem spojrzeniem, jak gdyby chciał przeniknąć do głębi ludzi i rzeczy. Pani Laurier była młodszą o dziesięć lat od swego męża i tworzyła z nim krzyczące przeciwieństwo. Lekkomyślna, elegancka, pusta, kochała życie dla przyjemności i uciech, jakie jej ono mogło dostarczyć. Przyjmowała z uśmiechniętą obojętnością milczące i poważne uwielbienie swego małżonka. Nie mogła uczynić mniej dla człowieka jego zalet. Prócz tego, wniosła mu w posagu trzykroćstotysięcy franków, który to kapitał posłużył inżynierowi do rozszerzenia jego przedsiębiorstwa. Senator pośredniczył w zawarciu tej małżeńskiej spółki. Laurier interesował go, jako syn przyjaciela jego młodości.
Obecność Juljana stała się dla Margarity Laurier promieniem słońca w nudnym salonie Latoura. Uprawiała ona namiętnie modny taniec, uczęszczając na „herbatki z tangiem“, gdzie królował Desnoyers, Ujrzeć się nagle u boku tego sławnego i zajmującego człowieka, którego wydzierały sobie kobiety!... co za szczęście. Aby jej nie wziął za jedną z tych burżujek, jakie bywały na zabawach u Senatora Laurier zaczęła opowiadać Juljanowi o swoich krawcowych i modystkach, wszystko z ulicy de la Paix, dowodząc z powagą, że szanująca się kobieta nie może wyjść na ulicę w kostjumie tańszym niż osiemset franków, w kapelusza poniżej tysiąca. Przedmiot podziwu przed kilku laty był teraz szkaradną pospolitością.
Ta wiadomość stała się powodem, że mistrz bardzo gorliwie zaczął tańczyć na balach z „małą Laurier“ jak ją nazywały przyjaciółki pomimo jej dobrego wzrostu — wśród spojrzeń zawistnych i wezbranych zazdrością. Jaki tryumf dla żony zwykłego inżyniera, która jeździła na wszystkie zebrania w automobilu swojej matki!... Zrazu pociągnął ku niej Juljana urok niewieści. Wydawała mu się podobną do tych wszystkich, które omdlewały w jego objęciach, zgodnie z zawikłanym rytmem tańca. Potem przekonał się, że jest inną. Opór jaki mu stawiła po pierwszych słownych poufałościach podniecał jego żądzę. Prawdę rzekłszy, nie miał nigdy do czynienia z kobietą jej sfery. Te, które znał w epoce towarzyskich pierwocin, były to gwiazdy nocnych restauracji, w rezultacie każące sobie płacić. Teraz sława wiodła w jego objęcia damy wysokiego stanowiska, ale z przeszłością bardzo mętną, chciwe nowych wrażeń i nadzwyczaj dojrzałe. Ta śliczna Paryżanka, która szła ku niemu sama, a w chwili oddania się cofała się z nagłymi objawami wstydliwości, była czemś nadzwyczajnem.
Salony tanga poniosły wielką stratę. Desnoyers ukazywał się na nich coraz rzadziej, przekazując twą sławę zawodowcom. Mijały tygodnie całe, a wielbicielki nie mogły podziwiać od piątej do siódmej jego kruczych kędziorów i jego drobnych stóp w nieskazitelnych lakierkach, migających w rzęsistem oświetleniu pod takt wdzięcznych poruszeń. Margarita Laurier znikła również z tych przybytków tańca. Stosunki pomiędzy tym dwojgiem ukształtowały się na wzór tego, co ona wyczytała w tkliwych romansach, rozwijających się na tle paryskiego życia. Margarita szła na schadzkę z Juljanem, drżąc z obawy, żeby jej nie poznano, wybierając jak najciemniejsze suknie, z twarzą osłoniętą gęstą woalką „woalką wiarołomstwa“ jak mawiały jej przyjaciółki. Naznaczali sobie spotkania na mniej uczęszczanych skwerach przedmieścia, zmieniając miejsca jak płochliwe ptaki, które za najlżejszym szelestem zrywają się i odlatują daleko. Czasem schodzili się w Buttes Chaumont; kiedy indziej w ogrodach lewego brzegu Sekwany jak w Luksemburgu a nawet w odległym parku Montsouris. Ona przeżywała męki trwogi na myśl, że mąż mógłby ją wyśledzić, podczas gdy pracowity inżynier tkwił w swojej fabryce zgoła po za obrębem rzeczywistości. Jej wystraszony wygląd, jej nadmierne ostrożności, by prześlizgiwać się niepostrzeżenie ściągnęły wreszcie uwagę przechodniów.
Juljana niecierpliwiła ta miłość wędrowna, bez żadnych rezultatów, prócz kilku ukradkowych pocałunków. Ale umilkł wreszcie, zwyciężony błagalnemi słowami Margarity. Nie chciała być „jego“ jak tyle innych, potrzebowała przekonać się, że miłość ta będzie trwać wiecznie. To był jej pierwszy upadek i pragnęła, aby był ostatni. Ach! Jej nieskazitelna dotychczas opinja! Strach przed tem, co mogą powiedzieć ludzie... I oboje cofnęli się w przeszłość wiośnianej młodości; kochali się ufną i naiwną miłością piętnastu lat, nieznaną im dotychczas. Juljan wprost z dzieciństwa wpadł w rozkosze wyuzdania, jednym haustem połknąwszy wszystkie uświadomienia życiowe. Ona chciała wyjść za mąż, jak przeważnie chcą inne panny, żeby zdobyć stanowisko i swobodę mężatki; zaś względem swego męża czuła jedynie jakąś nieokreśloną wdzięczność.
— Kończymy na tem, od czego zaczynają inni — mówił Desnoyers. Miłość ich przybrała wszelkie kształty miłości głębokiej, wierzącej i pospolitej. Rozczulali się z sentymentalizmem romansu przy uścisku ręki lub zamianie pocałunku na ogrodowej ławce o szarej godzinie. On przechowywał pukiel włosów Margarity, aczkolwiek wątpił w jego autentyczność podejrzewając mętnie, że mógł być również jednym z dodatków, jakie narzucała moda. Ona opuszczała głowę na jego ramię, tuliła się do niego, jakgdyby zdając się na jego łaskę i niełaskę, ale zawsze na otwartem powietrzu. Ile razy Juljan próbował większych poufałości w głębi karety, bogdanka odpychała go silnie. Szczególna dwulicowość cechowała jej postępki. Codzień z rana budziła się przygotowana do ostatecznego ustępstwa. Ale skoro tylko ujrzała go przy sobie, wnet pojawiała się „la petite bourgeoise“, dbając o swoje dobre imię i wierna matczynym przestrogom.
Pewnego dnia zgodziła się zwiedzić jego pracownię z tą ciekawością, jaką budzi miejsce, gdzie mieszka ukochana istota.
— Przysięgnij, że mnie uszanujesz.
On był skory do przysiąg i uroczyście zobowiązał się do wszystkiego, czego żądała Margarita... I od tego dnia nie błąkali się już po ogrodach, wydani na pastwę zimowych wichrów... Przebywali stale w pracowni i Argensola musiał zmienić tryb życia, szukając kominka u jakiegoś „zaprzyjaźnionego“ malarza, by tam oddawać się czytaniu.
Taki stan rzeczy trwał miesiące całe. Nie dowiedzieli się nigdy, jaka tajemnicza moc zburzyła ich spokojne szczęście. Może była to jedna z przyjaciółek, która, odgadłszy co się święci, dała znać mężowi za pomocą anonimu; może zdradziła się nieopatrznie ona sama; przez swe niepojęte wybuchy wesołości, przez późne powroty do domu, kiedy obiad był już na stole, przez nagły wstręt, jaki okazywała inżynierowi w chwilach małżeńskiego zbliżenia, aby pozostać wierną wspomnieniu tamtego... Podział z towarzyszem legalnym i ukochanym człowiekiem był czemś, czego nie mogła znieść jej prostolinijna i namiętna natura.
Pewnego dnia, gdy śpieszyła ulicą de la Pompe, spoglądając wciąż na zegarek i drżąc z niecierpliwości, że nie może spotkać nigdzie automobilu lub bodaj zwykłej dorożki, zastąpił jej drogę jakiś mężczyzna. To był Laurier! Jeszcze teraz strach ją ogarniał, gdy przypomniała sobie tę tragiczną godzinę. Przez chwilę zdawało jej się, że ją zabije. Ludzie spokojni, bojaźliwi i potulni bywają straszni w przystępach gniewu. Z tą samą cierpliwością, z jaką rozwiązywał zagadnienia swego zawodu, studjował ją całemi dniami w taki sposób, że nie mogła odgadnąć tej czujności na jego nieruchomej twarzy. A potem śledził jej kroki, ażeby przekonać się o swojem nieszczęściu.
Margarita nie wyobrażała go sobie nigdy tak gwałtownym i ordynarnym w przystępie uniesienia. Sądziła, że przyjmie fakt dokonany chłodno, z lekkim odcieniem filozoficznej ironji, jak to czynią ludzie prawdziwie dystyngowani, jak to czynili mężowie wielu jej przyjaciółek. Ale biedny inżynier, który poza swoją pracą, widział tylko żonę, kochając ją i uwielbiając jak kobietę i jako istotę wyższą i delikatną, uosobienie wszystkich wdzięków i wytworności nie umiał pogodzić się z losem, ale krzyczał i groził bez upamiętania, wskutek czego skandal stał się ogólnie wiadomy. Senator zgryzł się srodze, dowiedziawszy się, że to w jego domu nastąpiło poznanie się winowajców. Ale gniew jego zwrócił się przeciwko mężowi. Jaki brak umiejętności życia! Kobiety są kobietami i wszystko da się załagodzić. Ale po nietaktach tego narwańca stało się to niemożliwem i trzeba było przeprowadzić rozwód.
Stary Desnoyers wpadł w gniew, dowiedziawszy się o ostatniej przygodzie syna. Lubił bardzo inżyniera. Instyktowna nić przyjaźni, istniejąca pomiędzy ludźmi pracy, cierpliwymi i milczącymi pociągała ich ku sobie. Na zebraniach u senatora, Desnoyers wypytywał Laurier'a jak idą jego interesa, troszcząc się o rozwój tej fabryki, o której tamten mówił z czułością ojca. Doszło do tego, że ów miljoner, uważany powszechnie za skąpca ofiarował się inżynierowi z bezinteresowną pomocą, gdyby mu przypadło rozszerzyć zakres swej działalności. I oto temu zacnemu człowiekowi ukradł szczęście jego własny syn, bezużyteczny próżniak!...
Laurier w pierwszych chwilach mówił o pojedynku. Jego gniew był wściekłością roboczego konia, który zrywa uprząż, jeży sierść i w przystępie szaleństwa wierzga i zabija. Ojciec oburzył się na to. Tegoby tylko brakowało! Juljan najlepszą część życia poświęcił władaniu bronią.
— Zabije go! — mówił stary Desnoyers do senatora — Jestem pewny, że go zabije. To jest logika życia... Niepotrzebny uśmierca zawsze tego, kto się może przydać na coś.
Ale do żadnej śmierci, nie doszło. Ojciec Rzeczypospolitej umiał podziałać na jednych i drugich, z taką samą zręcznością, jaką rozwijał w kuluarach senatu, gdy wybuchł jakiś ministerjalny kryzys. Skandal przycichł. Margarita przeniosła się do matki i rozpoczęto kroki rozwodowe.
Bywało, że, gdy zegar wskazywał siódmą, ona mawiała ze smutkiem wśród miłosnych wynurzeń:
— Odejść... mam odejść... kiedy to jest mój prawdziwy dom! Ach! czemu nie jesteśmy małżeństwem.
A on, któremu w duszy zakwitł teraz cały ogród cnót mieszczańskich, dotychczas nieznanych, powtarzał z przekonaniem:
— To prawda! czemu nie jesteśmy małżeństwem.

Pragnienia ich mogły się teraz urzeczywistnić. Mąż ułatwił im ten krok swem niespodziewanem wmięszaniem się w tę sprawę. I młody Desnoyers pojechał do Ameryki, by zebrać pieniądze i ożenić się z Margaritą.


IV

KUZYN Z BERLINA

Pracownia Juljana znajdowała się na najwyższem piętrze nad ulicą. Winda i schody frontowe kończyły się przed jego drzwiami. W tyle dwa małe mieszkanka wychodziły na wewnętrzny dziedziniec i jako jedyny sposób komunikacji miały służbowe schody, prowadzące aż na strych.
Pod nieobecność Juljana, Argensola, który pozostał w pracowni, zawiązał znajomość z sąsiadem z tego samego piętra. Większe z obu mieszkanek pozostawało w ciągu dnia puste. Właściciele jego wracali dopiero wieczorem po obiedzie w restauracji. Było to małżeństwo urzędnicze, przebywające w domu jedynie w dnie świąteczne. Mąż rosły, o wyglądzie wojskowym pełnił obowiązki inspektora w jakim wielkim magazynie. Niegdyś służył w armji w Afryce, był dekorowany i posiadał stopień podporucznika rezerwy. Ona była pulchną nieco anemiczną blondynką, o jasnych oczach i sentymentalnym układzie. W dnie świąteczne trawiła godziny całe przed pianinem, wywołując swe wspomnienia muzyczne, zawsze te same. Kiedy indziej widywał ją Argensola przez wewnętrzne okno, krzątającą się w kuchni przy pomocy męża, podczas gdy oboje, śmiejąc się ze swoich niezgrabności i niedoświadczenia, przygotowywali niedzielny obiad.
Odźwierna miała tę kobietę za Niemkę, ale ona twierdziła zawsze, że jest Szwajcarką. Zajmowała posadę kasjerki w magazynie, nie w tym jednak, w którym pracował jej mąż. Rano wychodzili razem i rozchodzili się na placu Gwiazdy, każde w innym kierunku. O siódmej wieczorem witali się pocałunkiem na ulicy, jak dwoje kochanków, którzy spotykają się poraz pierwszy i po obiedzie wracali do swego gniazdka przy ulicy de la Pompe. Napróżno Argensola próbował zawiązać z nimi bliższą znajomość. Odpowiadali na jego powitania z lodowatą grzecznością, żyjąc wyłącznie dla siebie.
Drugie mieszkanie, złożone z dwóch pokojów, zajmował pojedyńczy lokator. Był on Rosjaninem lub Polakiem, wracał prawie zawsze obładowany książkami, godziny całe spędzał na pisaniu przy podwórzowem oknie. Argensoli wydał się od pierwszego wejrzenia tajemniczą osobistością, jakby wyjętą z powieści. Zaciekawiał go egzotyczny wygląd Czernowa: jego nastroszona broda i rozwichrzona czupryna, tudzież okulary na nosie jakby rozpłaszczonym uderzeniem pięści. Niby nimb niewidzialny otaczała go zawsze pewna woń, będąca mieszaniną taniego wina i wyziewów znoszonej odzieży. Argensola widywał go poprzez tylne drzwi.
— Aha! przyjaciel Czernow wraca!
I wychodził na schody wnętrzne, aby pogawędzić z sąsiadem. Ten długo mu bronił wstępu do swojej siedziby. Wskutek tego Hiszpan posądzał go, że się oddaje alchemji i innym tajemniczym czynnościom. Ale gdy wreszcie mógł wejść, zobaczył książki; moc książek rozrzuconych po podłodze, zalegających stosami stoły, kąty, walających się po okulawionych krzesłach i po łóżku, które zrzadka bywało prześciełane, kiedy jego właściciel, przerażony wzrastającą zachłannością kurzu i pajęczyn, zmuszony był wezwać pomocy przyjaciółki odźwiernej.
Argensola przekonał się wreszcie, że nie było nic tajemniczego w życiu tego człowieka. To, co pisywał przy oknie, to były tłumaczenia; jedne wykonywane na zamówienie; inne dobrowolnie dla dzienników socjalistycznych. Jedyną zdumiewającą w nim rzeczą była wielość języków, jakiemi władał.
Zna wszystkie —- powiedział Argensola młodemu Desnoyers'owi, opisując mu tego sąsiada. — Dość mu usłyszeć jakiś nowy, by przyswoić go sobie w ciągu kilku dni Posiada klucz, tajemnicę języków żywych i umarłych. Mówi po Hiszpańsku jak my, a nigdy nie był w kraju gdzie się ludzie porozumiewają tym językiem.
Wrażenie tajemniczości ogarniało na nowo Argensolę, gdy odczytywał tytuły piętrzących się u Czernowa tomów. Były to po większej części książki stare, wiele z pomiędzy nich w zupełnie niezrozumiałych dla Argensoli językach, skupywane po nizkich cenach w księgarniach „okazyjnych“ i w skrzynkach bukinistów, mieszczących się na parapetach Sekwany. Tylko taki człowiek, który posiadał „klucz języków“ mógł nabywać podobne tomiska. Jakaś atmosfera mistyczna, nadludzkich wtajemniczeń, dociekań nietkniętych przez wieki zdawała się unosić nad tymi stosami murszejących szpargałów. A wśród nich ukazywały się zgoła inne: w czerwonych, płomiennych okładkach, broszury propagandy socjalistycznej, we wszystkich Europejskich językach oraz dzienniki, istne zatrzęsienie dzienników o tytułach, trącących rewolucją.
Czernow nie lubił widocznie rozmów i wizyt. Uśmiechał się zagadkowo poprzez swą żółtą brodę, i mruczał coś nie wyraźnie, aby co prędzej pozbyć się natręta. Ale Argensola posiadał sposób ugłaskania tego północnego niedźwiedzia. Dość mu było przymrużyć oko z wymownem:
— Idziemy?
I obaj zasiadali na sofie u Juljana lub w kuchni, należącej do pracowni, przed butelką pochodzenia z Avenue Victor Hugo. Cenne wina don Marcelego rozwiązywały trochę język Rosjanina. Ale i przy tej pomocy Argensola niewiele co wiedział o życiu nowego przyjaciela. Czasem ten napomykał coś o Jaures'ie i innych socjalistycznych mówcach. Innym razem znów wspominał Syberję, nadmieniając, że przebył tam sporo czasu, Ale nie lubił mówić o tym dalekim kraju, wbrew własnej woli zwiedzonym. Uśmiechał się skromnie, unikając bliższych wyjaśnień.
Nazajutrz rano po przyjeździe Juljana Desnoyers‘a, Argensola rozmawiał z Czernowem na przęśle tylnych schodów, gdy ozwał się dzwonek u drzwi pracowni, wychodzące na frontowe schody. Także w porę! Rosjanin, który znał postępowych polityków, zdawał mu właśnie sprawę z zabiegów Jauresa, przedsięwziętych w celu utrzymania pokoju. Było jeszcze wielu takich, którzy żywili takie nadzieje. I Czernow mówił o tych złudzeniach z właściwym mu uśmiechem sfinksa... Miał swoje powody, żeby wątpić. Ale dzwonek zadźwięczał ponownie i Hiszpan pobiegł otworzyć, porzucając nowego przyjaciela.
Jakiś pan życzył sobie zobaczyć się z Juljanem. Mówił po francusku poprawnie, ale akcent jego był jakby objawieniem dla Argensoli. Wszedłszy do sypialni, by zbudzić towarzysza, który właśnie wstawał, rzekł z całą pewnością:
To twój kuzyn z Berlina przychodzi się pożegnać. Nie może być kto inny.
Trzej mężczyźni zeszli się w pracowni. Desnoyers przedstawił Hiszpana, aby nowo przybyły nie pomylił się co do jego położenia towarzyskiego.
Słyszałem o nim. Pan jest Argensolą; wielce uzdolnionym młodzieńcem.
I doktór Juljusz von Hartrott powiedział to z zarozumiałością człowieka, który wie wszystko i chce sprawić przyjemność komuś niższemu, użyczając mu jałmużny swojej uwagi.
Dwaj kuzyni spoglądali na siebie z ciekawością i pewnem uprzedzeniem. Łączyło ich blizkie pokrewieństwo, ale znali się mało i odgadywali wzajemnie wielką rozbieżność swoich pojęć i upodobań.
Argensola ze swojej strony, przypatrując się temu mędrcowi, dostrzegł w nim pewne cechy oficera, przebranego po cywilnemu. Widocznem było, że chce naśladować wojskowych, gdy od czasu do czasu odłożą zwykłą marynarkę lub frak; które to naśladownictwo właściwe jest każdemu niemieckiemu mieszczuchowi, a wypływa stąd, że każdy z nich pragnie, aby go poczytywano za należącego do najlepszych sfer. Spodnie kuzyna z Berlina były wązkie, jak gdyby przeznaczone do wpuszczania ich w buty do konnej jazdy. Żakiet o dwóch rzędach guzików obcisły w pasie, ze sztywnymi wyłogami i sutemi połami przypominał wojskową kurtkę. Rudawe wąsy na silnie rozrośniętej szczęce i włosy ostrzyżone na jeża uzupełniały ten rzekomo marsowy wygląd. Ale oczy, oczy książkowego mola o matowych źrenicach, wielkie, wypukłe i krótkowzroczne kryły się za okularami o grubych szkłach, dając mu pozór człowieka miłującego spokój.
Młody Desnoyers wiedział o nim, że był profesorem nadzwyczajnym w Uniwersytecie, że ogłosił drukiem kilka tomów grubych i ciężkich jak cegły i że był współpracownikiem jakiegoś „Seminarjum Historycznego“, które to stowarzyszenie zajmowało się odnajdywaniem dokumentów pod kierunkiem jakiegoś sławnego historyka. W jednej klapie tkwiła mu wstążeczka cudzoziemskiego orderu.
Szacunkowi Juljana dla mędrca rodziny towarzyszyło pewne lekceważenie. I on i jego siostra Cziczi czuli od dzieciństwa instynktowną niechęć do kuzynów z Berlina. Drażniło go też, że ojciec stawiał mu zawsze jako przykład, godny naśladowania, tego pedanta, który znał życie jedynie z książek, i swoje własne tracił na studjowaniu ludzi minionych epok, aby wyciągnąć stąd wnioski, zgodne z jego pojęciami Niemca. Juljan był bardzo pochopnym do zachwytów i odnosił się z wielką czcią do wszystkich pisarzy, których „treść“ opowiadał mu Argensola, ale nie umiał jakoś uznać umysłowej wielkości znakomitego kuzynka.
Podczas pobytu w Berlinie pewne trywjalne wyrażenie niemieckie posłużyło mu, aby go określić. Książki drobiazgowych i ciężkich dociekań ukazywały się tuzinami miesięcznie. Nie było profesora, któryby na podstawie prostego szczegółu nie zbudował olbrzymiego tomu, pisanego w sposób ciężki i mglisty. A ludzie przy ocenie tych autorów krótkowzrocznych, niezdolnych do stworzenia prawdziwie bystrej syntezy nazywali ich Sitzfleisch haben (mających dużo mięsa w pośladkach), czyniąc aluzję do ich sedeateryjnych ślęczeń, jakich owocem były ich dzieła. To też dla Juljana kuzyn jego był: Sitzfleisch haben’em.
Doktór von Hartrott, tłumacząc powód swych odwiedzin, mówił po hiszpańsku. Posługiwał się tym językiem, jako używanym wyłącznie w jego rodzinie za czasów jego dzieciństwa, a jednocześnie przez ostrożność; rozglądał się bowiem wciąż dokoła, jakby w obawie, żeby go kto nie usłyszał. Przyszedł pożegnać się z Juljanem. Matka mówiła mu o jego powrocie i nie chciał odjechać, nie pożegnawszy go. Opuszczał Paryż za kilka godzin; okoliczności zmuszały do tego.
— Więc ty wierzysz w wojnę? — zapytał Desnoyers.
— Wojna wybuchnie lada dzień. Jest nieunikniona. To rzecz konieczna dla dobra ludzkości.
Nastąpiło milczenie. Juljan i Argensola patrzyli ze zdumieniem na tego człowieka o wyglądzie spokojnym, który przemawiał z wojenną zadzierzystością. Odgadli obaj, że doktór przyszedł znaglony potrzebą podzielenia się z kimś swemi poglądami i zapałem. A jednocześnie zapewne pragnął wiedzieć, co też oni myślą i wiedzą, jako odbicie nastrojów paryskiej publiczności.
— Ty nie jesteś Francuzem — dodał, zwracając się do kuzyna — urodziłeś się w Argentynie i przed tobą można mówić prawdę.
— A ty, nie urodziłeś się tam? — zapytał Juljan z uśmiechem.
Doktór uczynił ruch przeczący, jak gdyby usłyszał coś ubliżającego.
— Nie, ja jestem Niemcem. Bez względu na to, gdzie się kto z nas urodził, należy zawsze do matki Germanji.
Poczem, zwracając się do Argensoli, ciągnął dalej:
— Pan jest również cudzoziemcem. Pochodzi ze szlachetnej Hiszpanji, która zawdzięcza nam, Niemcom to, co ma najlepszego: kult honoru i rycerskiego ducha.
Hiszpan chciał zaprzeczyć, ale mędrzec nie dopuścił, dodając tonem doktorskim:
— Wyście byli nędznymi celtami, żyjącymi w ucisku jako rasa niższa, i jako mieszkańcy latinizmu Romy, co było najsmutniejsze w waszem położeniu. Na szczęście dla nich zawojowali ich Gotowie i inne narody, narody naszej rasy i wszczepiły w nich poczucie osobistej godności. Nie zapomnij pan, młodzieńcze, że Wandalowie byli przodkami dzisiejszych Prusaków.
Argensola chciał znowu przemówić, ale przyjaciel dał mu znak, aby nie przerywał profesorowi. Ten, jakby zapomniał o poprzedniej wstrzemięźliwości, rozgrzewając się własnemi słowami.
— Będziemy świadkami wielkich wydarzeń — ciągnął dalej. — Szczęśliwi, którzy urodzili się w obecnej epoce, najciekawszej w całej historji. Ludzkość zmienia w tej chwili kierunek bytu. Teraz zaczyna się prawdziwa cywilizacja.
Blizka wojna miała, podług niego, trwać tak krótko, jak żadna dotąd. Niemcy przygotowały się do spełnienia stanowczego czynu, tak, aby życie ekonomiczne świata nie doznało długiej przerwy. Miesiąc wystarczy im dla zmiażdżenia Francji, najstraszliwszej przeciwniczki z pomiędzy wszystkich. A potem pójdą na Rosję, która powolna w swych ruchach nie będzie mogła stawić natychmiastowego oporu. Wkońcu pogromią dumną Anglię, umiejscowiając ją na jej archipelagu, by nie tamowała swą przewagą rozwoju Niemiec. Wszystkie te ciosy i zwycięstwa dokonają się w ciągu lata. Spadające liście przyszłej jesieni złożą pokłon ostatecznemu triumfowi Germanji.
I doktór Juliusz z całą pewnością profesora, przemawiającego z katedry, który nie zwykł liczyć się z jakimś protestem słuchaczy, jął tłumaczyć wyższość rasy. Ludzie rozpadają się na dwie grupy, stosownie do budowy czaszki długiej lub krótkiej. Inny naukowy podział stosuje się do koloru włosów; jasnych lub czarnych. Dolikocefaliści (długoczaszkowi) przedstawiają czystość rasy, wyższość umysłową. Brachicefaliści (krótko czaszkowi), są to mieszańcy ze wszystkiemi cechami zwyrodnienia. Germanin dolikocefalista w najwyższym stopniu jest jedynym dziedzicem pierwotnych Arjów. Wszystkie inne narody, zwłaszcza południowo Europejskie, tak zwane „łacińskie“, należą do ludzkości zwyrodniałej.
Hiszpan nie mógł pohamować się dłużej. Ależ, wszystkie te teorje rasowości są to przeżytki, w które nie wierzy już żaden średnio oświecony człowiek. Jeżeli nie istnieje żaden naród całkowicie czysty, to dlatego, że wszystkie mają w swojej krwi tysiące pierwiastków mieszanych, będących wynikiem tylu historycznych przewrotów! Wielu Niemców przedstawia te same cechy etniczne, które profesor przypisuje rasom niższym.
— Jest w tem odrobina prawdy — rzekł Hartrott. Ale, aczkolwiek rasa germańska nie jest czysta, jest wszakże najmniej skażoną ze wszystkich i do niej należy władza nad światem.
Głos jego nabrał ironicznych i ucinkowych oddźwięków, gdy mówił o Celtach, zaludniających ziemie Południa. Opóźnili rozwój ludzkości, popychając ją na fałszywą drogę. Celt jest indywidualistą, a wskutek tego nieokełznanym rewolucjonistą, dążącym do równości. A oprócz tego jest humanitarnym i czyni z litości cnotę, broniąc istnienia słabych, z których niema żadnego pożytku.
Szlachetny Germanin stawia ponad wszystkiem porządek i siłę — wybrany już przez samą naturę, aby rozkazywać rasom zwyrodniałym, posiada wszystkie cnoty charakteryzujące władców. Rewolucja francuska była poprostu starciem pomiędzy Germanami a Celtami. Szlachta francuska pochodzi od wojowników niemieckich, którzy się tam osiedlili po tak zwanem najściu barbarzyńców. Mieszczaństwo i lud przedstawiają pierwiastek Galo-Celtycki. Rasa niższa zwyciężyła wyższą, niszcząc kraj i wprowadzając zamęt w całej Europie. Celtyzm jest wynalazcą demokracji, doktryny socjalistycznej, anarchii. Ale wybije godzina odwetu germańskiego i rasa Północna przywróci ład i porządek, bo do tego ją przeznaczył Bóg, zachowując jej niezaprzeczalną wyższość.
— Ten tylko naród — dodał — może rościć sobie prawo do wyższych przeznaczeń, który jest podstawowo Germańskim. Im mniej będzie Germańskim, tem mniejszą okaże się jego cywilizacja. My przedstawiamy arystokrację ludzkości, „sól ziemi“ jak powiada nasz Wilhelm.
Argensola słuchał z osłupieniem tych dumnych twierdzeń. Wszystkie narody przeszły przez gorączkę imperjalizmu. Grecy dążyli do hegemonji, bo byli najbardziej cywilizowani i byli w swem mniemaniu najbardziej zdatni do cywilizowania innych ludzi. Rzymianie, zdobywszy świat, ustanowili prawo i zasady sprawiedliwości. Francuzi Rewolucji i Cesarstwa usprawiedliwiali swoje podboje pragnieniem oswobodzenia ludzi i posiewu nowych pojęć. Tak samo Hiszpanie XVI-go wieku, walcząc z połową Europy o jedność religijną i wytępienie herezji, pracowali dla ideału błędnego może, uczciwego, ale bezinteresownego.
Wszystkie narody w historji działały dla czegoś, co uważały za szlachetne i stojące ponad ich własnym interesem. Tylko Niemcy owego profesora zamierzały narzucić się światu w imię rzekomej wyższości ich tasy, wyższości, której w nich nikt nie uznawał, którą one sobie same przypisywały, nadając dowodzeniom werniks fałszywy nauki.
— Dotychczasowe wojny prowadzili żołnierze — ciągnął dalej Hartrott, lecz ta, która się teraz zacznie będzie wojną żołnierzy i profesorów. W przygotowaniu jej Uniwersytet wziął taki sam udział, jak Sztab Generalny. Nauka germańska najpierwsza ze wszystkich złączona jest na zawsze z tem, co rewolucjoniści łacińscy nazywają pogardliwie militaryzmem. Siła, władczyni świata, jest tą, która tworzy prawo, która zapładnia naszą cywilizację jedynie prawdziwą. Nasze wojska są przedstawicielami naszej Kultury i za kilka tygodni oswobodzą świat z jego celtyckiego poniżenia, odmładzając go.
Niezmierzona przyszłość jego rasy napełnia profesora lirycznym zapałem. Wilhelm I-szy, Bismarck, wszyscy bohaterowie dawnych zwycięstw, budzili w nim cześć, ale mówił o nich jak o umarłych bogach, których godzina minęła. Byli to znakomici przodkowie o skromnych zamierzeniach, którzy ograniczyli się na rozszerzeniu granic, na dokonaniu zjednoczenia Cesarstwa, opierając się z chorobliwą roztropnością porywom nowego pokolenia. Ich ambicje nie sięgnęły dalej niż do hegemonji lądowej. Ale oto powstał Wilhelm II, bohater doskonały, którego potrzebował kraj.
— Mój mistrz, Lamprecht — mówił Hartrott — odmalował obraz jego wielkości. To tradycja i przyszłość; ład i zuchwalstwo. Żywi on przekonanie, że uosabia monarchję z łaski Bożej, tak samo jak jego dziad. Ale jego świetna i żywa inteligencja uznaje i przyjmuje współczesne ulepszenia. Jednocześnie romantyczny, feudalny i poplecznik agrarnych konserwatystów, jest on człowiekiem dnia dzisiejszego; szuka rozwiązań praktycznych i ujawnia zmysł utylitarny na sposób amerykański, W nim równoważy się instynkt z rozumem.
Niemcy pod przewodnictwem takiego bohatera zbierały siły i rozpoznawały swą prawdziwą drogę. Uniwersytet sławił go z większym nawet zapałem, niż jego wojska. Pocóż gromadzić taką potęgę zaczepną i utrzymywać ją w bezczynności? Panowanie nad światem należy się narodowi Germańskiemu. Historycy i filozofowie podejmą się wykuć prawa, które usprawiedliwią to wszechświatowe władztwo. A Lamprecht, historyk psychologiczny, podobnie jak inni profesorowie, szerzył wiarę w bezwzględną wyższość rasy germańskiej. Słusznem było, że opanowała świat, skoro ona jedna rozporządza siłą.
Ta teluryczna germanizacja przyniesie olbrzymie dobrodziejstwa ludzkości. Ziemia będzie szczęśliwa pod rządami narodu, stworzonego do zwierzchnictwa. Państwo Niemieckie zaćmi swoją potęgą najświetniejsze mocarstwa przeszłości i teraźniejszości. Gott mit uns (Bóg jest z nami).
— Któż będzie mógł zaprzeczyć, jak mówi mój mistrz, że istnieje Bóg chrześcijańsko-germański. „Wielki Sprzymierzeniec“, który objawia się naszym wrogom cudzoziemcom, jako bóstwo potężne i żarliwe.
Juljan Desnoyers słuchał ze zdumieniem swego kuzyna, spoglądając jednocześnie na Argensolę. Ten, oczami zdawał się mówić:
— To warjat — ci Niemcy powarjowali z pychy!
Tymczasem profesor, niezdolny pohamować się w zapale, ciągnął dalej, sławiąc wielkość swojej rasy:
Wiara podlega pewnym zaćmieniom nawet w najwyższych myślach. Dlatego, opatrznościowy Kaiser popełnił niepojęte błędy. Był zanadto dobry; zanadto ustępliwy. „Delicies generis humani“ jak mówił profesor Lasson również mistrz Hartrotta. Mogąc swoją olbrzymią potęgą zniszczyć wszystko, poprzestawał na utrzymaniu pokoju. Ale naród nie chciał hamować się dłużej i nalegał na swego przewodnika, aby go wprawił w ruch. Na nic się zda ściągnąć cugle. „Kto nie postępuje, ten się cofa“ tak wołał pangermanizm na Cesarza. Trzeba iść naprzód, dopóki się nie zdobędzie całej ziemi.
— I oto przychodzi wojna — ciągnął dalej. — Potrzeba nam kolonji, kolonji, które teraz do innych należą, skoro Bismarck przez błąd, nie do darowania, swojej niedołężniejącej starości, nie żądał niczego w godzinie światowego podziału, dozwalając, by Anglja i Francja zabrały sobie najlepsze ziemie. My zaś żądamy, by należały do Niemiec wszystkie kraje, które mają w sobie krew germańską i które były ucywilizowane przez naszych przodków.
Hartrott wymienił owe kraje, Holandja i Belgja były Niemieckie. Francja była nią również przez franków; trzecia część jej krwi pochodziła od germanów. Włochy... (Tu zatrzymał się profesor, przypomniawszy sobie, że Włochy były sprzymierzone, niezbyt pewnie to prawda, lecz jak dotąd związane dyplomatycznymi kompromisami. Jednakże wspomniał o Longobardach i innych rasach, pochodzących z Północy). Hiszpanja i Portugalja były zaludnione przez jasnowłosych Gotów i należały również do rasy germańskiej. A ponieważ większość narodów amerykańskich była pochodzenia hiszpańskiego lub portugalskiego, należało włączyć je również do tej rewindykacji.
— Teraz jest jeszcze zawcześnie myśleć o nich — dodał doktór skromnie — wszelako przyjdzie dzień, kiedy wybije godzina sprawiedliwości. Po naszym triumfie lądowym będziemy mieli czas zająć się ich losem. Ameryka północna musi również uledz naszemu wpływowi cywilizacyjnemu. Żyją w niej miljony Niemców, którzy stworzyli jej wielkość.
Mówił o przyszłych zdobyczach, jak gdyby to były dowody wyróżnienia, jakiemi jego kraj miał zaszczycić inne narody. Zachowują one swój dawniejszy byt polityczny i własne rządy lecz pod kierunkiem rasy germańskiej, jako nieletni, potrzebujący twardej ręki nauczyciela. Utworzą Stany Zjednoczone wszechświatowe z prezydentem dziedzicznym i wszechpotężnym: Cesarzem Niemiec, korzystając z dobrodziejstw kultury germańskiej i pracując podporządkowani jej przemysłowemu kierunkowi... Ale świat jest niewdzięczny i złość ludzka opiera się zawsze postępowi.
— Nie łudzimy się — rzekł profesor z wyniosłym smutkiem. — My nie mamy przyjaciół. Wszyscy spoglądają na nas podejrzliwie, jak na istoty niebezpieczne, ponieważ jesteśmy najinteligentniejsi, najpracowitsi i przewyższamy innych pod każdym względem. Ale niech nas nie kochają, byle się nas bali. Jak mówił mój przyjaciel Mann: die Kultur jest organizacją duchową świata, ale nie wyłącza „krwawej dzikości“, gdy tego zajdzie potrzeba. Die Kultur uwzniośla pierwiastek demoniczny, jaki nosimy w sobie i stoi ponad moralnością, rozumem i nauką. My narzucimy die Kultur z hukiem armat.
Argensola w dalszym ciągu wyrażał oczami swoje myśli:
— Powarjowali, powarjowali z pychy. Czego się świat może spodziewać po takich ludziach?
Tu wtrącił się Juljan, by rozjaśnić odrobiną optymizmu ponury monolog profesora. Wojna jeszcze nie wypowiedziana: dyplomacja działa. Może załatwi się wszystko pokojowo, jak już tyle razy. Kuzyn jego zapatrywał się na stan rzeczy trochę zbyt obcesowo.
Ach! ten ironiczny, zaciekły uśmiech doktora! Argensolę aż przeszło zimno po kościach.
— Wojna będzie — zapewniał Hartrott — Gdy wyjeżdżałem z Niemiec przed dwoma tygodniami wiedziałem już, że wojna jest blizką.
Pewność, z jaką to mówił, rozwiała wszystkie nadzieje Juljana. A przy tem, niepokoił go przyjazd tutaj tego człowieka pod pozorem odwiedzenia matki, z którą rozstał się przed niedawnym czasem... Co tu miał do roboty w Paryżu doktór Juljusz von Hartrott?
— A więc — zapytał młody Desnoyers — pocóż tyle zabiegów dyplomatycznych?
Dlaczego miesza się rząd Niemiecki, choćby jak najchłodniej, w zatarg pomiędzy Austrją a Serbją? Czy nie byłoby lepiej wypowiedzieć otwarcie wojnę?
Profesor odpowiedział naiwnie:
— Nasz rząd życzy sobie zapewne, aby ją inni wypowiedzieli. Rola napadniętego jest zawsze najwdzięczniejsza i usprawiedliwia wszystkie późniejsze poczynania, choćby się wydawać mogły krańcowemi. Mamy u nas ludzi, którym się dobrze dzieje i którzy nie życzą sobie wojny. Wskazanem jest wmówić w nich, że to nieprzyjaciele narzucają nam ją, aby uczuli konieczność obrony. Tylko umysły wyższe dochodzą do przekonania, że wielkie przedsięwzięcia urzeczywistniają się jedynie z bronią w ręku, i że wojna, jak mówił nasz wielki Treitschke, jest najwyższą formą postępu.
Po raz drugi uśmiechnął się z zaciekłością. Moralność, według niego, powinna istnieć dla jednostek, by wdrażać je do posłuszeństwa i uległości.
Ale moralność przeszkadza rządom i powinna być usunięta jako zgoła zbędna zawada. Dla Państwa nie istnieje ani prawda ani kłamstwo, ono uznaje tylko dogodność i pożyteczność rzeczy. Przesławny Bismarck, aby wywołać wojnę z Francją, tę podstawę wielkości Niemiec, nie zawahał się sfałszować depeszę telegraficzną.
— A przyznasz, że to jest największy bohater naszych czasów. Historja patrzy pobłażliwie na ten jego postępek. Któż może oskarżać tego, kto triumfuje?... Profesor Hans Delbruch napisał słusznie: „Błogosławioną niech będzie ręka, która sfałszowała telegram z Ems“.
Pożądanem byłoby, aby wojna wybuchła natychmiast, teraz, kiedy okoliczności układają się pomyślnie dla Niemiec, a ich nieprzyjaciele żyją nieopatrznie. Byłaby to wojna prewencyjna, którą zalecał generał Bernhardi i inni znakomici rodacy. Niebezpiecznem byłoby czekać, aż się nieprzyjaciel przygotuje i sam wypowie wojnę. A przytem, jakąż przeszkodę stanowi dla Niemców prawo i inne mrzonki, wymyślone przez narody słabe, aby ich podtrzymywały w ich nędzy?... Niemcy są silne, a siła stwarza nowe prawa. Jeżeli zwyciężą, Historja nie zażąda od nich rachunków z tego, co uczynili. Germanja będzie tą ręką, która chłoszcze i kapłani wszystkich kultów uświęcą wkońcu swymi hymnami błogosławioną wojnę, jeżeli ona poprowadzi do triumfu.
— My nie będziemy prowadzili wojny, aby ukarać Serbów, ani by wyzwolić Polaków i inne narody, uciemiężone przez Rosję i by spocząć potem na laurach naszej bezinteresownej wielkoduszności. Chcemy wojny dlatego, że jesteśmy pierwszym narodem świata i powinniśmy rozciągnąć naszą działalność na całą kulę ziemską. Godzina Niemiec wybiła. Zajmiemy nasze miejsce potęgi, kierującej światem, jak je zajmowała Hiszpanja przed wiekami, a po niej Francja, obecnie zaś Anglja... Różnica tylko w tem, że to, co dokonały te narody po długich latach przygotowań, my osiągniemy w ciągu czterech miesięcy. Wojenny Sztandar Cesarstwa powieje nad morzami i państwami; słońce oświeci krwawe rzezie. Stara Roma, już śmiertelnie chora, nazywa barbarzyńcami Germanów, którzy jej otworzyli grób. Podobnież chyli się ku śmierci dzisiejszy świat i prawdopodobnie nazwie nas także barbarzyńcami... Niech i tak będzie!
Gdy Tanger i Tulon, Ambers i Calais ulegną barbarzyństwu Germańskiemu, wtedy pomówimy o tem szczegółowo. Posiadamy siłę, a ten, kto ją posiada, nie dysputuje i nic sobie ze słów nie robi. Siła! Jedno nasze uderzenie pięści, to odpowiedź na wszystkie argumenty.
— Ale, tak pewni jesteście zwycięstwa? — zapytał Juljan. — Czasami los gotuje straszliwe niespodzianki. Są siły ukryte, z któremi się nie liczymy i które krzyżują najpewniejsze plany.
Uśmiech doktora wyrażał teraz władne lekceważenie. Wszystko było przewidziane i obliczone oddawna, z iście germańską ścisłością i drobiazgowością. Cóż mieli przed sobą? Najstraszliwszym wrogiem była Francja, niezdolna oprzeć się denerwującym wpływom moralnym, cierpieniom i wysiłkom, jakich wymaga wojna; Francja, naród wycieńczony fizycznie, zatruty duchem rewolucyjnym i który odwykł od władania bronią w nadmiernem zamiłowaniu dobrobytu.
— Nasi generałowie — ciągnął dalej — zostawią ją w takim stanie, że nigdy już nie ośmieli się wejść nam w drogę.
Pozostawała Rosja; ale jej siły zbrojne trudne były do skupienia i do wprawienia ich w ruch. Sztab Generalny Berlina obliczył chronometrycznie wszystko, co będzie potrzebnem, by zniszczyć Francję w ciągu czterech tygodni, poczem zwróci swe olbrzymie siły przeciwko Rosyjskiemu Cesarstwu, zanim ono zdoła rozpocząć akcję.
— Zniszczywszy koguta[3], skończymy z niedźwiedziem —- zapewniał profesor zwycięsko.
Ale odgadując jakiś zarzut ze strony kuzyna, pośpieszył dodać:
— Wiem, co mi powiesz. Pozostaje jeszcze jeden wróg, który dotąd nie wystąpił na arenę, ale którego oczekujemy, my wszyscy Niemcy, Ten nas przejmuje większą odrazą niż tamci, gdyż pochodzi z naszej krwi, jest zdrajcą rasy... Och! jak my go nienawidzimy!
I w głosie, jakim wypowiedział te słowa dźwięczała taka nienawiść i taka żądza zemsty, że obaj słuchacze aż się wzdrygnęli.
— A chociaż Anglja nas zaczepi — ciągnął dalej Hartrott — to nam nie przeszkodzi zwyciężyć. Ten wróg nie jest straszniejszy niż tamci. Mija wiek, gdy już króluje nad światem. Po upadku Napoleona zdobył na Kongresie Wiedeńskim hegemonję lądową i będzie się bił, żeby ją zatrzymać. Ale co warta jego energja? Jak mówi nasz Bernhardi: naród Angielski jest narodem rentjerów i sportsmenów. Wojsko jego składa się z odpadków ogółu. Krajowi brak ducha militarnego. My zaś jesteśmy narodem wojowników i łatwo nam będzie zwyciężyć Anglików, osłabionych wskutek błędnego pojmowania życia.
— Liczymy się również z wewnętrznym rozkładem naszych trzech wrogów z ich brakiem łączności. Bóg nam pomoże zasiać niezgodę i zamęt w tych wstrętnych krajach. Nie minie wiele dni, a ukaże się Jego ręka. Rewolucja wybuchnie we Francji równocześnie z wojną. Ludność Paryża poustawia barykady na ulicach, powtórzy się anarchja Komuny. Tunis, Algier, i inne posiadłości powstaną przeciw stolicy.
Argensola uznał za właściwe uśmiechnąć się tu z wyzywającem niedowierzaniem.
— Powtarzam — rzekł Hartrott z naciskiem — że krajowi temu grożą rewolucje tu, na miejscu, a powstania w kolonjach... Wiem dobrze, co mówię... Rosja będzie miała również swoją rewolucję wewnętrzną; rewolucję pod czerwonym sztandarem, która zmusi cara błagać nas o łaskę na klęczkach. Wystarczy czytać w dziennikach o świeżych rozruchach w Sankt-Petersburgu, o manifestacjach rzekomo z powodju przyjazdu Poincaré'go. Anglja doczeka się, że jej wezwania o posiłki w kolonjach będą odrzucone. Indje powstaną przeciwko niej, a Egipt uwierzy, że nadeszła dlań chwila wyzwolenia.
Te zapewnienia, wypowiadane z doktorską pewnością siebie, uczyniły wrażenie na Juljanie. Drażnił go prawie niedowiarek Argensola, który wciąż patrzył zuchwale na profesora i powtarzał oczami:
— To warjat zwarjował z pychy.
Juljan zaś myślał, że ten człowiek musiał mieć poważne dane, żeby przepowiadać takie klęski. Jego obecność w Paryżu, już przez to samo, że niepojęta dla Desnoyers'a nadawała jego słowom jakąś tajemniczą wagę.
— Ależ narody będą się bronić — zarzucił kuzynowi. — Wasze zwycięstwo nie będzie tak łatwem, jak ci się zdaje.
— Tak, będą się bronić. Walka będzie ciężka. Zdaje się, że w ostatnich latach Francja zajęła się swoją armją. Spotka nas pewien opór, triumf będzie trudniejszy, ale zwyciężymy... Wy nie wiecie, jak wielką okazać się może potęga ofenzywy niemieckiej. Nikt tego nie wie w obrębie swoich granic. Gdyby nasi nieprzyjaciele znali ją w całej rozciągłości, padliby na kolana, wyrzekając się niepotrzebnych ofiar.
Nastąpiło długie milczenie. Juljusz von Hartrott wydawał się roztargnionym. Wspomnienie pierwiastków siły, nagromadzonych przez jego rasę, pogrążyło go w rodzaj mistycznego zachwytu.
— Co się tyczy przedwstępnego, że tak powiem zwycięstwa — odezwał się znowu — te odnieśliśmy już dawno. Nasi wrogowie nienawidzą nas, a mimo to naśladują. Świat poszukuje wszystkiego, co nosi formę niemiecką. Te same narody, które zamierzają stawić opór naszym wojskom, stosują nasze metody w swoich uniwersytetach i podziwiają nasze teorje, nawet takie, które nie doznały powodzenia w Niemczech. Niejednokrotnie śmiejemy się pomiędzy sobą jak augurowie rzymscy, gdy patrzymy na tę służalczość z jaką idą za nami... A mimo to, nie chcą uznać, że jesteśmy wyższymi istotnie!
Po raz pierwszy Argensola przytaknął wzrokiem i giestem słowom Hartrotta. Zupełnie to samo, co on mówił; świat był ofiarą „otumanienia niemieckiego“. Jakieś intelektualne tchórzostwo; jakiś lęk siły kazał zachwycać się wszystkiem, co pochodziło z Niemiec, bez żadnego zastanowienia, hurtem, li tylko dla błyszczącego pozoru, złota pomieszanego z lakiem. Tak zwani Latynowie, poddając się temu wpływowi zwątpili o własnych siłach z nieusprawiedliwionym niczem pesymizmem. Oni pierwsi głosili swoją śmierć. A dumni Germanie nie potrzebowali nic więcej, tylko powtarzać słowa tych pesymistów, by się utwierdzać w wierze o swojej wyższości.
Z południowem roznamiętnieniem, przeskakującem bez stopniowania z jednej ostateczności w drugą, wielu Latynów dowodziło, że w świecie przyszłości nie było miejsca dla konających już społeczeństw łacińskich, dodając, że tylko Niemcy zachowały ukryte siły cywilizacyjne. Francuzi, którzy żrą się pomiędzy sobą, wpadając w najjaskrawsze ostateczności i nie zdając sobie sprawy, że są tacy po drugiej stronie drzwi, co ich słuchać mogą, powtarzają od wielu lat, że Francję toczy rak rozkładu i że dąży sama do upadku. A potem oburzają się, że ich lekceważą nieprzyjaciele. Alboż oni sami nie przyczynili się do tego rozumowania?
Profesor mylnie tłumacząc sobie nieme potakiwanie tego młodzieńca, który dotychczas słuchał go z ironicznym uśmiechem, dodał:
— Czas już, byśmy wnieśli do Francji kulturę niemiecką, zaszczepiając ją jako zwycięzcy.
Tu przerwał mu Argensola:
— A jeżeli kultura niemiecka nie istnieje, jak to twierdzi pewien sławny Niemiec?
Chciał koniecznie sprzeciwić się temu pedantowi, który ich przygniatał swoją pychą. Hartrott, aż podskoczył na krześle, słysząc to bluźnierstwo.
— Jaki Niemiec?
Nietzsche!
Profesor spojrzał na niego z politowaniem: Nietzsche powiedział bowiem: „Bądźcie twardzi“, zapewniając, że „dobra wojna uświęca każdą sprawę“. Toż on wysławiał Bismarcka, brał udział w wojnie 70-go roku i wielbił Niemca, gdy mówił o „śmiejącym się lwie“ i „okrutnej Marzannie“.
Ale Argensola słuchał go ze spokojem człowieka, który stąpa po pewnym gruncie. Och! te błogie godziny z książką w ręku, przy kominku, gdy deszcz dzwonił w szyby! Przydały mu się teraz na coś!
— Ów filozof powiedział to — odparł — i powiedział wiele innych rzeczy, jak wszyscy, którzy dużo myślą. Jego doktryna tchnie dumą; ale dumą indywidualną, a nie narodową i rasową. Owszem: mówił zawsze o „kłamliwej przewrotności ras“.
Argensola pamiętał słowo w słowo dowodzenia swego filozofa. Kultura, według tegoż była „jednością stylu we wszystkich objawach życia“. Nauka nie jest kulturą. Wielkiej wiedzy może towarzyszyć wielkie barbarzyństwo, a to przez brak stylu, lub chaotyczne pomieszanie wszystkich stylów. Niemcy, w pojęciu Nietzsche'go, nie mieli własnej kultury z powodu braku stylu. „Francuzi — powiedział — stoją na czele kultury autentycznej i płodnej, bez względu na jej wartość! jak dotychczas braliśmy wszystko od nich“.
Nienawiść Nietzsche'go skupiała się na jego własnym kraju.
„Nie mogę znosić życia w Niemczech — pisał. — Duch służalczości i miernoty przenika wszystko. Wierzę tylko w kulturę francuską i wszystko poza tem, co się nazywa Europą kulturalną, wydaje mi się być nieporozumieniem. Rzadkie objawy wysokiej kultury, jakie się spotykają w Niemczech, są pochodzenia francuskiego“.
— Wiadomo panu — ciągnął dalej Argensola — że, pokłóciwszy się z Wagnerem o nadmiar germanizmu w jego sztuce, głosił konieczność mediteranizacji w muzyce. Jego ideałem była jedna kultura dla całej Europy, ale z podstawą łacińską.
Juljusz von Hartrott odpowiedział pogardliwie, powtarzając własne słowa Argensoli. Ludzie, którzy dużo myślą, mówią różne rzeczy. A prócz tego Nietzsche był poetą, który umarł na rozmiękczenie mózgu; nie znajduje się pomiędzy mędrcami uniwersytetu. Zagranica wyrobiła mu sławę.
I to rzekłszy, nie zajmował się już więcej tym młodym Hiszpanem, jak gdyby ów ulotnił się gdzieś po wypowiedzeniu swoich zuchwałych zarzutów. Natomiast zwrócił się wyłącznie do Juljana.
— Ten kraj — mówił dalej — nosi śmierć w swoich wnętrznościach. Jak wątpić, że wybuchnie w nim rewolucja w ślad po wypowiedzeniu wojny? Ty nie byłeś świadkiem bulwarowych rozruchów z powodu procesu Caillaux. Reakcjoniści i rewolucjoniści lżyli się wzajemnie nie dalej, niż przed trzema dniami, Widziałem jak się bili, kułakowali na środku ulicy. A te różnice opinji zaznaczą się jeszcze silniej, gdy nasze wojska przekroczą granice. Rozpęta się wojna domowa. Antimilitaryści wrzeszczą, mniemając, że jest w mocy rządu uniknąć starcia. Kraj zdegenerowany przez demokrację i niższość swego triumfującego celtyzmu rwie się do wszelkich swobód. My jesteśmy jedynym wolnym narodem na ziemi, bo potrafimy być posłuszni.
Paradoks ten wywołał uśmiech na usta Juljana. Niemcy jedyny wolny naród!
— A tak — przytwierdził energicznie von Hartrott. — Mamy wolność, jaka przystoi wielkiemu narodowi; wolność ekonomiczną i umysłową.
— A wolność polityczna?
Profesor przyjął to zapytanie gestem lekceważenia.
— Wolność polityczna! Tylko narody upadające i niepraworządne, rasy niższe, żądne równości i demokratycznego zamętu mówią o wolności politycznej. Niemcy jej nie potrzebują. Jesteśmy narodem władców, który uznaje hierarchje i chce, żeby nim rządzili ci, którzy się urodzili wyższymi. My posiadamy genjusz organizacji!
To była, według doktora, wielka tajemnica niemiecka, i rasa germańska opanowawszy świat, uczyni wszystkich uczestnikami tego odkrycia. Narody będą zorganizowane w taki sposób, żeby jednostka oddawała największą część swoich dochodów społeczeństwu. Ludzie przysposobieni do wszelkiego rodzaju wytwórczości, posłuszni, jak maszyny, wyższej władzy i dający największą możliwie sumę pracy, oto doskonały ustrój państwowy. Wolność stanie się pojęciem czysto negatywnem, jeżeli nie będzie jej towarzyszyć pozytywny podkład, który ją uczyni pożyteczną.
Obaj przyjaciele słuchali ze zdumieniem opisu przyszłości, jaką miała zgotować światu wyższość germańska. Każda jednostka, oddana natężonej wytwórczości, podobnie jak kawałek warzywnego ogrodu, z którego właściciel chce wycisnąć największą ilość jarzyn... Człowiek przemieniony w maszynę... żadnych niepotrzebnych czynności, które nie dawałyby natychmiastowego wyniku. I naród, głoszący ten ponury ideał, był jednocześnie narodem filozofów i marzycieli, którzy pierwsze miejsce w swem życiu oddawali rozmyślaniom i kontemplacji.
Hartrott wciąż kładł nacisk na niższość nieprzyjaciół jego rasy. Do walki potrzeba było wiary, niezachwianej ufności w wyższość sił własnych.
— W tej chwili w Berlinie wszyscy godzą się na wojnę; wszyscy wierzą niezachwianie w triumf, podczas gdy tutaj!... Nie powiadam, że Francuzi boją się. Doznają niejakiej podniety męstwa, która ich galwanizuje w pewnych chwilach. Ale są smutni; łatwo odgadnąć, że byliby zdolni do wszelkich ofiar, byle uniknąć tego, co na nich idzie. Naród będzie wrzeszczał z zapału w pierwszej chwili, jak wrzeszczy zawsze, gdy go wiodą do zguby. Klasy wyższe nie ufają przyszłości; milczą lub kłamią, bo we wszystkich można odgadnąć przeczucie klęski. Wczoraj rozmawiałem z twoim ojcem. Oburzony jest na rządy swego kraju, gdyż kompromitują go w europejskich zatargach, aby bronić jakichś dalekich i żadnych nie przedstawiających dla niego korzyści. Skarży się na egzaltowanych patrjotów, którzy trzymali otwartą przepaść pomiędzy Francją a Niemcami, nie dopuszczając do zgody. Powiada, że Alzacja i Lotaryngja nie warte są tego, co będzie kosztować wojna w ludziach i pieniądzach... Uznaje naszą wielkość; twierdzi, że rozwinęliśmy się pod każdym względem tak szybko, jak tego nie potrafiłyby dokonać żadne inne ludy. A jest dużo takich, którzy myślą jak twój ojciec; ci wszyscy, którzy są zadowoleni ze swego dobrobytu i lękają się go stracić. Wierzaj mi, kraj, który wątpi i boi się wojny, jest już zwyciężony przed pierwszą bitwą.
Juljan okazał pewien niepokój, jak gdyby chciał przerwać rozmowę.
— Zostaw mego ojca. Dziś mówi tak, ponieważ wojna nie jest jeszcze faktem dokonanym, a on potrzebuje koniecznie przeczyć, oburzać się na wszystko, co go otacza. Jutro może będzie mówił inaczej. Mój ojciec jest Latynem.
Profesor spojrzał na zegarek. Musi odejść i tak ma jeszcze wiele rzeczy do załatwienia, zanim uda się na stację. Niemcy, mieszkający w Paryżu, uciekli masowo, jak gdyby krążył pomiędzy nimi jakiś rozkaz tajemny. Dziś wieczór wyjadą ostatni, którzy jeszcze pozostali ostentacyjnie w stolicy.
— Przyszedłem do ciebie powodowany rodzinnem przywiązaniem, gdyż było moim obowiązkiem dać ci radę. Jesteś cudzoziemcem i nic cię tutaj nie zatrzymuje. Jeżeli chcesz być świadkiem wielkiego wydarzenia historycznego, pozostań. Ale lepiej będzie, jeżeli wyjedziesz. Wojna będzie ciężką, bardzo ciężką, a jeżeli Paryż zamierza stawić opór, jak poprzednio, będą się dziać rzeczy okropne... Sposoby prowadzenia wojny zmieniły się bardzo.
Młody Desnoyers machnął ręką obojętnie.
— Zupełnie tak samo, jak twój ojciec — ciągnął dalej profesor. — Wczoraj wieczorem, on i twoja rodzina odpowiedzieli mi w ten sam sposób. Nawet moja matka woli pozostać tutaj, ze swoją siostrą, mówiąc, że Niemcy są bardzo dobrzy, bardzo cywilizowani i, że nie potrzeba lękać się niczego od nich, kiedy zatriumfują.
To dobre mniemanie zdawało się być nie na rękę doktorowi.
— Nie zdają sobie sprawy z tego, czem jest wojna współczesna; nie wiedzą, że nasi generałowie posiedli sztukę szybkiego unicestwienia wroga i, że ją zastosują nieubłaganie. Terror jest jedynym sposobem: on rozbraja naogół przeciwnika, paraliżuje jego działalność, obraca w proch jego opór. Im sroższą będzie wojna, tem krócej potrwa: karcić z całą bezwzględnością jest to postępować humanitarnie. A Niemcy będą okrutni, z nigdy dotąd niewidzianem okrucieństwem, aby się walka nie przeciągała.
Wstał z krzesła, szukając oczami laski swojej i kapelusza. Argensola patrzył na niego z jawną niechęcią. Profesor, przechodząc mimo, skinął tylko sztywno i pogardliwie głową.
Poczem skierował się ku drzwiom, przeprowadzony przez kuzyna. Pożegnanie było krótkie.
— Powtarzam ci moją radę. Jeżeli nie kochasz się w niebezpieczeństwach, wyjedź. Może się mylę, i ci ludzie zrozumiawszy, że opór ich będzie daremny, poddadzą się dobrowolnie. W każdym razie zobaczymy się niezadługo. Z przyjemnością powrócę do Paryża, gdy sztandar naszego Cesarstwa powieje z wieży Eiffel. Kwestja czterech, do pięciu tygodni. W początkach września, niewątpliwie.
Francja miała zniknąć z horyzontu; to było dla doktora pewnikiem matematycznym.
— Pozostanie Paryż — dodał — pozostaną Francuzi, bo narodu nie unicestwia się łatwo, ale zajmą oni miejsce, jakie im przynależy. My będziemy rządzili światem; oni niech się troszczą o mody, o uprzyjemnienie życia cudzoziemcom, którzy do nich przyjeżdżać będą, a na polu intellektualnem będziemy ich dopilnowywać, żeby kształcili ładne aktorki, pisali zajmujące powieści i dowcipne komedje... Nic więcej.
Juljan roześmiał się, ściskając rękę kuzyna i udając, że bierze jego słowa za żart.
— Mówię serjo, ciągnął dalej Hartrott. — Ostatnia godzina Republiki francuskiej, jako potężnego państwa, wybiła. Przypatrzyłem się jej zbliska i uważam, że nie zasługuje na inny los. Nieład i brak zaufania u góry; pusty zapał u dołu.
Odwróciwszy głowę, zobaczył znowu uśmiech Argensoli.
— A my znamy się trochę na tem — dodał wyzywająco. — Jesteśmy przyzwyczajeni do studjowania narodów, które już minęły, do studjowania ich atom po atomie i od pierwszego rzutu oka możemy poznać psychologię tych, które jeszcze żyją.
Hiszpanowi wydało się, że patrzy na chirurga, rozprawiającego z zarozumiałością o tajemnicach woli wobec trupa. Co on wiedział o życiu, ten pedant, tłumacz umarłych dokumentów!
Gdy drzwi się zamknęły, pośpieszył na spotkanie przyjaciela, który wracał powoli. Argensola nie uważał już doktora Juljusza von Hartrott za warjata.
— Co za bydlę! — wykrzyknął, wznosząc w górę ręce. — I pomyśleć, że żyją na swobodzie ci fabrykanci ponurych i błędnych teoryj. Ktoby powiedział, że pochodzą z tej samej ziemi, która wydała pacyfistę Kanta, słonecznego Goethe'go, Beethowena... Tyle lat wierzyć, że to jest naród filozofów i marzycieli, pracujących bezinteresownie dla całej ludzkości!...
Przypomniał mu się koncept jednego geografa niemieckiego, jako wytłumaczenie tej zagadki.
„Germanja jest istotą dwugłową. Jedna głowa marzy i poetyzuje, podczas, gdy druga myśli i wykonywa“.
Juljan był poprostu zrozpaczony tą pewnością wojny. Ten profesor wydał mu się straszliwszy, niż radca i inni burżuje niemieccy, których znał na parowcu. Jego smutek nie wypływał wyłącznie z egoistycznej myśli, że ta katastrofa przeszkodzi urzeczywistnieniu jego i Margarity pragnień! Poznał nagle w tej godzinie niepewności, że kocha Francję. Ujrzał w niej ojczyznę swego ojca i Wielkiej Rewolucji. On również nie mięszał się nigdy do politycznych zatargów, był republikaninem i śmiał się niejednokrotnie z pewnych swoich przyjaciół, którzy uwielbiali królów i cesarzy, uważając to za oznakę dystynkcji.
Argensola próbował dodać mu otuchy.
— Kto wie. To jest kraj niespodzianek. Trzeba widzieć Francuza w chwili, kiedy próbuje naprawić jakąś swoją nieopatrzność. Niech tam sobie mówi co chce, ten barbarzyńca, twój kuzyn, tu jest zapał, jest ład. W gorszem położeniu musieli być ci, co żyli przed de Valmy. Wszystko zdezorganizowane; jako jedyna obrona bataljony robotników i chłopów, którzy po raz pierwszy trzymali w ręku karabin. A jednak Europa starych monarchji nie umiała przez dwadzieścia lat uwolnić się od tych zaimprowizowanych wojowników.


KONIEC TOMU PIERWSZEGO







  1. Gabacho, nazwa dawana mieszkańcom niektórych okolic Pirenejów lub poprostu Francuzom. Wymawia się gawaczo (przyp. tłum).
  2. Peso duro, moneta równająca się dolarowi amerykańskiemu, a więc wartości przedwojennych dwuch rubli (przyp. tłum).
  3. Kogut, po hiszpańsku gallo, co oznacza również pochodzenie gallijskie. (przyp. tłum.).





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Vicente Blasco Ibáñez.