Czterech jeźdźców Apokalipsy/Tom III/Całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Vicente Blasco Ibáñez
Tytuł Czterech jeźdźców Apokalipsy
Wydawca Księgarnia Biblioteki Dzieł Wyborowych
Data wyd. 1924
Druk drukarnia „Rola“ Jana Buriana
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Helena Janina Pajzderska
Tytuł orygin. Los cuatro jinetes del Apocalipsis
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
V

NAJAZD

Don Marceli uciekał, by skryć się na swoim zamku, gdy spotkał mera Villeblanche. Ten, usłyszał wystrzały i biegł do barykady. Dowiedziawszy się, że spowodowała je gromada maruderów, podniósł ramiona do góry z rozpaczą. Powarjowali. Ich opór fatalnym się stanie dla miasteczka. I biegł dalej prosić ich, by odstąpili.
Upłynęło sporo czasu i nic nie zamąciło spokoju poranka. Desnoyers wdrapał się na najwyższą ze swych wieżyczek i lornetką badał okolicę. Nie mógł odróżnić gościńca; widział tylko kępy najbliższych drzew. Wyobraźnią jednak odgadywał za tą zasłoną zieleni ruch ożywiony; tłumy ludzi, którzy się zatrzymali; wojska szykujące się do ataku. Niespodziewana obrona uciekinierów pokrzyżowała dalszy najazd. Desnoyers pomyślał o tej garstce szaleńców i ich upartym dowódzcy. Jakiż los ich czeka? Zwróciwszy szkła na okolicę miasteczka, zobaczył czerwone plamy kepi, migocące jak maki na zielonem tle łąk. To cofali się owi maruderzy, przekonawszy się o bezskuteczności dalszego oporu. Może pokazano im jakiś bród lub łódkę, zapomnianą na Marnie i szli. kierując się ku rzece. Lada chwila Niemcy wejdą do Villeblanche.
Upłynęło pół godziny głębokiego milczenia. Na ile wzgórza rysowały się dachy miasteczka i wieża kościoła, zakończona krzyżem i żelaznym kogutkiem. Wszystko zdawało się tchnąć ciszą, jak za najlepszych, pokojowych czasów. Nagle Desnoyers zobaczył, że lasek wyrzucił z siebie coś subtelnego i hałaśliwego, kłęby pary i towarzyszące im głuche wybuchy. Coś przemknęło w powietrzu, zatoczywszy świszczący łuk. W ślad za tem, jakiś dach w miasteczku otworzył się jak krater i z jego wnętrza jęły wylatywać kawałki drzewa, odpadki ścian, połamane sprzęty; całe wnętrze domu w tumanach dymu, kurzu i gruzów.
Najeźdźcy, zanim odważyli się na atak, zaczęli bombardować Villeblanche, jak gdyby w obawie, że spotkają na ulicach tej mieściny zacięty opór. Padły nowe pociski. Niektóre, przelatując ponad dachami domów, wybuchały pomiędzy miasteczkiem a zamkiem. Wieżyczki posiadłości Desnoyersa zaczęły ściągać uwagę artylerzystów. Myślał on już o opuszczeniu swego niebezpiecznego obserwatorjum, gdy zobaczył, że coś białego niby płaszcz lub prześcieradło powiewa nad wieżą kościoła. Mieszkańcy wywiesili tę oznakę pokoju, by uniknąć dalszego bombardowania. Padło jeszcze ze cztery pociski; poczem nastąpiło milczenie.
Don Marceli zszedł do parku, widząc, że odźwierny zakopuje pod drzewem broń myśliwską, znajdującą się w zamku. Następnie skierował się ku wjazdowi. Nieprzyjaciel miał nadejść lada chwila; trzeba go było przyjąć. W tem niespokojnem oczekiwaniu pożałował znów swego przybycia. Co on tu robił? Dlaczego został? Ale uparty jego charakter rozstrzygnął wnet wątpliwości strachu. Został, bo obowiązkiem jego było pilnować swojej własności. Zresztą było już zapóźno myśleć o takich rzeczach.
Nagle wydało mu się, że w ciszy rannej ktoś jakby rozdarł twarde płótno.
— Strzelają, proszę pana — rzekł odźwierny — To salwa. Pewno na rynku.
W kilka chwil potem, ujrzeli nadbiegającą kobietę z miasteczka; staruszkę o wyschniętych, sczerniałych członkach, zadyszaną i rzucającą dokoła obłąkane ze strachu spojrzenia... Uciekała, sama nie wiedząc gdzie, w instyktownem poczuciu niebezpieczeństwa. Desnoyers i odźwierny z żoną wysłuchali jej opowiadania, przerywane czkawką strachu.
Niemcy byli w Villeblanche. Naprzód wpadł całym pędem automobil i przeleciał z krańca w kraniec miasteczka, strzelając z mitraljezy na traf, do zamkniętych domów i otwartych okien, wywracając napotykanych po drodze ludzi. Stara roztworzyła ręce, ruchem zgrozy... Zabici... wielu zabitych... rannych... krew. Następnie, inne opancerzone samochody wjechały na rynek, a wraz z niemi jeźdźcy, bataljony piechoty, nadciągające ze wszystkich stron. Żołnierze w kaskach byli wściekli; oskarżali mieszkańców, że strzelali do nich. Na rynku zbili mera i kilku sąsiadów, którzy wyszli na ich spotkanie. Poturbowali także proboszcza, niosącego duchową pomoc konającym. Wszyscy wzięci. Niemcy mówili, że ich rozstrzelają.
Hałas kilku zbliżających się automobilów przerwał mowę starej.
— Otworzyć bramę, rozkazał właściciel odźwiernemu
Otwarto bramę i już jej nigdy nie zamknięto. Prawo własności przestało istnieć.
U drzwi wchodowych stanął olbrzymi, zakurzony automobil, zapchany ludźmi. Za nim ozwały się trąbki innych, które zatrzymywały się w pobliżu. Desnoyers ujrzał wyskakujących z nich żołnierzy, przybranych w szaro zielonawe mundury i z pokrowcami tego samego koloru na śpiczastych kaskach. Jeden z nich. idący przodem, przyłożył mu rewolwer do czoła.
— Gdzie są wolni strzelcy? — zapytał.
Był blady, bladością złości, zemsty i strachu. Policzki trzęsły mu się tem potrójnem wzruszeniem. Don Marceli odpowiedział zwolna, patrząc na groźny otwór rewolweru, czerniący się tuż przed jego oczyma. Nie widział żadnych wolnych strzelców. Jedynemi mieszkańcami zamku był odźwierny z rodziną i on, właściciel.
Oficer popatrzył na gmach, a potem na Desnoyers'a, z widocznem zdziwieniem, jak gdyby powierzchowność tego ostatniego wydała mu się zbyt skromną jak na posiadacza takiej nieruchomości. Wziął go za prostego oficjalistę, a szacunek dla hierarchji społecznych sprawił, że opuścił broń.
Ale nakazującego obejścia nie zmienił. Popchnął don Marcelego, by mu służył za przewodnika, kazał mu iść przed sobą, a z tyłu uszykowało się ze czterdziestu żołnierzy. Szli dwoma szeregami, pod osłoną drzew brzeżących podjazd, z karabinami gotowymi do strzału i zerkając niespokojnie na okna zamku, jak gdyby spodziewali się stamtąd gęstej salwy. Desnoyers szedł spokojnie pośrodku, a oficer, równie ostrożny jak jego ludzie, przyłączył się wreszcie do niego, gdy przechodzili zwodzony most.
Żołnierze rozprószyli się po komnatach w poszukiwaniu nieprzyjaciół. Wsuwali bagnety pod łóżka i sofy. Inni z niszczycielskim instynktem dziurawili firanki i bogate kapy łóżek. Właściciel zaprotestował: Pocóż te niepotrzebne szkody? Cierpiał niewysłowione męki, patrząc na olbrzymie, zabłocone buty, depcące po dywanach, słysząc stuk tornistrów i kolb o wątłe meble, z których spadały cenne drobiazgi Biedna, historyczna siedziba!
Oficer popatrzył na niego zdumiony, że tamten ujmuje się za takiemi błahostkami. Nie mniej wydał rozkaz po niemiecku i ludzie jego zaprzestali grubjańskich poszukiwań. Poczem na usprawiedliwienie tego nadzwyczajnego szacunku, dodał po francusku:
— Myślę, że będzie miał pan zaszczyt gościć u siebie generała naszego korpusu armji.
Pewność, że w zamku nie kryją się nieprzyjaciele, uczyniła go uprzejmym. Mimo to nie przestał piorunować na wolnych strzelców. Część mieszkańców dała ognia do ułanów, gdy ci zbliżali się nieopatrznie po odwrocie Francuzów.
Desnoyers uznał za właściwe zaprzeczyć. To nie byli mieszkańcy, ani wolni sztrzelcy; to byli francuscy żołnierze. Przemilczał roztropnie o swojej obecności przy barykadzie; ale zapewnił, że rozróżniał mundury z wieżyczki zamku.
Oficer przerwał mu grzecznie:
— Pan także? Pan, który się wydaje człowiekiem, rozsądnym, powtarza takie brednie?
I, aby przerwać dalszą rozmowę, dodał wyniośle:
— Mieli mundury, skoro pan upiera się to twierdzić, ale to byli wolni strzelcy. Rząd francuski rozdał mundury i broń wieśniakom, aby nas mordowali... To samo uczynił w Belgji. Ale znamy się na tych wybiegach i będziemy umieli ukarać je.
Miasteczko będzie spalone. Trzeba pomścić cztery trupy niemieckie, rozciągnięte w pobliżu barykady. Mer, proboszcz, najgłówniejsi mieszkańcy, wszyscy będą rozstrzelani.
Zwiedzali w tej chwili najwyższe piętro. Desnoyers ujrzał ponad gęstwiną parku unoszącą się ciemną mgłę, której brzegi czerwieniło słońce. Z całego miasteczka widać stąd było tylko czubek wieży. Dokoła żelaznego koguta krążyły lekkie smugi, niby unoszone wiatrem czarne łachmany. Swąd starego, palącego się drzewa dochodził aż do zamku.
Niemiec spoglądał na to z okrutnym uśmiechem. Gdy zeszli do parku, rozkazał Desnoyers'owi, żeby mu towarzyszył. Tak więc skończyło się z godnością i wolnością pana zamku. Teraz stanie się już tylko jakąś rzeczą w rękach tych ludzi, którzy będą mogli rozporządzać nim, według swego widzimisię. Ach! czemuż tu pozostał!... Wsiadł posłusznie do automobilu obok oficera, który wciąż trzymał rewolwer w ręku. Ludzie jego rozbiegli się po zamku i oficynach, by przeszkodzić ucieczce urojonego nieprzyjaciela. Odźwierny i jego rodzina patrzyli na Desnoyersa żałośnie... Może prowadzili go na śmierć!...
Poza parkiem otwierał się jakby nowy świat. Desnoyers'owi wydało się, że na tej krótkiej przestrzeni pomiędzy Villeblanche a zamkiem przebył tysiące tysięcy mil, spadł na jakąś czerwoną planetę, na której ludzie i mury nurzały się w dymie i blaskach pożaru. Miasteczko stało pod ciemnym baldachimem, iskrzącym się od świetlnych zygzaków. Wieża kościelna płonęła jak olbrzymia pochodnia; dach pękał, wyrzucając w górę kaskady płomieni. Odór spalenizny przesycał powietrze. Łuna pożaru bladła w niewzruszonem świetle słońca.
Po przez pola biegły z wrzaskiem i szybkością rozpaczy kobiety i dzieci. Bydło wyrwało się z zabudowań i pędziło jak szalone, wlokąc za sobą powrozy, poszarpanych uprzęży. Z boków ich buchał dym i unosił się swąd spalonej skóry. Trzoda chlewna, owce, kury, biegły również pospołu z kotami i psami. Wszystkie domowe zwierzęta wracały do stanu dzikości, uciekając od cywilizowanego człowieka. Rozległy się wystrzały i wybuchy brutalnego śmiechu. Żołnierze z widoczną uciechą oddawali się temu polowaniu na ludzi i bydło.
Wszędzie roiło się od nich. Byli jak szare mrówki, pełznące ku południowi. Wynurzali się z lasków, napełniali drogi, snuli się wskroś pól. Zieleń roślinności czerniała pod ich krokami, zagajniki padały połamane; kurzawa kłębiła się za głuchym turkotem armat i towarzyszącym mu tętnem tysięcy koni. Po obu stronach gościńca zatrzymały się liczne bataljony wraz ze swoim taborem. Desnoyers znał to wojsko. Widział je na paradach w Berlinie i także wydało mu się zmienione jak tamto z dnia poprzedniego. Bardzo skąpo pozostało w niem tej nakazującej i posępnej świetności, tej twardej i milczącej pychy, której widok wyciskał łzy z oczu jego szwagierki. Wojna, ze swemi rzeczywistościami, starła wszelką teatralność z potężnego organizmu śmierci. Żołnierze byli brudni i zmęczeni. Atmosfera spotniałego ciała, pomięszana z odorem skóry unosiła się nad pułkami. Na wszystkich twarzach malował się głód. Szli całe dnie nieustannie śladami nieprzyjaciela, który zawsze umiał im się wymknąć. A w tym forsownym pochodzie żywność z intendentury nie dochodziła ich na czas. Mogli liczyć tylko na to, co mieli ze sobą w tornistrach. Desnoyers widział ich, jak leżeli nad brzegiem gościńca, pożerając kawałki czarnego, spleśniałego chleba. Niektórzy rozbiegli się po zagonach, wykopywali buraki i inne cebulowe jarzyny i gryźli ich twarde bulwy pomięszane z ziemią. Jakiś chorąży otrząsał owoce z drzew, używając zamiast tyczki chorągwi pułkowej. Wspaniały ten sztandar, zdobny w pamiątki z 1870-go roku, służył mu do zrywania jeszcze zielonych śliwek. Ci, którzy siedzieli na ziemi, korzystali z tego odpoczynku by ściągać wysokie buty z nóg spoconych i pokaleczonych, roznoszących dokoła wstrętny odór.
Pułki piechoty, które Desnoyers widział w Berlinie, błyszczące i wyświeżone, straszliwi i strojni husarzy, kirasjerzy w białych mundurach, podobni do rycerzy świętego Graala, artylerzyści z piersią biało wyszamerowaną, wszyscy ci wojskowi, na których widok rozpływała się w zachwytach rodzina Hartrottów, byli teraz ujednostajnieni zielonawo-metalową barwą, wszyscy jak zakurzone jaszczurki, chcące zniknąć pod ziemią.
Czuło się tu jednak żelazną karność. Jeden ostry wyraz dowódcy, jeden gwizdek, a wszyscy stawali do szeregu i człowiek znikał w tej masie automatów. Ale niebezpieczeństwo, zmęczenie, pewność triumfu zbliżyły momentalnie oficerów i żołnierzy, zacierając różnice kast. Dowódcy wychodzili nieco z osamotnienia swej wyniosłości i raczyli pogawędzić ze swymi ludźmi, by im dodawać ducha. Jeden jeszcze wysiłek, a otoczą Francuzów i Anglików i powtórzy się klęska Sedanu, której rocznicę obchodzono w tych dniach. Wejdą do Paryża; było to kwestją tygodnia. Paryż! Wielkie magazyny, pełne wszelkich bogactw, wspaniałe restauracje, kobiety, szampan, pieniądze... A ludzie, dumni, że ich zwierzchnicy raczyli rozmawiać z nimi, zapominali o zmęczeniu i głodzie, krzepili się jak ongi tłumy Krzyżowców myślą o Jerozolimie. „Nach Paris!Wesoły okrzyk przebiegał od czoła do ogona maszerujących kolumn: „Nach Paris! Nach Paris!
Brak żywności wynagradzały im produkty tej ziemi, bogatej w wina. Plądrując domy, rzadko napotykali coś do zjedzenia, ale zawsze piwnicę. Uniżony Niemiec, uważając wino jako przywilej bogaczy, mógł teraz otwierać beczułki kolbą i pławić nogi w strumieniach cennego napoju. Każdy bataljon zostawiał jako ślad swego przejścia stos pustych butelek. Furgony pułkowe, nie mogące odnawiać zapasów żywności, ładowały wino we wszystkich wsiach i miasteczkach. Żołnierz zamiast chleba dostawał alkohol. A temu podarunkowi towarzyszyły dobre rady oficerów: Wojna jest wojną: żadnej litości dla przeciwników, którzy na to nie zasługują. Francuzi rozstrzeliwują jeńców, a ich kobiety wydłubują oczy rannym. Każda chata równa się zasadzce. Szczery, naiwny Niemiec, który tam wejdzie, spotyka się ze śmiercią. Łóżka zapadają się w straszliwe podziemia; szafy są ukrytemi drzwiami; w każdym kącie czai się ukryty morderca. Trzeba karać ten zdradziecki naród, który przygotowywa swój grunt, niby scenarjusz melodramatyczny. Urzędnicy magistratu, proboszczowie, nauczyciele szkół wiejskich kierują wolnymi strzelcami i osłaniają ich.
Desnoyers zdumiał się nad obojętnością tych ludzi, krążących dokoła płonącego miasteczka. Nie widzieli ognia i zniszczenia; wszystko było bez wartości w ich oczach, stanowiąc zwykły widok. Odkąd przekroczyli granice swego kraju wsie i miasta puszczone z dymem przez przednie straże, wsie i miasta w płomieniach, jakie oni sami niecili, znaczyły etapy ich pochodu przez ziemię belgijską i francuską.
Wjeżdżając do Villeblance, automobil musiał zwolnić biegu. Spalone mury waliły się na ulicę, zwęglone belki tamowały jazdę i trzeba było lawirować wśród płonących szczątków. Tu i owdzie stały jeszcze domy o powyrywanych drzwiach, złupione, ale jeszcze nietknięte przez pożar. Desnoyers widział w nich krzesła, łóżka, maszyny do szycia, żelazne kuchnie, wszystkie gospodarskie sprzęty jak się zwęglały lub topiły. W jednym dostrzegł sterczącą z pośród szczątków rękę, która zaczynała płonąć jak świeca... Nie; to było niemożliwe!... Swąd skwierczącego tłuszczu łączył się ze spalenizną drzewa i metali.
Desnoyers zamknął oczy; nie chciał patrzeć. Przez chwilę wydawało mu się, że śni. To było nie do uwierzenia, żeby takie okropności mogły się stać w ciągu zaledwie godziny. Nie przypuszczał, żeby złość ludzka mogła zmienić w tak krótkim czasie wygląd całego miasteczka.
Nagle automobil przystanął i Desnoyers spojrzał machinalnie. Tym razem trupy leżały wpoprzek ulicy; dwóch mężczyzn i jedna kobieta. Może padli pod kulami pancernego samochodu, który przed najazdem przebiegał miasteczko. Trochę dalej, plecami do trupów obróceni, jakby nie wiedząc o ich obecności, kilku żołnierzy posilało się, siedząc na ziemi. Szofer krzyknął na nich, by uprzątnęli drogę. Nogami i kolbami zepchnęli trupy, ciepłe jeszcze i rzygające krwią za każdem kopnięciem. Zaledwie otwarła się wązka przestrzeń pomiędzy nimi a ścianą, automobil ruszył. Trzask; podskok. Tylne koła zmiażdżyły jakąś wątłą zaporę.
Desnoyers oszołomiony, osłupiały siedział, zamykając oczy. Zgroza nasunęła mu myśl o jego własnym losie. Gdzie go wiózł ten porucznik?
Na rynku zobaczył płonący ratusz; kościół był już tylko kupą kamieni, lizanych przez ogniste języki. W sąsiednich domach drzwi i okna były powyrywane. Wewnątrz kręcili się żołnierze, grabiąc, co popadło. Wchodzili z pustemi rękami, wychodzili dźwigając sprzęty i odzież. Inni z wyższych pięter, rzucali różne przedmioty, wśród żartów i wybuchów śmiechu. Ale wnet musieli uciekać. Pożar szerzył się gwałtownie, na podobieństwo eksplozji pocisków.
Desnoyers zobaczył jak z płonącego domu kilku Niemców wywlokło dwóch mężczyzn, wyglądających jak dwie kupy łachmanów. Na błękitnem tle płaszczów odróżniały się wybladłe twarze i oczy wysadzone z orbit męczeństwem. Nogi ich ciągnęły się po ziemi, plącząc się wśród strzępów czerwonych spodni. Jeden z nich miał jeszcze na głowie kepi. Broczyli krwią, a białe wężownice rozwiązanych bandaży wlokły się za nimi. Byli to ranni Francuzi, marudzerzy, którzy zostali w miasteczku, nie mając sił do dalszego odwrotu. A może należeli do tych, którzy widząc, że są odcięci stawili ów nieszczęsny, warjacki opór?
Desnoyers, chcąc się dowiedzieć prawdy, zwrócił się do siedzącego obok oficera. Ale ten uprzedził zapytanie:
— Przebrani wolni strzelcy, którzy otrzymają zasłużoną karę.
Bagnety niemieckie pogrążyły się w ich ciałach. Potem kolba karabinu spadła na głowę jednego z nich... I ciosy powtórzyły się z głuchym łoskotem, miażdżąc czaszki.
Stary pomyślał znów o swoim własnym losie. Gdzie go wiózł ten porucznik wskroś tylu okropności?
Dojechali do miejsca, gdzie dragoni wznieśli byli barykadę. Wozy stały tam jeszcze, ale z boku gościńca. Wysiedli z automobilu. Desnoyers zobaczył gromadę oficerów, ubranych szaro z kaskami w pokrowcach, podobnych do wszystkich innych. Ten, który go przywiózł stanął nieruchomo, wyprężony, z ręką przy daszku i mówił coś do wojskowego, stojącego na przodzie o parę kroków dalej. Desnoyers spojrzał na tego człowieka i on również spojrzał na niego, błękitnemi, stalowo twardemi oczyma, rozjaśniającemi twarz małą, pooraną zmarszczkami. Musiał to być generał. Badawczy, wyniosły wzrok wstrząsnął don Marcelim od stóp do głów. Doznał przeczucia, że jego życie zawisło od tego spojrzenia. Jakaś zła myśl, przelatująca mózg, jakiś okrutny kaprys wyobraźni i był zgubiony. Wzruszył ramionami generał i rzekł parę słów z pogardliwym ruchem ręki. Poczem wsiadł do automobilu z dwoma adjutantami i gromadka rozpierzchła się.
Staremu wydało się, że tych kilka minut okrutnej niepewności, zanim porucznik powrócił do niego, trwają bez końca.
— Jego Ekscelencja jest zbyt dobrym — rzekł tamten — mógł kazać pana rozstrzelać, ale panu przebacza. A potem powiecie, że jesteśmy dzikim narodem.
I nie czując zgoła swego lekceważenia objaśnił, że przywiózł go tu w przekonaniu, że go rozstrzelają. Generał postanowił ukarać najważniejszych mieszkańców Villeblanche, a on z własnej inicjatywy mniemał, że właściciel zamku będzie jednym z nich.
— Wojskowy obowiązek, panie. Tego wymaga wojna.
Po tem objaśnieniu jął rozpływać się w pochwałach nad Jego Ekscelencją. Miał on zamieszkać w posiadłości don Marcelego i dla tego darował mu życie. Powinien mu podziękować... Tu, gniewem zadrżały mu policzki. Wskazał na ciała leżące przy gościńcu. Były to trupy czterech ułanów, okryte płaszczami, z pod których sterczały olbrzymie podeszwy ich butów.
— Morderstwo! — wykrzyknął — Zbrodnia, za którą drogo zapłacą winni! czterech żołnierzy, jak gdyby na wojnie powinni byli padać tylko nieprzyjaciele, a życie jego rodaków miało pozostawać nietkniętem. W oburzeniu uważał śmierć za czyn niesłychany i potworny.
Tu, nadszedł oddział piechoty pod dowództwem oficera. Gdy szeregi otwarły się, Desnoyers zobaczył gromadę miejscowych mieszkańców w poszarpanej odzierzy. Niektórzy mieli krew na twarzy i na rękach. Wymieniano ich nazwiska jednego po drugim i stawiano ich rzędem pod poblizkim murem: mer, proboszcz, kilku bogatych właścicieli, których domy właśnie płonęły.
Miano ich rozstrzelać. Aby uniknąć wszelkich wątpliwości, porucznik tłumaczył w dalszym ciągu Desnoyers'owi:
— Chciałem, żeby pan to zobaczył. Trzeba się nauczyć. W ten sposób oceni pan lepiej łaskawość Jego Ekscelencji.
Nikt z jeńców nie mówił. Głosu im już zabrakło w zbędnych usprawiedliwieniach się. Całe ich życie ześrodkowało się w oczach i patrzyli dokoła ze zdumieniem. Byłoż to możliwem, żeby ich tak zabili na chłodno, nie wysłuchawszy dowodów ich niewinności?
Ale wprędce pewność śmierci udzieliła im prawie wszystkim szlachetną pogodę. Na nic się zdało narzekać. Tylko jeden bogaty mieszczanin, znany ze swego skąpstwa, szlochał rozpaczliwie powtarzając:
— Ja nie chcę umierać! Ja nie chcę umierać!
Drżący, z oczami pełnemi łez, Desnoyers schował się za plecami swego nieubłaganego towarzysza. Znał ich wszystkich; ze wszystkimi się wadził, a teraz z żalem przypominał sobie te dawne kłótnie. Mer miał na czole czerwony siniec. Na piersiach fruwał mu trójkolorowy strzęp: wstęga magistracka, którą się przepasał, by przyjąć najeźdźców, a którą mu oni zerwali. Proboszcz prostował swą niewielką, krępą postać, pragnąc objąć jednem spojrzeniem rezygnacji ofiary, katów, ziemię całą, niebo. Wydawał się bardzo otyłym. Żołdactwo zerwało mu czarny pas i sutanna wiewała mu dokoła sterczącego brzucha. Ze zlepionych włosów sączyła się krew, plamiąc czerwonemi kroplami biały kołnierzyk.
Gdy szedł na miejsce egzekucji krokiem chwiejnym z powodu swej otyłości, dzikie, urągliwe śmiechy przerwały tragiczne milczenie. Gromady żołnierzy bez broni, którzy nadbiegali, aby być świadkami męki, przyjęły starca wybuchami szyderczej wesołości: „Na śmierć — pała“! Fanatyzm wojen religijnych dźwięczał w tych kpinach. Prawie wszyscy byli żarliwymi katolikami lub protestantami, lecz szanowali tylko duchownych swego kraju. Poza Niemcami wszystkiem się pomiatało, nawet własną religją.
Mer i proboszcz zamienili się na miejsca w szeregu. Ustępowali sobie wzajemnie środek z uroczystą grzecznością.
— Tutaj, panie merze; tu jest pańskie miejsce; na czele wszystkich.
— Nie; naprzód ksiądz proboszcz.
Sprzeczali się po raz ostatni; ale w tej chwili stanowczej było to, by ustąpić sobie miejsca; by się wzajemnie przed sobą uniżyć.
Instynktownie podali sobie ręce, patrząc wprost na szwadron egzekucyjny, który poziomo opuścił karabiny. Z tyłu, po za nimi dały się słyszeć żałosne jęki: „Żegnajcie, dzieci moje!... Żegnaj życie! Ja nie chcę umierać! Ja nie chcę umierać!“
A tamci dwaj uczuli potrzebę powiedzenia czegoś; zamknięcia karty życia, jakiemś twierdzeniem.
— Niech żyje Republika! zawołał mer.
— Niech żyje Francja! rzekł proboszcz.
Desnoyers'owi wydało się, że obaj krzyknęli to samo.
Nad głowami podniosły się dwa prostopadłe znaki: ramię księdza nakreśliło w powietrzu krzyż; szabla dowódcy zaświeciła jednocześnie sinym blaskiem, trzask suchy, okrągły, a po nim kilka spóźnionych wystrzałów.
Don Marcelego zdjęła litość nad biedną ludzkością, na widok dziwacznych kształtów, jakie przybierała w chwili śmierci. Jedni osunęli się jak nawpół puste worki; inni potoczyli się jak kłębki; inni jeszcze skoczyli w górę z rozpostartemi rękoma i padli plackiem jak gdyby mieli pływać! Desnoyers widział jak z tego ludzkiego stosu wysuwały się nogi skręcone wstrząsami konania. Kilku żołnierzy zbliżyło się jak myśliwi, mający dobijać zwierzynę. Z pomiędzy drgających członków podniosły się białe włosy i wątła ręka, usiłująca powtórzyć znak krzyża. Kilka wystrzałów i uderzeń kolb w siny stos ociekający krwią... I ostatnie przejawy życia ucichły na zawsze.
Oficer zapalił cygaro.
— Służę panu — rzekł z urągliwą dworskością.
I wrócili automobilem do zamku.
Najeźdźcy przeobrazili całkowicie jego wygląd. Podczas nieobecności właściciela umieszczono tam liczną straż. Cały pułk piechoty obozował w parku. Mnóstwo ludzi, zasiadłszy pod drzewami, przygotowywało posiłek w ruchomych kuchniach. Klomby i kwietniki w ogrodzie, egzotyczne rośliny, aleje starannie wygracowane i posypane piaskiem wszystko to było podeptane, połamane, zburzone wtargnięciem ludzi, zwierząt i ekwipaży Dowódca, mający na rękawie opaskę intendentury, wydawał rozkazy, jak gdyby był właścicielem i dozorował przeprowadzki. Obory były już puste. Don Marceli zobaczył, jak pastuchy w kaskach wyprowadzali ostatnie krowy, okładając je kijami. Najdroższe reproduktory, porżnięte jak zwyczajne bydło wisiały poćwiartowane na drzewach. W kurnikach i gołębnikach nie było śladu drobiu. W stajniach stały chude konie i obżerały się przed pełnemi żłobami, a owies ze strychów, rozrzucony po całem podwórzu, marnował się przez niedbalstwo ludzi. Wierzchowce kilku szwadronów bujały po łąkach, niszcząc pod kopytami rowki nawadniające, groble, całą mozolną pracę długich miesięcy. Drzewo opałowe w sągach paliło się niepotrzebnie w parku: przez nieuwagę czy przez złość ktoś tam podłożył ogień. Kora drzew sąsiednich pękała pod ognistymi językami.
W zamku tłumy ludzi, posłuszne rozkazom oficera intendentury kręciły się bezustannie. Komendant tego korpusu armji, zwiedziwszy roboty, jakie pontonjerzy wykonywali nad brzegiem Marny dla przejścia wojska, miał przybyć lada chwila i osiedlić się tu ze swoim sztabem. Biedna historyczna siedziba!
Don Marceli, nie mogąc patrzeć na to wszystko, schronił się do domku odźwiernego i osunął się na krzesło w kuchni z oczyma utkwionemi w ziemię. Żona odźwiernego spoglądała na niego ze zdumieniem.
— Ach! nasz pan! Nasz biedny pan!
Don Marceli cenił bardzo przywiązanie tych poczciwych ludzi i te słowa serdecznego współczucia zatroskanej kobiety wzruszyły go. Sam odźwierny, chory i bezsilny, miał na czole czarny siniec od uderzenia kolbą, gdy chciał się sprzeciwiać plondrowaniu zamku. Nawet obecność ich córki Żorżety budziła w pamięci don Marcelego wspomnienie Cziczi i darzył ją czemś z uczucia, jakie miał dla własnej córki. Żorżeta liczyła dopiero czternaście lat, ale budząca się kobiecość uwydatniała już jej wdzięki. Matka z obawy żołdactwa nie pozwalała jej wychodzić z domu.
Jednakże don Marceli, który od rana nic nie miał w ustach, poczuł z pewnego rodzaju wstydem, że pomimo tragicznego położenia żołądek dopomina się o swoje prawa i żona odźwiernego podała mu na rogu stołu kawałek chleba i sera, wszystko co jej zostało w śpiżarni.
Po południu odźwierny poszedł zobaczyć, co się dzieje w zamku i wrócił z wiadomością, że generał zamieszkał już w nim ze swoją świtą. Ani jedne drzwi się nie zamykały, wyważano je uderzeniami kolbą lub siekierą. Wiele mebli zniknęło; żołnierze albo je połamali albo zabrali. Oficer intendentury wałęsał się po wszystkich komnatach oglądał każdy przedmiot, wygłaszał objaśnienia po niemiecku. Generał i jego otoczenie siedzieli w jadalni i pili, rozpatrując wielkie mapy, rozłożone na posadzce. Zmusili odźwiernego, by zszedł do piwnic i przyniósł im najlepsze wina.
Wieczorem, ludzka fala, która zalała całą okolicę, zaczęła odpływać. Rzucono kilka mostów na Marnie i niektóre pułki z okrzykiem „Nach Paris!“ ruszyły w drogę. Inne, mające zostać do jutra, przygotowywały sobie nocleg, to w niespalonych jeszcze domach, to pod gołem niebem. Don Marceli słyszał ich, jak śpiewali pobożne pieśni. Pod sklepieniem mrugających gwiazd żołnierze tworzyli zespoły i głosy ich łączyły się w chór uroczysty i słodki, nabrzmiały religijną powagą. Ponad drzewami parku unosiła się ponura mgła, odbijająca się swą czerwonością na tle cieniów nocy: były to odblaski palącego się jeszcze miasteczka. W dali, inne pożary folwarków i zabudowań gospodarskich świeciły w ciemnościach krwawymi odblaskami. Don Marceli usnął w pokoju odźwiernych ciężkim snem bez przerw i snów. Gdy się obudził, wydawało mu się, że drzemał tylko przez kilka minut. Słońce barwiło na pomarańczowo białe firanki u okna, a na sąsiedniem drzewie ptaszki się goniły świergocąc. Był to świeży i radosny poranek letni.
Gdy don Marceli zszedł na dół do kuchni, odźwierny udzielił mu nowin. Niemcy odchodzili. Pułk, obozujący w parku, odszedł o świcie, a za nim w prędce inne. W miasteczku pozostał tylko jeden bataljon. Komendant korpusu armji odjechał również ze swoim sztabem ale na jego miejsce był już inny, generał brygady, którego otoczenie nazywało „panem hrabią“.
Wyszedłszy z domku odźwiernego, don Marceli zobaczył przy zwodzonym moście pięć ładownych wozów, stojących wzdłuż rowów. Żołnierze znosili tu najpiękniejsze meble z salonu. Właściciel zamku, zauważył ze zdziwieniem, że pozostał prawie obojętnym na ten widok. Cóż znaczyła strata kilku mebli w porównaniu ze straszliwemi rzeczami, jakich był świadkiem?
W trakcie tego odźwierny przyszedł mu powiedzieć, że oficer niemiecki, przybyły przed godziną automobilem, chce się z nim zobaczyć.
Był to jakiś kapitan, podobny do wszystkich innych, w spiczastym kasku, zielonawym mundurze, w butach z czerwonej skóry, uzbrojony w pałasz i rewolwer, z lunetą i mapą w pochwie zawieszoną u pasa. Wyglądał młodo i miał na lewem ramieniu sztabową odznakę. Zapytał po hiszpańsku Don Marcelego:
— Wuj mnie nie poznaje?
Tamten wpatrzył się wytrzeszczonemi oczyma w nieznajomego.
— Naprawdę wuj mnie nie poznaje? Jestem Otto, kapitan Otto von Hartrott.
Don Marceli nie widział go od kilku lat; ale to imię przypomniało mu nagle siostrzeńców z Ameryki: naprzód malców, którym stary Madariaga nie pozwalał zbliżać się do siebie; potem młodego porucznika, którego przelotnie zobaczył w Berlinie za bytnością u Hartrottów, o którym rodzice powtarzali do znudzenia „że to będzie drugi Moltke“.
Ten ociężały smarkacz, ten gołowąsy oficerek wyrósł na butnego kapitana, który jednem słowem mógł kazać rozstrzelać właściciela zamku de Villeblanche.
Tymczasem Otto tłumaczył wujowi swoją obecność tutaj. Nie należał do dywizji stacjonującej w miasteczku, ale jego generał polecił mu utrzymywać łączność z tą dywizją, przybył więc tutaj, mając przytem chęć zobaczenia historycznego zamku. Nie zapomniał dni spędzonych w Villeblanche, kiedy to Hartrotowie przyjechali tu raz latem do krewnych we Francji. Oficerowie, zamieszkujący teraz zamkowe apartamenta, zatrzymali go na śniadaniu i w rozmowie jeden z nich wspomniał przypadkiem o obecności pana domu. Było to miłą niespodzianką dla kapitana i chciał przywitać się z wujem przed odjazdem, ale z przykrością musiał go szukać w domu odźwiernego.
— Wuj tu nie może zostać — dodał z pychą. — Niech wuj wraca do zamku, jak to przystoi stanowiska wuja. Moi koledzy poznają się z wujem z prawdziwą przyjemnością. To ludzie najlepszego towarzystwa.
Tu zaczął wychwalać don Marcelego, że nie opuścił swojej posiadłości. Wojska miały rozkaz postępować ze szczególną surowością z majętnościami nieobecnych. Niemcom chodziło o to, by mieszkańcy pozostawali u siebie, jak gdyby nie działo się nic nadzwyczajnego.
Don Marceli zaprzeczył temu:
— Najeźdźcy palą domy i rozstrzeliwują niewinnych.
Ale siostrzeniec nie dał mu dokończyć.
— Wuj ma na myśli egzekucję mera i innych — rzekł drżącemi z gniewu ustami. — Opowiadano mi to. Co do mnie, uważam, że kara była zbyt łagodną; należało występić całe miasteczko; pozabijać kobiety i dzieci. Naszym obowiązkiem jest skończyć z wolnymi strzelcami. Nie przeczę, że to jest straszne. Ale cóż wuj chce? To wojna.
I w ślad za tem kapitan jął rozpytywać o swoją matkę Helenę, o ciotkę Luizę, o Cziczi, o Juljana i cieszył się, słysząc, że wszyscy są bezpieczni na południu Francji. Potem, sądząc zapewne, że don Marceli oczekuje niecierpliwie wiadomości o krewnych germańskich, zaczął mówić o swojej rodzinie.
Wszyscy Hartrottowie zajmowali świetne stanowiska. Jego znakomity ojciec, któremu wiek nie pozwalał odbywać kampanji, był prezesem kilku stowarzyszeń patrjotycznych, co mu nie przeszkadzało organizować przyszłe przedsiębiorstwa przemysłowe dla eksploatowania zdobytych krajów. Brat, uczony profesor, miewał o celach wojny odczyty, w których teoretycznie wskazywał kraje, jakie powinno było zagarnąć zwycięzkie Cesarstwo, i piorunował przeciwko złym patrjotom, którzy okazywali się słabymi i mizernymi w swoich pożądaniach. Dwie siostry, trochę zasmucone nieobecnoścą narzeczonych, poruczników w huzarach, uczęszczały do szpitali i prosiły Boga, by ukarał przewrotną Anglję.
Tak rozmawiając, kapitan prowadził wuja do zamku. Żołnierze, którzy dotychczas nic sobie nie robili z właściciela, patrzyli na niego z ciekawością i niemal z szacunkiem, widząc go rozmawiającego poufale z kapitanem sztabu.
Gdy wuj i siostrzeniec weszli do komnat, don Marcelemu ścisnęło się serce. Wszędzie na ścianach widniały prostokątne plamy ciemniejszego koloru, zdradzające miejsca znikłych obrazów i mebli. Ale poco te dziury w jedwabnych firankach, po co te pochlapane ściany, te potłuczone kryształy i porcelany? Otto odgadł myśl wuja i powtórzył zwykłą wymówkę:
— Trudna rada. To wojna.
— Nie — odparł don Marceli z żywością, do której czuł się uprawnionym, mówiąc do siostrzeńca. — Nie! to nie jest wojna! To grabież. Twoi koledzy to rzezimieszki!
Kapitan wyprostował się gwałtownie, utkwiwszy w starym wuju zaiskrzone gniewem oczy i świszczącym, niskim głosem wymówił:
— Proszę się strzedz! Na szczęście wuj mówił po hiszpańsku, więc go tu nie zrozumiano. Ale jeżeli wuj pozwalał by sobie nadal na podobne uwagi, mógłby za całą odpowiedź dostać kulą w łeb. Oficerowie Cesarza nie dopuszczają, żeby ich znieważano.
I całe zachowanie Hartrotta świadczyło jak łatwo zapomniał by o pokrewieństwie, gdyby otrzymał rozkaz ukarania wuja. Ten spuścił głowę.
Ale w chwilę potem kapitan, jakby zapomniawszy o tem co powiedział, przybrał znów ton uprzejmy. Będzie rad przedstawić wuja Jego Ekscelencji generałowi, hrabiemu von Meinbourg, który ze względu na powinowactwo Desnoyers'a z Hartrottami raczył go przypuścić do swego stołu.
Zaproszony w swoim własnym domu, don Marceli wszedł do sali jadalnej, gdzie znajdowało się już około dwudziestu mężczyzn w szarawych mundurach i wysokich butach. Tu nic nie uległo zniszczeniu: firanki, obicia, meble były nienaruszone. Tylko w monumentalnych bufetach widniały znaczne braki, i Desnoyers od pierwszego rzutu oka zauważył, że dwie bogate zastawy i cenny serwis starej porcelany zniknęły z półek. Niemniej musiał odpowiadać ceremonialnymi ukłonami na powitania sprawców tych grabieży i uścisnąć rękę, którą mu podał hrabia z arystokratyczną dobrotliwością, podczas gdy inni oficerowie niemieccy przypatrywali się temu burżujowi z życzliwą ciekawością, a nawet z pewnego rodzaju uznaniem; wiedzieli już bowiem że był to miljoner, który wrócił z dalekich lądów, gdzie ludzie bogacą się tak szybko.
— Zje pan śniadanie z barbarzyńcami — rzekł hrabia, sadzając go obok siebie z prawej strony. — Nie lęka się pan, żeby pana nie pożarli żywcem?
Oficerowie wybuchnęli śmiechem na ten dowcip Jego Ekscellencji i widocznem było, że usiłują słowami i zachowaniem się zadać kłam oskarżaniu ich o barbarzyństwo.
Siedząc, jak obcy gość, przy swoim własnym stole, don Marceli jadł na swoich własnych talerzach, obsługiwany przez wrogów, których mundur widoczny był z pod prążkowanych fartuchów. To, co jadł, należało również do niego: wino pochodziło z jego piwnic; mięso z jego wołów; owoce z jego sadu; a jednak wydawało mu się, że jest tu po raz pierwszy i doznawał przykrego uczucia człowieka, który nagle widzi się sam wśród nieprzyjaciół. Ze zdziwieniem patrzył na tych intruzów, siedzących na miejscach, gdzie widywał żonę, dzieci, Latour'ów. Biesiadnicy rozmawiali pomiędzy sobą po niemiecku; ale ci, którzy znali język francuski, posługiwali się nim często, zwracając się do gościa, a ci którzy umieli tylko parą wyrazów powtarzali je z uprzejmymi uśmiechami. Wszyscy widocznie chcieli się przypodobać właścielowi zamku.
Don Marceli przypatrywał im się z uwagą. Jedni byli wysokiego wzrostu, smukli, o typie kańciastej piękności; inni krępi, przysadziści z grubym karkiem i głową osadzoną głęboko w ramionach. Wszyscy byli krótko ostrzyżeni, co tworzyło dokoła stołu błyszczący krąg jasnych i ciemnych czaszek z odstającemi śmiesznie uszami i o silnie rozwiniętych, wychudzonych szczękach. Niektórzy mieli wąsy, zakończone stercząco, na sposób cesarski; ale większość była wygolona lub miała tylko krótkie, proste wąsiki. Trudy wojenne i forsowne pochody uwydatniały się najbardziej u otyłych. Przez miesiąc kampanji stracili tuszę; a skóra ich policzków i podbródka wisiała flakowata i pomarszczona.
Hrabia był najstarszym z nich wszystkich, jedynym, który nosił długie, jasno rudawe włosy, przyprószone już nieco siwizną, uczesane bardzo starannie i błyszczące pomadą. Suchy, kanciasty, silnie zbudowany, miał mimo zbliżającej się pięćdziesiątki wygląd młodzieńczy, co zawdzięczał zapewne fizycznym ćwiczeniom i troskliwej hygienie ciała. Na ręce, niedbale spoczywającej na stole, miał złotą bransoletkę; a z całej jego osoby unosił się mocny zapach perfum.
Oficerowie odnosili się do niego z wielkiem uszanowaniem. Otto mówił o nim do wuja, jako o wielkim artyście, jednocześnie kompozytorze i poecie. Przed wojną pewne, skandaliczne pogłoski, tyczące się jego prywatnego życia oddaliły go od Dworu; ale według słów kapitana były to tylko potwarze dzienników socjalistycznych. Pomimo to Cesarz, którego hrabia był współczuciem, dochowywał mu potajemnie niezmiennej przyjaźni. Wszyscy pamiętali balet „Kaprysy Szeherezady“ wystawiony z wielkim przepychem w Berlinie na zlecenie potężnego kolegi.
Hrabia, sądząc, że don Marceli milczy onieśmielony, pierwszy zagadał do niego. — A gdy ten objaśnił, że wyjechał z Paryża dopiero przed trzema dniami, towarzystwo ożywiło się. Wszyscy chcieli dowiedzieć się, co słychać.
— Widział pan rozruchy?
— Wojsko zabiło dużo manifestantów?
— W jaki sposób zamordowano prezydenta Poincaré'go?
Don Marceli, oszołomiony nieprawdopodobieństwem tych zapytań, nie wiedział zrazu co odpowiedzieć, i przez chwilę wydawało mu się, że jest w domu warjatów. Rozruchy? Zamordowanie prezydenta? Nic o tem nie wiedział. Zresztą, skądżeby rozruchy? Jaka rewolucja mogłaby wybuchnąć w Paryżu, skoro Rząd nie był reakcyjny?
Na tę odpowiedź, jedni popatrzyli z politowaniem na tego głuptasa; inni przybrali postawę podejrzliwą wzglądem tego chytrego mruka, udającego, że nic nie wie o wypadkach, o których z konieczności musiał słyszeć. Kapitan Otto zabrał głos w sposób nakazujący, jak gdyby chcąc położyć kres wszelkim wybiegom:
— Dzienniki niemieckie — rzekł — obszernie się o tem rozpisywały. Przed dwoma tygodniami ludność Paryża zbuntowała się przeciwko Rządowi, obiegła pałac Elizejski i zamordowała Poincaré'go. Wojsko musiało użyć mitraljez dla przywrócenia porządku. Wszyscy to wiedzą. Zresztą wiadomości te podały wielkie dzienniki niemieckie, a Niemcy nie kłamią nigdy.
Ale Desnoyers twierdził uporczywie, że, co się tyczy jego, nic nie wiedział, ani nie widział, o niczem nie słyszał. Poczem, gdy zapewnienia te przyjęto z oznakami ironicznego powątpiewania, zamilkł. Wówczas hrabia, umysł wyższy, niezdolny popaść w pospolitą łatwowierność przemówił tonem pojednawczym:
— Co się tyczy morderstwa niedowierzanie jest dozwolone, bo dzienniki niemieckie mogły przesadzić, co nie dowodzi, żeby uczyniły to w złej wierze. Jakoż, przed paru godzinami miałem wiadomość z Kwatery Głównej o wyjeździe Rządu francuskiego do Bordeaux. Ale bunt Paryżan i ich starcie się z wojskiem są to fakty niezaprzeczalne. Z pewnością gość nasz wie o tem, tylko nie chce się do tego przyznać.
Don Marceli ośmielił się zaprzeczyć dygnitarzowi, ale go nie słuchano. Paryż! Wszystkie oczy zabłysły pożądliwością; rozwiązały się wszystkie języki. Każdy pragnął ujrzeć jak najprędzej wieżę Eiffel, wejść zwycięsko do stolicy i wynagrodzić sobie trudy i niedostatek zaznane w tak twardej kampanji. Chociaż wszyscy ci ludzie byli wielbicielami sławy wojskowej i uważali wojnę jako nieodłączną od życia ludzkiego nic mniej narzekali na wynikające z niej cierpienia.
Hrabia, ze swej strony wyraził skargę artysty:
— Ta wojna bardzo mnie skrzywdziła — rzekł z ubolewaniem. — Na przyszłą zimę miano wystawić w Paryżu mój nowy balet.
Wszyscy wzięli udział w tej szlachetnej zgryzocie, ale ktoś zauważył, że po triumfie, wystawienie baletu odbędzie się z nakazu i że Paryżanie będą zmuszeni oklaskiwać go.
— To nie będzie to samo — westchnął hrabia.
Nastąpiła chwila milczącej zadumy.
— Wyznaję — powiedział hrabia, — że kocham Paryż. Jaka szkoda, że Francuzi nie chcieli nigdy porozumieć się z nami!
I pogrążył się znów w melancholji głębokiego myśliciela. Jeden z oficerów zaczął mówić o bogactwach Paryża z oczyma pełnemi pożądliwości; i don Marceli poznał go po opasce na rękawie: to on splondrował komnaty zamkowe. Zapewne odgadł myśli właściciela, uznał bowiem za właściwe udzielić grzecznym tonem paru wyjaśnień, tyczących się tej szczególnej przeprowadzki, jakiej przewodniczył:
— Cóż pan chce? To wojna. Koszta wojny muszą być spłacone dobrami zwyciężonych. Taki jest system niemiecki. Dzięki tej metodzie przełamuje się opór nieprzyjaciela i pokój następuje prędzej. Ale niech się pan nie martwi swemi stratami; po wojnie będzie pan mógł wystąpić z zażaleniem do rządu francuskiego, a ten wynagrodzi panu doznane krzywdy. Pańscy krewni z Berlina poprą niewątpliwie tę skargę.
Don Marceli wysłuchał z osłupieniem tej rady nie do uwierzenia. Czy ci ludzie powarjowali; czy kpili sobie z niego?
Po skończonem śniadaniu oficerowie wstali, przypasali szable i poszli na służbę. Kapitan Hartrott miał powrócić do swego generała. Don Marceli odprowadzi go do automobilu. Gdy doszli do bramy zamkowej Otto, widocznie chcąc się przysłużyć wujowi, kazał sobie podać kawałek kredy, jaką zwykle znaczono kwatery wojskowe i napisał na murze:

Bitte, nicht plundern
Es sind freundliche Leute[1]

I wytłumaczył don Marcelemu znaczenie tych słów. Ale on okrzyknął się żywo:
— Nie! Nie! Nie życzę sobie tego rodzaju opieki. Nie odczuwam żadnej życzliwości względem najeźdźców. Milczałem, bo cóż miałem począć?
Wówczas siostrzeniec, nic nie mówiąc, zmazał drugi wiersz napisu i tonem sarkastycznego politowania.
— Do widzenia, wuju — zadrwił — Zobaczymy się wkrótce przy Avenue Victor Hugo.
Wracając do zamku, Desnoyers zobaczył w cieniu drzew hrabiego, który w towarzystwie swoich dwóch oficerów ordynansowych i dowódcy bataljonu, popijał kawę na świeżem powietrzu. Na wyraźne żądanie hrabiego Desnoyers usiadł, a ci panowie, rozmawiając obficie raczyli się likierami z jego piwnicy.
Nagle niepojęte zjawisko zmąciło spokój popołudniowy. Był to jakby daleki grzmot, pochodzący z jakiejś niewidzianej burzy, która rozpętała się gdzieś po za widnokręgiem. Usłyszawszy to, hrabia zwrócił się do Desnoyersa.
— Słyszy pan. To armaty grają. Bitwa zaczęta. Wkrótce i my weźmiemy udział w tym tańcu.
Wstał i wrócił do zamku. Oficerowie ordynansowi udali się do miasteczka, a Desnoyers został sam z dowódzcą bataljonu, który w dalszym ciągu rozkoszował się likierami, oblizując sobie wargi.
— Smutna wojna, panie — rzekł, przedstawiwszy się właścicielowi zamku, jako dowodzący bataljonem stacjonującem w Villeblanche i wymieniwszy swoje nazwisko: Blumhardt.
Don Marceli poczuł do niego sympatję.
— Niemcem jest — pomyślał — ale ma wygląd uczciwy. Na pierwszy rzut oka Niemcy zrażają do siebie szorstką powierzchownością i tą straszliwą dyscypliną, w imię której popełniają bez skrupułu najstraszliwsze czyny, ale zżyć się z nimi, a wtedy dobra natura wyjrzy z pod pozorów barbarzyńcy.
— Co za życie! — ciągnął dalej Blumhardt. — Oby Bóg skarał tych, co wywołali taką katastrofę.
To ostatecznie podbiło Desnoyersa. Wydało mu się, że ma przed sobą Niemcy, takie, jakiemi je sobie wyobrażał często: Niemcy spokojne, łagodne, trochę ociężałe i powolne, ale okupujące wrodzoną szorstkość naiwnym i poetycznym sentymentalizmem. Ten Blumhardt był z pewnością dobrym ojcem rodziny, odpoczywającym chętnie z żoną i dziećmi po trudach pracowitego dnia pod cieniem lip w publicznym ogrodzie jakiegoś prowincjonalnego miasta, przy dźwiękach wojskowej orkiestry, grającej sonaty Beethowena. A on, jakby odgadując te myśli, zaczął mówić o swoich, mieszkających w Cassel.
— Ośmioro dzieci, proszę pana — mówił, wyraźnie hamując wzruszenie. — Dwaj starsi chłopcy kierują się na oficerów; a najmłodszy dopiero od pół roku chodzi do szkoły. Ot taki pędrak!
Pokazał ręką na wysokość swoich butów.
Potem zaczął się rozpływać nad żoną. Jaka gospodyni! Jaka matka wzorowa! Żyje tylko dla szczęścia męża i dzieci. Ach! ta przezacna Augusta! Pobrali się przed dwudziestu laty; a on uwielbia ją jak pierwszego dnia. Ma przy sobie na piersiach wszystkie listy, jakie otrzymał od niej od początku kampanji. A tu, w tym medaljonie... cała rodzina. Sięgnął za kurtkę i chciał pokazać Desnoyers'owi pamiątkowe fotografje, ale w tej chwili przyszedł ordynans z poleceniem, że Jego Eksellencja prosi właściciela zamku do siebie. Don Marceli zostawił więc tkliwego komendanta, zakrapiającego wzruszenie wspomnień likierami i pośpieszył na wezwanie.
Hrabia przyjął go z uprzejmością wielkiego pana, pragnącego zadowolnić swoich gości. Nie mógł zgodzić się na to, by Herr Desnoyers, krewny Hartrottów — któregoś z nich widywał u Dworu, mieszkał u odźwiernych. Niechże zechce zająć swoją sypialnię i łóżko, uroczyste jak katafalk, które miało zaszczyt służyć przed kilku godzinami dawnemu generałowi Cesarstwa.
— Ja wolę spać tutaj — rzekł wchodząc do sypialni pani Desnoyers. — Ten pokój bardziej mi się podoba.
Tu zaczął zachwycać się całością urządzenia z epoki Ludwika XV-go, cennie autentycznego o wyblakłych złoceniach i przyciemnionych przez czas krajobrazach na obiciach. Hrabia uśmiechnął się z lekceważeniem artysty na wspomnienie dowódcy Intendentury, obarczonego urzędową grabieżą.
— Co za osioł! Zostawił to, bo w jego przekonaniu stare i brzydkie!
Tu spojrzał prosto w oczy właścicielowi zamku:
— Panie Desnoyers; sądzę, że nie popełniam żadnej niedyskrecji, a nawet wyobrażam sobie, że uprzedzam pańskie życzenia, oświadczając panu, że te meble ja sobie zabieram. Będą one pamiątką naszej znajomości, więcej powiem; dowodem naszej przyjaźni, zaczynającej się teraz... Jeżeli one tu zostaną, grozi im niebezpieczeństwo zniszczenia. Wojskowi nie są obowiązani być artystami. Ja przechowam te cenne rzeczy w Niemczech i pan będzie mógł obejrzeć je, ilekroć zechce. Teraz wszyscy będziemy zjednoczeni... Mój przyjaciel Cesarz ogłosi się panującym Francuzów.
Desnoyers milczał. Cóż miał odpowiedzieć na to spojrzenie okrutnej ironji, jakiem ów wielki pan podkreślał swoje słowa?
— Po skończonej wojnie, przyślę panu upominek z Berlina — dodał hrabia protekcjonalnie.
I na to nic nie odpowiedział Desnoyers. Spojrzał tylko na ściany, na puste miejsca po kilku małych obrazkach, pendzla sławnych mistrzów XVIII-go wieku. Przedstawiciel Intendentury musiał je również zlekceważyć, jako bezwartościowe, ale uśmieszek hrabiego zdradził, kto ten błąd naprawił.
Kilka flakonów z perfumami, wziętemi z garderoby pań stało na kominku.
— Co to za niechlujstwo ta wojna! — rzekł hrabia. — Dziś rano mogłem się wykąpać po raz pierwszy od tygodnia. Przed wieczorem wezmę drugą kąpiel. A propos, drogi panie; te perfumy są dobre; ale nie są wytworne. Kiedy będę miał przyjemność przedstawić się paniom, dam im adresy moich dostawców. U siebie w domu używam perfum tureckich. Mam tam wielu przyjaciół... Po skończonej wojnie prześlę paniom trochę na próbę.
Tu oczy jego spoczęły na fotografjach, stojących na kominku. Domyślił się, która z nich przedstawia panią Desnoyers. Twarzyczka Cziczi wywołała uśmiech uznania na jego ustach. Pełna wdzięku, przedewszystkiem podobała mu się jej buńczuczna chłopięca minka. Ale najdłużej wpatrywał się wzrokiem znawcy w fotografję Juljana.
— Śliczny chłopiec! rzekł. — Nadzwyczaj interesująca głowa... artystyczna... Na balu kostjumowym zrobił by furrorę. Istne perskie książątko! Biała egreta na głowie podpięta klejnotami, pierś obnażona, tunika czarna w złote pawie.
I w dalszym ciągu kreślił ujrzaną w wyobraźni postać pierworodnego Desnoyersa, strojną we wszystkie splendory wschodniego monarchy. Starego pogłaskał po sercu ten zachwyt hrabiego nad jego synem. Szkoda tylko, że tak umiejętnie wynajdywał cenne rzeczy i przywłaszczał je sobie!
Przy łóżku na stoliku nocnym, na książce do nabożeństwa, którą tu zostawiła donja Luiza zobaczył złoty medaljon z fotografją, która była mu obcą. Hrabia, zauważywszy spojrzenie Desnoyersa, chciał mu ją pokazać. Zadrżały ręce wojskowego. Jego pogardliwa, ironiczna wyniosłość zniknęła odrazu. Oficer Huzarów Śmierci uśmiechał się z obrazka, kryjąc swój suchy profil drapieżnego ptaka pod czapką ozdobioną trupią główką i dwoma piszczelami.
— Mój nalepszy przyjaciel — rzekł hrabia nieco drżącym głosem. — Istota, którą najbardziej kocham na świecie... I pomyśleć, że może bije się w tej chwili i że go mogą zabić!.. Pomyśleć, że ja również mogę umrzeć.
Don Marcelemu wydało się, że uchylono przed nim rąbek przeszłości hrabiego. Ten huzar był niewątpliwie naturalnym synem. W prostocie ducha nie mógł wyobrazić sobie nic innego. Tylko ojciec mógł mówić z takiem przywiązaniem. I to przywiązanie ujęło go.
Na tem skończyła się rozmowa. Hrabia odwrócił się do niego plecami, jak gdyby chciał ukryć wzruszenie, jakie go ogarnęło i wyszedł z sypialni. W parę minut potem ozwał się na pierwszem piętrze wspaniały fortepian, którego komisarz Intendentury nie zabrał, bo się temu Generał sprzeciwił. Wnet głos tego ostatniego wzniósł się ponad dźwiękami strun. Był to głos barytonowy nieco zgaszony, ale nawskroś przeniknięty namiętnością romansu, jaki śpiewał. Desnoyers nie mógł zrozumieć słów; ale łzy stanęły mu w oczach. Pomyślał o rodzinie, o niebezpieczeństwach i nieszczęściach, jakie go otaczały, o trudnościach powrotu i połączeniu się ze swoimi... Jakby pociągany muzyką zszedł zwolna na dół. Jaki to artysta ten człowiek, tak wyniosły i drwiący! Jakaż to dusza tkliwa!
Rozrzewniony przystanął na moście zamkowym. Jakiś podoficer oparł się tam również o poręcz, spoglądając na pływające po wodach rowu łabędzie. Był to młody doktór praw, pełniący przy Ekscellencji obowiązki sekretarza.
Przedstawiwszy się don Marcelemu opowiedział mu natychmiast swoje dzieje. Rozkaz mobilizacji zaskoczył go, jako profesora w prywatnem kolegjum i niemal w przeddzień ślubu, krzyżując mu wszystkie plany.
— Cóż to za klęska, łaskawy panie! Jaki przewrót na świecie!.. Ale to była rzecz do przewidzenia. Kapitalizm, przeklęty kapitalizm ponosi tego winę.
Podoficer był socjalistą. Nie taił swego udziału w czynach stronnictwa, do którego należał i które ściągnęły na niego prześladowania i wpłynęły ujemnie na jego karjerę. Ale teraz Cesarz uznawał Socjal-Demokrację i życzliwie odnosili się do niej najbardziej reakcyjni junkrzy. Wszyscy byli zjednoczeni. Deputowani stronnictwa tworzyli w Reichstagu najposłuszniejszą Rządowi grupę. On sam zachował z przeszłości jedynie pewną zaciętość względem kapitalizmu, istotnego sprawcy wojny.
Desnoyers odważył się wyrazić odmienne zdanie wobec tego wroga, który wyglądał na człowieka łagodnego i wyrozumiałego. Nie będzie raczej odpowiedzialny za to militaryzm niemiecki? Nie on to przygotował ten zatarg, butą swoją niwecząc wszelkie układy?
Socjalista zaprzeczył wręcz. Jego deputowani popierali wojnę i ku temu też zmierzały jego wywody. Czuło się w nim uległość względem karności, tej wieczystej giermańskiej karności, ślepej i posłusznej, która rządzi najbardziej nawet postępowemi stronnictwami. Napróżno Desnoyers przytaczał argumenty i fakty, wszystko, co czytał od początku wojny. Słowa jego odbijały się jak groch od ściany od tępości rewolucjonisty, przyzwyczajonego, żeby inni za niego myśleli.
— Kto wie! — zakończył. — Może omyliliśmy się. Ale w danej chwili wszystko jest jak w chaosie. Brak pierwiastków dla wytworzenia sobie ścisłego zdania. Ale po skończonej wojnie poznamy prawdziwych winowajców, a jeżeli to będą nasi, pociągniemy ich do odpowiedzialności.
Desnoyers omal nie parsknął śmiechem na taką naiwność. Czekać końca wojny, aby się dowiedzieć, kto był jej sprawcą! A jeżeli Cesarstwo zwycięży, jakiejże odpowiedzialności zażądają od zwycięzcy ci, którzy staczali jedynie bitwy wyborcze bez najlżejszego zamiaru buntu!
— Tak czy inaczej — ciągnął dalej podoficer — ta wojna jest okropną. Ileż śmierci! Trzeba jej się zblizka przypatrzeć. Ja byłem w Charleroi. Zwyciężymy, wejdziemy do Paryża, jak powiadają, ale ileż naszych padnie przedtem!
I aby odżegnać te ponure myśli, zaczął rzucać kawałki chleba, płynącym majestatycznie łabędziom.
Odźwierny i jego żona snuli się teraz ciągle po moście. Widząc swego pana w dobrych stosunkach z najeźdźcami, nabrali trochę otuchy. Jej samej wydawało się rzeczą naturalną, że ci ludzie uznali wreszcie władzę don Marcelego: gospodarz jest zawsze gospodarzem. I, jak gdyby część tej władzy spłynęła na nią, wchodziła do zamku wraz z córką bez obawy, by uporządkować sypialnię pana. Zamierzały też spędzić noc w pobliżu, by nie czuł się sam pomiędzy Niemcami.
Przeniosły więc pościel i bieliznę z domku na najwyższe piętro. Odźwierny grzał drugą kąpiel dla Jego Ekscellencji. Żona jego nie mogła się uspokoić nad splondrowaniem zamku. Poszła nawet po don Marcelego, by mu to pokazać, jak gdyby on mógł coś temu przeszkodzić. Ordynansi i pisarze hrabiego kładli do kieszeni wszystko, co było łatwem do schowania. Mówili z uśmiechem, że to są pamiątki. Widziała na własne oczy samego dowódcę, jak otwierał siłą szuflady, gdzie pani chowała bieliznę i jak z najpiękniejszych sztuk i koronek zrobił spory pakiet.
— To ten, proszę pana — rzekła, pokazując przez okno na piszącego w ogrodzie Niemca.
Don Marceli poznał go ze zdziwieniem. Jakto! i komendant Blumhardt! Ale wnet usprawiedliwił ten postępek. Cóż dziwnego, że chciał sobie zabrać coś z jego domu, skoro sam komisarz dał przykład? A przytem, biorąc pod uwagę rodzaj tych przywłaszczeń, to nie były rzeczy dla niego, lecz dla żony i córek. Dobry ojciec rodziny. Oto i teraz siedział więcej niż godzinę przy stole z piórem w ręku, rozmawiając piśmiennie z całą rodziną, ze swoją najdroższą Augustą, Lepiej, że on to zabierze, ten zacny człowiek niż inni oficerowie bezczelni i zuchwali.
Don Marceli widział jak ten dobry człowiek podnosił głowę, ilekroć przechodziła córka odźwiernego i przeprowadzał ją oczami. Biedny ojciec!... Niewątpliwie myślał o swoich pięciu córkach, pozostałych w Niemczech, wśród niebezpieczeństw wojny!... On również przypomniał sobie Cziczi, z obawą, że już jej może nigdy nie zobaczy! W pewnej chwili zobaczył, jak Blumhardt przywołał do siebie Żorżettę. Dziewczyna stanęła przed nim wyprostowana, nieśmiała, jak gdyby przczuwając niebezpieczeństwo, ale usiłując się uśmiechnąć. On zaś, mówiąc coś, gładził ją po policzkach delikatnie swemi olbrzymiemi łapami wojownika. Desnoyersa wzruszył ten widok.
Z pewnością temu zacnemu człowiekowi stanęły w pamięci wśród okropności wojny wspomnienia spokojnego, cnotliwego życia.
To też uśmiechnął się życzliwie, gdy komendant, wstawszy od stołu zbliżył się do niego i wręczył jednemu z żołnierzy list i olbrzymi pakunek, by zaniósł do miasteczka, gdzie znajdowała się sztafeta bataljonu.
— To do mojej rodziny — rzekł. — Codziennie posyłam im list. Ich listy są mi tak cenne! Dołączam do tego również parę drobnych pamiąteczek.
Desnoyers omal nie zaprzeczył. Drobnych, to nie!... Ale tylko obojętnem skinieniem ręki dał do zrozumienia, że zgadza się na te podarunki, czynione jego kosztem. Komendant zaś mówił w dalszym ciągu o słodkiej Auguście i swoich dzieciach, podczas gdy niewidzialna burza grzmiała coraz groźniej i bliżej na tle pogodnego przedwieczornego nieba.
— Bitwa! — rzekł Komendant. — Wciąż bitwa! Z pewnością to będzie ostatnia i wygramy ją. Nie minie tydzień a wejdziemy do Paryża!... Ale, iluż to go nie zobaczy! Ilu zginie. Myślę, że już jutro nie będziemy tutaj... Wszystkie rezerwy mają pójść do ataku, by złamać ostatni opór... Bylem tylko nie poległ...
To przypuszczenie wykrzywiło mu twarz konwulsyjnie. Spojrzał wściekle na Desnoyersa, jak gdyby go czynił odpowiedzialnym za swoją możliwą śmierć i nieszczęście jego rodziny. Desnoyers nie mógł prawie poznać łagodnego i dobrodusznego Blumhardta z przed niedawnej chwili.
Zastanawiał się właśnie nad przeobrażeniami, jakich dokonywa wojna w ludziach, gdy nadbiegł podoficer — ten z Socjal-Demokracji. Desnoyers nie mógł zrozumieć, co mówili, ale idąc wzrokiem w kierunku, w jakim wskazywał podoficer, zobaczył u bramy zamkowej gromadkę wieśniaków w otoczeniu zbrojnych w karabiny żołnierzy. Blumhardt po krótkim namyśle, ruszył w tamtą stronę, a don Marceli poszedł za nim.
Ujrzał wiejskiego chłopca pomiędzy dwoma Niemcami, których bagnety dotykały mu piersi. Chłopak był straszliwie blady. Umazana sadzami koszula, cała w strzępach zdradzała rozpaczliwą walkę. Z jednej skroni sączyła się krew. W pewnem oddaleniu za nim szła kobieta o roztarganych włosach z pięciorgiem dzieci. Cała ta gromadka była aż czarna, jak gdyby wychodziła ze składu węgla.
Kobieta mówiła coś, jęcząc, płacząc i podnosząc ręce do góry. Ujrzawszy właściciela zamku, przystąpiła do niego, nagle uspokojona, jak gdyby on mógł ją ocalić.
Ten chłopiec był jej synem. Od wczoraj siedzieli w piwnicy swego spalonego domu. Głód zmusił ich wyjść, a także lęk, że się uduszą. Niemcy, zobaczywszy jej syna, zaczęli go bić i chcieli rozstrzelać, jak rozstrzelali wszystką młodzież. Myśleli, że ma dwadzieścia lat, że jest w wieku popisowym, i żeby się nie zaciągnął do francuskiego wojska, chcieli go zabić.
— To kłamstwo! — krzyknęła kobieta. — Ma dopiero ośmnaście... a nawet niespełna ośmnaście... skończył zaledwie siedmnaście.
Zwróciła się do innych kobiet, idących za nią, wzywając ich świadectwa: smutne to były okazy płci niewieściej, równie brudne, o twarzach sczerniałych i poszarpanej odzieży; cuchnące spalenizną, nędzą i trupem. Wszystkie przyświadczyły matce, a niektóre tak się zagalopowały, że dawały chłopcu piętnaście lat.
Tymczasem komendant przypatrywał mu się, rozmawiając z podoficerem. Jakiś urzędnik z magistratu przez roztargnienie powiedział, iż chłopak ma dwadzieścia lat, nie wiedząc, że wydaje na niego w ten sposób wyrok śmierci.
— Kłamstwo! — powtórzyła matka, odgadując instynktownie, o czem mówili. — Ten człowiek się omylił. Mój syn jest nad wiek wyrośnięty, ale niema dwudziestu lat. Pan, który go zna, może temu przyświadczyć. Nieprawdaż, panie Desnoyers?
Don Marceli uważał, że powinien zapośredniczyć w tej sprawie i przemówił do komendanta. Znał oddawna tego chłopca (nigdy go w życiu nie widział) i wie, że niema dwudziestu lat.
— A choćby je miał — dorzucił — czyż to zbrodnia, żeby za nią rozstrzelać człowieka?
Blumhardt nie odpowiedział. Od chwili gdy wszedł w swoje obowiązki dowódcy, zdawał się zapominać o istnieniu don Marcelego. Chciał coś rzec, wydać jakiś rozkaz, ale zawahał się. Lepiej będzie poradzić się Jego Ekscellencji. Zawrócił ku zamkowi, Desnoyers poszedł za nim.
— Komendancie, to być nie może — zaczął. — To niema sensu. Zabijać człowieka dla prostego podejrzenia, że może mieć dwadzieścia lat!...
Ale komendant milczał i szedł dalej. Mijając most, usłyszeli dźwięk fortepianu. To napełniło otuchą Desnoyersa. Ten artysta, który go tak rozrzewnił swoim tkliwym głosem powie zbawcze słowo.
Wszedłszy do salonu, Don Marceli prawie że nie poznał Jego Eksellencji. Zobaczył przed fortepianem mężczyznę, mającego za cały strój japońskie, kobiece kimono, różowego koloru, haftowane w złote ptaki i należące do jego Cziczi. W innej chwili byłby wybuchnął śmiechem na widok tego kościstego wojownika, o żylastych chudych rękach wysuwających się z obszernych rękawów, z błyszczącą na jednej z nich złotą bransoletką. Hrabia wziął kąpiel i nie spieszyło mu się przywdziać mundur. Wolał jedwabiste dotknięcie kobiecej szaty, podobnej do tych wschodnich strojów, jakie miał w Berlinie. Blumhardt nie okazał najmniejszego zdziwienia na widok swego generała. Wyprężony służbowo mówił coś po niemiecku, a hrabia słuchał go z roztargnieniem, przebierając palcami po klawjaturze.
Z pobliskiego okna padał promień zachodzącego słońca, obejmując złotą aureolą fortepjan i grającego. Wchodziła wraz z nim poezja gasnącego dnia: szmer liści, senne świergoty ptaków, brzęczenie owadów, błyszczących jak iskry w ostatnich blaskach słonecznych. Jego Ekscellencja, którego melancholijne marzenia zmąciły niepożądane odwiedziny, przerwał opowiadanie komendanta rozkazującem skinieniem ręki i jednym wyrazem... tylko jednym. Nic więcej nie rzekł Pociągnął dwukrotnie tureckiego papierosa, tlejącego zwolna na drzewie fortepjanu i ręce jego spoczęły znów na klawjaturze, nawiązując tęskną, smętną improwizację, jaką go natchnął zmierzch.
— Dzięki, Ekscelencjo — rzekł Don Marceli, odgadując wspaniałomyślną odpowiedź.
Komendant znikł. Nie spotkał go również za domem. Jakiś żołnierz zaniósł rozkaz. Don Marceli zobaczył jak eskorta odpychała kolbami wrzeszczącą gromadę kobiet i dzieci. Po chwili u bramy zamkowej nie było już nikogo. Zapewne odeszli, usłyszawszy słowo przebaczenia generała. Wtem nagle ozwał się krzyk, jaki jedynie rozpacz kobieca wydać może. Jednocześnie wstrząsnęły powietrzem krótkie, silne odgłosy, znane mu od poprzedniego dnia. Salwa! Niespokojny ruszył w tamtą stronę, gdy zabiegła mu drogę kobieta, obu rękoma trzymająca się za głowę i wydająca głośne jęki. Była to żona odźwiernego.
— Proszę pana! Niech pan tam nie idzie — krzyknęła. — Już po nim! Rozstrzelali go.
Don Marceli osłupiał ze zdumienia. Rozstrzelali go? A słowo generała? Nie zastanawiając się, pobiegł z powrotem do zamku. Jego Ekscellencja siedział wciąż przy fortepjanie. Teraz śpiewał półgłosem z oczyma zasnutemi mgłą wspomnień. Ale stary nie mógł go słuchać.
— Ekscellencjo! rozstrzelali go! Rozstrzelali, pomimo rozkazu!
Uśmiech generała dał mu do poznania, jak bardzo się omylił.
— To wojna, kochany panie — rzekł hrabia, przestając grać. — Wojna ze swemi okrutnemi wymogami. Roztropną jest rzeczą zawczasu pozbywać się wroga.
I z pewną pedanterją, jak gdyby recytował wyuczoną lekcję zaczął mówić o ludziach Wschodu, wielkich mistrzach sztuki życia. Pewien sułtan, którego on, hrabia, szczerze uwielbiał, własnemi rękoma dusił dzieci swoich przeciwników. „Nasi wrogowie nie przychodzą na świat konno i z szablą u boku“ mawiał ten bohater „rodzą się dziećmi, jak wszyscy inni, i należy usuwać ich, zanim dorosną“.
Desnoyers słuchał, nie słysząc. Jedna tylko myśl zaprzątała go wyłącznie. Jakto! ten człowiek, który mu się wydawał dobrym; ten sentymentalista, rozrzewniający się własnym śpiewem, wydał chłodno, pomiędzy dwoma arpedżjami, wyrok śmierci!...
Hrabia poruszył się niecierpliwie. Desnoyers mógł odejść i poradził mu, by na przyszłość nie wtrącał się w sprawy służbowe. Poczem odwrócił się od niego tyłem i puszczając ręce po klawjaturze, oddał się znów harmonijnej melancholji.
Teraz zaczęło się dla don Marcelego jakieś dziwne życie, które trwało cztery dni i pozostało mu w pamięci, jako jeden szereg zdumiewających niespodzianek.
Nie chcąc spotykać się z tymi ludźmi, uciekł z własnej sypialni i schronił się na najwyższem piętrze w pokoju służby tuż obok mieszkania, jakie sobie obrał teraz odźwierny z rodziną. Napróżno poczciwa kobieta namawiała go z nadejściem nocy, żeby się czemkolwiek posilił. Niemiał wcale apetytu. Wolał leżeć w ciemności, pogrążony w myślach, przypominając sobie wszystko, co czytał lub słyszał kiedykolwiek o wojnach w dalekiej, barbarzyńskiej przeszłości. Niestety! Na cóż się zdał tak zwany postęp? Gdzież była cywilizacja? Wszystko, jak było niegdyś.
Na czwartą noc usnął zmęczony, ale obudził go blask świecy. To żona odźwiernego zajrzała dowiedzieć się, czy nie potrzebuje czego?
— Co za noc, proszę pana! Czy pan słyszy jak wrzeszczą i śpiewają? A ile butelek wypili! Siedzą w sali jadalnej... Lepiej, że ich pan nie widzi. Teraz bawią się łamaniem mebli. Nawet hrabia upił się jak nieboskie stworzenie; i ten dowódca, który rozmawiał z panem. Niektórzy tańczą na wpół nadzy.
Chciała zataić przed nim pewne szczegóły, ale gadatliwość kobieca wzięła górę. Niektórzy młodzi oficerowie poprzebierali się za kobiety i tańczą, mizdrząc się i podrygując jak panienki. Jeden włożył koszulę i majtki panny Cziczi. Dali mu brawo jak w teatrze... Wielu znajdowało jakąś złośliwą przyjemność, żeby zapaskudzać dywany i meble odchodami, obcierając się najcieńszemi serwetami, jakie im wpadły pod rękę.
Don Marceli kazał jej milczeć. Poco opowiada mu to wszystko?
A my musimy im usługiwać! — jęknęła kobieta. — Powariowali ze szczętem; to zupełnie inni ludzie. Żołnierze powiadają, że o świcie pójdą sobie. Jest jakaś wielka bitwa; mają ją wygrać; ale wszyscy w niej poginą. A mój biedny mąż już nie może... Tyle upokorzeń!... A moja córka!... moja córka!...
To była jej największa zgryzota. Trzymała ją w ukryciu, ale z niepokojem śledziła zachowanie się tych mężczyzn, podnieconych alkoholem. Największą obawę budził w niej ów dowódca, który po ojcowsku głaskał Żorżettę.
I teraz też, przypomniawszy to sobie, odeszła prędko, by nad nią czuwać, jęknąwszy na ostatku:
— Ach! Pan Bóg zapomniał o świecie! Ach! co się z nami stanie!
Don Marceli nie mógł już usnąć. Przez otwarte okno wlewała się pogodna noc letnia. Na dole żołnierze śpiewali jakiś powolny, melodyjny psalm. Z głębi zamku dochodziły brutalne wybuchy śmiechu, trzask łamanych mebli, gonitwy rozochoconych biesiadników. Kiedyż skończy się to piekło?
Czas płynął. Don Marceli nie mógł zasnąć, ale zwolna tracił świadomość tego, co go otaczało. Nagle ocknął się. W pobliżu, na tem samem piętrze jakieś drzwi ustąpiły z trzaskiem, pod naciskiem walących w nie pięści. Ozwały się krzyki kobiece, płacz, rozpaczliwe błagania, odgłosy walki, chwiejne kroki, obijanie się ciał o ściany. Don Marcelemu wydało się, że to Żorżetta krzyczy i broni się. Chciał wyskoczyć z łóżka; wtem usłyszał głos męski; był pewny, że głos odźwiernego:
— Ha! łotrze!
Potem odgłos nowej walki... wystrzał... milczenie!
Wybiegł na korytarz, zobaczył światła i tłum mężczyn, biegnących na górę. On sam potknął się o jakieś ciało, leżące u jego stóp z rzęrzeniem konania. Był to odźwierny. Oczy miał szklane, nadmiernie otwarte; usta broczące krwią. Obok niego leżał kuchenny nóż. O parę kroków dalej zobaczył człowieka z rewolwerem w prawej ręce, przytrzymującego drugą wyważone drzwi, które ktoś usiłował otworzyć z wewnątrz. Poznał go pomimo zielonawej bladości oblicza i błędnego spojrzenia. Był to Blumhardt; jakiś nowy Blumhardt, z budzącym przestrach wyrazem zezwierzęcenia i dumy.
Wyobraził go sobie poszukującego po całym zamku upragnionej zdobyczy; a za nim dążącego, zaniepokojonego ojca; krzyk dziewczyny i walkę nierówną pomiędzy chorym człowiekiem z jego przygodną bronią a tym wojownikiem pijanym winem i nadzieją zwycięztwa. Porwał go szalony gniew; gniew jego krewkiej młodości. Z naciśniętemi pięściami rzucił się na Niemca:
— Ha! łotrze! — wykrzyknął z kolei.
Tamten zaświecił mu w oczy rewolwerem, uśmiechając się chłodno. Miał wystrzelić. Ale w tej samej chwili Desnoyers padł na ziemię, popchnięty przez tych, którzy wbiegali na górę. Ciężkie buty deptały po nim; razy posypały się na niego... na twarzy miał jakiś ciepły płyn. Krew! Nie wiedział czy to była jego krew; czy tego, który na ziemi wydawał ostatnie tchnienie. Jakieś ręce podniosły go z ziemi i postawiły przed kimś. Był to Jego Ekscellencja w rozpiętym i poplamionym winem mundurze. Oczy mu drżały podobnie jak głos.
— Mój drogi panie — rzekł, usiłując odzyskać swą miażdżącą ironję. — Radziłem ci, byś się nie wtrącał w nasze sprawy. Nie posłuchałeś mnie. Ponieś skutki swego braku taktu.
Wydał rozkaz i stary uczuł, że go spychają ze schodów w dół do piwnic. Żołnierzami, którzy go wiedli, dowodził podoficer. Poznał w nim młodego profesora socjalistę. On jeden był trzeźwy, ale sztywny, nieprzystępny, z całą bezwzględnością dyscypliny wojskowej.
Wprowadzono don Marcelego do sklepionej izdebki, o maleńkiem, tuż przy ziemi okienku. Znajdowało się w niej tylko mnóstwo potłuczonych butelek i dwie skrzynie ze słomą.
— Znieważyłeś pan dowódcę — rzekł podoficer szorstko — i niewątpliwie rozstrzelają pana o świcie. Jedyny pański ratunek w tem, żeby uczta trwała jak najdłużej i żeby o panu zapomnieli.
Ponieważ drzwi, jak wszystkie inne w zamku, były wyważone, kazał ustawić przed niemi stos skrzyń i sprzętów.
Don Marceli spędził resztę nocy, trzęsąc się z zimna. To jedno go zajmowało w tej chwili. Wyrzekł się życia; nawet obraz najbliższych znikł mu z pamięci. Przemyśliwał tylko o tem, jakby się ogrzać, moszcząc sobie w ciemnościach legowisko ze słomy, wyciągniętej ze skrzyni. Gdy powiew brzasku przedostał się przez okienko, don Marceli zapadł w kamienny sen skazanych na śmierć. W tym śnie wydawało mu się, że słyszy okrzyki niemieckie, tętent koni, dalekie odgłosy licznych stąpań i szczęku broni; poczem stracił świadomość wszystkiego, co go otaczało.
Gdy znów otworzył oczy, słońce świeciło, znacząc się złocistym kwadratem na przeciwległej okienku ścianie. Ktoś próbował usunąć barykadę przed drzwiami i wystraszony, kobiecy głos wołał go z cicha:
— Proszę pana! Czy pan tu jest?
Don Marceli zerwał się na równe nogi i poskoczył, by silnem pchnięciem oswobodzić wejście. Zrozumiał, że najeźdźcy poszli sobie, inaczej żona odźwiernego nie byłaby się odważyła uwolnić go z więzienia.
— Tak, poszli sobie — rzekła. — Niema już nikogo w zamku.
Wydobywszy się na wolność, don Marceli ujrzał biedną kobietę z twarzą opuchniętą, zaczerwienionemi oczyma i włosami w nieładzie. Ta noc postarzała ją o kilkanaście lat. Na widok swego chlebodawcy rzuciła mu się w objęcia, płacząc konwulsyjnie:
— Och! proszę pana! proszę pana!
Don Marceli nie chciał nic wiedzieć... Lękał się usłyszeć prawdę. Zapytał jednak o odźwiernego. Teraz, gdy uczuł się rozbudzonym i wolnym, powziął na chwilę nadzieję, że wszystko, co widział tej nocy, było tylko senną zmorą. Może żył ten biedaczysko.
— Zabili go, proszę pana... Zamordował go ten wojskowy, co się wydawał tak dobrym. I nie wiem nawet, co się stało z jego ciałem; nikt mi nie chciał powiedzieć.
Podejrzewała, że go wrzucili do rowu. Zielone, spokojne wody zamknęły się tajemniczo nad tą ofiarą nocy. Desnoyers odgadł, że inne nieszczęście jeszcze bardziej dręczyło matkę, ale zachował wstydliwe milczenie. Ona sama zaczęła mówić wśród łkań i wykrzykników bólu. Żorżetta uciekła z zamku po wyjściu najeźdników i ukryła się w domku rodziców. Ci nikczemnicy trzymali ją w swej mocy do ostatniej chwili.
— Niech pan ją zobaczy. Płacze i lamentuje na myśl, że pan mógłby ją zobaczyć po tem, co się stało. Jest jak warjatka. Chce umrzeć!... Och! moja córka!... I nikt nie pokarze tych potworów.
Wyszli z podziemi i skierowali się na most. Kobieta wpatrywała się uparcie w gładkie, zielone wody. Trup łabędzia pływał po nich. Przed wyjazdem, podczas gdy im siodłano konie, dwóch oficerów zabawiało się strzelaniem z rewolwerów do tych królewskich ptaków. Wodne rośliny zbroczone były krwią; wśród liści kołysały się białe, sflaczałe kształty niby bielizna, wypuszczona z rąk praczki.
Don Marceli i odźwierna spojrzeli wzajemnie na siebie, zdjęci litością na widok własnej niedoli i raptownego postarzenia się, jaskrawo uwydatniającego się w jasnem świetle dnia.
Ale odźwierna odzyskała trochę energji, myśląc o córce. Ci ludzie zniszczyli wszystko; w całym zamku pozostało tylko parę kawałków czerstwego chleba, zapomnianych w kuchni.
— A trzeba żyć, proszę pan; trzeba żyć. Choćby tylko dla tego, żeby zobaczyć, jak ich Bóg ukarze.
Stary wzruszył ramionami ze zniechęceniem. Ale ta kobieta miała słuszność. Trzeba żyć!
Z odwagą pierwszej młodości, kiedy błądził po niezmierzonych przestrzeniach Nowego Świata, prowadząc stada bydła, wybiegł z parku. Ujrzał dolinę płowo zieloną roześmianą w słońcu; kępy drzew, gaje, kędy śpiewały ptaki, cały letni przepych pól uprawianych w ciągu piętnastu wieków przez setki pokoleń. A mimo to uczuł się zupełnie samotnym, zdanym na łaskę losu. na pastwę głodowej śmierci, bardziej niż kiedy darł się przez niebotyczne Andy, wśród krętych, skalnych ścieżyn i śmiertelnej ciszy zaśnieżonych szczytów, przerywanej raz po raz szumem skrzydeł kondora. Nikogo!... Nigdzie jednego ruchomego punktu, wszystko jakby stężało w przerażeniu od ciągłego grzmotu, przewalającego się z jednego krańca widnokręgu na drugi.
Poszedł do miasteczka, jednej kupy poczerniałych rumowisk, z których tu i owdzie sterczały nietknięte ściany, wieża bez dachu i skręcony od ognia krzyż. Nikogo również na ulicach, zaśmieconych belkami, ogarkami drzewa i innych szczątków. Trupy zniknęły, ale ckliwy odór rozkładającego się tłuszczu, spalonego ciała aż kręcił w nosie. Don Marceli dotarł aż do barykady, jaką wznieśli dragoni. Na miejscu, gdzie rozstrzelano nieszczęsnych mieszkańców miasteczka z pod narzuconej na stos trupów ziemi sterczały dwie nogi i ręka. Za zbliżeniem się don Marcelego zerwały się i wrzaskiem i łopotem czarnych skrzydeł chmary żerujących kruków i wron.
Desnoyers zawrócił. Zaczął krzyczeć i wołać przed mniej zniszczonymi domami, zaglądał przez drzwi i okna... Czyżby nie została jedna żywa dusza w Villeblanche? Wkrótce jednak coś zaczęło ruszać pod zgliszczami i z różnych nor wypełzały na czworakach istoty jakoby ludzkie, brudne, czarne, połachmanione, z wyrazem zezwierzęcenia w oczach. Były to przeważnie kobiety i dzieci żyjące tu od kilku dni w rumowiskach własnych domów. Trwoga kazała im zapomnieć o głodzie, ale teraz, widząc, że już niema nieprzyjaciół, uczuli raptem wszystkie jego męczarnie.
Desnoyers'owi wydało się, że go otoczyła horda dzikich Indjan, jakich widywał ongi w swych awanturniczych wędrówkach. Przywiózł ze sobą z Paryża pewną ilość sztuk złota i teraz wyjął z kieszeni jeden pieniądz, błysnąwszy nim w słońcu. Potrzebował chleba; potrzebował wszystkiego, co się tylko da zjeść: zapłaci, ile zażądają.
Widok złota wywołał pewne ożywienie; ale trwało to krótką chwilę. Oczy jęły spoglądać obojętnie na żółty krążek i don Marceli przekonał się wprędce, że cudowny fetysz stracił swoją moc. Wszyscy natomiast zawiedli żałosny, potworny chór ochrypłych, drżących głosów, jak gdyby w obliczu trumny: „Panie! zabili mi męża!“ „Panie! moje dzieci; zginęło mi dwoje dzieci!“ „Panie! zabrali wszystkich mężczyzn; powiadają że dlatego, aby uprawiali ziemię w Niemczech!“ „Panie! chleba; moje małe umierają z głodu!“
Jedna z kobiet rozpaczała jeszcze boleśniej: „Moja córka!... Moja biedna córka“. Jej wzrok nawpół obłąkany i pełen nienawiści zdradzał tajemną tragedję, a łzy i łkania przypominały tamtą drugą matkę, łamiąca ręce z tego samego powodu. A w głębi jakiejś piwnicy leżała sama ofiara, wyczerpana potwornem zmęczeniem, wstrząsana maligną i widząca wciąż przed sobą tłum brutalnych napastników o twarzach dyszących bestjalską żądzą.
Gromada nędzarek otoczyła Desnoyersa, człowieka, o którego bogactwach wiedziały wszystkie. Wyciągając wychudłe ręce, pokazywały mu niemowlęta ledwo zipiące z głodu o przygasłych oczach. „Chleba!... Chleba!... błagały, jak gdyby mógł dokazać cudu, Ale on tylko oddał jednej z matek złotą monetę, trzymaną w palcach i następnie wydobył kilka innych sztuk, wtykając je w szkieletowate ręce nieszczęsnych kobiet. One jednak patrzyły na nie, nie widząc i powtarzały w dalszym ciągu z rozpaczliwem zawodzeniem: „Chleba!... Chleba!...“ A on przyszedł tu po to samo! Cofnął się więc i odszedł, poznawszy swoją bezsilność.
Gdy wrócił do zamku zastał na drodze szereg wielkich automobilów i jeźdźców konnych. U bramy parkowej gromada Niemców zakładała druty telefoniczne. Obeszli właśnie złupione komnaty i śmiali się do rozpuku, czytając napis kapitana von Hartrott: „Uprasza się nie plondrować!“ Pomysł ten wydawał im się bardzo dowcipnym; nawskroś germańskim.
Tymczasem, zalegający drogę, konwój wkroczył do parku. Automobile i furgony nosiły znak czerwonego krzyża. Miał się tu osiedlić krwawy szpital. Lekarze, ubrani zielonawo i uzbrojeni podobnie jak oficerowie, mieli to samo szorstkie i odpychające obejście. Z furgonów wyładowano setki składanych łóżek i porozstawiano je po komnatach, a resztę pozostałych jeszcze mebli wyrzucono na dwór. Żołnierze uwijali się, spełniając z mechaniczną szybkością wydawane im krótkie rozkazy. Apteczna woń napełniła pokoje, łącząc się z silnym odorem antyseptycznych środków, jakiemi skropiono ściany, by przeciwdziałać pozostałościom nocnej orgji. Następnie Desnoyers zobaczył kobiety ubiane biało, wszystkie młode, o błękitnych oczach i lnianych włosach. Miały wygląd poważny, surowy, nieubłagany. Robiły wrażenie mniszek, ale takich, które noszą rewolwer pod habitem.
Po południu zaczęły nadjeżdżać inne automobile, zwabione olbrzymią chorągwią białą z czerwonym krzyżem, którą zatknięto na szczycie zamku. Przybywały od strony Marny; opancerzenia ich były potrzaskane pociskami, szyby podziurawione otworkami w kształcie gwiazd. Z wnętrza ich wydobywali się ludzie, jedni o własnych siłach, inni na noszach; twarze wybladłe i pucułowate, profile orle i spłaszczone, głowy poowijane w białe, krwią zbroczone zawoje; usta śmiejące się wyzywająco i usta jęczące posiniałemi wargami, szczęki podtrzymywane bandażami mumji; postacie olbrzymów na pozór nietkniętych a konających; ciała bezkształtne o głowach, które mówiły i paliły tytoń; nogi, z których po przez obandażowania naprędce zrobione sączyła się ciurkiem krew; ręce zwisłe bezwładnie jak uschłe gałęzie, mundury porozrywane o tragicznej pustce brakujących członków.
Ta powódź boleści rozlała się po zamku. Wkrótce wszystko było zajęte; nie widziało się ani jednego wolnego łóżka; ostatnie nosze stały pod cieniem drzew. Telefony dzwoniły bezustannie; chirurgowie w białych fartuchach przechodzili z miejsca na miejsce, pracując niezmordowanie i szybko; życie ludzkie poddawano ratunkowym zabiegom śpiesznie i szorstko. Ci, co umierali, opróżniali łóżka dla nowo przybywających. Desnoyers zobaczył kosze, przepełnione strzępami ciała, kośćmi, całemi członkami. Tragarze tych szczątków szli w głąb parku, by je grzebać na placyku, gdzie Cziczi najchętniej siadywała z książką. Żołnierze, dwójkami, nosili przedmioty poowijane w prześcieradła i obrusy, w których właściciel zamku poznawał swoją bieliznę. Były to trupy. Park przemienił się w cmentarz. Nie starczyło placyku na grzebanie zmarłych i odpadków operacyjnych; zaczęto kopać nowe doły w pobliżu. Niemcy, uzbrojeni w łopaty, poszukali sobie pomocników do tej ponurej roboty. Tuzin wiejskich jeńców kopało ziemię i wrzucało do dołów trupy. Don Marceli z jakąś potworną radością śledził wzrastającą liczbę wrogów, znikających pod ziemią; żal mu było tylko, że ta powódź intruzów zostanie na zawsze w jego gruntach. O zmierzchu, wyczerpany tyloma wrażeniami, poczuł męczarnie głodu. Zjadł tylko jeden kawałek chleba, z tych, jakie odźwierna znalazła w kuchni. Resztę zostawił dla niej i dla nieszczęsnej Żorżetty. Ale ta rozpaczała ciągle i na widok pana uciekała w najdalsze kąty, jak gdyby on uprzytamniał jej tem dotkliwiej doznaną hańbę.
Napróżno, przyciśnięty głodem, zwracał się do niektórych lekarzy, mówiących po francusku. Nie chcieli go słuchać, a gdy im się naprzykrzał, odpędzali go gburowato. Miałże umierać z głodu na swoich posiadłościach? Ci ludzie jedli; srogie pielęgniarki rozgościły się w kuchni. On zaś włóczył się z miejsca na miejsce, postarzały nagle, zbity na całem ciele, głodny do takiego stopnia jak niebywał nigdy, wędrując swojego czasu po pustkowiach; głodny wśród ludzi cywilizowanych, głodny z kieszeniami pełnemi złota, wśród gruntów i budynków, które były jego własnością, ale któremi rozporządzali się inni, co nawet nie raczyli słuchać jego próśb. I, aby dojść do tego u schyłku życia, zebrał miljony i wrócił do Europy! A! ironjo losu!
Wtem, zobaczył sanitarjusza, który oparty o pień drzewa zajadał kawałek chleba z mięsem. Pożądliwemi oczyma zmierzył tego człowieka o silnie rozwiniętych szczękach, pokrytych rudą brodą. Zbliżył się z niemą prośbą trzymając w palcach sztukę złota. Na ten widok zaiskrzyły się oczy Niemca; błogi uśmiech rozszerzył mu usta od ucha do ucha.
— Ja — rzekł, zrozumiawszy, podał mu jedzenie i wziął pieniądz.
Don Marceli zaczął pożerać łapczywie. Nigdy funkcja odżywiania się nie wydała mu się czemś tak rozkosznem jak w tej chwili, pośrodku własnego ogrodu, zamienionego na cmentarz, na wprost jego złupionego zamku, gdzie jęczały i konały setki ludzkich istot. Wtem, szaro zielone ramię mignęło mu przed oczyma. Był to Niemiec, wracający z dwoma bochenkami chleba i kawałem mięsa, jakie zdołał sprzątnąć z kuchni. Uśmiechnął się znowu, powtarzając pytająco:
Ja?
Don Marceli wręczył mu drugą sztukę złota i zaniósł tę żywność odźwiernej i jej córce.
Następnego rana sanitarjusz oczekiwał go na tem samem miejscu z pełną serwetą. Poczciwy, usłużny Niemczyk! Dał mu sztukę złota.
Nein odpowiedział tamten, rozdzierając usta w złośliwym uśmiechu. Dwa żółte krążki błysnęły w palcach don Marcelego. Ponowny uśmiech, Nein[2] i przeczący ruch głową. A! złodziej! Jak to nadużywał położenia!... I dopiero gdy mu wręczył pięć sztuk złota otrzymał zawiniątko z żywnością.
Wprędce zauważył don Marceli, że osoba jego stała się przedmiotem głuchego i chytrego sprzysiężenia, by go wyzuć z pieniędzy. Jakiś olbrzym z naszywkami sierżanta wpakował mu łopatę w rękę, popychając go gburowato. Kazano mu grzebać trupy wraz z innymi jeńcami, którzy rozdrażnieni tem upokorzeniem, traktowali go jak równego sobie.
Z rozkopanej ziemi unosił się odor nie do zniesienia. Stosy trupów leżały na krawędzi dołów. Don Marcelemu robiło się słabo. Ale z gorliwości, z jaką go napędzali dozorcy i chytrego uśmiechu sierżanta poznał, że stał się ofiarą szantażu. Rudy sanitarjusz musiał mieć w tem udział. Desnoyers rzucił łopatę i włożył rękę do kieszeni w sposób znaczący. „Ja“, rzekł sierżant i otrzymawszy parę monet pozwolił mu się oddalić. Ale don Marceli wiedział, co go czeka. Ci ludzie wyzyskają go do ostatniego szeląga.
Miał jeszcze jeden dzień podobny do poprzedniego. Następnego ranka zmysły jego zaostrzone niepokojem odgadły, że dzieje się coś nadzwyczajnego. Automobile przyjeżdżały i odjeżdżały z największym pośpiechem; w obsłudze dawał się spostrzedz nieład i przerażenie. Telefony dzwoniły jak szalone, ranni byli przygnębieni. Poprzedniego dnia wielu z nich śpiewało, oszukując własne cierpienie śmiechem i żartami. Mówili o blizkiem zwycięstwie; ubolewali, że nie będą obecni przy wejściu do Paryża. Teraz wszyscy milczeli ponuro i wściekle, myśląc o swoim własnymi losie, i nie troszcząc się o to, co po za sobą zostawili.
Tymczasem z drugiej strony parku zaczerniły się drogi i powstał gwar tłumów. Zaczynało się nowe najście, ale w kierunku odpływu. Godzinami całemi ciągnęły szare wozy; za nimi pułki piechoty, szwadrony, baterje. Szli powoli, tak powoli, że aż Desnoyers zdziwił się, nie wiedząc czy to cofanie się było ucieczką, czy zmianą pozycji. Cieszył go tylko zgnębiony wygląd żołnierzy, ponure milczenie oficerów. Nikt nie wykrzykiwał „Nach Paris!“ Potworny, zielonawy wąż zachowywał jeszcze swą zbrojną tężyznę po drugiej stronie Marny, ale ogon jego poczynał ścieśniać niespokojnie skręty.
Długo w noc trwał odwrót wojsk. Huk armat zdawał się przybliżać. Niektóre wystrzały padły tak blizko, że aż szyby w oknach zadzwoniły.
Jakiś wiejski zbieg schronił się do parku i udzielił wiadomości don Marcelemu. Niemcy cofali się. Niektóre z ich baterji usadowiły się nad brzegiem Marny, by spróbować nowego oporu. I zbieg ów został w parku, nie zwróciwszy na siebie uwagi najeźdźców, którzy przed paroma dniami byliby go rozstrzelali natychmiastowo.
Coś popsuło się widocznie w mechaniźmie wojskowej dyscypliny. Lekarze i sanitarjusze biegali z krzykiem, kląc straszliwie, ilekroć nadjeżdżał nowy automobil. Wołali na szofera, by sobie jechał do djabła, oni bowiem dostali rozkaz ewakuowania zamku tej samej nocy. Pomimo zakazu jeden z tych automobilów wyładował swoich rannych. Stan ich był taki, że lekarze przyjęli ich, widząc, że dalsza podróż była dla nich niepodobieństwem. Pozostali w ogrodzie na tych samych noszach, na których ich tu przywieziono. Przy świetle latarni Desnoyers poznał jednego z umierających. Był to sekretarz Jego Eksellencji; profesor socjalista, który go zamknął w piwnicy.
Ujrzawszy właściciela zamku, uśmiechnął się, jak gdyby spotkał towarzysza. Była to jedyna twarz znajoma wśród tych wszystkich ludzi mówiących jego językiem. Blady był, o zapadłych policzkach i oczach przesłoniętych mgłą. Nie miał widocznych ran, ale pod płaszczem położonym mu na brzuchu, poszarpane straszliwie wnętrzności wydawały odór cmentarny. Po obecności Desnoyersa domyślił się, dokąd go przywieziono i zwolna zaczął porządkować wspomnienia. I, jak gdyby los jego kolegów mógł interesować właściciela zamku, zaczął mówić głosem słabym i utrudnionym, który jemu zapewne wydawał się naturalnym. Zły los spotkał jego brygadę! Przybyli na front w chwili popłochu i posłano ich na pierwszy ogień. Zginął zaraz w pierwszej chwili komendant Blumhardt; pocisk 75 urwał mu głowę. Zginęli prawie wszyscy oficerowie, którzy kwaterowali w zamku. Jego Ekscellencji odłam szrapnela wyrwał szczękę. On, profesor, widział go jak leżał na ziemi i wył z bólu, a wydostawszy ukrytą na piersiach fotografję całował ją ustami pełnemi krwi. Ten sam szrapnel rozszarpał profesorowi brzuch; leżał czterdzieści dwie godziny na polu, zanim go podnieśli.
I z naukową pożądliwością uniwersytetczyka, który chce wszystko wiedzieć i wszystko sobie wytłumaczyć, dodał w ostatniej chwili z uporem kogoś, co umiera, mówiąc:
— Smutna wojna, panie. Brak podstaw do osądzenia, kto jest winny. Gdy wojna się skończy, trzeba będzie... trzeba będzie...
Zamknął oczy wyczerpany wysiłkiem. Desnoyers odszedł. Nieszczęśliwy! Odkładał godzinę sprawiedliwości do końca wojny, a tymczasem on sam kończył życie; miał zniknąć ze wszystkiemi swemi skrupułami powolnego i upartego myśliciela.
Tej nocy don Marceli nie zmrużył oka. Drżały ściany domku odźwiernego, gdzie się schronił, pękały z trzaskiem szyby; wzdychały obie kobiety w sąsiednim pokoju. Z hukiem niemieckich wystrzałów łączyły się inne, bliższe wybuchy. Odgadywał, że były to pociski francuskie, które tu dochodziły, szukając nieprzyjacielskiej artylerji po za Marną.
Budził się w nim na nowo zapał; możliwość zwycięztwa ogarnęła jego umysł. Ale był tak znękany swem rozpaczliwem położeniem, że nadzieja ta rozwiała się natychmiast. Tak, swoi posuwali się naprzód; ale było to może powodzenie miejscowe. Linja bitwy była tak rozległą!... Stanie się to, co w 1870 r.: męztwo Francuzów odniesie częściowe zwycięstwa, ale w ostatniej chwili strategja nieprzyjaciół potrafi je zamienić w porażki.
Po północy armaty zamilkły, ale spokój przez to nie wrócił. Warczały automobile, wśród rozkazujących okrzyków. Zapewne konwój sanitarny ewakuował zamek. Potem ziemia zadrżała pod tętentem koni, przechodzących koło bramy parkowej. Potem jeszcze liczne stąpania ludzkie z pośpiechem zginęły w głębokościach parku.
Świtało, gdy don Marceli wyskoczył z łóżka. Pierwsza rzecz, jaką, wychodząc z domu, zobaczył, była chorągiew Czerwonego Krzyża, powiewająca wciąż nad zamkiem. Ale pod drzewami noszów już nie było. Na moście spotkał kilku sanitarjuszów i jednego z lekarzy. Szpital odjechał ze wszystkimi rannemi, których się dało przenieść. W zamku, pod opieką jednej sekcji, zostali tylko najciężej ranni. Walkirje sanitarne zniknęły również.
Wśród pozostałych sanitarjuszów był i ów rudobrody. Ujrzawszy don Marcelego zniknął i wkrótce wrócił z pełnemi rękoma. Nigdy podarunki jego nie były tak obfite. Przeczuwając odpowiednie wymagania, stary sięgnął do kieszeni, ale tamten zatrzymał go:
Nein... Nein...
Cóż znaczyła ta wspaniałomyślność? Szeroka jego gęba rozszerzyła się jeszcze bardziej w miłym uśmiechu; olbrzymie łapy spoczęły na ramionach don Marcelego. Wyglądał, jak dobry, pokorny pies, który łasi się przechodniowi, by go ze sobą zabrał.
Franzosen... Franzosen... — Nie umiał nic więcej, ale można było zgadnąć, że pragnie dać do zrozumienia, iż zawsze żywił wielką sympatję dla Francuzów. Stało się coś ważnego; pochmurne twarze tych, którzy pozostali w zamku, nagła obleśność tego chłopa w mundurze, pozwalały się tego domyślać!
W głębi parku don Marceli zobaczył żołnierzy; wielką ilość żołnierzy. Cały bataljon piechoty rozłożył się wzdłuż parkanów wraz z wozami i końmi pociągowymi. Żołnierze wiercili pikami dziury w murach lub wycinali w nich blanki. Inni klękali lub siadali w pobliżu tych otworów, zrzucając tornistry dla większej swobody ruchów. Nad polami unosiły się płachty mgły, nadając bliższym przedmiotom jakieś niepewne zarysy.
Wtem blizki jakiś huk wstrząsnął powietrzem. Desnoyers zachwiał się, sądząc, że go ktoś uderzył pięścią w piersi. Inni ludzie, w pobliżu, ani drgnęli, z obojętnością przyzwyczajenia. Był to wystrzał armatni o parę kroków od niego... Dopiero wtedy zdał sobie sprawę, że umieszczono dwie baterje w parku. Same armaty były schowane pod daszkami z gałęzi, artylerzyści ścinali drzewa i z nich tworzyli doskonałe kryjówki, z których tylko śmiercionośne paszcze wyglądały.
Don Marceli oswoił się potrosze z wystrzałami, które mu wytworzyły pustkę pod czaszką. Zgrzytał zębami i zaciskał pięście za każdym wybuchem, ale stał na miejscu, jak przygwożdżony gwałtownością wystrzałów, podziwiając spokój tych ludzi, którzy wydawali rozkazy, chłodni i wyprostowani, lub kręcili się, jak pokorna obsługa dokoła jakichś królewskich zwierząt.
Wszystkie myśli pierzchnęły mu z głowy po pierwszym wystrzale. Mózg jego żył jedynie chwilą obecną. Z uporem wpatrywał się w biało-czerwoną chorągiew, powiewającą nad zamkiem.
— To zdrada — myślał — nikczemna przewrotność.
W dali, po drugiej stronie Marny grzmiały również francuskie armaty. Odgadywało się ich robotę po drobnych, żółtawych chmurkach, unoszących się w powietrzu; po słupach dymu, podnoszących się w różnych punktach krajobrazu, tam, gdzie ukryły się wojska niemieckie, tworząc linję, ciągnącą się w nieskończoność. Atmosfera szacunku i opieki zdawała się otaczać zamek.
Rozwiały się wreszcie mgły poranne, słońce ukazało swą czystą, błyszczącą tarczę, wydłużając fantastycznie na ziemi cienie drzew i ludzi, Wyłoniły się z mgieł wzgórza i gaje świeże i opłukane nocną rosą. Dolina widna była jak na dłoni. Desnoyers ze zdziwieniem zobaczył rzekę z miejsca, gdzie stał. Armaty pootwierały w ciągu nocy wielkie próżnie w gęstwinach drzew, które ją zasłaniały. Ale najbardziej zdziwiło go to, że na tle tego uśmiechniętego, rannego krajobrazu nie zobaczył absolutnie nikogo. A przecież więcej, niż sto tysięcy ludzi musiało się mieścić na przestrzeni, jaką ogarniały jego oczy, i ani jednej ludzkiej duszy; same tylko drzewa i pagórki. Śmiertelne pociski, rozdzierając powietrze, nie zostawiały w niem żadnego widocznego śladu. Widać było tylko wielkie słupy dymu od pocisków, wybuchających na ziemi. Te czarne kolumny wznosiły się na wszystkie strony. Otaczały zamek niby krąg olbrzymich niewolników, z których żaden nie poważył się przekroczyć tego koła, Don Marceli spoglądał wciąż na chorągiew. „To zdrada“ myślał; ale jednocześnie zgadzał się na nią przez egoizm, jako osłaniającą jego posiadłość.
Bataljon usadowił się ostatecznie wzdłuż parkanu, naprost rzeki. Żołnierze klęczeli, opierając karabiny o przerwy w murze. Zdawali się być zadowoleni z tego odpoczynku, po całonocnej walce w odwrocie. Ten i ów osuwał się na pięty lub opierał o tornister. Wszyscy sprawiali wrażenie śpiących z otwartemi oczyma. Dawały się słyszeć chrapania w krótkich przerwach ciszy, pomiędzy wybuchami artylerji. Oficerowie, stojąc z tyłu, badali okolicę przez lunety polowe, lub rozmawiali pomiędzy sobą. Jedni byli zniechęceni, inni wściekli z powodu tego cofania się od wczoraj. Większość zachowywała się obojętnie, z biernością posłuszeństwa. Front bitwy był olbrzymi, któż mógł odgadnąć koniec? Tu się cofali, a gdzieindziej towarzysze szli naprzód. Do ostatniej chwili żaden żołnierz nie zna wyniku bitwy. To ich tylko bolało, że z każdą chwilą oddalali się od Paryża.
Nagle don Marceli zobaczył utkwione w sobie z wyzywającą natarczywością szkiełko monokla. Chudy porucznik, w obcisłym mundurze, podobny do oficerów, jakich widywał w Berlinie, prawdziwy junker, stał o kilka kroków od niego z pałaszem w ręku, ze swemi ludźmi, jak ponury, rozłoszczony pasterz.
— Co pan tu robisz? — zapytał szorstko.
Don Marceli objaśnił, że jest właścicielem zamku.
— Francuz? — pytał dalej porucznik.
— Tak; Francuz!
Oficer zadumał się wrogo, czując konieczność uczynienia czegoś przeciwko temu wrogowi. Ale ruchy i krzyki innych oficerów wyrwały go z tych rozmyślań. Wszyscy patrzyli w górę; don Marceli poszedł za ich przykładem.
Zacisnął powieki, żeby lepiej widzieć i wkońcu, na skraju chmurki dostrzegł rodzaj komara, błyszczącego w słońcu. W przerwach milczenia pomiędzy wybuchami niemieckiej artylerji słychać było jego dalekie, przeciągłe brzęczenie. Oficerowie pokręcili głowami; „Franzosen!“ Desnoyers pomyślał to samo. Tem wytłumaczył sobie niepokój Niemców. Francuski samolot zawisł przez kilka chwil nad zamkiem, nie zwracając uwagi na białe, skołtunione chmurki, wybuchające z dołu i do kołu niego. Poiew zawrócił i oddalił się szybko.
— Już on tam wszystko spenetrował — pomyślał Desnoyers — i wie, co się tu święci.
Odgadł, że teraz zmieni się szybko bieg wydarzeń. Wszystko, co się zdarzyło dotychczas, w porannych godzinach, straciło znaczenie w porównaniu z tem, co się miało stać. Ogarnął go strach, nieprzezwyciężony strach niewiadomego, a jednocześnie ciekawość, niepokój, zniecierpliwienie wobec niebezpieczeństwa, które grozi, a nie urzeczywistnia się.
Po za parkiem, w niewielkiej odległości od parkanu dał się słyszeć potężny wybuch, jak gdyby potworny cios jakiejś olbrzymiej, jak sam zamek, siekiery. Wyleciały w powietrze całe kępy drzew, pnie przetrącone na dwoje, połacie wyszarpniętej wraz z ziemią murawy; tumany kurzu przesłoniły niebo. Z muru potoczyły się, tu i owdzie, kamienie. Szeregi niemieckie zacieśniły się; ale bez widocznego popłochu. Znali to, spodziewali się, że tak będzie, odkąd zobaczyli aeroplan. Chorągiew Czerwonego Krzyża nie mogła już nadal wprowadzać w błąd artylerji francuskiej.
Don Marceli nie zdążył ochłonąć ze zdziwienia, gdy nastąpił drugi wybuch, jeszcze bliżej parkanu; potem trzeci wewnątrz parku, Desnoyers'owi wydało się, że nagle znalazł się w innym świecie. Widział ludzi, rzeczy wskroś jakiejś fantastycznej, ryczącej atmosfery, miażdżącej wszystko z gwałtownością wściekłego rozkołysania. Trwoga przygwoździła go do miejsca, a mimo to nie czuł strachu. Dotychczas wyobrażał sobie zawsze strach w jakiejś określonej formie. W żołądku czuł dziwną próżnię. Zachwiał się kilkakrotnie na nogach, jak gdyby go kto pchnął, uderzywszy pięścią w piersi, ale wnet odzyskał równowagę, otrzymawszy takie same uderzenie w plecy. Ostra woń kwasów nasyciła powietrze, dławiąc oddech i wyciskając łzy z oczu. Natomiast przestały go dręczyć odgłosy wybuchów; nie istniały dla niego. Odgadywał je tylko po falowaniu powietrza, po wstrząśnięciach otaczających go przedmiotów, po padaniu ludzi na ziemię. Stracił zupełnie słuch, wszystkie jego władze zogniskowały się we wzroku. Pole widzenia jego oczu dwoiło się i troiło, jak u niektórych owadów. Widział to, co się działo przed nim i po bokach i z tyłu. A widział rzeczy nadzwyczajne, natychmiastowe, jak gdyby wszystkie prawa życia doznały nagłego przeobrażenia.
Jakiś oficer, stojący o kilka kroków od niego, zaczął nagle podnosić się w górę, nie tracąc swej wojskowej sprężystości z kaskiem na głowie, ze ściągniętemi brwiami, a poniżej piersi okrytej zielonawym mundurem, widać było ręce w rękawiczkach, trzymające lunetę i jakiś papier. Ale tu kończyła się jego indywidualność. Nogi w szarych spodniach i kamaszach zostały na ziemi, nieruchome, bluzgające czerwoną cieczą. Kadłub w tem gwałtownem unoszeniu się, opróżniał się, jak dzban, z którego lały się trzewia. Dalej jeszcze kilku artylerzystów, stojących prosto, rozpłaszczyło się nagle i pozostało tak, nieruchomo, pławiąc się w purpurze. Cała linja piechoty przylgnęła do ziemi starając się uczynić jak najmniej widoczną. Wielu kładło sobie tornistry na głowę lub na plecy, dla obrony przeciw odłamkom szrapnela. Ale wnet zmieniali postawę z niepojętą szybkością. Leżeli teraz na wznak i zdawali się spać. Jednemu otwarł się mundur na brzuchu, odsłaniając niebieskie i czerwone jelita, które się pokazywały i chowały ze wstrząśnieniami wybuchów. Innemu urwało obie nogi. Widać było oczy wytrzeszczone zdziwieniem i bólem; usta otwarte, sczerniałe, poruszające wargami, jakby do krzyku. Ale nie krzyczały; on przynajmniej tego nie słyszał.
Stracił zupełnie świadomość czasu. Nie wiedział, czy trwał tak nieruchomo kilka godzin, czy minutę. Nie czuł żadnego bólu; tylko nieznośne drżenie nóg. Coś mu spadło na plecy. Odwróciwszy głowę zobaczył swój zamek całkiem przeobrażony. Brak mu było jednej wieżyczki. Łupkowy dach rozpadł się na drobne drzazgi; obmurówki pękały, stare drzewo wiązań zaczęło płonąć jak pochodnie.
Widok ten wstrząsnął nim silniej, niż dotychczasowe objawy śmierci.
Zdał sobie nagle sprawę ze zgrozy ślepych, nieubłaganych sił, miotających się dokoła niego. Życie zogniskowane w oczach, wstąpiło mu w nogi. Zaczął biec, nie wiedząc dokąd; czując tę samą konieczność ukrycia się, jak tamci ludzie, w okowach wojskowej karności, zmuszeni do rozpłaszczania się na ziemi i zazdroszczący płazom, że mogą stać się niewidzialne.
Instynkt popchnął go w stronę domku, ale w połowie drogi wstrzymała go inna, zdumiewająca przemiana. Jakaś niewidzialna ręka zerwała jednym zamachem połowę dachu. Cała frontowa ściana runęła, rozpryskując się kaskadą odłamków i kurzu. Odsłoniło się wnętrze niby dekoracja teatralna: kuchnia, gdzie jadał, piętro nad nią z sypialnią, gdzie jeszcze stało jego nieposłane łóżko. Biedne kobiety!...
Zawrócił, biegnąc ku zamkowi. Przypomniał sobie piwnicę, gdzie spędził jedną noc w zamknięciu. I, gdy się znalazł pod jej ciemnem sklepieniem, wydała mu się najwspanialszym salonem, i jął błogosławić roztropność jej budowniczego.
Podziemna cisza przywróciła mu słuch. Dochodził go głuchy huk armat niemieckich i trzask pocisków francuskich. Przypomniały mu się pochwały, jakie oddawał działu 75, znając je tylko ze słyszenia, Teraz był świadkiem jego skutków: „Strzela aż za dobrze!“ mruknął. W krótkim czasie runie jego zamek. Wydała mu się nadmierną taka doskonałość. Ale wnet pożałował tych egoistycznych narzekań. Uczepiła go się jedna uporczywa myśl, niby wyrzut sumienia.
Wszystko to, co cierpiał, wydało mu się karą za błąd, popełniony w młodości. Nie chciał służyć ojczyźnie, a teraz pochwyciły go kleszcze wojny i tkwi w nich upokorząjąco, jak istota bierna i bezbronna, nie mając zadowolenia żołnierza, który może zadawać ciosy. Umrze, był tego pewnym, murze śmiercią marną, bez żadnej chwały; szczątki jego posiadłości staną się jego mogiłą. I pewność śmierci w ciemnościach, niby kret w jamie, z której mu odwrót odcięto, uczyniła mu tę kryjówkę czemś nie do zniesienia.
Na górze szalała wciąż burza. Wydało mu się, że nad jego głową padł piorun; poczem nastąpił łoskot i trzask walących się ścian. Nowy pocisk dosięgnął zamku. Dały się słyszeć krzyki, jęki, bieganina po suficie. Zapewne granat wpadł pomiędzy umierających, którzy tam, w salonach konali.
Don Marceli zląkł się, że zostanie pogrzebany żywcem i skoczył na schody. Na dole, w hallu, gdzie niegdyś leżały dywany, a teraz piętrzyło się rumowisko sprzętów, łóżek, wśród których wydało mu się, że spostrzega drgające konwulsyjnie członki, zobaczył niebo przez zburzony dach.
Ale nie zastanawiał się nad tem; biegł, opanowany gorączkową żądzą wydostania się na otwarte powietrze. Słońce już stało wysoko. Spędził w owych podziemnych ciemnościach więcej czasu, niż sobie wyobrażał. W ogrodzie zobaczył nowe trupy w postawach tragicznych lub pociesznych. Ranni jęczeli, miotając się, lub trwali nieruchomo w bolesnem milczeniu. Niektórzy otwierali tornistry i wyciągnąwszy woreczki ze środkami leczniczymi, opatrywali sobie poszarpane ciało. Piechota strzelała teraz bezustannie. Nowe szeregi żołnierzy wchodziły do parku; jedne z sierżantem na czele; inne mając za sobą oficera z rewolwerem w ręku, którym zdawał się popędzać swoich ludzi. Była to piechota, wyrzucona z pozycji nad rzeką i przychodzącą teraz wzmocnić drugą linję obrony. Mitraljezy terkotały bez wytchnienia.
W powietrzu bzykały miljardy bąków, których jednak Desnoyers nie mógł dostrzedz. Z drzew padała istna ulewa liści; trzęsły się gałęzie, wyłamywane niewidzialnemi rękoma; z ziemi wyskakiwały kamienie, jakby kopnięte tajemniczą stopą. Wszystkie martwe przedmioty zdawały się drgać jakiemś fantastycznem życiem.
Desnoyers'owi zrobiło się gorąco. Przenikliwa woń wybuchowych gazów chwyciła go za gardło, wyciskając łzy z oczu. A jednocześnie przeniknął go dotkliwy chłód, lodowaty pot zmroził mu czoło.
Stanął na moście; ale wnet musiał usunąć się żołnierzom, przenoszącym rannych do zamku, pomimo, że ten leżał w gruzach. Nagle płyn jakiś oblał Desnoyersa od stóp do głów. Granat wpadł do rowu, podnosząc olbrzymi słup wody, rozdzierając na strzępy śpiące na dnie karpie, druzgocąc białe poręcze i zdobiące je wazony z kwiatami.
Don Marceli przejęty trwogą zaczął uciekać na oślep i wpadł niemal w objęcia owego junkra z monoklem w oku. Ów wskazał mu końcem rewolweru dwa w pobliżu stojące kubły, by je napełnił wodą i zaniósł pić jego ludziom, umierającym z pragnienia. Rozkazujący ton nie znosił oporu, ale don Marceli postanowił sprzeciwić się. On? na usługach Niemcom? Ale to trwało krótko. Otrzymał uderzenie w pierś rękojeścią rewolweru; a jednocześnie zaciśnięta dłoń porucznika spadła mu na policzek. Stary aż się zatrząsł; chciał płakać, chciał się zapaść pod ziemię. Ale nie uronił ani jednej łzy; ani życie nie opuściło go od tej zniewagi, jak tego pragnął. Natomiast napełnił kubły wodą w rowie i szedł z nimi wzdłuż szeregu żołnierzy, którzy porzucali karabiny, by żłopać łapczywie, jak zziajane zwierzęta.
A w nim podnosiła się coraz gwałtowniej żądza śmierci. Przebrała się już miara jego cierpień; na tym świecie nie było już miejsca dla niego. I bez najmniejszej obawy szedł wprost wyłomów, jakie pociski potworzyły w parkanie. Miał przed sobą przestrzeń nagą, z której ogień artylerji zmiótł wszelkie zapory dla wzroku. U stóp wzgórza, na którem stał zamek, spostrzegł kolumny atakujących. Posuwali się po przejściu Marny w podskokach, strzelając i wnet padając na ziemię, kryjąc się w nierównościach gruntu, by dać przejść nawałnicy śmierci.
A Desnoyers szedł wciąż wyprostowany ze swymi dwoma kubłami pomiędzy tamtymi. Skoro ma umrzeć, niech zginie od francuskiej kuli... Lecz nie! wpierw porwie za broń, którego z trupów i rzuci się na tego junkra, który go znieważył.
Po raz trzeci napełniał kubły i przypatrywał się z ukosa porucznikowi, — gdy stała się rzecz nieprawdopodobna, niedorzeczna, coś, co mu przypomniało fantastyczne przemiany kinematografu. Zniknęła raptem głowa oficera; dwa strumienie krwi trysnęły z szyi, a ciało osunęło się na ziemię, jak pusty worek.
Jednocześnie, jakby cyklon przeleciał wzdłuż muru, pomiędzy nim a zamkiem, wyrywając drzewa, przewracając armaty, chwytając ludzi w wir i kręcąc nimi, jak gdyby to były liście.
Don Marceli odgadł, że śmierć dmie w nowym kierunku. Dotychczas szła od frontu, ze strony rzeki, bijąc linję nieprzyjacielską, rozciągniętą wzdłuż parkanu. Teraz z szybkością atmosferycznej zmiany, zjawiała się z głębi parku. Zręczne przesunięcie pozycji, spożytkowanie jakiejś bocznej drogi, a może załamanie się linji niemieckiej pozwoliło Francuzom przenieść armaty na nowe miejsce i uderzyć z boku na okupantów zamku.
Było to wielkiem szczęściem dla don Marcelego, że zatrzymał się parę minut nad brzegiem rowu w miejscu, osłoniętem przez sam gmach. Nawałnica ukrytej baterji przeszła środkiem, zmiatając żywych, wyprostowując poraz drugi umarłych, zabijając konie, łamiąc koła armat, porywając wszystko i wszystkich w niby otwarty nagle krater wulkanu. Żniwo śmierci nie bawiło się w układanie pokotów; oczyściło pole jednym zamachem kosy. A baterje frontowe, jak gdyby odgadując katastrofę, podwoiły na swoją rękę ogień, śląc deszcz pocisków. Trup padał na wszystkie strony. Pociski wyrywały z dołów poległych, których pogrzebano wczoraj.
Ci, którzy nie padli, strzelali przez otwory w murze. Potem zerwali się szybko. Jedni nasadzali bagnety, bladzi, z zaciśniętemi ustami i błyskiem obłędu w oczach; inni odwracali się i biegli ku wyjściu z parku, nie zważając na wołania oficerów i wystrzały rewolwerowe, jakie ci słali za nimi.
Wszystko to stało się z zawrotną szybkością. Don Marceli usłyszał po drugiej stronie muru jakiś rosnący szum, niby morskiego przypływu. Wydało mu się, że jakieś głosy ochrypłe śpiewają Marsyljankę. Mitraljezy terkotały z szybkością maszyn do szycia, Atak unieruchomił się znowu, wstrzymany tym szalonym oporem. Niemcy, rozwścieczeni, strzelali i strzelali. W jednej z przerw ukazały się czerwone kepi i nogi tego samego koloru z zamiarem wtargnięcia do środka. Ale mitraljezy zmiotły ich wnet. Atakujący musieli padać gęsto po drugiej stronie muru.
Desnoyers nie wiedział nigdy dokładnie, jak się odbyło to wtargnięcie. Ujrzał nagle czerwone spodnie w parku. Przeskoczyli niepowstrzymanym pędem mur wypełzli z głębi zarośli. Byli to żołnierze mali, spoceni, w porozrywanych płaszczach. A pomięszani z nimi w nieładzie ataku strzelcy afrykańscy z djabelskiemi oczami i pianą na ustach, żuawi w szerokich spodniach, szaserzy w błękitnych mundurach.
Oficerowie niemieccy postanowili zginąć. Z wzniesionemi do góry szablami, po wystrzelaniu wszystkich nabojów z rewolwerów ruszyli przeciw napastnikom, a za nimi żołnierze, którzy ich jeszcze słuchali. Nastąpiło starcie, zakotłowało się wszystko. Desnoyers doznał wrażenia, że głęboka cisza zaległa cały świat. Krzyki walczących, szczęk broni, wszystko to nic nie znaczyło, odkąd armaty umilkły. Desnoyers zobaczył ludzi nadziewanych od brzucha na karabiny, podczas, gdy zaczerwieniony koniec wychodził z tyłu; widział kolby, młócące z góry, niby cepy; przeciwników, którzy obłapiwszy się, tarzali się po ziemi, gryząc się i okładając pięściami. Znikły piersi koloru musztardy; natomiast widać było tylko plecy tej barwy, uciekające ku bramie parkowej, przemykające się pomiędzy drzewami, padające w pół drogi, trafione kulą. Wielu atakujących chciało ścigać zbiegów, lecz nie mogli, porając się z wyciąganiem bagnetu z ciał, zagłębiających je w sobie coraz bardziej drgawkami konania.
Wkrótce don Marceli znalazł się wśród tych śmiertelnych utarczek, skacząc jak dziecko, wymachując rękoma, wydając okrzyki. W pewnej chwili, jakby ocknąwszy się ze snu, ujrzał, że trzyma w objęciach osmoloną prochem głowę młodego oficera, który patrzył na niego ze zdumieniem. Myślał, że ten człowiek zwarjował, słuchając bezładnych słów, któremi on go obsypywał wśród pocałunków i łez. Sprzykrzyło się to wnet młodemu oficerowi, więc go dość szorstko odepchnął, a don Marceli chcąc sobie wynagrodzić tyle dni udręczonego milczenia jął wykrzykiwać:
— Niech żyje Francja!
A Francuzi byli już u bramy parkowej. Upędzali się z bagnetem w ręku za resztkami niemieckiego bataljonu, uciekającego w stronę miasteczka. Oddział jeźdźców przejechał gościńcem. Byli to dragoni, przybywający na dokonanie ostatecznego pogromu. Ale konie ich były zmęczone; rzekłbyś że tylko gorączka zwycięztwa, która im się udzieliła od ludzi, trzymała je na nogach. Jeden z tych dragonów zatrzymał się tuż przy bramie parkowej. Koń zaczął chciwie pożerać trawy przydrożne, tamten zaś siedział skulony na siodle, jak gdyby spał. Desnoyers dotknął go w biodro, chcąc go obudzić, lecz jeździec spadł natychmiast na drugą stronę. Był nieżywy; wnętrzności wychodziły mu z brzucha. Dojechał w ten sposób, a raczej koń go doniósł, kłusując wraz z innymi.
Tymczasem, jęły padać dokoła olbrzymie płaty żelaza i dymu. To artylerja niemiecka dawała ognia do utraconych pozycji. Ale atak trwał w dalszym ciągu. Przechodziły bataljony, szwadrony, baterje, wszystko w kierunku północy, zmęczone, brudne, okryte kurzem i błotem, ale rozpłomienione powodzeniem, galwanizującem ich wyczerpane siły. Armaty francuskie zaczęły grzmieć w miasteczku.
Gromady żołnierzy przebiegały zamek i przylegle zarośla. Ze zburzonych komnat, z głębi piwnic, ze spalonych stodół, stajen i obór zaczęli wychodzić ludzie zielonawo odziani w spiczastych kaskach. Wszyscy podnosili ręce w górę, dłońmi na zewnątrz: „Kamerades... kamerades, non kaput! Lękali się z trwogą nieczystego sumienia, że ich zabiją niezwłocznie. Stracili odrazu całą swą butę, widząc się zdala od oficerów i dyscypliny. Niektórzy, umiejący trochę po francusku, mówili o żonach i dzieciach, by zmiękczyć nieprzyjaciół, grożących im bagnetami. Jeden Niemiec podszedł prosto do Desnoyersa, czepiając się jego ramienia. Był to rudobrody sanitarjusz. Uderzył się w piersi i wskazał na niego. „Franzosen... wielki przyjaciel Franzosen“... i uśmiechnął się do swego opiekuna.
Wnet potem, zgoła niespodziewanie, wyszła Żorżetka z matką ze zburzonego domku. Płakały obie, widząc francuskie mundury.
— Tak nie mogło być dłużej — zawołała wdowa - Pan Bóg nie umiera!
Po bezsennej prawie nocy, spędzonej wśród ruin i zgliszcz, don Marceli postanowił odejść. Cóż go tu mogło trzymać w tym zburzonym zamku? A przytem, obecność tylu trupów przygnębiała go. Były ich setki, były ich tysiące. Żołnierze i wieśniacy grzebali zabitych stosami tam, gdzie ich znaleźli. Doły tuż przy zamku we wszystkich alejach parku, na klombach ogrodu, dokoła zabudowań gospodarskich. Nawet na dnie rowów, zapełnionych wodą, leżały trupy. Jak tu żyć w takiem tragicznem sąsiedztwie, złożonem przeważnie z wrogów! Żegnaj, zamku de Villeblanche!
Przedsięwziął tedy don Marceli powrót do Paryża, postanowiwszy dotrzeć tam tak czy inaczej. Droga była literalnie usłana trupami i to nie tylko odzianemi w zielonawe mundury. Mnóstwo Francuzów padło w zbawczej ofenzywie. Don Marceli spotykał na ścierniskach czerwone spodnie, podeszwy nabijane gwoździami, głowy sine, ciała poćwiartowane, brzuchy otwarte, z których wypływały olbrzymie, niebieskawe wnętrzności, oddzielne nogi, kadłuby. A wśród tych straszliwych szczątków, czerwone i ciemne kepi, czapki wschodnie, kaski, szable poskręcane, bagnety pogięte, karabiny, stosy ładunków armatnich. Zdechłe konie rozwłóczyły po łąkach swe wzdęte padło. Prostokąty ziemi ubitej oznaczały miejsca, gdzie stały baterje nieprzyjacielskie przed odwrotem. A tu i owdzie stosy zwęglonych ciał ludzkich i końskich, spalonych przez Niemców w noc, poprzedzającą odwrót.
A mimo to ilość obustronnych trupów nie miała granic.
Rzec było można, że ziemia wyrzuciła z siebie wszystkie ciała, jakie w niej złożono od początku ludzkości. Niewzruszone słońce zasiało złotymi punkcikami pola śmierci. Odłamki bagnetów, kapsle metalowe świeciły jak kawałki luster. Ciała zaczynały się rozkładać. Odór cmentarny towarzyszył wędrowcowi, stając się coraz przenikliwszy, w miarę jak posuwał się ku Paryżowi. Z początku trupy były z dnia poprzedniego, więc jeszcze świeże. Te, które spotykał po drugiej stronie rzeki, leżały od dwóch dni na polu, potem trzy, potem cztery. Chmary kruków podnosiły się z szumem skrzydeł na odgłos kroków i wnet opadały na ziemię, zatraciwszy wszelki strach przed człowiekiem.
Raz po raz spotykał gromady żywych. Były to oddziały kawalerji, żandarmi, żuawi, strzelcy. Biwakowali dokoła zburzonych budynków, przebiegając okolicę, w poszukiwaniu zbiegów niemieckich. Desnoyers musiał się tłumaczyć, pokazując pasport, jaki mu dał Latour, bez którego to pasportu nie byłby mógł postąpić krokiem dalej. Żołnierze ci — wielu z nich lekko rannych — byli wciąż pod wrażeniem zwycięstwa. Szczycili się, opowiadali swoje czyny, wielkie niebezpieczeństwa, przeżyte w dniach poprzednich: „Przepędzimy ich kopnięciem, aż do granicy“.
Oburzenie don Marcelego budziło się na nowo, gdy rozglądał się dokoła. Wsie, folwarki, domy odosobnione, wszystko w zgliszczach. Niby szkielety zwierząt przedhistorycznych sterczały na polach poskręcane przez pożar stalowe wiązania armat. W pobliżu zburzonych wiosek kobiety kopały doły dla grzebania poległych. Ale to było kroplą w morzu.
— Zginiemy po zwycięstwie — myślał don Marceli — zaraza nas wydusi.
Woda w strumieniach zdawała się być rozsadnikiem zgnilizny. Ale pragnienie wzięło górę. Gdy, napiwszy się, podniósł głowę ujrzał jakieś nogi zielonawe, sterczące z nadbrzeżnego błota. Na dnie dalej leżała głowa Niemca.
Miał już za sobą kilka godzin drogi, gdy przystanął, rozpoznawszy jakiś zburzony dom. Była to karczma, gdzie posilał się, idąc w tamtą stronę. Wszedł pomiędzy okopcone mury. Chmara much zawirowała dokoła niego z brzękiem. Wstrętny odór rozkładającego się tłuszczu zadławił go niemal. Zobaczył jakąś nogę, jakby z okopconej tektury sterczała pośród szczątków. Przypomniał sobie ową staruszkę, otoczoną wnuczętami, i wydało mu się, że słyszy jej głos: „Dlaczego ci ludzie uciekają? Wojna to rzecz żołnierzy. My nic złego nikomu nie robimy i niczego nie powinniśmy się bać“.
W pół godziny potem, gdy zstępował z jakiegoś wzgórka, spotkało go coś najbardziej niespodziewanego. Zobaczył automobil paryski z taksometrem na koźle. Szofer przechadzał się spokojnie w pobliżu.
Sam rozpoczął rozmowę z tym panem, który mu się wydał brudnym i obdartym jak włóczęga, z połową twarzy zasinioną od uderzenia. Przywiózł tu kilku paryżaninów, pragnących zobaczyć pole bitwy. Byli z tych, co pisują do dzienników, czekał tu na nich, żeby wrócić o zmierzchu.
Don Marceli zanurzył ręką w kieszeni. Dwieście franków, jeżeli go zawiezie do Paryża. Szofer odmówił z godnością człowieka wiernego swoim zobowiązaniem. „Pięćset“. Don Marceli pokazał garść złotych monet. Tamten za całą odpowiedź, pokręcił mechanizmem motoru, który zaczął warczeć. Bitwa w okolicach Paryża nie odbywała się codziennie. Tamci klijenci mogą na niego czekać!
I Desnoyers, wsiadłszy do automobilu, widział przez drzwiczki uciekające przed nim z zawrotną szybkością owe pola zgrozy.
Dążył do życia ludzkiego... wracał do cywilizacji.
Gdy wjechali do Paryża, puste ulice wydały mu się pełnemi gwaru i ruchu. Nigdy stolica nie ukazała mu się tak piękną... Zobaczył Operę, zobaczył plac Zgody; miał wrażenie, że śni, gdy porównał to, co go otaczało, z temi polami śmierci, które tak niedawno opuścił... Nie, nie, to było niemożliwe. Jedno z tych dwóch przeciwieństw musiało być złudzeniem.
Automobil stanął; przybyli na Avenue Victor Hugo. Ale don Marceli jeszcze się nie ocknął. Byłżeby to naprawdę jego dom?
Majestatyczny odźwierny ukłonił mu się ze zdumieniem, nie mogąc pojąć, co znaczył ten wygląd obszarpańca.
— Ach! to jaśnie pan! Skąd jaśnie pan wraca?
— Z piekła — szepnął don Marceli.
Znalazłszy się w mieszkaniu, chodził po niem wciąż jak nieprzytomny... To wszystko do niego należy? Ten zbytek, te wygody? On tu panem? Wracało mu poczucie własnej godności. A jednocześnie budziła się w nim pamięć wszystkich doznanych zniewag i upokorzeń! Ha! Łotry!
W dwa dni potem zadźwięczał dzwonek u drzwi wchodowych.
Jakieś odwiedziny!
Zbliżył się do niego żołnierz; mały żołnierzyk z linjowej piechoty, z kepi w ręku, bełkocąc po hiszpańsku:
— Dowiedziałem się, że... przychodzę...
Ten głos! Don Marceli wyciągnął go z ciemnego przedpokoju. prowadząc na balkon... Jakże pięknym mu się wydał! Czerwone kepi było zatłuszczone i brudne; płaszcz zbyt obszerny, połatany był i pozaszywany. Kamasze cuchnęły skórą. Nigdy syn nie wydał mu się tak wytworny i strojny, jak w tej chwili.
— Ty!... Ty!...
Pochwycił go w objęcia, płacząc jak dziecko; czując, że nogi uginają się pod nim.
Zawsze spodziewał się, że dojdą do porozumienia. To była jego krew; ten dobry nawskroś chłopiec, którego jedyną wadą była pewna krnąbrność i zawadjactwo. Przebaczył mu w tej chwili całą przeszłość, sobie przypisując znaczną część winy. Był zanadto surowym.
— Ty żołnierzem — powtarzał. — Ty bronisz mego kraju, który nie jest twoim...
I obsypywał go znów pocałunkami; poczem cofał się o parę kroków, by mu się lepiej napatrzeć! Stanowczo wydawał mu się piękniejszy w tym lichym mundurze, niż kiedy słynął z elegancji tancerza, za którym traciły głowę kobiety.
Opanował wreszcie wzruszenie. Oczy pełne łez, zaświeciły wściekłością. Wyraz wstrętu wykrzywił mu twarz.
— Widzisz — rzekł z prostotą. — Ty nie wiesz, co to jest ta wojna; ale ja stamtąd wracam; widziałem ją zblizka. To nie jest wojna jak inna z wrogami uczciwymi; to napad dzikich zwierząt. Strzelaj do nich bez skrupułu. Za każdym, który padnie, ocalasz ludzkość od niebezpieczeństwa.
Umilkł na chwilę, jak gdyby wahając się, poczem dodał z tragicznym spokojem:
— Może ujrzysz przed sobą znajome twarze. Rodziny nikt sobie nie wybiera. Ludzie twojej krwi są po tamtej stronie... Jeżeli zobaczysz którego z nich... nie wahaj się! Strzelaj! to twój wróg. Zabij go!... Zabij go!...


KONIEC CZĘŚCI DRUGIEJ




CZĘŚĆ TRZECIA


I

PO MARNIE

W końcu października rodzina Desnoyersów wróciła do Paryża. Donja Luiza nie mogła już wytrzymać w Biarritz zdala od męża. Napróżno „Romantyczka“ mówiła jej o niebezpieczeństwach powrotu. Rząd wciąż przebywał w Bordeaux. Prezydent Republiki i ministrowie pokazywali się tylko na krótko w stolicy. Bieg wojny mógł zmienić się lada chwila; zwycięstwo nad Marną było tylko chwilową ulgą. Ale zacna donja Luiza nie chciała słuchać tych przełożeń siostry, po przeczytania listów don Marcelego... A przytem, myślała o synu; o swoim Julku, który wstąpił do wojska... Zdawało jej się, że, wróciwszy do Paryża, będzie go miała bliżej przy sobie, niż na tej plaży sąsiadującej z granicą hiszpańską.
Cziczi również chciała wracać! René zajmował dużo miejsca w jej myślach. Rozłąka posłużyła jej do uświadomienia sobie, że jest zakochana... Tyle czasu nie widziała swego „żołnierzyka z cukru“. I rodzina porzuciła hotelowe życie, by wrócić na Avenue Victor Hugo.
Paryż zwolna odzyskiwał dawny wygląd. Dwa miljony mieszkańców, którzy zostali spokojnie w domu, nie dając się owładnąć panice przyjęli wieść o zwycięstwie z pogodną powagą. Nikt nie wiedział dokładnie o przebiegu bitwy: usłyszeli o tem, gdy się już skończyła.
Pewnej wrześniowej niedzieli, paryżanie, używający przechadzki przedwieczornej, dowiedzieli się z dzienników o wielkiem triumfie sprzymierzonych i niebezpieczeństwie, jakie im groziło. Ludzie radowali się, lecz spokojnie. Sześć tygodni wojny zmieniło charakter hałaśliwego, wrażliwego Paryża.
Wracało jednak wszystko do normalnego życia. Ulice zapełniały się przechodniami, otwierały się sklepy. Mieszkańcy, przywyknąwszy do klasztornej ciszy swych domostw, słyszeli teraz ciągle, że ktoś się wyprowadza to pod nimi, to nad nimi.
Radość don Marcelego z powrotu rodziny zakłócała obecność donji Heleny. To wracały Niemcy; nieprzyjaciel po raz drugi pod jego dachem. Kiedyż wreszcie wyzwoli się z pod jej jarzma? Co do niej, milczała w obecności szwagra. Wypadki ostatnich czasów stropiły ją. Twarz jej miała wyraz zdumienia, jak gdyby była świadkiem zupełnego przewrotu najpierwotniejszych praw fizycznych. Nie mogła zrozumieć, jak się to stało, że Niemcy nie zdobyli tej ziemi, po której ona stąpała i najdziwaczniejsze przypuszczenia chodziły jej po głowie.
Ale nadewszystko troszczyła się o los swych synów. Don Marceli nie wspomniał jej ani słowem o spotkaniu z kapitanem von Hartrott. Wogóle milczał o swej podróży do Villeblanche; nie chciał opowiadać o przygodach podczas bitwy nad Marną. Po cóż smucić rodzinę, wtajemniczając ją w przebieg tylu klęsk? Poprzestał na powiedzeniu donji Luizie, zaniepokojonej o los zamku, że lata miną, zanim będą mogli tam pojechać; stał się bowiem nie do zamieszkania. Z czasem pomyśli o odbudowie; jak na teraz, cynkowe oszalowanie na miejscu starożytnego dachu wystarczy, by zabezpieczyć wnętrze od deszczów... Przez litość uspokoił donję Helenę co do losu jednego z jej synów, kapitana Otto. Na początku bitwy był zupełnie zdrów. Wiedział to od kogoś, kto z nim rozmawiał... I nie chciał powiedzieć nic więcej.
Donja Luiza spędzała część dnia w kościołach, kojąc swe obawy modlitwą. Nie były to już modły ogólne za miljony ludzi nieznanych, o zwycięstwo całego narodu. Z macierzyńskim egoizmem ogniskowała je w jednej tylko osobie: w swoim synu, który był żołnierzem, jak inni i może w tej chwili znajdował się w niebezpieczeństwie. Ileż łez ją to kosztowało! Tak się modliła gorąco, by ci dwaj ojciec i syn pojednali się, a gdy wreszcie Bóg raczył ją wysłuchać, Julek odszedł na spotkanie śmierci.
Nie modliła się nigdy sama. Ktoś klęczał obok niej w kościele, zanosząc podobne błagania. Załzawione oczy jej siostry wznosiły się jednocześnie ku Ukrzyżowanemu. „Boże! ocal mego syna!“ Donja Luiza, mówiąc to, widziała Juljana, takim, jakim pokazał go mąż na wyblakłej fotografji otrzymanej z okopów. W kepi i płaszczu, z nogami, poowijanymi bandażami z płótna, z karabinem w ręku i twarzą porośniętą i nie goloną brodą. „Boże! opiekuj się nimi!“ I donja Helena widziała ze swojej strony oficerów w mundurach i kaskach koloru rezedowego, ze skórzanemi pochwami rewolwerów, z lunetami, mapami i pasem, z którego zwieszała się szabla.
Widząc je wychodzące razem od Świętego Honorjusza d'Eylau, don Marceli oburzał się.
— Drwią sobie z Boga wyraźnie! Jakże Bóg może wysłuchiwać tak sprzecznych modłów. Ach! te kobiety!
I z przesądem, jaki wytwarza niebezpieczeństwo, wierzył, iż szwagierka wyrządza wielką krzywdę jego synowi. Bóg, znudzony takiemi sprzecznemi modłami, odwróci się, by nie słyszeć i jednych i drugich. Czemu ona tu tkwi ta fatalna kobieta!
I jak w początkach wojny nie mógł poprostu znosić jej obecności. Donja Luiza powtarzała nieoględnie twierdzenia siostry, poddając je wyższemu rozpoznaniu małżonka. W taki sposób don Marceli mógł dowiedzieć się, że zwycięstwo nad Marną, w rzeczywistości nie miało wcale miejsca: był to wymysł aljantów. Generałowie niemieccy uznali za roztropne cofnąć się z uwagi na wyższe strategiczne względy, odkładając na później zdobycie Paryża; a Francuzi poszli tyko za nimi, gdzie im zostawiono wolną drogę. To było wszystko. Ona znała poglądy różnych wojskowych, krajów neutralnych; rozmawiała w Biarritz z osobami wielce kompetentnemi; wiedziała, co piszą dzienniki niemieckie. Nikt tam nie wierzył w ową Marnę. Publiczność nie słyszała nawet o tej bitwie.
— Twoja siostra to mówi? — przerwał Desnoyers blady ze zdziwienia i gniewu.
A! czemu ten wróg, zażywający gościnności pod jego dachem, nie może bodaj na pół godziny przedzierzgnąć się w mężczyznę? Pogadałby z nim wtedy!
— Ależ wojna trwa! — zarzuciła naiwnie donja Luiza. — Nieprzyjaciel jest jeszcze we Francji. Na cóż się przydała Marna?
Tu mąż zaczynał jej tłumaczyć, ona zaś słuchała, kiwając głową z przejęciem, rozumiejąc wszystko niezwłocznie, by w godzinę potem zapomnieć i popaść w te same wątpliwości.
Jednakże, zaczęła odczuwać głuchą niechęć do siostry. Znosiła dotychczas pobłażliwie jej zachwyty nad ojczyzną męża; uważała bowiem węzły rodzinne jako ważniejsze, niż współzawodnictwo narodowe. Dlatego, że Desnoyers był Francuzem, a Karl Niemcem, ona nie pójdzie na ostrze z Heleną. Ale to uczucie tolerancji pierzchło szybko. Syn jej był w niebezpieczeństwie!... Niech zginą wszyscy Hartrottowie raczej, niż Julkowi miała by się stać najlżejsza krzywda!
Na szczęście „Romantyczka“ wyjechała wpierw, nim ta niechęć przybrała wyraźniejsze kształty. Już i tak spędzała wieczory poza domem; a powróciwszy, powtarzała zapatrywania i wieści swoich przyjaciół, nieznanych rodzinie.
Don Marceli piorunował na szpiegów, kryjących się w Paryżu. W jakim tajemniczym świecie bywała jego szwagierka?
Nagle ta, oświadczyła, że wyjeżdża nazajutrz zrana. Miała pasport do Szwajcarji, a stamtąd dostanie się do Niemiec. Należało już powrócić do swoich... Dziękuje bardzo za dobroć, jaką jej okazała rodzina.
Desnoyers pożegnał ją ironicznie: ukłony Hartrottowi; rad będzie odwiedzić go kiedy w Berlinie.
Pewnego dnia zrana, donja Luiza zamiast iść do kościoła na placu Wiktora Hugo, skierowała się na ulicę de la Pompe, powodowana myślą odwiedzenia pracowni. Zdawało jej się, że w ten sposób zetknie się z synem. Była to przyjemność nowa, żywsza, niż patrzeć na jego fotografję, lub czytać ostatni jego list.
Spodziewała się też zobaczyć z Argensolą, przyjacielem dobrej rady. Wiedziała, że mieszka w dalszym ciągu w pracowni. Dwukrotnie był u niej, jak zawsze kuchennemi schodami, ale jej wtedy nie było w domu.
Gdy wsiadła do windy, serce jej biło mocno oczekiwaniem i niepokojem. Przyszło jej na myśl, że czegoś podobnego doznawać muszą „kobiety lekkie“, gdy po raz pierwszy wykroczą przeciw swoim obowiązkom.
Łzy jej popłynęły obficie na widok jego mieszkania, którego sprzęty i obrazy przypomniały jej nieobecnego.
Argensola, wpuściwszy ją, pobiegł w głąb pokoju, zmieszany, zaskoczony, witając ją z okrzykami radości, a jednocześnie porządkując i usuwając pewne przedmioty. Cisnął płótno z jakimś wschodnim krajobrazem na płaszczyk kobiecy, leżący na sofce; smyrgnął kapeluszem z kwiatami w najdalszy kąt. Donji Luizie wydało się, że koszula damska skryła się szybko za firanką, błysnąwszy nagością różowego ciała. Na stoliczku dwie filiżanki i resztki grzanek świadczyły o śniadaniu we dwoje. Ach! ci malarze! Tak samo jak jej syn! I rozczuliła się na myśl o nieporządnem życiu doradcy Julka.
— Ach! szanowna donja Luiza!... Droga pani Desnoyers! — wykrzykiwał po francusku Argensola, patrząc na drzwi, za któremi znikło biało-różowe widziadło. Drżał na myśl, że ukryta tam osóbka, wpadłszy na błędny trop zazdrości, skompromituje go, ukazując się niespodzianie.
Zaczęli mówić o nieobecnym. Udzielili sobie wzajemnie wiadomości o nim. Donja Luiza powtórzyła dosłownie treść listów, tylokrotnie odczytywanych. Argensola powstrzymał się skromnie od tego. Obaj przyjaciele posługiwali się stylem epistolarnym, który byłby wywołał rumieniec na lica zacnej kobiety.
— Bohater — zapewniał z dumą, uważając za swoje własne czyny towarzysza; — prawdziwy bohater! A ja, szanowna pani, znam się coś na lem... Jego dowódcy umieją go cenić!...
Juljan był już sierżantem po dwóch miesiącach kampanji. Kapitan jego oddziału i inni oficerowie w pułku należeli do tego fechtunkowego koła, gdzie święcił tyle triumfów.
— Co za karjera! — ciągnął dalej Argensola. — Julek należy do tych, którzy dochodzą w młodości do najwyższych stanowisk, jak generałowie Rewolucji... A co dokazuje!
Młody wojak wspomniał tylko od niechcenia w listach o niektórych swych czynach z obojętnością człowieka, przyzwyczajonego do niebezpieczeństw i który uznaje w kolegach podobną swojej odwagę. Ale Argensola opowiadał o nich z przesadą, jak gdyby to były najszczytniejsze wydarzenia obecnej wojny. Oto Julek zaniósł rozkaz wśród piekielnego ognia tam, gdzie przed nim padło trzech wysłańców, nie zdoławszy spełnić tego samego zlecenia. Julek pierwszy skoczył do ataku na nieprzyjacielskie okopy, ocalił wielu towarzyszy, walcząc pojedyńczo na bagnety. Gdy dowódcy potrzebowali człowieka zaufanego, mawiali nieodmiennie: „Niech przywołają sierżanta Desnoyers'a“.
Argensola twierdził to z taką pewnością, jak gdyby sam tego wszystkiego był świadkiem, a donja Luiza, drżąc jak listek, wylewała łzy radości i strachu na myśl o niebezpieczeństwach i sławie syna. Ten Argensola umiał opowiadać z takiem przejęciem!
Chcąc się mu za to poniekąd odwdzięczyć, uznała za wskazane zainteresować się jego osobą... Co porabiał w ostatnich czasach?
— Ja, proszę pani, byłem tam, gdziem był powinien być! Nie ruszałem się stąd. Przeżyłem na miejscu „oblężenie“ Paryża.
Pod wpływem rozczytywań się w opisach wojny 1870 r. nazywał „oblężeniem“ działania w pobliżu Paryża podczas bitwy nad Marną.
Wskazał skromnie na papier ze złotym stemplem, leżący na fortepianie na trójkolorowej chorągiewce. Było to sprzedawane na ulicach świadectwo o pozostaniu w stolicy podczas tygodnia niebezpieczeństwa. Wypełnił blankiet swem nazwiskiem i tytułami, a u dołu widniały podpisy dwóch mieszkańców ulicy de la Pompe: tawernisty i przyjaciela odźwiernej. Dzielnicowy komisarz policji stwierdził pieczęcią odpowiedzialność tych dwóch szanownych świadków. Nikt teraz nie będzie mógł wątpić, że pozostał w Paryżu podczas „oblężenia“. Miał przyjaciół tak niedowierzających!
I tu zdał sprawę dobrej donji Luizie z przeżytych wrażeń: Widział w biały dzień stada owiec na bulwarze tuż przy kościele Ś-ej Magdaleny. Chadzał po ulicach, po których rozbrzmiewały tylko jego kroki, niby w miastach umarłych; a dokoła wałęsały się psy i koty bezdomne.
Tu pierś wezbrała mu wielką pychą.
— Widziałem przejście Marokańczyków!... Widziałem Żuawów w automobilach!
Tej samej nocy kiedy Juljan wyjechał do Biarritz, on, Argensola włóczył się do świtu, począwszy od lwa a kończąc na Dworcu Wschodnim. Dwadzieścia siedm tysięcy ludzi w pełnym rynsztunku bojowym wylądowało w Marsylji z Maroka i przybyło do stolicy, odbywszy część drogi koleją, a część piechotą. Śpieszyli wziąć udział w rozpoczynającej się wielkiej bitwie. Były to wojska złożone z Europejczyków i Afrykańskich pułków. Widział więc, żądny wrażeń przyjaciel Juljana, oddziały spahisów w ich teatralnych mundurach, jadących na migłych, nerwowych konikach; widział strzelców marokańskich w żółtych turbanach; strzelców z Senegalu o twarzach czarnych i czerwonych czapkach, artylerzystów kolonjalnych, szaserów afrykańskich. I cały ten tłum różnobarwny a zbrojny, godzinami całemi wystawał na ulicach, czekając aż ci, co szli przodem, wsiadają do oczekujących ich na Dworcu Wschodnim wagonów.
— Przybyli w porę — opowiadał Argensola — by zaatakować von Klucka nad brzegami Oureq i zmusić go do cofnięcia się w obawie, że go otoczą.
To tylko zataił Argensola, że nocną tę wycieczkę odbył w towarzystwie milutkiej osóbki i jeszcze dwóch przyjaciółek i że ta pełna zapału i hojności gromadka rozdawała kwiaty i pocałunki smagłym wojownikom, śmiejąc się ze zdziwienia, z jakiem pokazywali im swe białe zęby.
Innego dnia znowu był świadkiem najdziwniejszego widowiska. Wszystkie automobile publiczne w liczbie jakichś dwóch tysięcy, zabierały bataljony żuawów, po ośmiu ludzi każdy i całym pędem wiozły ich aż na pole walki, tak, że żołnierze wyskakiwali z automobilów, strzelając jednocześnie. Wszystkich mężczyzn, umiejących władać karabinem rzucił Gallieni na koniec prawego skrzydła nieprzyjaciół, w ostatniej chwili, kiedy zwycięztwo ważyło się jeszcze i kiedy lada drobiazg mógł o niem stanowić.
A potem w niedzielę popołudniu, kiedy wraz z trzema towarzyszkami „oblężenia“ wygrzewał się na słońcu w Lasku Bulońskim, dowiedział się z nadzwyczajnych dodatków, że bitwa, która się toczyła w pobliżu Paryża i oddalała się teraz, była wielką bitwą i wielkiem zwycięstwem.
— Widziałem dużo, szanowna Pani... Mogę opowiadać o wielkich rzeczach.
Ona potakiwała, jak gdyby sama była przy tem, a odchodząc ofiarowała mu się z pomocą. Był przyjacielem jej syna i nawykła do jego próśb... Czasy się zmieniły, don Marceli był teraz bezgranicznie hojnym. Ale cygan przerwał jej z pańskim gestem: żył w dostatkach. Juljan mianował go swoim administratorem. Bank potwierdził amerykańskie żyro, uważając owe pieniądze jako depozyt, z którego można było czerpać taki to a taki procent stosownie do praw moratorjum. Juljan przesyłał mu zawsze czek, gdy Argensola potrzebował pieniędzy na utrzymanie domu. Nigdy nie opływał tak we wszystko... Wojna ma swoje dobre strony... Ale, aby dobre zwyczaje nie poszły w niepamięć, oświadczył, że przyjdzie kiedy kuchennemi schodami po kosz butelek...
Po wyjeździe siostry, donja Luiza chodziła sama do kościoła, gdy nagle dostała nieoczekiwaną towarzyszkę.
— Mamo; ja pójdę z mamą.
To Cziczi poczuła w sobie raptowną pobożność.
Nie napełniała już domu krzykliwą wesołością, nie wygrażała wrogom sztyletem. Pobladła, posmutniała, oczy miała podkrążone. Chyliła głowę, jak gdyby pod ciężarem poważnych, a zupełnie nowych myśli. Juljan zszedł na drugi plan... Ktoś inny zajął jego miejsce.
Ostatni z Latour'ów nie był już prostym żołnierzem i nie było go już w Paryżu.
Przybywszy z Biarritz, Cziczi słuchała z bijącem sercem o przygodach swego „żołnierzyka z cukru“. Pragnęła dowiedzieć się o wszystkich niebezpieczeństwach, na jakie był narażony i młody wojak z „pomocniczej służby“ opowiadał jej o udrękach, jakie przeżył w biurze podczas tych dni bez końca, kiedy wojska walczyły w pobliżu Paryża i huk armat napełniał okolicę. Ojciec chciał go zabrać do Bordeaux, ale administracyjne nieporządki ostatniej chwili zatrzymały go w stolicy.
Uczynił też coś więcej. W dzień największego wysiłku, gdy gubernator Paryża wyprawił w automobilach wszystkich mężczyzn zdatnych do boju, on wziął karabin i nie wzywany wsiadł z innymi urzędnikami ze swego biura. Widział tylko dym, domy spalone, zabitych i rannych. Ani jeden Niemiec nie przeszedł mu przez drogę, wyjąwszy oddziału jeńców ułanów. Leżał kilka godzin nad brzegiem gościńca, strzelając... I nic więcej.
W danej chwili tego było dosyć dla Cziczi. Czuła się dumną, będąc narzeczoną bohatera, aczkolwiek udział jego w bitwie trwał tak krótko.
Ale po upływie paru dni sposępniała.
Przykro jej było wychodzić na ulicę z Reném, prostym żołnierzem, w dodatku w służbie pomocniczej. Kobiety z ludu, podniecone wspomnieniem swoich mężów bijących się na froncie, lub noszące żałobę po kimś ze swoich, zachowywały się wyzywająco. Widok tego delikatnego, republikańskiego książątka zdawał się je drażnić. Często Cziczi słyszała w przejściu urągliwe wyrazy w zastosowaniu do „Kryjaka“. Jakże się będą śmiać jej przyjaciółki!
Syn senatora odgadł niewątpliwie jej myśli i stracił również swój uśmiechnięty spokój. Przez trzy dni nie pokazał się u Desnoyers'ów. Wszyscy myśleli, że go zatrzymała jakaś pilna robota w biurze.
Pewnego dnia zrana Cziczi, idąc w stronę Lasku, ujrzała zmierzającego ku niej oficera.
Miał na sobie nowiutki mundur, nowego niebiesko-szarego koloru „horyzontu“, przyjętego teraz w wojsku francuskiem. Opaska kepi była złocona, a na rękawach błyszczał trójkącik. Poznała go po uśmiechu, z jakim się ku niej zbliżał, po wyciągniętych rękach. René oficerem!... Jej narzeczony podporucznikiem!...
— Tak; nie mogłem dłużej wytrzymać! Nasłuchałem się dosyć!
Za plecami ojca i posługując się jego stosunkami, dokonał w ciągu paru dni tego przeobrażenia. Jako student Szkoły Centralnej mógł zostać podporucznikiem w artylerji rezerwy i prosił, by go posłano na front Kończyła się służba pomocnicza!... Za dwa dni jedzie na wojnę.
— Tyś to uczynił! wykrzyknęła Cziczi — Tyś to uczynił! Patrzyła na niego blada, z oczyma rozszerzonemi, które zdawały się pożerać go z zachwytu.
— Pójdź, mój mały!... Pójdź tutaj, słodki żołnierzyku... Winna ci coś jestem!
I wciągnęła go w boczną uliczkę. Wprawdzie była ona również uczęszczana jak główna aleja, ale co ją to obchodziło! Z uniesieniem zarzuciła mu ręce na szyję, ślepa i obojętna na wszystko, co nie było nim...
— Masz... masz!...
I wycisnęła mu na ustach dwa donośne, gwałtowne pocałunki.

Poczem, chwiejąc się na nogach, nagle omdlewająca, przyłożyła chusteczkę do oczu i zaczęła płakać rozpaczliwie.


II

W PRACOWNI

Otworzywszy pewnego dnia drzwi wchodowe, Argensola znieruchomiał, jak gdyby zdumienie przygwoździło go do miejsca.

Jakiś stary jegomość ukłonił mu się z uprzejmym uśmiechem.
— Jestem ojcem Julka.
I ruszył do środka z pewnością siebie człowieka, który zna doskonale miejsce, gdzie się znajduje.
Na szczęście malarz był sam i nie potrzebował biegać z kąta w kąt, by ukrywać ślady wesołego towarzystwa.
Minęła dłuższa chwila, nim się opanował. Nasłuchał się tyle o don Marcelim i jego wściekłym charakterze, że to jego niespodziewane pojawienie się w pracowni przejęło go wielkim niepokojem.
Czego sobie życzył ten straszliwy jegomość?
Ale przypatrzywszy mu się ukradkiem, nabrał otuchy. Don Marceli postarzał się bardzo od początku wojny. Nie miał już tej strasznej i upartej miny, jaką wszystkich od siebie odstręczał. Oczy mu błyszczały pustą wesołością, ręce lekko się trzęsły, plecy się pochylały. Argensola, który zawsze uciekał, spotkawszy go na ulicy i z wielkim strachem przemykał się kuchennemi schodami w jego domu, powziął do niego nagle zaufanie. Straszliwy Desnoyers uśmiechał się do niego po koleżeńsku, tłumaczył się ze swoich odwiedzin.
Chciał koniecznie zobaczyć mieszkanie syna. Biedny staruszek! Ciągnęło go tu coś, niby kochanka, który, aby sobie osłodzić samotność, zwiedza miejsca, kędy przebywała jego umiłowana. Nie wystarczały mu już listy Juljana; potrzebował ujrzeć jego dawną siedzibę. dotknąć się przedmiotów, które go otaczały, odetchnąć tem samem powietrzem; pogadać z jego serdecznym przyjacielem.
I spoglądał na malarza ojcowskiemi oczyma... „Zajmujący chłopiec ten Argensola“ Zapomniał całkiem, że, nieznając, nazywał go „bezwstydnikiem“ dla tego tylko, że dzielił rozwichrzone życie jego syna.
Desnoyers rozglądał się z upodobaniem po pracowni. Znał dywany, meble, drobiazgi, pozostałe po dawnym właścicielu. Przecież je sam kupował, a miał pod tym względem doskonałą pamięć, pomimo że tyle rzeczy nabył w życiu. Ale teraz szukał tu czegoś osobistego, co by mu przypominało tego, którego nie było. I wzrok jego spoczął na obrazach ledwo naszkicowanych, na studjach niepokończonych, zapełniających kąty.
— To wszystko Julka?
Wiele płócien należało do Argensoli, lecz ten pod wpływem wzruszenia staruszka okazał się wspaniałomyślnym. Tak; wszystko Julka. I ojciec chodził od obrazu do obrazu, zatrzymując się z oznakami zachwytu przed największemi bohomazami, jak gdyby odgadywał w nich piętno genjuszu.
— Ma talent, prawda? pytał błagalnie. — Zawsze wiedziałem, że ogromnie zdolny. Trochę szaławiła; ale charakter zmienia się z wiekiem. Teraz to inny człowiek.
I prawie rozpłakał się, słysząc jak młody Hiszpan, z właściwą mu pochopnością do uniesień, mówił o nieobecnym, jako o wielkim artyście, który zadziwi świat, gdy przyjdzie jego godzina.
Don Marceli ściskał mu ręce z wylaniem. Przyjaciele jego syna byli jego przyjaciółmi. Wiedział, jak żyją młodzi. Gdyby kiedy był w potrzebie, gdyby mu zabrakło gotówki dla oddania się swobodnie artystycznej pracy, niech sobie przypomni, że on, Desnoyers, zawsze tu jest, chętny mu służyć... A tymczasem prosi go na obiad dziś, zaraz i codziennie. Jadają teraz skromnie; wojna zmieniła tryb życia; ale znajdzie się w kółku serdecznem, jak gdyby u swoich rodziców. Argensola tak się rozczulił, że ucałował staruszka na pożegnanie.
Od tej pory don Marceli zachodził bardzo często do pracowni. Malarz musiał zapowiedzieć swoim przyjaciółkom, żeby po drugiem śniadaniu szły sobie na daleki spacer i nie pokazywały się na rue de la Pompe aż wieczorem. Ale zdarzało się, że don Marceli zachodził niespodzianie zrana, a on musiał biegać z miejsca na miejsce, tu zamykając, tam popychając, by pracownia zachowała wygląd pracowitej cnoty.
— Młodość!... młodość!... mruczał stary z pobłażliwym uśmiechem.
I musiał się powściągać, przypominać sobie powagę swego wieku, żeby nie prosić Argensoli, by go przedstawił spłoszonym panienkom, których obecność odgadywał w głębi mieszkania. Były może przyjaciółkami jego syna, stanowiły cząstkę jego przeszłości; i to wystarczało, by na niewidzianego, wydawały mu się pełnemi zalet i powabów.
Te niespodzianki i połączone z niemi niepokoje sprawiły, że malarzowi była czasem nie na rękę nowa przyjaźń. Przykrzyły mu się też ciągłe zaproszenia na obiad, jakiemi go stary zamęczał. Jedzenie u Desnoyers'a było bardzo dobre, owszem; ale przy stole bywało wielce nudno. Rodzice mówili tylko o nieobecnym; Cziczi, zajęta swojemi myślami, nie zwracała prawie uwagi na przyjaciela brata.
To też Argensola wymigiwał się pod różnymi pozorami od tych obiadów na Avenue Victor Hugo. Wolał chodzić do tanich restauracji ze swym kobiecym orszakiem. Stary przyjmował tę odmowę z rezygnacją,
— Więc i dzisiaj nie?
I aby sobie to wynagrodzić, spieszył nazajutrz do pracowni z wielkiem utęsknieniem.
Niewysłowioną przyjemnością dla niego było siadać na sofie, na której zdało mu się, że pozostał odcisk ciała Juljana, patrzeć na płótna zamalowane jego pędzlem, wdychać ciepło kominka, na którym wesoło trzaskał ogień w głębokiej, klasztornej ciszy. Błogie to było schronienie wśród tego monotonnego, osmuconego wojną Paryża, gdzie nie miał przyjaciół, bo wszyscy myśleli tylko o własnych kłopotach.
Uciechy przeszłości straciły dla niego wszelki powab. Hotel Drouot już go nie nęcił. Sprzedawały się tam właśnie ruchomości Niemców, przebywających we Francji, zasekwestrowane przez Rząd. Była to jakby odpowiedź na przymusową podróż, jaką meble z zamku de Villeblanche odbyły do Berlina. Napróżno mówili mu ajenci o braku nabywców na tych licytacjach. Nie czuł ochoty do korzystania z tych nadzwyczajnych okazji.
Po co kupować jeszcze więcej rzeczy? Na myśl o twardem życiu, jakie wiodły miljony ludzi w szczerem polu, ogarniały go ascetyczne zachcianki. Zaczął nienawidzieć splendorów swego domu przy Avenue Victor Hugo. Bez żalu myślał o zniszczonym zamku. Lęk go zdejmował na myśl, że może się da skusić do jakichś nowych zakupów. Nie; lepiej pozostać tutaj. To „tutaj“ była zawsze pracownia Juljana.
Argensola pracował w obecności don Marcelego. Wiedział, że stary nie znosił ludzi bezczynnych; rozpoczął więc kilka nowych obrazów. Desnoyers z zajęciem śledził rzuty jego pędzla i słuchał wywodów o sztuce, portrecisty dusz. Sam był zwolennikiem starych mistrzów; kupował tylko dzieła zmarłych malarzy; ale dość mu było wiedzieć, że Julek podzielał zapatrywania przyjaciela, żeby pokornie zgadzać się na wszystkie teorje tamtego.
Pracowitość artysty bywała krótkotrwałą. Po kilku minutach rzucał pędzel i wolał gawędzić ze starym, siadając obok niego na sofie.
Głównym przedmiotem rozmów był oczywiście nieobecny. Powtarzali sobie ustępy otrzymywanych od niego listów, mówili o przeszłości z dyskretnymi domyślnikami. Malarz opisywał życie Juljana przed wojną jako poświęcone wyłącznie zagadnieniom sztuki. A chociaż ojciec miał pewne wątpliwości co do ścisłości tych słów, nie mniej był wdzięcznym za nie jako za wielki dowód przyjaźni. Argensola był towarzyszem dobrym i dyskretnym. Nigdy wśród najszczerszych wynurzeń nie napomknął o pani Laurier.
A właśnie stary myślał o niej często w tych dniach. Spotkał ją na ulicy pod rękę z mężem, który już wyleczył się z ran. Senator Latour opowiedział mu z zadowoleniem o pogodzenu się małżonków. Inżynier stracił tylko jedno oko i stał na czele swej fabryki, którą rząd zarekwirował dla wyrabiania pocisków. Był kapitanem i nosił dwa ordery. Senator nie wiedział dokładnie, w jaki sposób doszło do tej nieoczekiwanej zgody. Zjawili się u niego kiedyś razem, patrząc na siebie tkliwie, zapomniawszy zupełnie o przeszłości.
— Któż pamięta dzisiaj o rzeczach przedwojennych? — rzekł dygnitarz. Ani oni, ani ich przyjaciele nie przypominają sobie nawet, że się chcieli rozwodzić. Rozpoczęliśmy wszyscy nowe życie. I zdaje mi się, że tych dwoje szczęśliwsi są teraz niż kiedykolwiek.
Desnoyers własnemi oczyma patrzył na to szczęście. I on, człowiek surowej cnoty, który przed rokiem piorunował na postępowanie syna, nazywając je haniebnem i szkodliwem, patrzył teraz z pewną pogardą na Margaritę, przytuloną do męża, mówiącą do niego z miłosnem ożywieniem. Ta małżeńska szczęśliwość wydała mu się pewną niewdzięcznością. Kobieta, która wywarła taki wpływ na życie Julka! Więc można tak zapomnieć o kochaniu!
Tych dwoje przeszło koło Desnoyersa, jak gdyby go nie znali. Może kapitan Laurier nie dowidział; ale ona spojrzała na niego swemi czystemi oczyma, odwracając szybko głowę, by uniknąć jego ukłonu. Taka obojętność zasmuciła Desnoyers'a ze względu na tamtego. Biedny Julek! I, ten nieugięty moralista, gorszył się tem zapomnieniem, jak czemś potwornem.
Wojna była drugim tematem rozmów w pracowni. Argensola nie wypychał już sobie kieszeni drukami, jak na początku. Zrezygnowany, pogodny spokój nastąpił po wzburzeniu pierwszych chwil, kiedy to ludzie żyli w oczekiwaniu jakichś nadzwyczajnych, cudownych wydarzeń. Wszystkie dzienniki mówiły jedno i to samo. Dość było Argensoli przeczytać komunikat urzędowy; a nawet i na jego wiadomość mógł czekać cierpliwie, przeczuwając, że dowie się z nich mniej więcej tego samego co wczoraj.
Gorączka pierwszych miesięcy wraz ze swemi złudzeniami i optymizmami, wydawała mu się teraz czemś chimerycznem. Ci, co nie byli na wojnie, powrócili zwolna do zwykłych zatrudnień. Życie odzyskiwało codzienny tryb powszedniości: „Trzeba żyć“ mówili ludzie. I, konieczność życia w dalszym ciągu, zaprzątała myśl swemi niecierpiącemi zwłoki wymogami. Ci, którzy mieli blizkich sobie w wojsku, pamiętali o nich, ale z biegiem czasu przyzwyczaili się do ich nieobecności, jak do czegoś, co, zacząwszy być czemś wyjątkowem, stawało się normalnem. Z początku wojna odbierała sen, apetyt, zatruwała każdą przyjemność. Nie mówiono o niczem innem. Teraz otwierały się zwolna teatry, krążyła gotówka, ludzie się śmiali, rozmawiali o wielkiej klęsce, ale tylko w pewnych godzinach, jak o czemś, co miało trwać długo, bardzo długo i wymagało ze swym nieuniknionym fatalizmem wielkiej rezygnacji.
— Ludzkość przyzwyczaja się łatwo do nieszczęścia — mówił Argensola — byle tylko nieszczęście trwało długo. W tem tkwi nasza siła, dzięki temu żyjemy.
Don Marceli nie zgadzał się na taką rezygnację. Wojna będzie krótsza, niż się wszystkim zdaje. W zapale oznaczał jej termin natychmiastowy: za trzy miesiące, na wiosnę. A jeżeli pokój nie będzie zawarty wiosną, no, to latem.
Nowy interlokutor brał teraz udział w rozmowach. Desnoyers poznał sąsiada Rosjanina, o którym mu wspominał Argensola. Ten odludek znał się z jego synem, to było wystarczającem, by budził w nim wielkie zainteresowanie.
W czasach normalnych byłby go trzymał zdaleka. Miljoner był zwolennikiem porządku. Nienawidził rewolucjonistów, z instynktownym lękiem wszystkich bogaczy, którzy sami zrobili majątek i pamiętają swe skromne pochodzenie. Socjalizm Czernowa i jego narodowość byłyby mu wywołały w pamięci szereg okropności: bomby, samosądy, szubienice, zsyłki na Syberję. Nie; to nie był pożądany przyjaciel. Ale teraz, pojęcia don Marcelego uległy przeobrażeniu. Tyle widział! Terrorystyczne postępowanie najeźdźców, brak wszelkich skrupułów ze strony niemieckich dowódców, spokój, z jakim łodzie podwodne zatapiały okręty wcale nie wojenne i ich bezbronnych podróżnych, czyny awiatorów, którzy z wysokości dwóch tysięcy metrów rzucali bomby na otwarte miasta, zabijając kobiety i dzieci, były to rzeczy, wobec których bladły zamachy rewolucjonistów, budzące niegdyś tak wielkie jego oburzenie.
— I pomyśleć — mawiał, — że rozdzieraliśmy szaty, jak gdyby świat miał się zapaść dlatego, że ktoś rzucił bombę na jakiegoś dygnitarza!
Ci zapaleńcy posiadali dla niego pewną cechę zmniejszającą ich zbrodnie. Padali ofiarą własnych czynów; poświęcali się, nie szukając ratunku dla samych siebie; rzadko kiedy udało im się ujść bezkarnie. Podczas gdy terroryści wojenni!...
— Prawdziwymi anarchistami są teraz ci, co stoją u steru rządu — mawiał ironicznie. — Ci wszyscy, którzy nas taką zgrozą przejmowali, to byli nieszczęśnicy... Ale ci dzisiejsi, zabijają w ciągu minuty więcej niewinnych, niż tamci przez trzydzieści lat.
Łagodność Czernowa, jego oryginalne pojęcia, jego przyzwyczajenia myśliciela, zabierającego głos bez żadnego przygotowania słuchaczów, jak gdyby w dalszym ciągu snuł wątek swych rozmyślań, wszystko to ujęło Desnoyers'a. Nie brał nawet w rachubę pochodzenia pewnych butelek, jakiemi Argensola częstował sąsiada. Owszem, przyjemnie mu było, że Czernow unicestwi pamiątki tej epoki, kiedy to on, Desnoyers żył w otwartej wojnie z synem.
A przytem, wino z Avenue Victor Hugo miało dziwny dar rozwiązywania języka Czernowowi i podniecało jego wyobraźnię, jak owej nocy, kiedy tak wymownie opisywał kawalkadę czterech jeźdźców Apokalipsy.
Szczególniej zachwycał się Desnoyers łatwością, z jaką Rosjanin przedstawiał rzeczy, posługując się w tym celu metodą obrazową. Bitwa nad Marną i walki, jakie po niej nastąpiły, ściąganie się obu armji aż do brzegów morza, wszystko to było dla niego łatwem do zrozumienia. Gdyby tylko Francuzi nie byli tak zmęczeni po zwycięstwie nad Marną!
— Ale siły ludzkie — ciągnął dalej Czernow, — mają swoje granice, a Francuz przy całym swoim zapale jest człowiekiem, jak inni. Naprzód, pośpieszny marsz ze Wschodu na Północ, by stawić czoło najazdowi przez Belgję; potem walki, potem błyskawiczny odwrót by nie dać się otoczyć, wreszcie siedmiodniowa bitwa i to wszystko w ciągu trzech tygodni nie więcej. W chwili triumfu zabrakło nóg zwycięzcom, by iść dalej i kawalerji, by ścigać uciekających. Konie były równie zmęczone jak ludzie. A ci, co się cofali, widząc, że nie są znowu tak gwałtownie gonieni i padając ze zmęczenia zatrzymali się i zaczęli kopać ziemię, by sobie stworzyć schronienie. Francuzi również przystanęli i drapią ziemię, by nie stracić tego, co odzyskali. I tym sposobem zaczęła się wojna okopowa.
Gdy don Marceli w zapale oznajmił koniec wojny na wiosnę... najdalej na lata, Rosjanin pokiwał głową.
— To potrwa długo... bardzo długo. To jest nowa wojna, prawdziwa wojna współczesna. Niemcy rozpoczęli ją w dawnym stylu; jak gdyby nie nauczyli się niczego od 1870: wojnę ruchów otaczających, bitew w szczerem polu, zupełnie jak gdyby kierował nimi Moltke, wzorując się na Napoleonie. Chcieli skończyć prędko i byli pewni triumfu. Po co chwytać się nowych sposobów? Ale Marna pokrzyżowała im plany: z napastników musieli przejść do obrony i, wtedy spożytkowali wszystko, czego ich Sztab Główny nauczył się w kampanjach Japończyków i Rosjan: rozpoczęli wojnę okopową, walkę podziemną, która jest jedynie logiczną przy rozwoju dzisiejszych sposobów walczenia i środków wybuchowych. Zdobycie jednego kilometra przestrzeni kosztuje dziś więcej, niż sto lat temu zburzenie całej fortecy. To też ani Francuzi ani Niemcy nie posuną się bardzo daleko... Może nie posuną się wcale w ostateczności. To będzie trwało długo i nudno, jak walki atletów o równomiernych siłach.
— Ale kiedyś się skończy — zauważył Desnoyers.
— Nie wątpliwie; lecz komu wiadomo kiedy?... I jak będą wyglądali jedni i drudzy w chwili rozstrzygającej?... To pytanie.
Co do niego wierzył w zakończenie raptowne i najmniej spodziewane, wynikające z wyczerpania jednej z walczących stron; wyczerpania, ukrywanego jak najtroskliwiej do ostatniej chwili.
— Niemcy będą pobici — dodał z głębokiem przeświadczeniem, — Nie wiem jak i kiedy; ale będą pobici, bo tak wskazuje logika. Stracili we wrześniu największy swój atut; to jest wejście do Paryża po rozpędzeniu wojsk nieprzyjacielskich. A potem, rzucili na stół wszystkie swoje dotychczasowe zdobycze i nie wygrali. Ale będą przedłużać grę, bo mają wiele kart i przedłużać ją będą jeszcze czas jakiś. Ale tego, czego nie mogli dokonać w pierwszych dniach, nie dokażą nigdy.
Dla Czernowa to, że będą pobici nie znaczyło to, żeby mieli być unicestwieni.
— Mnie bo oburzają — ciągnął dalej — wszelkie krańcowe patrjotyzmy. Gdy słucham, jak pewni ludzie planują już sobie zupełne zaprzepaszczenie Niemiec, zdaje mi się że słyszę pangermanistów berlińskich, dokonywujących podziału Europy.
I tu streścił swoje poglądy:
— Trzeba znieść Cesarstwo dla spokoju świata i zniszczyć olbrzymią maszynę wojny, która zakłóca harmonję narodów. Od 1870 żyjemy wszyscy uciążliwie. Przez czterdzieści cztery lat zażegnywało się niebezpieczeństwo, ale kosztem jakich ofiar!
Najbardziej gniewała Czernowa niemoralność tego położenia, które wreszcie owładnęło światem: ubóstwienie siły, uświęcenie wyniku, triumf materjalizmu, poszanowanie spełnionego czynu, drwiny z najszlachetniejszych uczuć, jak gdyby to były puste i śmieszne dźwięki; przekształcenie wartości moralnych, filozofja opryszków, która mieni się być ostatnim wyrazem postępu, a jest tylko powrotem do despotyzmu, do gwałtu, do barbarzyństwa najpierwotniejszych epok historji.
Tu wyraził życzenie unicestwienia przedstawicieli tego kierunku, ale to wcale nie miało na celu wytępienia narodu niemieckiego.
— Ten naród posiada wielkie zalety, pomięszane ze złymi warunkami, będącymi dziedzictwem zbyt jeszcze blizkiej barbarzyńskiej przeszłości. Posiada instynkt porządku i pracy i może oddać wiele cennych usług ludzkości... Ale naprzód, trzeba mu sprawić porządne cięgi, wylać kilka kubłów zimnej wody na głowę. Niemcy oszaleli z pychy i to szaleństwo jest niebezpiecznem dla świata. Gdy znikną ci, co ich zatruwają złudzeniami o hegemonji wszechświatowej, gdy nieszczęście odświeży im wyobraźnię, gdy się pogodzą z tem, że są cząstką ludzkości, ani wyższą ani niższą od innych, staną się narodem pobłażliwym, użytecznym i... kto wie, może nawet sympatycznym.
Ale w danej chwili nie było dla Czernowa niebezpieczniejszego narodu. Jego polityczna organizacja przeobraziła go w wojowniczą hordę, wychowaną na kopnięciach i podlegającą ciągłym upokorzeniom, by unicestwić jej wolę, opierającą się zawsze dyscyplinie.
— To jest naród, w którym wszyscy otrzymują razy i pragną je oddać z nawiązką niższym od siebie. Kopnięcie cesarskiej nogi przechodzi z pleców na plecy aż do najniższych warstw społecznych. Razy zaczynają się w szkole i przenoszą się do koszar, tworząc część wychowania. Dziedziczni książęta pruscy kształcili się wśród kułaków, jakich im nie szczędził ich rodzic, król. Kajzer bije swoich potomków; oficer żołnierzy; ojciec dzieci i żonę; nauczyciel uczniów; a gdy zwierzchnik nie może bić, wynagradza to sobie, nic szczędząc podwładnym zniewag moralnych.
Dlatego też, gdy, porzucając życie codzienne, chwytają za broń, by rzucić się na inny szczep ludzki, są tak nieubłaganie wściekli.
— Każdy z nich — ciągnął dalej Rosjanin — nosi na plecach skład otrzymanych kułaków i pragnie pocieszyć się, oddając je z kolei tym nieszczęśnikom, nad jakimi wojna przysądzi mu władzę. Ten naród „panów“ jak się sami nazywają, chce być panami, ale... po za obrębem własnego domu. Natomiast u siebie nie mają żadnej osobistej godności. Dlatego to tak pragną rozpanoszyć się po całym świecie, stając się z lokajów władcami.
Nagle jednak don Marceli przestał uczęszczać do pracowni. Szukał teraz towarzystwa swego przyjaciela senatora. Pewna obietnica tego ostatniego wytrąciła go ze zrezygnowanej równowagi.
Dygnitarz posmutniał od chwili, gdy dziedzic rodzinnych splendorów poszedł na wojnę, wydostawszy się po za opiekuńczy krąg protekcji, jakim go przezorny ojciec otoczył.
Pewnego wieczora, będąc na obiedzie u Desnoyers'ów, rzucił nagle pytanie:
— Czy chciałbyś zobaczyć syna?
Senator czynił starania w Kwaterze Głównej, aby uzyskać pozwolenie na wyjazd na front. Pragnął koniecznie zobaczyć Renego. Obaj z Juljanem należeli do jednego korpusu; może w pewnej od siebie odległości, ale dla automobilu taka przeszkoda mogła nie istnieć.
Nie potrzebował dodać nic więcej. Desnoyers'a natychmiast opanowała żądza zobaczenia syna. Minęło już sporo miesięcy, odkąd musiał poprzestać na czytaniu jego listów i wpatrywaniu się w fotografję, zdjętą przez któregoś z kolegów.
Od tej chwili Desnoyers jął nadskakiwać Latour'owi, jakby był jednym z jego wyborców, ubiegającym się o jakiś urząd. Odwiedzał go co rano, zapraszał na obiady; wyszukiwał wieczorami w salach Luksemburgu. Przy powitaniu pierwsze jego słowa były:
— Kiedyż dostaniesz przepustkę?
Wielki człowiek ubolewał nad obojętnością wojskowych dla pierwiastka cywilnego. Zawsze byli wrogami parlamentaryzmu.
— A przytem Joffre jest nieubłagany. Nie chce ciekawych... Jutro pomówię z prezydentem.
W parę dni potem przyszedł na Avenue Victor Hugo z wyrazem zadowolenia na twarzy, co napełniło radością don Marcelego.
— Jest?
— Jest. Pojutrze wyjeżdżamy.
Nazajutrz wieczorem Desnoyers pośpieszył do pracowni.
— Jadę jutro.
Malarz zapragnął towarzyszyć mu. Czy by nie pojechać także, jako sekretarz senatora? Don Marceli uśmiechnął się. Przepustka opiewała wyłącznie na Latour'a i jednego jeszcze towarzysza. Tym towarzyszem miał być on, Desnoyers, właśnie w charakterze sekretarza, czy pomocnika.
Argensola był niepocieszony. Stracić taką wspaniałą sposobność! Z pewnością stworzył by tam swoje arcydzieło!
Pożegnawszy się z młodym Hiszpanem, Desnoyers spotkał na ulicy Czernowa. Pewność, że zobaczy wkrótce syna, napełniła go dziecinną radością. Omal nie uściskał Rosjanina, pomimo jego rozwichrzonego wyglądu, tragicznej brody i olbrzymiego kapelusza, za którym oglądali się przechodnie.
U końca alei, Łuk Triumfalny odcinał się swą wspaniałą sylwetą na tle nieba zarumienionego zachodnią łuną. Czerwona chmurka krążyła dokoła pomnika, odbijając się w jego białości purpurowemi drgawkami.
Przypomniał sobie Desnoyers czterech jeźdźców i wszystko, co mu opowiadał Argensola, nim go zapoznał z Rosjaninem.
— Krew — rzekł wesoło — całe niebo wygląda jak unurzane we krwi. To Apokaliptyczna Bestja dostała śmiertelny cios. Wkrótce ją ujrzymy zdychającą.
Czernow uśmiechnął się również, ale uśmiech jego był melancholijny.

— Nie; Bestja nie zdycha. To wieczysta towarzyszka człowieka. Kryje się, ociekając krwią czterdzieści... sześćdziesiąt lat... wiek cały, ale znów się ukazuje. Jednego tylko możemy pragnąć, żeby jej rana była wielką i żeby się nie zagoiła długi czas i żeby jej nie ujrzały nigdy te pokolenia, które zachowają jeszcze pamięć o nas.


III

WOJNA

Don Marceli szedł, pnąc się pod górę, zalesioną okolicą.
Las przedstawiał opłakany widok. Umiejscowiła się w nim niema burza, nadając wszystkiemu nienaturalne, konwulsyjnie poskręcane kształty. Ani jedno drzewo nie stało prosto i nie zachowało dawnych, rozłożystych gałęzi. Kępy sosen podobne były do kolumn zrujnowanych świątyń. Niektórym brak było wierzchołków, inne przecięte były przez pół; z innych jeszcze sypały się dokoła pni cieniutkie drzazgi na podobieństwo połamanych wykałaczek.
Niszczycielska moc czepiła się stuletnich drzew: dębów, buków, modrzewi. Wielkie krzaki, wdeptane w ziemię, sprawiały wrażenie, jakgdyby przeszła po nich czereda olbrzymich drwali. Pnie pościnane były tuż przy ziemi, równo, gładko, jakby od jednego zamachu siekiery. Dokoła rozkopanych korzeni leżały w obfitości kamienie wraz z nimi wydobyte na powierzchnię; kamienie, które we wnętrznościach ziemi spały oddawna i gdyby nie owe nadzwyczajne wstrząśnienia mogłyby tak spać wieki całe.
Tu i owdzie — błyszcząc wśród drzew, lub natrętnie dziurawiąc drogę, co zmuszało do uciążliwych okrążeń — ciągnęły się olbrzymie kałuże, wszystkie jednakie z geometryczną regularnością, wszystkie okrągłe, które wydały się Desnoyers'owi podobne do miednic, zagłębionych w ziemię dla użytku owych niewidzialnych tytanów, co wycięli las. Ich ogromna głębia zaczynała się tuż przy samych brzegach. Można się było w nich wykąpać nie dotykając dna. Woda była zielonawa, woda martwa, deszczowa, powleczona roślinną skorupą, na której bańki powietrza świadczyły o zaczynających już tam żyć drobnych organizmach.
Pośrodku wzgórza wznosiły się groby o drewnianych krzyżach, groby żołnierzy francuskich, zwieńczone trójkolorowemi chorągiewkami i porośnięte już mchem, na którym spoczywały stare, artyleryjskie kepi. Straszliwy drwal, niszcząc las, poruszył i mrówki, a te uwijały się teraz wśród pni.
Don Marceli miał wysokie kamasze, szeroki kapelusz, a na ramionach ponszę, zarzuconą nakształt płaszcza. Wydobył na światło dzienne te zabytki, pamiątki dawnego życia na farmie. Za nim szedł Latour, usiłując zachować senatorską godność wśród ciągłych potykań się i sapania ze zmęczenia. Miał także wysokie buty i kapelusz miękki, ale włożył uroczysty frak, by nie poniechać całkowicie parlamentarnego stroju. Przodem szło dwóch kapitanów, służących im za przewodników.
Znajdowali się na górze, zajętej przez artylerję francuską. Szli ku szczytom, gdzie kryły się armaty i armaty, tworzące linję długości kilku kilometrów. Artylerzyści niemieccy byli sprawcami tego zniszczenia, na jakie patrzyli. Pocisk zrównał z ziemią las. Okrągłe kałuże były to leje, jakie pootwierały germańskie „marmity“ w gruncie wapiennym i nieprzemakalnym, przechowującym w sobie zacieki deszczowe.
Wysiedli z automobilu u stóp góry. Jeden z oficerów, stary artylerzysta, wytłumaczył im tę nieostrożność. Znajdowali się naprost pozycji nieprzyjacielskich, automobil mógł ściągnąć ich uwagę.
— Trochę męczące to wejście — mówił dalej. — Odwagi, panie senatorze! Jesteśmy już blizko.
W drodze mijali się z żołnierzami artylerji. Wielu z nich za cały wojskowy strój mieli tylko kepi. Wyglądali jak robotnicy z fabryki metalurgicznej, w płóciennych spodniach i kamizelkach. Mieli ręce gołe aż do ramienia i niektórzy, by stąpać z większą pewnością po błocie byli w drewnianych sabotach. Mobilizacja przydzieliła ich do artylerji rezerwy. Ich sierżanci byli niegdyś majstrami, wielu z oficerów inżynierami i właścicielami fabryk.
Wkrótce nowoprzybyli zetknęli się z żelaznymi mieszkańcami lasu. Gdy ci się odzywali, trzęsła się ziemia, drżało powietrze, a leśna ludzkość: kruki i zające, motyle i mrówki wszystko to uciekało w popłochu, szukając jakiejś kryjówki. Teraz te potworne gaduły milczały. Podchodziło się tuż do nich, nie widząc ich. Z pomiędzy zielonych gałęzi sterczał koniec czegoś, podobnego do popielatej belki; to znów zjawisko to ukazywało się wśród stosów suchych pni. Gdy się okrążyło tę przeszkodę, wzrok spostrzegał placyk oczyszczonej, ubitej ziemi, a na nim kilku ludzi, którzy żyli, spali i pracowali dokoła olbrzymiej maszyny, stojącej na kołach.
Ukryte pod gałęziami, by nie ściągnąć uwagi lotników niemieckich, armaty francuskie rozpościerały się po szczytach i płaszczyznach całego łańcucha gór, W tej stalowej trzodzie były sztuki ogromne, na kołach podbitych łyżwami, podobne do lokomotyw rolnych, jakie Desnoyers miał na swoich fermach dla orania ziemi. Jako drobniejsze bydełko, zwinne i figlarne w swem nieustannem jazgotaniu, ukazywały się gromadki pocisku 75, przegradzające ponurych potworów.
Obaj kapitanowie otrzymali od generała swego korpusu rozkaz drobiazgowego obznajomienia senatora z funkcjonowaniem artylerji. A Latour słuchał z powagą tych objaśnień, zerkając na prawo i na lewo w nadziei, że zobaczy syna. Jemu tylko o Renego chodziło. Ale pomny na urzędowy pozór podróży szedł od armaty do armaty, jakby nic innego na świecie dla niego nie istniało.
Obsługa dział pokazywała im pociski; wielkie, owalne walce, wydobyte z podziemnych składów. Te składy, nazywane „zakrywkami“, były to głębokie jamy, umocnione worami ziemi i kłodami drzewa. Służyły one za schronienie zluzowanej obsłudze i przechowywały amunicję, strzegąc jej od wybuchu.
Jeden artylerzysta pokazał im dwie złączone ze sobą torebki z białego płótna szczelnie wypchane. Wyglądały jak podwójny salceson i były ładunkiem jednego z wielkich dział. Po otwarciu torby wysypało się kilka pakiecików liści koloru różowego. Senator i jego towarzysz wpadli w podziw, że ta pomadka, wyglądająca jak jakiś tualetowy przybór, była jednym z najstraszliwszych środków wybuchowych współczesnej wojny.
— Doprawdy — rzekł Latour — że, znalazłszy na ulicy taki figelek, pomyślałbym, że wypadł z torebki jakiejś elegantki, lub że go zgubił subjekt perfumeryjny. I pomyśleć, że tem, co zdaje się być przeznaczonem do różowania ust, można gmach wysadzić w powietrze!
Poszli dalej. W najwyższem wzniesieniu góry zobaczyli wieżyczkę trochę uszkodzoną. Było to najniebezpieczniejsze miejsce. Oficer badał z niego linje nieprzyjacielską, by oceniać trafność pocisków. Podczas gdy jego koledzy siedzieli pod ziemią, lub kryli się w zaroślach, on spełniał swe zadanie z tego odsłoniętego punktu.
W pewnej odległości od wieży otwarło się przed nimi podziemne przejście. Zeszli na dół ciemnym korytarzem i natrafili na szereg jakby izb, wykopanych w ziemi. Ścięty prostopadle bok góry tworzył fasadę. Wązkie okienka, wydrążone w skale, udzielały światła i powietrza tym izdebkom.
Jakiś stary komendant wyszedł na ich spotkanie. Desnoyers'owi wydało się, że widzi szefa jakiegoś „rejonu“ w wielkich magazynach paryskich. Obejście jego było nad wyraz ugrzecznione; słodki głos zdawał się przepraszać za każdem słowem, jak gdyby zwracał się do klijentek, przedstawiając im ostatnie nowości. Ale to wrażenie trwało krótką chwilę. Ten siwowłosy żołnierz w okularach krótkowidza, zachowujący w pełni wojny ruchy dyrektora fabryki, przyjmującego klijentów, miał obie ręce obandażowane powyżej łokci. Pocisk zranił mu je dotkliwie; lecz on mimo to pozostał na stanowisku.
— O! do licha! — pomyślał don Marceli — zdaje się taki słodziutki, uprzejmiutki jegomość, a to z cicha pęk!
Weszli do komendantury, obszernej izby, oświetlonej poziomem oknem, mającem cztery metry szerokości, a Wysokiem na półtorej dłoni. Wyglądało to jak otwarty pasek w żaluzji. Stał pod niem stół sosnowy, zarzucony papierami, i kilka stołków. Zająwszy jedno z tych miejsc obejmowało się wzrokiem całą równinę. W ścianach były aparaty elektryczne, tuby i mnóstwo telefonów.
Komendant porządkował papiery i wskazywał stołki z taką uprzejmością, jak gdyby się znajdował w salonie.
— Proszę tutaj, panie senatorze.
Desnoyers usiadł skromnie obok niego. Komendant wyglądał jak dyrektor teatru, szykujący się pokazać coś nadzwyczajnego. Rozłożył na stole olbrzymi papier, na którym oznaczone były wszystkie właściwości rozciągającej się przed nimi równiny: drogi, wsie, pola, szczyty i doliny. Widać też tu było trójkąt, złożony z czerwonych linji w kształcie wachlarza. Miejsce gdzie się znajdowali było niejako rękojeścią tego wachlarza, część szeroką trójkąta stanowił rzeczywisty widnokrąg, jaki obejmowały oczy.
— Będziemy strzelać do tego lasku — rzekł artylerzysta, wskazując jeden koniec mapy. — To jest tu — ciągnął dalej, wskazując na widnokręgu małą, ciemną linję. — Weźcie panowie szkła.
— Nasi lotnicy — mówił po chwili — zdjęli dziś rano kilka widoków pozycji nieprzyjacielskich. Według ich wiadomości obozują w lasku dwa pułki niemieckie.
Don Marceli podniósł szkła do oczu i ujrzał przez nie czarną kreskę podobną do grubo nakreślonej atramentem linji. Był to ów lasek, schronisko nieprzyjaciół.
— Kiedy pan sobie będzie życzył, panie senatorze, — zaczniemy — rzekł komendant, dochodząc do ostatnich granic grzeczności. — Czy pan już gotów?
Desnoyers uśmiechnął się zlekka. Do czego miał być gotów jego znakomity przyjaciel, w dodatku całkowicie pochłonięty nowością położenia?
Ozwały się za jego plecami niezliczone dzwonki; wibracje wzywające, wibracje odpowiadające. Tuby zdawały się pęcznieć od nadmiaru słów. Drut elektryczny zaludnił ciszę podziemną pulsem swego tajemniczego życia. Uprzejmy komendant nie zajmował się już osobami swoich gości. Stał przed telefonem i rozmawiał z oficerami na odległość kilku kilometrów. Wytworna grzeczność nie opuszczała go ani na chwilę.
— Może pan będzie łaskaw zaczynać? — rzekł słodko do oficera, z którym rozmawiał przez telefon. — Z wielką przyjemnością komunikuję panu rozkaz.
Don Marceli uczuł lekkie drżenie tuż przy swojej nodze. Był to Latour zaniepokojony oznajmieniem. Miał się rozpocząć ogień, miało się stać coś, czego jeszcze nigdy w życiu nie widział. Jakiż to będzie straszny hałas! Upłynęło kilka sekund niewypowiedzianie długich. Nagle, lekki grzmot, który zdawał się pochodzić z chmur. Senator spojrzał dokoła ze zdumieniem. Noga jego już nie drżała: „Więc to jest wszystko?“ Gruba powłoka ziemi jaką mieli nad sobą, tłumiła wystrzały. Huk wielkiej armaty podobny był do uderzenia pięścią w posadzkę. Większe wrażenie sprawiał świst pocisku, który przeszył powietrze z taką gwałtownością, że fale wstrząśniętego powietrza doszły aż do okna.
Pędził... pędził... a jego ryk stawał się coraz słabszy. Minęło sporo czasu i obaj przyjaciele sądzili, że zginął gdzieś w przestrzeni. „Nie wybuchł... nie wybuchł...“ myśleli. Nagle na widnokręgu ściśle we wskazanym punkcie, ponad linją lasku, wykwitł olbrzymi słup dymu, niby ruchoma wieża czarnej mgły, a potem straszliwe wstrząśnienie.
— Nieprzyjemna rzecz znaleźć się tam — rzekł senator.
I obaj z Desnoyersem doznali uczucia egoistycznego zadowolenia, że znajdują się w bezpiecznem miejscu, kilka metrów pod ziemią.
— Teraz Niemcy będą strzelać lada chwila — szepnął don Marceli do przyjaciela.
Senator był tego samego zdania. Niewątpliwie odpowiedzą; rozpocznie się artyleryjski pojedynek.
Wszystkie baterje francuskie otworzyły ogień. Góra grzmiała nieustannie; cały horyzont najeżył się czarnymi słupami dymu. Ale tym dwom było tu bardzo dobrze; niby w loży teatralnej.
Wtem ktoś dotknął ramienia Lacoura. Był to jeden z kapitanów, którzy ich tu przyprowadzili.
— Pójdziemy na górę — rzekł z prostotą. — Trzeba zobaczyć z blizka, jak pracują nasze armaty. Widok wart trudu.
— Na górę? Dygnitarz był tak zaskoczony, jak gdyby mu zaproponowano jakąś międzyplanetarną podróż. Na górę? Kiedy nieprzyjaciel miał odpowiedzieć lada chwila?
Kapitan objaśnił, że podporucznk Latour również może oczekuje ojca.
Powiadomiono telefonicznie jego baterję, odległą o kilometr stąd, i senator powinien skorzystać z czasu, żeby go zobaczyć. Wyszli zwolna na światło dzienne. Senator wyprostował się majestatycznie w swym fraku jak w tragicznym płaszczu i postępował ze stanowczością bohatera, kroczącego na spotkanie nieprzyjaciela.
Wnet zmąciła się i zafalowała atmosfera. Obaj przyjaciele zachwiali się na nogach, jak gdyby ich kto pięścią w kark uderzył. Wydało im się, w pierwszej chwili, że Niemcy zaczęli strzelać, ale to byli Francuzi. Słup dymu podniósł się z lasku o jakieś dziesięć metrów od nich, Wystrzeliła jedna z armat wielkiego kalibru, schowana wśród gałęzi. Kapitanowie, nie zwalniając kroku, udzielili wskazówek. Należało iść tuż przed działami i znosić gwałtowny huk ich wystrzałów, ale nie zapuszczać się na otwartą przestrzeń, gdzie stała obserwacyjna wieża. Oni również spodziewali się lada chwila odpowiedzi z nieprzyjacielskiego frontu. Kapitan, idący obok don Marcelego, winszował mu, że tak nieustraszenie znosi wystrzały.
— Mój przyjaciel to zna — rzekł senator z dumą. — Był w bitwie nad Marną.
Obaj oficerowie ze zdumieniem popatrzyli na don Marcelego, oceniając w myśli jego wiek. W jakiem miejscu się znajdował? Do jakiego korpusu należał?
— Byłem wśród ofiar — rzekł tamten skromnie.
Jakiś oficer biegł ku nim od strony wieży, przestrzenią całkowicie ogołoconą z drzew. Wymachiwał swojem kepi, żeby go lepiej zobaczyli. Senator zląkł się o niego. Mogli go dostrzedz nieprzyjaciele; poprostu wystawiał się na cel, przebiegając nierozważnie tę otwartą przestrzeń, by sobie skrócić drogę, I senator zadrżał jeszcze bardziej, zobaczywszy go zblizka. To był René.
Ręce jego uścisnęły z pewnem zdumieniem silne, nerwowe dłonie. Zobaczył twarz syna o rysach zaostrzonych, ogorzałą od życia w polu. Cała jego postać tchnęła stanowczością, wiarą we własne siły. Sześć miesięcy czynnego, natężonego życia przeobraziły go. Był ten sam, ale zmężniał, rozrósł się, a słodkie rysy jego matki zatarły się pod tą męzką maską. Senator spostrzegł z dumą, że teraz przypominał jego. Po pierwszych powitaniach René skwapliwie zwrócił się do Desnoyersa. Wszak to był ojciec Cziczi! I jął rozpytywać o wszystko, co się jej tyczyło, pomimo częstych listów, jakimi go zasypywała.
Tymczasem senator, powściągnąwszy wzruszenie, wystąpił z przemową do syna. Pozdrawiał w nim żołnierza. noszącego świetne nazwisko rodu, co nastręczyło zacnemu dygnitarzowi sposobność do powiadomienia obecnych wojskowych, z jakiego to rodu się wywodził.
— Spełnij twoją powinność, synu mój, przodkowie twoi mają wojenne tradycje. Przypomnij sobie naszego przodka, Komisarz Konwencji, który okrył się chwałą w obronie Moguncji.
Rozmawiając, okrążyli kraniec lasku, by umieścić się za armatami.
Tu huk był mniej gwałtowny. Z wielkich dział, po każdym wystrzale unosiła się chmurka dymu, jak z fajki. Sierżanci, dyktowali cyfry, jakich im udzielał po cichu, inny artylerzysta, stojący ze słuchawką telefonu przy uchu. Obsługa uwijała się w milczeniu dokoła działa. Przycisnęli jakieś kółko i potwór podniósł swą popielatą paszczę i poruszył nią w prawo i w lewo z wyrazem inteligentnym i zwinnością trąby słonia. U stóp najbliższego działa, wyprostowany ze strzelniczym przyrządem w rękach, stał artylerzysta o nieruchomej twarzy. Musiał być głuchy. Dla niego życie było tylko szeregiem wystrzałów i grzmotów. Znał swoją ważność. Był sługą burzy, strażnikiem piorunu.
— Ognia! krzyknął sierżant.
I grzmot dał się słyszeć. Wszystko zatrzęsło się, ale ten huk, oswojonym już z wybuchami, wydał się drugorzędnym.
Senator chciał w dalszym ciągu opowiadać o przodku z Konwencji, gdy coś nadzwyczajnego odebrało mu głos.
— Strzelają — rzekł krótko artylerzysta, stojący przy telefonie.
Obaj oficerowie powtórzyli senatorowi tę wiadomość, otrzymaną z wieży obserwacyjnej. Alboż nie mówił, że będą strzelać? Posłuszny świętemu instynktowi samozachowawczemu i popchnięty jednocześnie przez syna, znalazł się w „zakrywce“ baterji. Nie chciał zapuszczać się w głąb. Pozostał u wejścia; ciekawość bowiem wzięła w nim górę nad obawą.
Usłyszał z rzadką bystrością nadejście niewidzialnego pocisku pomimo huku sąsiednich armat. Był to jakby jęk, rosnący w miarę zbliżania się, i senator dostrzegł trójkąt wdzięczny, który otwierał się nadlatując i napełniając sobą całą przestrzeń. Za chwilę nie był to już jęk, lecz suchy łomot wywołany jakby szeregiem zderzeń, podobny do dudnienia elektrycznego tramwaju w ulicy nadbrzeżnej, lub turkotu pociągu, przelatującego koło stacji bez zatrzymania się.
Senator ujrzał go w kształcie chmury powiększającej się, jak gdyby miał spaść na baterję. Nie wiedząc o niczem znalazł się wewnątrz „zakrywki“ i ręce jego namacały chłodną powierzchnię stalowych rur, stojących rzędem niby butelki. Były to pociski.
— Gdyby tak ta niemiecka „marmita“ — pomyślał — wybuchnęła nad tą jamą! Toby się dopiero wszystko zakotłowało!
Ale uspokoił się, zważywszy na grubość tego sklepienia złożonego z warstw worów z ziemią i kłód, ułożonych jedna na drugiej na wysokość kilku metrów. Raptem znalazł się w zupełnych ciemnościach. Ktoś inny schronił się do „zakrywki“ i przesłonił wejście swoją osobą. Był to zapewne jego przyjaciel Desnoyers.
Minął rok... przedstawiający na jego zegarku tylko sekundę, potem wiek... również tej samej długości.. wreszcie nastąpił oczekiwany wybuch i wstrząsnął „zakrywką“, ale łagodnie z głuchą sprężystością, jak gdyby był z kauczuku. Pomimo to wybuch musiał być straszliwy. Inne eksplozje, mniejsze, skaczące, świszczące nastąpiły po pierwszej. Senator ujrzał w wyobraźni skutki tego kataklizmu; powierzchnię ziemi rozdartą, wyrzucającą z siebie dym i ogień w tysiącznych płomykach, ogarniających wszystko dokoła. Pocisk musiał wybuchnąć gdzieś blizko; może na samym placyku bateryjnym.
Wyszedł co prędzej z „zakrywki“, myśląc, że ujrzy straszliwy widok poszarpanych trupów i zobaczył syna, który uśmiechał się, rozmawiając z Desnoyers'em i zapalając cygaro... Nic! Artylerzyści spokojnie nabijali wielkie działo. Spojrzeli w górę na chwilę, gdy przelatywał pocisk nieprzyjacielski i pracowali dalej.
— Musiał paść o jakie trzysta metrów dalej — rzekł René spokojnie. Senator, umysł wrażliwy poczuł nagle w sobie bohaterską ufność. Nie warto było troszczyć się tak o własne niebezpieczeństwo, gdy inni ludzie, równi mu, choć inaczej ubrani, zdawali się nie widzieć niebezpieczeństwa.
I, gdy nadlatywały nowe pociski, ginące gdzieś w gajach z wypryskami krateru, pozostał u boku syna, bez żadnej innej oznaki wzruszenia prócz lekkiego uginania się nóg. Zdawało mu się teraz, że tylko pociski francuskie, ponieważ są „własne“, trafiają w cel i zabijają. Inne były obowiązane przelatywać i ginąć gdzieś w oddali ze zbędnym zgoła hałasem. Z takich złudzeń tworzy się męztwo... „I to wszystko“ zdawały się mówić jego oczy.
Z niejakim wstydem przypomniał sobie ucieczkę do „zakrywki“. Teraz był zdolny żyć tutaj podobnie jak René.
Jednakże pociski niemieckie stawały się coraz częstsze. Już nie ginęły gdzieś w lasach; wybuchy ich były coraz bliższe. Dwaj oficerowie zamienili spojrzenia. Polecono im czuwać nad bezpieczeństwem znakomitego gościa.
— Zaczyna być ciepło — rzekł jeden z nich.
Rene, jak gdyby odgadując ich myśli, zabierał się do odejścia: „Żegnaj, tatusiu“. Mógł być potrzebnym w swojej baterji. Senator chciał go zatrzymać; chciał przedłużyć spotkanie, ale natknął się na coś twardego i nieugiętego, co odpychało wszelki wpływ. Senatorska godność mało znaczyła wśród tych ludzi przywykłych do dyscypliny.
— Żegnaj, synu mój!... Powodzenia... Pamiętaj, kim jesteś.
I ojciec rozpłakał się w objęciach syna. Ubolewał w milczeniu nad krótkością spotkania; myślał o niebezpieczeństwach, czyhających na jedynaka, w każdej chwili i na każdem miejscu.
Gdy René zniknął, obaj oficerowie naglili do pośpiechu. Ściemniało się już, a mieli przybyć przed nocą do pewnego, oznaczonego punktu. Zstępowali bokiem góry w dół, a nad ich głowami przelatywały wysoko pociski nieprzyjacielskie.
Niezadługo natrafili na grupy armat 75. Rozproszone były po lesie, ukryte pod stosami gałęzi, niby uwiązane psy, które szczekają, podnosząc w górę szare pyski. Wielkie działa ryczały z poważnemi przestankami. Ta stalowa sfora darła się bez najmniejszej przerwy w swej wrzaskliwej wściekłości. Było tego mnóstwo; wystrzały następowały z zawrotną szybkością i zlewały się w jeden, jak zlewają się ze sobą miljardy pojedyńczych punkcików, by utworzyć jedną ścisłą linję.
Dowódcy, ogłuszeni hałasem, darli się ze swej strony, wymachując rękoma przy wydawaniu rozkazów. Armaty ślizgały się po swych nieruchomych łożach, wysuwając się i cofając jak automatyczne pistolety. Każdy strzał wyrzucał pusty ładunek, wprowadzając niezwłocznie nowy pocisk w dymiący otwór.
Za baterjami powietrze falowało jak wzburzone morze. Za każdym wystrzałem senator i jego towarzysz doznawali uczucia, że ich jakaś niewidzialna pięść grzmotnęła w piersi i pcha w tył. Musieli przystosować oddech do rytmu wystrzałów. Na jedno mgnienie oka pomiędzy dwoma wystrzałami przenikała ich nieznośna, dławiąca pustka. Desnoyers podziwiał niezmordowane ujadanie psów. Znał dobrze ich ukąszenia, działające na odległość wielu kilometrów. Tkwiły jeszcze świeże w jego biednym zamku.
Senatorowi zaś wydawało się, że szeregi armat zawodziły jakiś jednotonny, dziki śpiew, podobny do tych, jakimi musiały być hymny wojenne ludzkości w czasach przedhistorycznych. Ta muzyka tonów suchych, ogłuszających, gorączkowych budziła w nich obydwóch coś, co śpi na dnie wszystkich dusz: dzikość dalekich przodków. Powietrze napełniało się cierpką, bestjalsko odurzającą wonią. Ta woń wybuchów wciskała się do mózgu przez usta, uszy i oczy.
Doznawali podobnego oszołomienia jak kierownicy armat, którzy wrzeszczeli i wymachiwali rękoma wśród ciągłego grzmotu. Puste ładunki tworzyły w tyle armat jakby gęsty płaszcz. Ognia!... zawsze ognia!
— Dobrze ich tam podlewać — krzyczeli dowódcy. — Sprawić porządne lanie boszom, siedzącym tam w lasku.
I paszcze 75-go jazgotały bez przestanku, zasypując pociskami daleką gęstwinę.
Podnieceni tą śmiercionośną działalnością, owiani zawrotnym pośpiechem niszczycielskiej siły, senator i Desnoyers, sami nie wiedząc jak się to stało, zaczęli wymachiwać kapeluszami, taczając się z miejsca na miejsce, jak gdyby tańczyli święty taniec śmierci, jęli wykrzykiwać przez zaschnięte od cierpkich wyziewów prochu gardło: Niech żyje Francja! Niech żyje Francja!
Automobil jechał cały wieczór, zatrzymując się kilkakrotnie na drogach, zapchanych wozami i ludźmi. Mijali nieuprawione pola, na których sterczały szkielety sadyb i wioski spalone, będące tylko szeregiem czarnych zgliszcz.
— Teraz kolej na ciebie — rzekł senator do Desnoyersa. — Jedziemy odwiedzić twojego syna.
Już pod noc skrzyżowali się z licznymi oddziałami piechoty, składającymi się z żołnierzy o długich brodach i błękitnych mundurach, spłukanych przez deszcze. Wracali z okopów, niosąc na tornistrach łopaty, motyki i inne narzędzia do kopania, które nabrały doniosłości broni. Szli ochlapani błotem od stóp do głów. Wszyscy wydawali się starzy w pełni młodości. Radość ich z powrotu do obozów po tygodniu okopów zaludniała ciszę wieczorną śpiewem, któremu towarzyszyło głuche stukanie nabijanego gwoździami obuwia. W fijołkowym zmierzchu, męski ten chór szedł przy dźwiękach hardych strof Marsyljanki lub bohaterskich zapewnień Pieśni Pożegnania.
— To żołnierze Rewolucji — mówił z uniesieniem senator — Francja wróciła do 1792 roku.
Noc spędzili w na wpół zburzonem miasteczku, gdzie znajdowała się komendantura jednej dywizji. Obaj kapitanowie pożegnali się. Inni poprowadzą ich nazajutrz.
Znaleźli przytułek w hotelu „pod Syreną“, budynku z fasadą pooraną pociskami. Właściciel pokazał im z dumą wyrwane okno, nad którem znajdował się ongi szyld oberży: żelazna kobieta z rybim ogonem. Ponieważ Desnoyers miał zająć pokój, sąsiadujący z tym, do którego wpadł pocisk, oberżysta uznał za stosowne objaśnić go, zanim się położy.
Wszystko zburzone: ściany, podłoga, sufit. I mebli kupa i drzazg po kątach; strzępy, obicia, wiewające na ścianach. Przez olbrzymią wyrwę w dachu widać było gwiazdy i wchodził chłód nocny. Oberżysta zaznaczył, że to zniszczenie nie było dziełem Niemców. Dokonał go pocisk 75 przy wypędzaniu najeźdźców z miasteczka. I oberżysta, uśmiechając się z patrjotyczną dumą, powtarzał:
— To dzieło naszych. Jak się panom zdaje, dzielnie się spisuje 75-ty? Co pan myśli o tem?
Pomimo zmęczenia don Marceli spał źle. Myśl, że syn znajduje się w pobliżu, nie pozwalała mu zmrużyć oka.
Wkrótce po wschodzie słońca wyjechali z miasteczka automobilem w towarzystwie innego oficera, Po obu stronach drogi rozciągały się obozowiska i obozowiska. Minęli parki amunicyjne; potem trzecią linję wojsk; potem drugą. Tysiące i tysiące ludzi osiedliło się w szczerem polu, budując sobie naprędce sadyby. To mrowisko ludzkie ze swoją rozmaitością mundurów i ras przypominało wielkie historyczne wędrówki ludów, tylko bez kobiet i dzieci. Tu byli sami mężczyźni.
Wszystkie rodzaje pomieszczenia, jakiemi posługiwała się ludzkość, poczynając od pieczary, znalazły tu swoje zastosowanie. Piwnice i kamieniołomy służyły za koszary. Gdzieindziej sklejone na prędce lepianki przypominały rancze amerykańskie. Inne jeszcze stożkowate i wydłużone naśladowały gurbi Afryki. Wielu żołnierzy pochodziło z kolonji; niektórzy mieszkali jako kupcy w Nowym Świecie; i mając sobie zbudować trwalsze siedlisko niż płócienny namiot, odwoływali się do swych wspomnień, naśladując architekturę plemion, z któremi byli w zetknięciu. Prócz tego, w tym tłumie wojowników byli strzelcy marokańscy, czarni i azjaci, którzy wychowani zdala od miast, nabywali tu w szczerem polu wyższości, przeobrażającej ich w mistrzów ludzi cywilizowanych.
Tu przy strumieniach fruwała susząca się bielizna. Szeregi mężczyzn o obnażonych torsach chyliły się nad brzegiem, oblewając się wodą obficie i parskając jak delfiny; poczem wycierali się, jak gdyby chcieli zedrzeć z siebie skórę. Na moście, opierając papier o poręcz, pisał jakiś żołnierz. Kucharze kręcili się dokoła buchających parą kotłów, a tłusta woń porannej zupy mięszała się z żywicznymi zapachami drzew i wyziewami wilgotnej ziemi.
Długie szopy z drzewa i cynku służyły za schronienie dla bydła i amunicji. Żołnierze czyścili i paśli na swieżem powietrzu konie tłuste i błyszczące. Utuczyła ich wojna w okopach.
— Gdyby tak wyglądali w bitwie nad Marną! rzekł Desnoyers do przyjaciela.
Nad równinami ważyły się, niby szare motyle, aeroplany gotowe do odlotu. Don Marcelego uderzyła ogólna zmiana umundurowania. Wszyscy byli ubrani w szaro błękitne barwy od stóp do głów. Czerwone spodnie i pąsowe kepi, jakie widywał w dniach Marny, zniknęły. Ludzie, przechodzący drogą, byli wojskowymi. Każdemu zaprzęgowi towarzyszył żołnierz.
Automobil zatrzymał się w pobliżu jakichś zburzonych i poczerniałych od pożaru domów.
— Przyjechaliśmy — rzekł oficer — Teraz trzeba będzie iść trochę pieszo.
Senator i jego przyjaciel zaczęli iść gościńcem.
— Nie tędy — rzekł przewodnik. — To szkodliwa dla zdrowia droga. Należy się wystrzegać przeciągów.
Objaśnił ich, że niemieckie armaty i okopy znajdowały się na końcu tego gościńca, który zsuwał się w dół po raptownej pochyłości, by dalej na widnokręgu piąć się pod górę niby biała wstążka wśród drzew i domów spalonych. Mglisty, posępny ranek krył ich przed nieprzyjacielskim okiem. W dzień słoneczny szrapnel byłby powitał przybycie automobilu.
— Taką już jest ta wojna — zakończył oficer — Człowiek zbliża się do śmierci, nie widząc jej.
Przypomnieli sobie obaj przestrogi generała, który poprzedniego dnia gościł ich przy swoim stole.
— Zachowujcie, panowie, wielką ostrożność. Wojna okopowa jest zdradziecką.
Mieli przed sobą olbrzymie, puste zupełnie pole, jakby w dzień świąteczny, kiedy wszyscy ludzie są w domu, a grunta odpoczywają w milczącej zadumie. Tu i owdzie sterczały jakieś bezkształtne przedmioty, niby porzucone narzędzia rolnicze. Były to może zepsute automobile, lub zdemolowane armaty, które ich własny wybuch rozsadził.
— Tędy — rzekł oficer, do którego przyłączyło się czterech żołnierzy, by nieść na plecach różne torby i pakunki, które przywiózł Desnoyers na pudle automobilu.
Szli gęsiego wzdłuż okopconego muru, spuszczając się wciąż na dół. Po niedługiej chwili, powierzchnia gruntu dochodziła im do kolan, potem do pasa, potem do ramion i tak zagłębili się w ziemię, widząc tylko nad głowami wązki pasek nieba.
Byli w szczerem polu. Zostawili za sobą kupę zgliszcz, zasłaniającą wejście. Szli dziwacznie, w ciągłych zygzakach, zakrętach, kątach, jak gdyby linja prosta była tu w obrzydzeniu. Inne drożyny, niemniej zawikłane, rozchodziły się od tej głównej arterji, która była środkową ulicą olbrzymiego podziemnego miasta. Szli... szli... kwandrans, pół godziny, godzinę całą. Senator i jego przyjaciel zaczynali odczuwać tęsknotę za drogą, wysadzoną drzewami, na świeżem powietrzu, wśród pól i pod gołem niebem. Oficer, idący przodem, znikał im co chwila na jakimś zakręcie. Ci, co szli za nim, musieli przyśpieszać kroku, aby się nie zgubić. Grunt był oślizgły. Miejscami zastępowało go niemal płynne błoto. Z obu stron wąwozu sypały się grudki ziemi i drobne kamyki. Raz po raz podnosiła się góra i idący podnosili się wraz z nią. Starczyło unieść się trochę na palcach, by wyjrzeć ponad zwały ziemi. Ale widziało się tylko nieuprawne pola, pola najeżone krzyżami. Oficer wiedział z doświadczenia, jak drogo kosztowała czasem taka ciekawość, to też nie pozwalał jej przedłużać: „Dalej! Dalej!“
Minęło półtorej godziny. Obydwom przyjacielom zaczynało się już kręcić w głowie. Nie wiedzieli, czy idą naprzód, czy się cofają.
— Daleko jeszcze? — zapytał senator.
— Tam — rzekł oficer, wskazując ponad zwały ziemi.
„Tam“ była to ukazująca się w dali zburzona wieżyczka i kilka spalonych domów: resztki wsi, branej i odbieranej kilkakrotnie przez jednych i przez drugich.
Zaczęli spotykać żołnierzy, dźwigających ciężary i kubły z wodą. Mijali ich i ginęli wnet w poprzecznych drożynach. Niektórzy, siedząc na stosie drzewa, czytali z uśmiechem gazetkę, wydawaną w okopach.
Dawały się tu zauważyć te same oznaki jakie na powierzchni ziemi świadczą o sąsiedztwie zaludnionej okolicy. Rozstępowali się żołnierze, by dać przejść towarzystwu; wyglądały z zaułków twarze zarośnięte i ciekawe. W dali słychać było tłumne, suche dźwięki, jak gdyby na końcu tej drogi znajdowała się strzelnica, i jak gdyby jakieś liczne zgromadzenie bawiło się w trafianie do gołębi.
Poranek był wciąż mglisty i lodowaty. Pomimo wilgotnego powietrza jakiś lekko brzęczący bąk przeleciał kilkakrotnie nad idącymi.
— Kule — rzekł lakonicznie oficer.
Desnoyers wtulił głowę w ramiona. Znał doskonale to brzęczenie owadów. Senator przyśpieszył kroku. Już nie czuł zmęczenia.
Stanęli przed lejtnantem pułkownikiem, który przyjął ich, jak inżynier, pokazujący swoją fabrykę, jak oficer marynarki, oprowadzający po swoim krążowniku. Był to dowódca bataljonu, zajmującego ten odcinek okopów. Don Marceli popatrzał na niego z zajęciem, myśląc, że jest on zwierzchnikiem jego syna.
— Jesteśmy tu jak na okręcie — rzekł tamten po przywitaniu. I istotnie podziemne fortyfikacje miały pewne podobieństwo z wewnętrznem urządzeniem statku Przechodzili z okopu do okopu. Należały one do najstarszych i znajdowały się na ostatniej linji: ciemne krużganki, do których pasemka światła dostawały się tylko przez szczeliny i szerokie, niskie okna mitraljez. Długa linja obrony tworzyła tunel, przerywany z rzadka krótkimi kawałkami otwartej przestrzeni. Szło się przeskakując z ciemności do światła i ze światła w ciemność, z męczącą dla oczu gwałtownością. W przestrzeniach otwartych grunt był wyższy. Znajdowały się w nich jakby ławki wszczepione w ziemne ściany, aby obserwatorowie mogli wychylać głowę lub badać okolice, posługując się periskopem. Miejsca zamknięte służyły jednocześnie za sypialnie i baterje.
Te okopy były z początku otwarte i podobne do transzei pierwszej linji. Odepchnąwszy nieprzyjaciela i zyskawszy grunt, walczący, którzy spędzili w nich zimę, postarali się zaprowadzić w nich pewne ulepszenia. W górze, nad otwartymi wąwozami, pokładli w poprzek belki ze zburzonych domów, na nich deski, drzwi okna, a jeszcze na tem wory z ziemią pokryte warstwą murawy, co nadawało grzbietowi okopu wygląd spokojny i pasterski. Te przygodne sklepienia stawiały opór granatom które grążyły się w nich, nie wyrządzając wielkiej szkody. Gdy jakiś wybuch zanadto je poturbował tryglodyci wychodzili nocą, jak odkopane mrówki i szybko naprawiali dach swojej sadyby.
Wszystko tu wydawało się czyste, tą czystością bez wdzięku i surową, jedynie dostępną mężczyznom, gdy żyją zdala od kobiet, zostawieni swoim własnym siłom. Te galerje miały w sobie coś klasztornego i więziennego zarazem. Podłoga ich była o pół metra niższa, niż na otwartych przestrzeniach, łączących jeden okop z drugim. Aby oficerowie mogli przechodzić, nie spuszczając się w dół i nie podnosząc się w górę położono od jednego wejścia do drugiego rodzaj rusztowania. Ujrzawszy dowódcę, żołnierze uszeregowali się. Ich głowy znajdowały się na wysokości pasa tych, co szli rusztowaniem. Desnoyers chciwie wpatrywał się w tych ludzi. Gdzie będzie Julek?
Przypatrywał się wyglądowi rozmaitych kryjówek. Wszystkie były jednakowo zbudowane, ale ich mieszkańcy poprzystrajali je własnemi ozdobami. Strona zewnętrzna była zawsze ta sama: poprzerzynana szczelinami, w których tkwiły karabiny, wycelowane ku nieprzyjacielowi, i otworami na mitraljezy. Wewnątrz mieściły się amunicje i sypialnie: trzy rzędy prycz, podobnych do marynarskich koi. Pragnienie artystycznego przyozdobienia, właściwe duszom prostym, upiększyło te podziemia. Każdy żołnierz miał swoje własne muzeum, złożone z wycinków z pism ilustrowanych, i z kolorowych pocztowek. Fotografje aktorek i baletnic uśmiechały się z tekturowych ramek, rozweselając te czyste wnętrza.
Don Marceli niecierpliwił się na widok tylu mężczyzn, nie ujrzawszy pomiędzy nimi syna. Senator zrozumiawszy jego spojrzenie, zwrócił się do dowódcy, który poprzedzał go z oznakami wielkiego uszanowania. Ten musiał uczynić pewien wysiłek pamięciowy, aby sobie przypomnieć. Kto był Juljan Desnoyers? Ale to trwało krótko. Uświadomił sobie wnet czyny sierżanta.
— Doskonały żołnierz — rzekł, — Przywołają go natychmiast, panie senatorze. Jest na służbie ze swoim oddziałem w okopach pierwszej linji.
Niecierpliwy ojciec zaproponował, aby ich tam zaprowadzono, ale dowódca i inni wojskowi uśmiechnęli się tylko na tę prośbę. Nie dla obcych przybyszów były te otwarte korytarze, o sto lub pięćdziesiąt metrów od nieprzyjaciela bez innej osłony niż wory z ziemią. Panowało tam wieczne błoto i trzeba było pełzać po nich, będąc narażonym każdej chwili na to, że kula ugodzi lub ziemia wyrwana pociskiem obsypie.
— Tam zawsze grozi niebezpieczeństwo — ciągnął dowódca — zawsze jest strzelanina. Słyszy pan jak strzelają?
Desnoyers usłyszał istotnie daleki trzask, którego dotychczas nie zauważył. Ogarnęła go trwoga na myśl, że jego syn znajduje się tam, gdzie tyle niebezpieczeństw na niego czyha. A jeżeli zginie, zanim zdąży go zobaczyć?
Czas wlókł się nieznośnie dla don Marcelego. Zdawało mu się, że żołnierz, posłany po Julka do tamtych okopów, nie zajdzie tam nigdy. Zaledwie zważał na to, co im pokazywał dowódzca: izby podziemne, w których żołnierze ubierali się i rozbierali; wielce pierwotne łazienki: piwnica z napisem: „Kawiarnia Zwycięstwa“ inna znów z napisem: „Teatr“. Senator natomiast oglądał wszystko z zajęciem, zachwycając się francuską wesołością, która śmieje się i śpiewa wobec niebezpieczeństwa.
Zatrzymali się przy oknie mitraljezowem, trzymając się z polecenia wojskowych obu futryn otworu, ostrożnie wychylając głowę, by popatrzeć jednem okiem. Zobaczyli głęboką jamę i przeciwległy brzeg gruntu. W niewielkiej odległości szereg drewnianych iksów, połączonych kolczastymi drutami, tworzył ścisłe sklepienie. O sto metrów dalej drugie sklepienie. Cisza panowała tu głęboka; cisza zupełnej samotności, jak gdyby świat usnął.
— Tu są bosze — mruknął dowódzca głosem stłumionym.
— Gdzie? zapytał senator, wytężając wzrok.
Dowódzca wskazał drugie sklepienie, o którem Lacour i jego przyjaciel myśleli, że należy do Francuzów. Był to okop niemiecki.
— Jesteśmy o sto metrów od nich — ciągnął dalej dowódzca — ale już od pewnego czasu nie atakują nas z tej strony.
Tamci dwaj doznali pewnego wrażenia na myśl, że nieprzyjaciel znajduje się tak blisko, schowany pod ziemią, tajemniczo niewidzialny, co czyniło go jeszcze straszliwszym. A gdyby tak ukazał się nagle z nastawionym bagnetem, z granatem w ręku i trującemi bombami i rzucił się na nich!
Z tego okna doszła ich wyraźniej strzelanina na pierwszej linji i zdawała się przybliżać. Dowódzca rozkazał im dość szorstko porzucić ten punkt obserwacyjny: obawiał się, że ogień może się uogólnić i dojść aż do tego miejsca. Żołnierze, nie czekając rozkazu, z szybkością przyzwyczajenia przybliżyli się do swoich karabinów, sterczących poziomo przez szczeliny.
Zaczęli znów iść gęsiego. Zeszli do podziemi, będących dawnemi piwnicami zburzonych domów. Umieścili się tu oficerowie, spożytkowując wszystkie pozostałości zniszczenia. Jakieś drzwi wchodowe, położone na dwóch pieńkach, stanowiły stół. Sklepienia i ściany obite były kretonem z paryskich sklepów. Fotografje kobiet i dzieci zdobiły ściany, na których połyskiwały niklowe aparaty telegraficzne i telefoniczne.
Desnoyers zauważył na jakichś drzwiach marmurowego Chrystusa pożółkłego przez lata, a może przez wieki: dziedziczną pamiątkę, przechodzącą z pokolenia na pokolenie, która musiała być świadkiem wielu zgonów... W innej piwnicy spostrzegł na miejscu widocznem końską podkowę o siedmiu dziurach. Religijne wierzenia roztaczały z całą swobodą skrzydła swe w tym przybytku niebezpieczeństwa i śmierci; a jednocześnie nabierały mocnego znaczenia najdziwaczniejsze przesądy, z których nikt się tu śmiać nie ważył.
Wychodząc z jednego z tych podziemi, pośrodku odkrytej przestrzeni, spotkał syna. Wiedział, że to on, bo mu pokazał dowódca wojskowego, który się zbliżał uśmiechnięty, wyciągając ręce. Instynkt rodzicielski, o którym tyle razy mówił, jak o czemś niezawodnem, nie ostrzegł go w danym wypadku. Jakże mógł poznać swego Julka w tym sierżancie, którego nogi były dwoma kulami mokrej ziemi, w płaszczu spłowiałym i wystrzępionym, ubłoconym po szyję, cuchnącym przepoconą bielizną i pokurczonemi rzemieniami? Ucałowawszy go, przekrzywił głowę na bok, by mu się napatrzeć, nie puszczając z objęć. Jego smagła bladość nabrała brązowego odcienia. Broda mu urosła, broda czarna i kędzierzawa. Don Marceli przypomniał sobie teścia. Centaur Madariaga zmartwychwstał niewątpliwie w tym bojowniku, zahartowanym przez życie na świeżem powietrzu. W pierwszej chwili ścisnęło mu się serce, gdy go zobaczył tak brudnym i zmęczonym, ale wnet wydał mu się piękniejszym niż w czasach jego światowej świetności.
— Czego potrzebujesz?... Czego chcesz?
Głos mu drżał tkliwością. Mówił do tego ogorzałego i barczystego wojaka tym samym tonem jak przed dwudziestu laty, gdy zatrzymywał się przed sklepowemi wystawami w Buenos Ayres, prowadząc dziecko za rękę.
— Chcesz pieniędzy?
Przywiózł znaczną summę, by ją wręczyć synowi. Ale ten machnął ręką obojętnie, jak gdyby mu ofiarowywano zabawkę. Nigdy nie był tak bogatym jak w danej chwili. Miał dużo pieniędzy w Paryżu i nie wiedział, co z niemi począć: na cóż mu się tu one zdały?
— Przyślij mi cygar, tatusiu. Dla mnie i dla kolegów.
Otrzymywał ciągle przesyłki od matki, pełne wykwintnych smakołyków; tytoniu, bielizny. Dla siebie nic nie zostawiał; wszystko było dla kolegów, synów ubogich rodzin, lub nie mających nikogo na świecie. Hojność jego rozciągła się na cały bataljon. Don Marceli odgadł tę sympatyczną popularność w spojrzeniach i uśmiechach przechodzących koło nich żołnierzy. Był szczodrym synem miljonera. I ta popularność pogłaskała Desnoyersa po sercu, rozeszła się bowiem z ust do ust powtarzana wiadomość, że przybył ojciec sierżanta Desnoyers'a, potentat, posiadający bajeczne bogactwa, po drugiej stronie oceanu.
— Odgadłem twoje życzenia — mówił stary.
I szukał wzrokiem pakunków, jakie tu za nim z automobilu przyniesiono.
Uprzytomnił sobie wszystkie czyny syna, o jakich mu rozpowiadał Argensola. Miał teraz bohatera przed sobą.
— Jesteś zadowolony?... Nie żałujesz twego postanowienia?
— Tak; jestem zadowolony, tatusiu... bardzo zadowolony.
Juljan mówił bez przechwałek, skromnie. Życie miał twarde, ale takie, jak miljony innych ludzi. W jego oddziale, składającym się z paru tylko tuzinów żołnierzy, byli tacy, którzy go przewyższali intelligencją, nauką, charakterem. I wszyscy znosili mężnie tę ciężką próbę, czerpiąc zadowolenie w spełnianiu powinności. A przytem, wspólne niebezpieczeństwo rozwijało najszlachetniejsze uczucia w ludziach. Nigdy dotąd nie wiedział, co to jest koleżeństwo. Iluż szczytnych poświęceń był świadkiem!
— Gdy się to skończy ludzie będą lepsi... szlachetniejsi. Ci, co pozostaną przy życiu, będą mogli dokonać wielkich rzeczy.
Tak; był zadowolony. Po raz pierwszy zaznał rozkoszy użyteczności; przekonania, że przydaje się na coś; że przejście jego przez świat nie będzie bezowocnem. Przypomniał sobie z żalem tego Juljana Desnoyersa, który nie wiedział, czem zapełnić pustkę swego życia i trwonił je na wszelkiego rodzaju błahostki. Teraz miał obowiązki, pochłaniające wszystkie jego siły; pracował nad ukształtowaniem przyszłości; był człowiekiem.
— Jestem zadowolony — powtórzył.
I ojciec uwierzył. Ale wydało mu się, że na dnie jego szczerego spojrzenia dostrzega coś bolesnego; może wspomnienie przeszłości, trwające wśród wzruszeń chwili obecnej. Przemknęła mu w pamięci wdzięczna postać pani Laurier. Zgadł, że syn nie zapomniał o niej. „I nie mógł mu jej tu przywieźć!“ I surowy ojciec ubiegłego roku ze zdumieniem schwytał się na gorącym uczynku tego niemoralnego życzenia.
Spędzili jakiś kwadrans trzymając się wciąż za ręce; patrząc sobie w oczy, Juljan wypytywał o matkę, o Cziczi. Otrzymywał od nich bardzo często listy, ale to nie zaspakajało jego ciekawości. Uśmiał się, usłyszawszy o dostatniem życiu Argensoli. Wszystkie te nowiny, które go tak rozweselały, pochodziły ze świata odległego w prostej linji tylko o jakie sto kilometrów, ale świat ten był tak daleki... tak daleki!
Wtem ojciec spostrzegł, że Juljan słucha go z mniejszą uwagą. Zmysły jego, zaostrzone życiem ciągłych napadów i popłochów pochwyciły znaczący objaw w tej strzelaninie, która z pojedyńczych odgłosów coraz bardziej zlewała się w jeden nieustający trzask.
Ukazał się też senator, który usunął się, aby ojciec z synem mogli pogawędzić swobodnie.
— Wyrzucają nas stąd, przyjacielu. Nie mamy szczęścia w naszych odwiedzinach.
Nie przechodzili już żołnierze. Wszyscy pobiegli zająć swoje miejsca, jak na okręcie, gotującym się do bitwy. Juljan chwycił karabin, który postawił przy ścianie. W tej samej chwili, zakotłowało się trochę prochu nad głową jego ojca, uczyniła się mała dziurka w ziemi.
— Prędko, dalej stąd — rzekł, popychając don Marcelego.
W głębi osłoniętego okopu nastąpiło krótkie, szybkie pożegnanie: „Do widzenia, tatusiu“. Ucałował go i zniknął. Śpieszno mu było podążyć do swoich.
Ogień wybuchł na całej linji. Żołnierze strzelali spokojnie, jak gdyby spełniając zwykłą czynność. Bój taki zawiązywał się codziennie i nikt nigdy nie wiedział, kto go zaczął. Był to skutek blizkiego sąsiedztwa obu zbrojnych potęg. Dowódca bataljonu pożegnał śpiesznie gości i odszedł, obawiając się ataku.
Znowu oficer, któremu polecono przeprowadzić tych panów, stanął na czele pochodu i ruszyli krętą, oślizgłą drogą.
Desnoyers szedł ze spuszczoną głową, wściekły na wroga, który mu zmącił i przerwał te krótkie chwile szczęścia.
Miał wciąż przed oczyma spojrzenie Julka, jego czarną, kędzierzawą brodę, która była dla niego największą nowością w całej podróży. W uszach dźwięczał mu jego poważny głos, głos człowieka, który znalazł wreszcie cel życia.
— Jestem zadowolony, tatusiu... jestem zadowolony.
Coraz dalsza strzelanina niepokoiła go boleśnie. A potem ogarnęła go jakaś niezachwiana, wprost niedorzeczna wiara. Ujrzał syna pięknym i nieśmiertelnym jak bóg. Przeczucie jęło mu szeptać, że wyjdzie nietkniętym z tych wszystkich niebezpieczeństw. Uważał za rzecz naturalną, żeby ginęli inni, ale Julek!...
I podczas, gdy się oddalał od niego, nadzieja śpiewała mu w duszy. I, niby echo tych błogich zapewnień, Desnoyers powtarzał sobie:

— Niema takiego, ktoby go zabił... Powiada mi to serce, które mnie nigdy nie myli... Niema takiego, ktoby go zabił!


IV

NIEMA TAKIEGO, KTOBY GO ZABIŁ!

W cztery miesiące potem ufność don Marcelego doznała wielkiego wstrząśnienia. Juljan został raniony. Ale jednocześnie z tą żałosną nowiną senator przyniósł mu uspakające wiadomości, zaczerpnięte w Ministerjum Wojny. Sierżant Desnoyers został podporucznikiem; rana jego już się goiła i dzięki zabiegom senatora przyjedzie spędzić dwa tygodnie rekonwalesencji u rodziców.
— Dzielny chłopiec, kochany przyjacielu — zakończył dygnitarz. — Czytałem, co mówią o nim jego zwierzchnicy. Na czele swego plutonu zaatakował całą kompanję niemiecką, własną ręką zabił kapitana... Dali mu Medal Wojskowy, zrobiono go oficerem... Prawdziwy bohater.
A ojciec, płacząc ze wzruszenia, trząsł głową i wyrzucał sobie brak wiary w pierwszych chwilach po otrzymaniu wiadomości o tej ranie. Prawie że przypuszczał, iż syn jego może umrzeć. Co za niedorzeczność!...
Niema takiego, co by Julka zabił... tak mu mówiło serce.
I pewnego dnia ujrzał go wchodzącego do domu wśród okrzyków i płaczu kobiet. Biedna donja Luiza nie mogła się utulić od łez, wieszając mu się na szyi, a ojciec podziwiał złoty trójkącik na piersi, i brodę, krótką, starannie utrzymaną, zupełnie inaczej wyglądającą niż w okopach. Wogóle cały był czysty i wyświerzony, tylko co wyszedłszy ze szpitala.
— Nieprawdaż, że podobny do mnie? — rzekł stary z dumą.
A donja Luiza potakiwała:
— Zawsze był twoim żywym portretem.
Don Marceli pławił się w rozkoszach chluby i dumy przez te dwa tygodnie. Podporucznik Desnoyers nie mógł wyjść sam na ulicę. Zaledwie nałożył w przedpokoju ciemno błękitny, płaski kask, który teraz w okopach zastępował tradycjonalne kepi, już czatujący na to jego rodzic zjawiał się z kapeluszem i laską; gotów mu towarzyszyć.
— Pozwolisz, że pójdę z tobą? Nie przeszkadzam ci?
Mówił to tak pokornie, z taką gorącą żądzą, że syn nie śmiał mu odmówić. A gdy chciał powałęsać się trochę z Argensolą, musiał wymykać się tylnemi schodami i uciekać się do innych wybiegów uczniaka.
Nigdy pan Desnoyers nie przechadzał się z takiem zadowoleniem po ulicach Paryża, jak teraz obok tego młodzieńca w płaszczu chwalebnie zniszczonym i z piersią zdobną w dekoracje: Krzyż Wojenny i Medal Wojskowy. To był bohater; i ten bohater był jego synem. Życzliwe spojrzenia publiczności w tramwajach lub podziemnej kolei przyjmował jako dowód sympatji dla nich obu, a zaciekawiony wzrok, jaki kobiety rzucały na ładnego chłopca, budził w nim pewną próżność i niepokój. Wszyscy wojskowi, jakich spotykali, choćby najobficiej udekorowani, wydawali mu się niegodni porównania z Julkiem. Ranni, wysiadający z powozów przy pomocy lasek, lub idący o kulach napełniali go uczuciem upokarzającej dla nich litości. Nieszczęśliwi!... Nie poszczęściło im się jak jego synowi. Tego, to nikt nie zabije; skoro przypadkiem otrzymał ranę, to wylizał się z niej gracko, bez śladu.
Czasem, zwłaszcza wieczorem pod wpływem nagłej wspaniałomyślności, pozwalał Juljanowi wyjść samemu. Przypominała mu się jego młodość tak obfitująca w miłosne przygody przed wojną. Cóż by to dopiero było teraz przy tej sławie i uroku dzielnego żołnierza! Zajrzawszy do jego sypialni przed pójściem spać, wyobrażał sobie bohatera w miłem towarzystwie jakiejś wielkiej damy. Tylko jakaś kobieca znakomitość była godną Julka; jego duma ojcowska nie godziła się na nic mniej... I nigdy mu nie przyszło do głowy, że Julek był z Argensolą w jakimś music-hallu, albo w kinematografie, używając monotonnych i niewybrednych rozrywek Paryża, osmuconego wojną, z całą prostotą upodobań podporucznika i, że na punkcie miłosnych przygód jego tryumfy ograniczały się na odnowieniu paru dawnych stosunków.
Pewnego dnia, gdy szedł z synem przez Pola Elizejskie wzruszył się, ujrzawszy wdzięczną postać kobiecą, idącą w przeciwnym kierunku. Była to pani Laurier... Czy Julek ją pozna? Wydało mu się, że ten odwraca się, pobladłszy, i patrzy na inne osoby z udanem roztargnieniem... Ona szła dalej, wyprostowana, obojętna... Stary oburzył się na taki chłód... Przejść koło jego syna i nie wyczuć instynktownie jego obecności! Ach! kobiety! Obejrzał się za nią i natychmiast musiał odwrócić głowę. Margarita stała za nimi, blada ze zdziwienia, śledząc głębokiem spojrzeniem oddalającego się oficera. Don Marcelemu zdawało się, że czyta w jej oczach zachwyt, miłość, całą nagle zmartwychwstającą przeszłość... Biedna kobieta! Poczuł dla niej ojcowskie przywiązanie, jak gdyby była żoną Juljana. Wiedział od senatora, że Margarita ma zostać matką. I stary, nie biorąc w rachubę ani pogodzenia się małżonków, ani czasu, jaki upłynął wzruszył się tem macierzyństwem, jak gdyby jego syn miał w tem udział.
A tymczasem Juljan szedł dalej, nie odwracając głowy, nie wyczuwszy tego utkwionego w jego plecach spojrzenia, blady i usiłujący ukryć doznane wrażenie. I nigdy się niczego nie dowiedział. Myślał, że Margarita przeszła mimo, nie poznawszy go, ponieważ ojciec zatrzymał to przy sobie.
Jedną z największych przyjemności don Marcelego było nakłonić syna, by opowiedział jak i kiedy odniósł ranę. Skoro tylko przyszedł jaki gość odwiedzić młodego wojaka, stary wnet występował z prośbą:
— Opowiedz, jak cię zranili... Opowiedz, jak zabiłeś niemieckiego kapitana.
Juljan wymawiał się z przykrością. Miał już dosyć swojej własnej historji. Aby zadowolnić ojca opowiadał ten wypadek osobno senatorowi, osobno Argensoli i Czernowowi w pracowni, osobno każdemu ze znajomych w domu rodziców... Nie mógł już więcej.
Więc ojciec rozpoczynał opowiadanie na swój rachunek, cieniując je szczegółami, zaczerpniętymi z własnej wyobraźni, przyczem nieodmiennie zwracał się do syna:
— Nieprawdaż, Julku, że tak było?
I Julek potwierdzał, pragnąc, by się ta uprzykrzona historja jak najprędzej skończyła. Niestety! skończyła się nie tylko ona, ale i cały jego dwutygodniowy pobyt pod rodzicielskim dachem.
Podporucznik powrócił na front, a rodzina musiała poprzestawać na listach, niepokojąc się, gdy nie przychodziły dość często i posyłając mu paczki wszystkiego tego, co handel wymyślił dla wojskowych: rzeczy potrzebnych i zgoła zbędnych.
Matka wpadła poprostu w rozpacz. Pobyt Juljana uprzytomnił jej tem dotkliwiej jego nieobecność. Widząc go, słuchając tych opowiadań o śmierci, w których lubował się ojciec, zdawała sobie lepiej sprawę z niebezpieczeństw, otaczających jej syna. Opadły ją złowrogie przeczucia.
— Zabiją go — mówiła do męża. — Ta rana była ostrzeżeniem z nieba.
Wychodząc na ulicę, drżała ze wzruszenia, na widok żołnierzy inwalidów. Rekonwalescenci o wyglądzie energicznym, mający wprędce wrócić na front przejmowali ją jeszcze większem politowaniem. Przypominała sobie wycieczkę do San Sebastjan z mężem i walkę byków, na której krzyczała z oburzenia i litości nad losem biednych koni. Wyprowadzano je z areny z wyprutemi wnętrznościami i poddawano na podwórzu szybkiemu leczeniu, by mogły wrócić na piasek z pokrzepionemi sztucznie siłami. Powtarzało się to kilkakrotnie, aż wreszcie ostateczne uderzenie rogów kładło kres ich męczarniom... Widok świeżo wyleczonych żołnierzy przywodził jej na pamięć te biedne zwierzęta...
Niektórzy byli ranni trzy razy od początku wojny i wracali podreperowani i zgalwanizowani poddać się loterji losu, zawsze w oczekiwaniu, że ich cios ostateczny powali. Ach! jej syn!...
Desnoyers oburzał się, słuchając utyskiwań żony.
— Ależ niema takiego, kto by zabił Julka. To mój syn! Ja w młodości przechodziłem straszliwe niebezpieczeństwa. Bywałem także ranny w wojnach tamtejszych. A przecież żyję i doczekałem się późnego wieku.
Wypadki utwierdzały go w tej ślepej wierze. Sypały się nieszczęścia dokoła rodziny, a żadne z nich nie dosięgło zuchwałego podporucznika, który spełniał najszaleńsze czyny z bohaterską nieustraszonością muszkietera.
Donja Luiza otrzymała list z Niemiec. Siostra pisała do niej z Berlina za pośrednictwem południowo-amerykańskiego konsulatu. Tym razem pani Desnoyers płakała z powodu kogoś innego niż jej syn; płakała z powodu Heleny i nieprzyjaciół. W Niemczech były także matki, a ona stawiała miłość macierzyńską ponad wszystkie zatargi patrjotyczne.
Biedna pani von Hartrott! Jej list pisany miesiąc przedtem zawierał same tylko żałobne nowiny i słowa rozpaczy. Kapitan Otto zginął. Zginął również jeden z jego młodszych braci. Co do tego matka miała przynajmniej tę pociechę, że padł na ziemi podwładnej Niemcom. Mogła płakać przy jego grobie. Drugiego pogrzebano we Francji, nikt nie wiedział gdzie. Nigdy nie odnajdzie jego zwłok, wmięszanych w setki innych trupów; nigdy się nie dowie, gdzie obróciło się w proch to ciało, co wyszło z jej wnętrzności. Trzeci syn raniony był w Polsce. Obie córki straciły narzeczonych, a jej rozdzierało się serce na widok ich niemej boleści. Von Hartrott był wciąż prezesem różnych patrjotycznych stowarzyszeń i tworzył świetne plany, osnute na przyszłem zwycięstwie, ale postarzał bardzo w ostatnich miesiącach. Jedynie „mędrzec“ trzymał się dzielnie. Nieszczęścia rodzinne podsyciły zawziętość profesora Juljusza von Hartrott. Wyliczył w dziele, które właśnie pisał, setki tysięcy miljonów, jakich Niemcy powinny były żądać po triumfie i jakie części Europy muszą sobie przywłaszczyć.
Pani Desnoyers wydawało się, że z domu na Avenue Victor Hugo słyszy ten cichy płacz matki tam, w Berlinie: „Zrozumiesz moją rozpacz Luizo“ pisała biedna Helena. „Byliśmy tacy szczęśliwi! Niech Bóg pokarze ciężko tych, co sprowadzili takie klęski na całą ludzkość! Cesarz jest niewinny. Jego wrogowie ponoszą winę tego wszystkiego“.
Don Marceli milczał przy żonie. Współczuł Helenie, puszczając mimo polityczne wycieczki listu. Przykro mu też było patrzeć jak Donja Luiza płakała nad swoim siostrzeńcem Ottonem. Była jego matką chrzestną; a Desnoyers ojcem chrzestnym. Zapomniał o tem. Teraz ujrzał w wyobraźni spokojne życie na farmie; zabawy złotowłosej dzieciarni, którą pieścił za plecami teścia, przed urodzeniem się Julka. W ciągu kilku lat, nie mając własnego syna, całą miłość zlewał na siostrzeńców. I w dobrej wierze rozczulał się na myśl o rozpaczy Hartrotta.
Ale wnet potem egoistyczny chłód zmroził te uczucia. Wojna była wojną, a tamci jej szukali. Francja musiała się bronić; a im więcej wrogów padło, tem lepiej. Jego jedynie mógł obchodzić los Julka. I, ufny ślepo w dobrą gwiazdę syna, doznawał niemal brutalnej radości, powtarzając sobie:
— Tego nikt nie zabije, serce mi to mówi.
Inne, bliższe nieszczęście zmąciło mu spokój. Pewnego dnia, wróciwszy do domu, ujrzał donję Luizę wystraszoną, łamiącą ręce.
— Moja córka, Marceli!... moja córka!
Cziczi leżała na kanapie w salonie, zielonawo blada, z oczyma uparcie wpatrzonemi w przestrzeń, jak gdyby tam kogoś widziała. Nie płakała; tylko suche łkanie wstrząsało jej piersią.
— Chcę go widzieć — mówiła ochrypłym głosem. — Muszę go zobaczyć.
Ojciec odgadł, że coś strasznego przygodziło się synowi senatora. Tylko z jego powodu Cziczi mogła tak rozpaczać. Tymczasem donja Luiza opowiadała mu smutną wiadomość. René był ranny; ciężko ranny. Pocisk wybuchł nad jego baterją, zabijając wielu jego kolegów. Wydobyto go z pod stosu trupów. Urwało mu jedną rękę i miał poranione nogi, plecy, głowę.
— Chcę go widzieć! powtarzała Cziczi.
I don Marceli musiał tłumaczyć córce niepodobieństwo natychmiastowej podróży na front. Wyperswadował jej to wreszcie senator. Trudno; trzeba było czekać; on, ojciec, musiał ukorzyć się przed tą wyższą siłą. Tymczasem czynił starania, by przewieziono Renégo do szpitala w Paryżu.
Dygnitarz budził politowanie w obojgu Desnoyers'ach. Usiłował zachować stoicką pogodę ojca w stylu starożytnych; przypomniał sobie swoich sławnych przodków i wszystkie bohaterskie postacie rzeczpospolitej rzymskiej. Ale te wysiłki mówcy rozwiewały się szybko i Desnoyers zastawał go nieraz płaczącego jak dziecko. Jedyny syn i może go stracić! Milcząca boleść Cziczi budziła w nim jeszcze większe współczucie. Nie płakała; cierpienia jej były bez łez i jęków. Tylko zielonawa bladość twarzy, oczy gorączkowo błyszczące i automatycznie sztywne ruchy świadczyły o tem, co się w niej działo.
Gdy ranny przybył do Paryża, Cziczi i senator przeobrazili się. Zobaczą go; i tego było dosyć, żeby myśleli, że już jest uratowany.
Narzeczona pośpieszyła do szpitala z przyszłym teściem i matką. Potem zjawiała się sama; upierając się, żeby stamtąd wcale nie wychodzić, wojując z zakonnicami i sanitarjuszkami, które budziły w niej nienawiść współzawodnictwa. Ale przekonawszy się, że tą drogą niczego nie dokaże, spokorniała, starając się dobrocią i wdziękiem zjednać sobie wszystkie te kobiety. Wreszcie pozwolono jej spędzać większą część dnia przy Reném.
Desnoyers ledwo mógł wstrzymać się od łez, patrząc na leżącego w łóżku artylerzystę. Ach! takim mógłby być jego syn. René wyglądał jak mumja egipska, cały obandażowany. Odłamki pocisku podziurawiły go jak sito. Widziało się tylko jego słodkie oczy i złocisty wąsik, wysuwający się z pomiędzy białych opasek. Biedak uśmiechał się do Cziczi, która czuwała nad nim, rozporządzając się tu, jak we własnym domu.
Minęło dwa miesiące. René powracał do zdrowia. Cziczi nigdy w to nie wątpiła, odkąd mogła go pielęgnować.
— Mnie nie umrze nikt z tych, których kocham — mówiła z taką samą wiarą, jaką okazywał jej ojciec — Ja bym też pozwoliła, żeby bosze pozbawili mnie męża!
Zachowała swego „żołnierzyka z cukru“ ale w stanie opłakanym. Nigdy don Marceli nie zdawał sobie sprawy z okropności wojny, jak kiedy zobaczył wchodzącego do domu tego rekonwalescenta, którego przed kilku miesięcami znał smukłym, zgrabnym, trochę po kobiecemu pięknym. Twarz miał pooraną bliznami, tworzącemi na niej sine arabeski. Takie same miał po całem ciele. Lewa ręka zniknęła z częścią przedramienia, i tylko rękaw wisiał na tej bolesnej próżni. Druga ręka opierała się na lasce, bez której nie byłby mógł stąpać, bo jedna noga była bezwładną. Ale Cziczi była zadowolona. Patrzyła na swego żołnierzyka z większym zachwytem niż kiedykolwiek. Był trochę pokiereszowany, ale taki zajmujący. Obie wraz z matką towarzyszyły mu w przechadzkach po Lasku. Spojrzenia jej sypały błyskawice oburzenia, gdy przy przejściu środkiem alei automobiliści i stangreci nie zatrzymywali się, by dać wolną drogę inwalidzie. „Bezwstydne Kryjaki!“ Burzyła się w niej ta sama złość kobiet z ludu, które w swoim czasie urągały Renému, widząc go zdrowym i szczęśliwym. Drżała z zadowolenia i dumy, oddając ukłony przyjaciółkom. Oczy jej mówiły: Tak; to jest mój narzeczony. „Bohater“. Troszczyła się o Krzyż Wojny i sama przypinała mu go na piersiach błękitnawej bluzy, by był jak najwidoczniejszym. Pielęgnowała też jego mundur, zawsze ten sam. stary, ten, w którym padł raniony. Nowy dawałby mu pozór wojskowego biuralisty; jednego z tych, co zostali w Paryżu.
Napróżno René, odzyskując siły, chciał się wyzwolić z pod jej despotycznej opieki. Napróżno próbował chodzić sam, gdy bezwład nogi ustąpi.
— Oprzej się na mnie.
I musiał wziąć narzeczoną pod rękę. Wszystkie jej plany na przyszłość gruntowały się na pieczołowitości, jaką otoczy męża; na staraniach, poświęconych jego niedołęztwu.
— Mój ty biedulku! mówiła z miłosną pieszczotliwością. — Ci rabusie zostawili mi go takim brzydkim i takim do niczego!... Ale na szczęście ja tu jestem, która go uwielbiam... Nic nie szkodzi, że ci brak ręki; ja ci ją zastąpię; będziesz moim synkiem. Zobaczysz, gdy się pobierzemy, jak cię zawsze wyelegantuję! Tylko pamiętaj, żebyś mi się nie sprzeniewierzył! Gdy tylko spostrzegę, że zerkasz na inne kobiety, zostawię cię twemu własnemu losowi...
Desnoyers i senator zajmowali się także przyszłością młodej pary; ale w praktyczniejszy sposób. Przedewszystkiem, niech by się pobrali. Na co czekać? Wojna nie była przeszkodą. Zawierało się więcej małżeństw niż kiedykolwiek, ale pocichu, w najbliższem otoczeniu. Nie była to pora na uczty.
I po ślubnym obrzędzie, który się odbył w obecności kilkunastu osób, René przeprowadził się do domu na Avenue Victor Hugo.
Don Marceli o czem innem marzył dla córki; o hucznem weselu, o którem rozpisywały by się dzienniki; o zięciu, mającym przed sobą świetną przyszłość. Ale cóż! wojna! Wszystkim się ona dała we znaki.
A on, nie miał się jeszcze na co skarżyć. Czego mu było brak? Cziczi była szczęśliwą i swą hałaśliwą, egoistyczną wesołością napełniała cały dom. Interesa szły świetnie. Po przesileniu pierwszych chwil zapotrzebowania wojenne wpłynęły w sposób jak najkorzystniejszy na produkty jego amerykańskich posiadłości. Nigdy mięso nie dosięgało takich cen. Pieniądze płynęły drzwiami i oknami, a wydatki się zmniejszyły... Julkowi wprawdzie groziła ciągle śmierć; ale on miał to głębokie przekonanie, że nic złego stać mu się nie może. Jedynem jego zajęciem było zachowywać spokój; unikać silnych wrażeń. Pewną troską napełniały go zgony osób znanych: polityków, artystów, pisarzy. Codziennie umierał ktoś wybitny. Wojna zabija nie tylko na froncie. Jej wstrząśnienia krążyły po miastach jak strzały, kładąc trupem ludzi wątłych, wyczerpanych którzy w czasach normalnych byli by żyli bardzo długo.
— Baczność, Marceli — mówił sobie żartobliwie — spokojnie. Trzeba unikać czterech jeźdźców przyjaciela Czernowa.
Spędził wieczór w pracowni rozmawiając z nim i z Argensolą o wiadomościach, jakie podawały dzienniki. Zaczęła się ofenzywa francuska w Szampanji; ofenzywa pomyślna, przyczem wzięto wielką ilość jeńców.
Desnoyers myślał ile to ludzkich egzystencji mogło kosztować. Ale nie zaniepokoił się wcale o los Juljana. Syn jego nie był w tej części frontu. Poprzedniego dnia otrzymał list od niego z datą poprzedniego tygodnia; ale prawie wszystkie listy przychodziły z takiem opóźnieniem. Podporucznik Desnoyers jest w jak najlepszym usposobieniu. Spodziewał się lada dzień awansu i przedstawiono go do Legji Honorowej. Don Marceli widział się w przyszłości ojcem młodego generała, jak to bywało za czasów Rewolucji. W tak nadzwyczajny sposób wojna pokierowała karjerą jego syna.
Wracając do domu, rozminął się z Margaritą Laurier. Przed paru dniami mówił mu o niej senator. Brat jej, artylerzysta, poległ pod Verdun.
— Iluż to ludzi ginie! — pomyślał don Marceli. — Co pocznie jego nieszczęśliwa matka!
Ale uśmiechnął się wnet, myśląc o tych, co się rodzą. Nigdy ludzie nie zajmowali się tak gorliwie przedłużaniem gatunku. Ta sama pani Laurier obnosiła z dumą swe, już bardzo widoczne pod żałobnemi welonami, macierzyństwo. Don Marceli z pewną czułością objął wzrokiem jej zaokrągloną postać. Przyrzekał sobie, że jeżeli Laurier'om urodzi się syn, postara się być mu w danym razie hojną w życiu pomocą.
Donja Luiza wyszła na jego spotkanie do przedpokoju z oznajmieniem, że senator przyszedł i czeka na niego.
— Zobaczymy, co nam opowie nasz znakomity powinowaty — rzekł don Marceli wesoło.
Ale zacna kobieta czuła się niespokojną. Zatrwożyło ją niewiadomo dlaczego uroczyste zachowanie się senatora; spostrzegła też, że René rozmawia z ojcem pocichu z hamowanem wzruszeniem.
Poszła więc zaciekawiona za mężem, który pośpieszył do salonu.
Nagle usłyszała krzyk... jaki tylko może wydać, człowiek, którego opuszczają siły. I wbiegła w porę, by podtrzymać męża, padającego na ziemię.
Senator zmięszany, zakłopotany usprawiedliwiał się przed meblami, przed ścianami, stojąc w oszołomieniu tyłem do Renégo, który jedynie mógł go usłyszeć:
— Nie dał mi skończyć!... Zgadł od pierwszego słowa...
Cziczi wbiegła, zwabiona krzykiem i zobaczyła jak ojciec, wysuwając się z objęć żony, padł na kanapę, a stamtąd stoczył się na ziemię z oczami szklanemi i toczącą się z wykrzywionych ust pianą.
I po wspaniałych apartamentach rozległ się jeden wielki niewysłowiony jęk i przedostał się przez drzwi aż na majestatyczne i samotne schody.

— Och! Julku!... Och! synu mój!


V

POLA ŚMIERCI

Automobil posuwał się zwolna pod sinem niebem zimowego poranka.
W oddali, na równinie, trzepotały się jakby białe skrzydła chmary motyli, co opadły na zagony. Na niektórych polach były tego roje; na innych porozrzucane, drobne gromadki: Gdy automobil podjechał bliżej, białe motyle nabrały nowych barw. Jedno skrzydełko okazało się błękitnem, drugie szkarłatnem. Były to setki, tysiące chorągiewek, z któremi igrał tu dniem i nocą ciepły wietrzyk, przesycony słońcem, lub szarpał je gwałtowny huragan pobladłych ranków i gryzł chłód nocy bez końca. Deszcz spłukał barwy z płócien, które przegniły od wilgoci, albo które spaliło słońce, że wyglądały jak owady, co się zablisko ognia dotknęły.
Z pomiędzy trzepoczących się chorągiewek wychylały się czarne ramiona krzyży. Wisiały na nich ciemne kepi, czerwone czapki, kaski, przyozdobione końskiemi grzywami i wszystko to gniło zwolna, płacząc atmosferycznemi łzami przez wszystkie otwory.
— Iluż tu zginęło! westchnął z głębi automobilu głos don Marcelego.
A René, siedzący naprzeciwko niego, skinął głową ze smutnem potakiwaniem.
Donja Luiza spoglądała w milczeniu na żałobną równinę, a usta jej poruszały się lekko nieustanną modlitwą. Cziczi obracała na wszystkie strony rozszerzone zdumieniem oczy. Wydawała się wyższą, silniejszą pomimo zielonawej bladości, powlekającej jej twarz. Obie z matką były w żałobie z długimi welonami. Ojciec był także w żałobie, skulony, postarzały, z nogami starannie otulonemi futrzanym kocem. René był w mundurze polowym, mając na nim nieprzemakalną kurtkę automobilisty. Pomimo ran, nie chciał wystąpić z wojska. Przydzielono go do technicznego biura aż do ukończenia wojny.
Rodzina Desnoyersów jechała pełnić dawno powzięte postanowienie.
Odzyskawszy przytomność, po otrzymaniu nieszczęsnej wieści, ojciec ześrodkował całą swoją wolę w jednem życzeniu:
— Muszę go widzieć!... Och! mój synu!... mój synu!
Napróżno senator przedstawiał mu całą niemożliwość tej podróży. Walczono jeszcze na odcinku, gdzie padł Juljan. „Muszę go widzieć!“ powtarzał stary. Czuł nieprzepartą potrzebę popatrzenia na grób syna, zanim sam umrze z kolei. I Lacour zabiegał przez cztery miesiące, podając prośby i zwalczając przeszkody, żeby pragnieniu don Marcelego mogło się stać zadość.
Nareszcie pewnego ranka wojskowy automobil powiózł całą rodzinę Desnoyersów. Senator nie mógł im towarzyszyć. Krążyły pogłoski o bliskiej zmianie gabinetu i on musiał pokazać się w Wysokiej Izbie, na wypadek, gdyby Republika zażądała jego usług dotychczas niedocenianych.
Spędzili noc w jakiemś prowincjonalnem mieście, gdzie znajdowała się komendantura jednego korpusu wojsk. René zasiągnął wiadomości od oficerów, którzy brali udział w wielkiej bitwie. Z mapą w ręku słuchał ich objaśnień, aż trafił wreszcie na odcinek, na którym walczył pułk Juljana.
Nazajutrz zrana ruszyli w dalszą podróż. Jeden z żołnierzy, którzy brali udział w bitwie, służył im za przewodnika, siedząc obok szofera. René, raz po raz, spoglądał na mapę rozłożoną na kolanach i zadawał pytania żołnierzowi. Ten, chociaż pułk jego bił się w pobliżu bataljonu Juljana, nie mógł zorjentować się dokładnie w miejscowości. Pole wyglądało teraz zupełnie inaczej, niż kiedy je widział zatłoczone bijącymi się. I automobil posuwał się zwolna, to głównym gościńcem białym i gładkim, to zjeżdżając na boczne drogi, kręte i poprzecinane głębokiemi bruzdami, w które zapadał automobil z przeciągłym piskiem resorów. Czasem jeździł na ukos od jednej grupy krzyżów do drugiej, rozpłaszczając swemi koleinami świeżo zorane zagony.
Groby... groby na wszystkie strony. Biała szarańcza śmierci pokrywała cały krajobraz. Nie było jednego skrawka ziemi wolnego od tego pełnego chwały i żałoby zlotu. Szara, świeżo poruszona pługiem ziemia, żółtawe drogi, ciemne gaje, wszystko dygotało niezmordowanem falowaniem.
A ten krzyk ziemi, którego słowami był furkot tysięcy chorągiewek, śpiewał dniem i nocą owo potworne starcie, jakiego świadkiem były te pola, noszące jeszcze na sobie tragiczne ślady.
— Polegli!... polegli! — szeptała Cziczi, goniąc oczyma szeregi krzyży, mknące wzdłuż automobilu nieskończonym pochodem.
— O! Panie!... za nich!... za ich matki! — powtarzała donja Luiza, nie przestając się modlić.
Tu rozegrały się najzaciętsze walki; walki na sposób starożytny; zderzenie się ciała o ciało, poza okopami, na bagnety, na kolby, na pięście, na zęby.
Przewodnik, zaczynający orjentować się, wskazywał różne punkty samotnego widnokręgu. Tam stali strzelcy afrykańscy, dalej jeszcze szaserzy. Największe nagromadzenie grobów znajdowało się tam, gdzie żołnierce linjowi szli do ataku na bagnety po obu stronach drogi.
Automobil stanął. René wysiadł tuż za żołnierzem, żeby odczytywać napisy na krzyżach. Może tu właśnie leżeli polegli pułku, którego szukali. Cziczi wysiadła także machinalnie, zawsze gotowa opiekować się mężem.
W każdej mogile spoczywało po kilku ludzi. Ilości trupów można się było doliczyć po kepi i kaskach gnijących na ramionach krzyżów. Mrówki spacerowały po tych wojskowych pamiątkach, na których zachowały się jeszcze cyfry pułków. Wieńce, jakimi patrjotyczne uczucia przyozdobiły niektóre z tych grobów, szczerniały już i potraciły liście. Na jednych krzyżach nazwiska poległych były jeszcze wyraźne; na innych zaczynały się zacierać i wkrótce będą nieczytelne.
— Śmierć bohaterska!... Chwała! — myślała Cziczi ze smutkiem.
Nawet nazwisko nie przeżyje większości tych ludzi poległych w pełni młodości. Pozostanie po nich tylko wspomnienie, które raz po raz nawiedzi jakąś starą wieśniaczkę, pędzącą krowę po drożynach Francji i każe jej szepnąć wśród westchnień; „Mój mały!.. Gdzie też pochowano mego małego“. Żyć będzie tylko w kobiecie z ludu w żałobie, nie wiedzącej jak rozwikłać zagadkę swego bytu; w dzieciach, które idąc do szkoły w czarnych bluzkach powiedzą z zawziętością: „Gdy dorosnę, pójdę bić boszów, by pomścić mego ojca“.
A donja Luiza, siedząc nieruchomo i przeprowadzając wzrokiem Cziczi, snującą się między grobami szeptała znowu:
— Panie!... za matki bez synów... za dzieci bez ojców, niech gniew twój zapomni o nas; a uśmiech twój niechaj nam wróci...
Mąż jej, skulony na poduszkach automobilu, spoglądał także na pole śmierci. Ale oczy jego zwracały się uparcie na groby bez chorągiewek i wieńców, proste krzyże opatrzone tabliczką z krótkim napisem. Były to mogiły niemieckie, tworzące jakby osobną kartę w księdze śmierci. Z jednej strony na nieprzeliczonych grobach francuskich napisy pojedyńcze liczbowe: jeden, dwóch, trzech poległych. Z drugiej, na mogiłach z rzadka rozsianych, bez żadnych przyozdobień, cyfry druzgocące swym lakonizmem: 200... 300... 400...
Don Marceli doznał uczucia jakiejś okropnej radości. Jego zbolałe ojcostwo znalazło duchową pociechę zemsty. Julek zginął; a on umrze wkrótce, nie mogąc przeżyć swego nieszczęścia; ale iluż nieprzyjaciół gniło tutaj, pozostawiwszy na świecie istoty kochane, które pamiętają o nich, jak on pamięta o swoim synu!...
Wskrzeszał ich wyobraźnią takimi, jakimi musieli być przed chwilą śmierci, jakimi ich widział podczas najazdu, dokoła swego zamku.
Niektórzy z nich, najwybitniejsi i najstraszliwsi, mieli oblicza pokiereszowane teatralnemi bliznami pojedynków uniwersyteckich. Ci nosili książki w tornistrach i, po rozstrzelaniu gromady wieśniaków lub ograbieniu wioski, czytywali poetów i filozofów przy blasku pożarów. Nadęci nauką, jak ropucha, dumni ze swego intellektualizmu, który jest tak dumny i zarozumiały, przyjęli w spuściznę ciężką, zawiłą djalektykę starożytnych teologów. Synowie sofizmatów i wnuki kłamstwa gotowi byli udowodnić największe niedorzeczności umysłowymi koziołkami, do których przyzwyczaił ich akrobatyzm intellektualny. Posługiwali się ulubioną metodą tezy, antytezy i syntezy, by wykazać, że Niemcy powinni być panami świata, że Belgja sama ściągnęła na siebie klęskę, broniąc się, że szczęście polega na tem, by wszyscy ludzie żyli na sposób pruski a najwyższym ideałem życia jest czysta obora i pełny żłób, że wolność i sprawiedliwość to tylko złudzenie rewolucyjnego romantyzmu Francuzów; że każdy czyn dokonany staje się świętym, skoro zatriumfuje; a prawo jest tylko równoznacznikiem siły. Ci intellektualiści z karabinem w ręku uważali się za rycerzy cywilizowanej Krucjaty. Pragnęli, by blondyn odniósł zwycięstwo nad brunetem, pragnęli ujarzmić wzgardzonego południowca i raz na zawsze władzę nad światem złożyć w ręce Germanów, tej „soli ziemi“, tej „arystokracji ludzkości“. Wszystko, co w historji miało jakąś wartość, było niemieckie. Starożytni grecy byli pochodzenia germańskiego; Niemcami również byli wielcy artyści włoskiego Odrodzenia. Ludzie Południa z właściwą ich pochodzeniu złośliwością sfałszowali historję.
I oto, wśród tych ambitnych marzeń, Krzyżowiec pangiermański dostawał kulą w łeb od wzgardzonego „latyńczyka“ i walił się do grobu z całą swoją pychą.
— Dobrze ci tam, gdzie jesteś, ty wojowniczy pedancie — myślał Desnoyers, przypominając sobie rozmowy ze swoim przyjacielem Rosjaninem.
Wielka szkoda, że nie znaleźli się tam wszyscy panowie profesorowie, którzy pozostali w uniwersytetach niemieckich; ci uczeni niezaprzeczalnie zręczni w przyswajaniu sobie zdobyczy intellektualnych przez prostą zmianę terminologji. Ci ludzie o bujnych brodach i złotych okularach, spokojne króliki laboratorjów i katedry, przygotowali obecną wojnę swemi sofizmatami i swoją dumą. Ich wina była większą niż takich panów lejtnantów wygorsetowanych i z monoklem w oku, którzy w pożądaniu walki i mordu spełniali tylko zawodowe upodobania.
Podczas gdy żołnierz niemiecki niskiego pochodzenia grabił co mógł i zabijał co mu wpadło pod rękę, wykształcony bojownik czytał na biwaku Hegla i Nietsche'go. Był zanadto kulturalny, by własnęmi rękoma dokonywać tych czynów „historycznej sprawiedliwości“.
Ale on i jego profesorowie rozpętali wszystkie złe instynkta bestji germańskiej, dając im polor naukowego usprawiedliwienia.
Dzicy marokańczycy, murzyni o dziecięcych umysłach, melancholijni hindusi wydawali się Desnoyersowi godniejszymi szacunku niż wszystkie te gronostajowe togi, pyszne i wojownicze, snujące się po korytarzach uniwersytetów niemieckich. Wolał stokroć dziecinne i skromne barbarzyństwo dzikiego człowieka, niż wyrafinowane, okrutne i chłodne barbarzyństwo ambitnego mędrca germańskiej marki.
To też jedynymi nieprzyjaciółmi, którzy budzili w nim politowanie byli prości, ciemni żołnierze gnijący w tych grobach. Byli to chłopi, robotnicy, posługacze sklepowi, Niemcy żarłoczni, dla których wojna była jedynie sposobnością do zaspokojenia nigdy nie nasyconych apetytów i odwetu za wszystkie kułaki i poniewierkę życia we własnym kraju.
Historja ich ojczyzny była szeregiem wypraw na południe, by utuczyć się mieniem ludzi żyjących na jasnym brzegu Mediteranji. Panowie profesorowie wykazali czarno na białem, że te pochody grabieżcze były pracą dla wysokiej cywilizacji. I Niemiec szedł z zapałem dobrego ojca, który się poświęca, by zdobyć, chleb dla swoich.
Setki tysięcy listów od rodziny wędrowały za hordą germańską, posuwającą się wskroś napadniętych krajów. Desnoyers słyszał nieraz, jak odczytywano niektóre z nich o zmierzchu przed jego ograbionym zamkiem. Były to papiery znalezione w kieszeniach poległych i jeńców. „Nie miej litości nad czerwonymi spodniami. Rżnij welszów; nie przebaczaj i dzieciom“... „Dziękujemy ci za trzewiki“; ale dziewczyna nie może ich włożyć. Te Francuski mają tak śmiesznie małe nogi... „Postaraj się o fortepian...“ „Podobał by mi się bardzo dobry zegarek...“ „Nasz sąsiad kapitan przysłał żonie naszyjnik z pereł. A ty przysyłasz nam tylko drobiazgi“...
I szedł mężnie cnotliwy Germanizm z podwójnem pragnieniem przysłużenia się krajowi i posyłania cennych upominków dzieciom. „Niemcy nad światem!“. „Ale wśród tych marzeń wpadał w dół i zasypywała go ziemia wraz z innymi jego towarzyszami, snującymi podobne rojenia. Desnoyers wyobrażał sobie niecierpliwość kobiet po drugiej stronie Renu, które czekały i czekały. Wykazy zmarłych nie podawały czasem wszystkich nazwisk. I listy szły i szły aż do niemieckich frontów; listy, jakich nigdy nie miał otrzymać adresat: „Odpowiedz. Kiedy nie piszesz, to może dla tego, że nam gotujesz miłą niespodziankę. Nie zapomnij o naszyjniku. Przyślij nam fortepian. Rzeźbiony kredens bardzo by mi się podobał. Francuzi mają piękne rzeczy“...
A nad wspólnym grobem, na obcej ziemi, białej od wapna sterczał samotny krzyż. W pobliżu trzepotały się chorągiewki. Kręciły się to na prawo to na lewo, jak głowa, która przeczy, uśmiechając się ironicznie... Nie!... Nie!
Automobil posuwał się wciąż naprzód. Przewodnik wskazywał teraz grupę dalekich mogił. Tam niewątpliwie bił się pułk. I automobil zjechał z gościńca, pogrążając koła w świeżo poruszonej ziemi, zataczając szerokie kręgi, by omijać mogiły, rozrzucone kapryśnie jak los zdarzył.
Prawie wszystkie pola były zaorane. Pod ostatnimi promieniami zimowego słońca zaczynała się uśmiechać natura, ślepa, głucha, nieczuła, nieświadoma naszego bytowania, przyjmująca obojętnie w swoje wnętrzności zarówno jedną, drobną ludzką kruszynę jak miljony trupów.
Rolnik zaorał grunta i napełnił nasieniem zagony. Ludzie mogą mordować się w dalszym ciągu; ziemia niema nic do czynienia z ich wzajemną nienawiścią i nie przerwie dla nich biegu swego życia. Czasem lemiesz natknął się na jakieś podziemne przeszkody... na trupa bezimiennego i bez mogiły... Ale wnet posuwał się dalej, bez poszanowania dla tego, czego się nie widzi. To znów zatrzymywały go mniej łagodne zapory. Były to pociski, które się zaryły w ziemię i nie wybuchnęły. Rolnik wykopywał ten przyrząd śmierci, który czasem ze spóźnioną złością eksplodował mu w rękach. Ale wieśniak nie zna strachu, gdy mu chodzi o przyszłe pożywienie, i posuwał się dalej w prostej linji, zawracając jedynie, gdy dochodził do jakiegoś widocznego grobu. Zagony rozdzielały się pobożnie, otaczając swą falistością niby wyspę te kępy ziemi najeżone chorągiewkami lub krzyżami. Grudka ziemi, ukryta w jakichś sinych ustach, miała w sobie rodne zaczątki przyszłego chleba. Kiełkujące nasiona gotowe już były zapuścić korzonki w te czaszki, które przed niewielu miesiącami nosiły w sobie szczytne nadzieje lub potworne ambicje. Życie miało znów się odnowić.
Automobil przystanął. Przewodnik pobiegł między krzyże, nachylając się, by odczytać na wpół zatarte napisy.
— To tu!
Na jednym z grobów odnalazł numer pułku.
Cziczi i jej mąż wyskoczyli spiesznie. Potem wysiadła donja Luiza z bolesną sztywnością, tamując łzy. I wszyscy troje zaczęli pomagać ojcu, który wydobywał się z futrzanych powijaków. Biedny pan Desnoyers! Stanąwszy na ziemi zachwiał się; poczem jął posuwać się pracowicie, poruszając z trudem nogami, zanurzając laskę w zagony.
— Oprzyj się, mój stary — rzekła żona, podając mu rękę.
Zaczął się powolny, uciążliwy pochód pomiędzy grobami. Przewodnik oglądał krzyże, sylabizując nazwiska; René czynił to na swoją rękę z drugiej strony. Cziczi szła sama od grobu do grobu. Wiatr miotał jej czarnym welonem. Drobne loczki wysuwały się z pod żałobnego kapelusza, ilekroć pochylała głowę, usiłując odczytać jakiś napis. By móc iść swobodniej unosiła spódnicę sukni, odsłaniając drobne stopki, które sprężyście zanurzały się w zagony. Otaczała ją rozkoszna atmosfera życia, ukrytego piękna, miłości, gdy tak stąpała po tej ziemi śmierci i rozkładu.
Zdala dał się słyszeć głos ojca:
— Jeszcze nie?
Oboje starzy niecierpliwili się, pragnąc co najprędzej odnaleźć grób syna.
Minęło pół godziny na bezowocnych poszukiwaniach. Wciąż nazwiska nieznajome, bezimienne krzyże, lub napisy, noszące cyfry innych pułków. Don Marceli ledwo już mógł utrzymać się na nogach. Chodzenie po tych miękkich zagonach było dla niego męką. Zaczął już rozpaczać. Ach! Nie znajdzie nigdzie mogiły Julka!
Wtem Cziczi zawołała:
— Tu!... tu!
Starzy pobiegli, potykając się na każdym kroku. Cała rodzina zgromadziła się przed kopczykiem ziemi, mającym nieokreślony kształt trumny, zaczynającym już okrywać się trawą. W głowach krzyż, a na nim litery głęboko wyrznięte nożem, pobożne dzieło towarzyszów broni: „Desnoyers“. A, poniżej w wojskowych skrótach, stopień, pułk, i kompanja.
Długie milczenie. Donja Luiza uklękła natychmiast z oczyma utkwionemi w krzyż; oczyma o zaczerwienionych powiekach, które już nie mogły płakać. Łzy towarzyszyły jej aż dotąd. Teraz uciekły, jak gdyby odegnane ogromem boleści, niezdolnej podporządkować się zwykłym objawom.
Ojciec stał, patrząc z rodzajem podziwu na ten wiejski grób. Jego syn był tam; tam na zawsze i już nie zobaczy go nigdy. Odgadywał go tam, śpiącego we wnętrznościach pola, bez żadnej powłoki, w bezpośredniem zetknięciem z ziemią, takim, jakim go zaskoczyła śmierć, w tym lichym, bohaterskim mundurze. Myśl, że korzenie roślinności dotykały może tej twarzy, którą on całował z taką miłością, że deszcze spływały wężowemi strugami wzdłuż tego ukochanego ciała wstrząsnęła nim jak zniewaga. Przypomniał sobie te nadzyczajne starania, z jakiemi je Juljan pielęgnował za życia: ciepłe kąpiele, masaże, wzmacniające ćwiczenia z bronią i boks, lodowate tusze, wytworne perfumy... wszystko poto, żeby zgnić na jakiemś polu żyta, jak kupa gnoju, jak bydle robocze, które grzebią na tem samem miejscu, gdzie zdechło przemęczone.
Byłby zabrał stąd natychmiast swego syna i rozpaczał, że nie może tego uczynić. Ale zabierze go, skoro tylko pozwolą i zbuduje mu iście królewskie mauzoleum. I na cóż się to przyda? Zabierze kupkę kości, ale jego ciało, jego postać; wszystko, co stanowiło czar jego osoby, pozostanie tu zmięszane z ziemią. Syn bogatego Desnoyersa zespolił się na zawsze z jakimś lichem polem w Szampanji. O! męko! I aby dojść do tego, on, ojciec, tyle pracował, gromadząc miljony.
I nie wiedział nawet, jaką była jego śmierć. Nikt nie mógł mu powtórzyć jego ostatnich słów. Nie wiedział, czy koniec jego był natychmiastowy, piorunujący, czy zszedł ze świata z uśmiechem niewiedzy, czy też przecierpiał długie godziny męki, opuszczony na tem polu, wijąc się jak płaz, zanim uspokoiła go nicość. Nie wiedział również, co było pod tą mogiłą: ciało całe, dotknięte tylko dyskretną ręką śmierci, czy też bezkształtne szczątki poszarpane huraganem stali... I nie zobaczy go już nigdy! I ten Julek, który wypełniał wszystkie jego myśli, będzie poprostu wspomnieniem: dźwiękiem imienia, które będzie żyć, dopóki będą żyć jego rodzice i zniknie, gdy oni znikną.
Usłyszał nagle jakiś jęk, jakieś łkanie... Po chwili dopiero uprzytomnił sobie, że to on sam towarzyszył w ten sposób własnym myślom.
U stóp jego klęczała żona. Modliła się z suchemi oczyma, modliła się sam na sam ze swoją rozpaczą, utkwiwszy w krzyżu wzrok jak gdyby zahypnotyzowana. Tam był jej syn; spoczywał tuż przy jej kolanach, tak samo jak kiedy był dzieckiem w kołysce, a ona czuwała nad jego snem. Okrzyk ojca odbił się echem w jej myślach, ale bez gniewnych wybuchów. z bezbrzeżnym smutkiem tylko... I nie zobaczy go już nigdy! Byłoż to możliwem?
Cziczi przerwała swą obecnością bolesną zadumę rodziców. Pobiegła do automobilu i wróciła z całem naręczem kwiatów. Zawiesiła wieniec na krzyżu; położyła olbrzymią więź u jego stóp. Potem zasypała całą mogiłę deszczem kwiatowych płatków, poważna i skupiona, jak gdyby spełniając jakiś religijny obrządek i powtarzając w myśli:
— Tobie, który tak bardzo kochałeś życie dla jego piękna i rozkoszy! Tobie, który umiałeś budzić miłość w kobietach!
Opłakiwała w duszy jego pamięć z takiem samem uwielbieniem jak z bólem. Gdyby nie była jego siostrą, byłaby chciała być jego kochanką.
I, rozsypawszy resztę kwiatów, odeszła, by nie mącić swą obecnością bólu rodziców,
A tymczasem gwałtowny charakter don Marcelego wziął górę nad cierpieniem i zgnębiony starzec zbuntował się przeciw przeznaczeniu.
Spojrzał w dal tam, gdzie, jak sobie wyobrażał, powinien się znajdować nieprzyjaciel i zacisnął pięści z wściekłością. Wydało mu się, że widzi Bestję, wieczystą plagę ludzi. Więc zło pozostanie bez kary, jak już tyle razy?
Nie było sprawiedliwości; świat był dziełem przypadku, wszystko kłamstwa, czcze słowa pociechy, by człowiek nie nastraszył się opuszczenia, w jakiem żyje.
I wydawało mu się znowu, że słyszy w dali galop czterech jeźdźców apokaliptycznych, tratujących ludzkość. Ujrzał srogiego, atletycznego młodzieńca z mieczem wojny, łucznika o wstrętnym uśmiechu z kołczanem zatrutych strzał, łysego skąpca z wagami głodu i szkielet z kosą śmierci. Ujrzał w nich jedyne bóstwa straszliwe i znajome, które dają uczuć człowiekowi swą obecność. Wszystko inne było snem. Czterech Jeźdźców było rzeczywistością.
I nagle, przez tajemnicze skojarzenie wyobrażeń, wydało mu się, że czyta w myślach tej łkającej u jego stóp kobiety.
Matka, pod wpływem własnych nieszczęść, wywołała w duszy wspomnienie cudzych nieszczęść. Ona także patrzyła w dal. Wydawało jej się, że tam poza linją nieprzyjacielskich wojsk, widzi tak samo pochód zbolałych, żałobą okrytych postaci. Zobaczyła Helenę z córkami, błądzącą pośród grobów w poszukiwaniu ukochanego imienia, padającą przed jakimś krzyżem. Ach! nie zazna w zupełności tej bolesnej pociechy. Nie będzie mogła przejść na drugą stronę i szukać drugiej mogiły. A choćby i przeszła nie znajdzie jej... ukochane ciało znikło na zawsze w bezimiennych kopcach, których widok przywiódł na pamięć donji Luizie jej siostrzeńca Ottona.
— Boże! dlaczego przybyłyśmy tutaj? Dlaczego nie pozostałyśmy tam, gdzieśmy się urodziły?
A Desnoyers, jakby odgadując te myśli, ujrzał w wyobraźni olbrzymie, zielone przestrzenie fermy, gdzie poznał swoją żonę. Wydało mu się, że słyszy tupot bydła. Zobaczył Centaura Madariagę, jak w cichy wieczór pod gwiaździstem niebem sławi rozkosze pokoju, święte braterstwo ludzi różnych narodowości, zjednoczonych pracą, dobrobytem i brakiem politycznych dążeń.
On również, myśląc o swoim synu, powtórzył w duszy skargę żony: „Dlaczegośmy tu przyjechali?“ On również z solidarnością cierpienia uczuł, że lituje się nad tamtymi, po drugiej stronie Renu. Oni tak samo boleli, stracili synów. Cierpienia ludzkie są wszędzie te same.
Ale wnet zbuntował się przeciw temu wspomnieniu. Karl był zwolennikiem wojny; uważał ją za doskonały stan ludzkiego bytu; przygotował ją swoją butą. Bardzo dobrze, że wojna pożarła mu synów. Niema co ich opłakiwać. Ale on, który zawsze kochał pokój! On, który miał tylko jednego, jedynego syna... i stracił go na zawsze!
Umrze wkrótce... Był pewny, że umrze wkrótce!... Miał przed sobą jakie parę miesięcy życia. A ta jego biedna, wierna towarzyszka, modląca się u jego stóp, także prędko pójdzie za nim. Takiego ciosu, jaki ich dosięgnął, przeżyć nie można. Nie mieli już co robić na tym świecie.
Córka ich myślała tylko o sobie, o stworzeniu oddzielnego, życiowego węzła, z tym twardym instynktem niezależności, który przecina związek z rodzicami, by ludzkość mogła się odradzać.
Julek jeden mógł utrwalić nazwisko... Desnoyers’owie wymarli, dzieci jego córki będą się nazywały Lacour... Wszystko się skończyło!...
Don Marceli doznawał pewnego zadowolenia, myśląc o blizkiej śmierci. Chciał zniknąć co prędzej z tego świata. Nie zaciekawiał go koniec tej wojny, którym się tak z początku zajmował. Jakkolwiek się skończy, nic dobrego stąd nie wyniknie. Choć Bestję poszczerbią, wyliże się z tego i wróci po latach, jako wieczysta towarzyszka ludzi... Dla niego, Desnoyersa, jedyną rzeczą ważną było, że wojna pozbawiła go syna... Wszystko się zapadło, wszystko pochłonęły ciemności... Świat zginie... A on odpocznie.
Cziczi odszedłszy, wstąpiła na wzgórek, pod którym może również leżały trupy. Ze ściągniętemi brwiami patrzyła na równinę. Groby... wszędzie groby! Wspomnienie Julka usuwało się już na drugi plan w jej pamięci. Nie wskrzesi go, choćby całe morze łez wylała.
Widok tych pól śmierci budził w niej tylko myśli o żywych. Rozglądała się na wszystkie strony, podtrzymując obu rękoma suknię, którą wiatr miotał.
René stał u stóp wzgórka. Kilkakrotnie spojrzała na niego, przenosząc wzrok z mogił na męża, jak gdyby odnajdując jakiś związek pomiędzy nim a tymi zmarłymi... I on również narażał życie w podobnych walkach!
— I ty, mój biedulku — ciągnęła dalej głośno — mógłbyś także leżeć pod kopczykiem ziemi i drewnianym krzyżem, jak tylu nieszczęśliwych...
Podporucznik uśmiechnął się melancholijnie... Tak było.
— Pójdź tutaj — rzekła Cziczi nakazująco. — Chcę ci coś posiedzieć.
A gdy stanął tuż przy niej, zarzuciła mu ręce na szyję, przytuliła go do ukrytych pąków piersi, tchnących wonią życia i miłości, całowała go namiętnie w same usta, niepomna już na brata, nie widząc tych dwojga starych, którzy tam niżej płakali, wzywając śmierci, a fałdy jej sukni na wiatr puszczone uwydatniały wspaniałe kształty jej kibici, kryjącej w sobie zadatek nowego istnienia.


KONIEC





  1. Proszę nie grabić. To są życzliwi ludzie.
  2. Nie.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Vicente Blasco Ibáñez.