Doktór Muchołapski/XXIV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Doktór Muchołapski |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1892 |
Druk | P. Laskauer i W. Babicki |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Ilustrator | Julian Maszyński |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Genialna myśl. Nowy skarbiec kulinarny. Uperfumowany motyl.
Lord Puckins schował do pugilaresu listy moje, zawierające ostatnie rozporządzenia na wypadek śmierci; stanęliśmy na mecie i ujrzałem otwór lufy, skierowany pewną ręką w pierś moją.
Od chwili, która oddala mię na pastwę kuli, nie zamieniliśmy już ani słowa.
Nie podaliśmy sobie nawet ręki.
Polecając ducha Bogu, stałem odważnie naprzeciw zabójczej broni. Magnetyczny jakiś pociąg nie pozwolił mi oderwać wzroku od tego przedmiotu. Mój Boże! czym wczoraj spodziewał się, że tę samą lufę, której używałem dla ocalenia lorda, skieruje on w bezbronną pierś moję! Zaczęło mi się wreszcie dwoić w oczach; widziałem już nie jeden, ale dwa czarne otwory; powiększały się one do rozmiarów wylotu armatniego i malały naprzemiany, potem zrobiło mi się gorąco i zaszumiało w głowie.
Przeciwnik mierzył stanowczo zadługo. Czekałem jeszcze dobrą chwilę na wystrzał, nareszcie przebrała się miara mojej cierpliwości.
— Kończ pan! — zawołałem.
— Natychmiast! — odrzekł Anglik, opuszczając rękę, — lecz daruj pan, gdy go zapytam: za co ja właściwie mam pana zabić? Nie rozumiem dobrze, o co nam poszło...
Otworzyłem szeroko oczy. Spodziewałem się prędzej świstu kuli, niż tak naiwnego zapytania.
Lord tymczasem zbliżył się do połowy mety i utkwił pytający wzrok w mych oczach.
— Jeśli panu chodzi o przedłużenie mych męczarni na progu wieczności, to przypominam, że jesteś pan nikczemną istotą, niegodną nosić wzniosłego miana „człowieka”.
— Na czemże pan gruntujesz swój sąd surowy? Wszak poznaliśmy się dopiero przed chwilą?
— Oto świadkowie zbrodni, jakąś pan popełnił! — zawołałem, wskazując na wijące się w pobliżu ofiary.
Lord spuścił głowę i milczał.
— Teraz, skoro pan już wiesz, o co nam chodzi, proszę na miejsce. Skończmy tę przykrą scenę.
— Ależ ja do pana strzelać nie mogę; miałeś pan słuszność, uważając mię za nędznika. Czyż za to masz ginąć? Pozwól raczej uścisnąć dłoń najwspaniałomyślniejszego człowieka, jakiegom w życiu spotkał.
— Ależ panie!...
— Nie przerywaj pan, raczej przebacz. Kto tak stoi na placu, jak pan stałeś, ten złożył dowód niezwykłego męztwa i szlachetności. Pokonałeś mię pan, winienem więc ze swej strony uczynić ofiarę, ciężką ofiarę i upokorzyć się przed panem.
— Nie rozumiem.
— Domyślam się, że posądziłeś mię pan o rozmyślne okrucieństwo... wszak prawda?
— Rzeczywiście tak jest...
— Otóż zanadto byłem dumnym, aby zniżyć się do tłumaczeń; zresztą nie wierzyłbyś mi pan wtedy i pogardził tchórzem.
— Więc to nie pan podpaliłeś mrowisko? — zawołałem zdziwiony.
— Wiatr to uczynił, niestety! Zapaliłem, aby odpowiedzieć na pański sygnał jedną z odosobnionych gałęzi Płucnika (Lichen pulmonarius). Od niej wiatr rozniósł płomienie na całe pole tego porostu, a piekielny żar poopalał wszystkie owady, które, zwabione blaskiem, tłumnie kierowały swój lot w te strony. Ten sam żar, niesiony wiatrem, dokonał zniszczenia w mrowisku...
— Prawdaż to? — krzyknąłem uradowany, i wyciągnąłem rękę do przeciwnika.
— Potomek Puckinsów popełniał różne szaleństwa, ale kłamstwem się nie splamił! — odrzekł Anglik, prostując wyniosłą postać.
Po tem niespodziewanem wyjaśnieniu uścisnęliśmy sobie gorąco dłonie, puszczając w niepamięć nieporozumienie, które o mało nie tragicznie się skończyło.
Oddaliliśmy się potem w gąszcz leśny, w miejsce ustronne, aby już nie patrzeć na smutne szczątki katastrofy, i teraz dopiero posypały się zapytania, odpowiedzi i opowiadania o przebytych przygodach. Nie spostrzegliśmy, jak nadeszło południe i lord pierwszy pomyślał o posiłku.
— Kaducznie jestem głodny! — odezwał się, przerywając mi opowiadanie o nadwodnem więzieniu. — Wartoby pomyśleć o obiedzie. Co pan jadasz?
— Co się da. Dopóki starczyło zapasów w tornistrze, jadłem chleb, wędlinę i bulion, popijając to wszystko koniakiem, starem winem i wodą z rosy. Przez parę dni ostatnich żyłem miodem kwiatowym i żółtkiem jaj motylich. Wczoraj pościłem. Wieczorem tylko dogryzłem ostatni kawałek chleba.
— Stołowałeś się pan zupełnie tak samo, jak ja, z tą tylko różnicą, że ja od dwóch już tygodni żyję samemi jajkami i wydoskonaliłem się w przyrządzaniu tej potrawy jak prawdziwy smakosz. Wiem, które są smaczniejsze. Początkowo, trafem skosztowałem z głodu jakieś pęknięte, duże jajko, mocno przylepione do gałązki. Znalazłem je bardzo smacznem i pożywnem. Później, poszukując napróżno takiego samego, poznałem mnóstwo innych. Jedne spotykałem pojedyńczo przytwierdzone do liści, inne gęsto porozrzucane bez widocznej symetryi; spotykałem także gałązki, szczelnie oblepione jajeczkami, niby plastrem miodu. Kształty ich były, tak samo jak wielkość, bardzo rozmaite. Kulista, stożkowata, pieńkowata lub baryłkowata ich powierzchnia była gładka lub usiana dziwacznemi krawędziami, żeberkami lub siatką. I barwą nawet wielce się różniły między sobą. Żółte, zielone, niebieskie i czerwone walczyły o palmę pierwszeństwa, choć najczęściej zdarzało mi się widzieć białawe lub perłowe! Niektóre upiększone były kropkami, żyłkami i najpiękniejszemi rysunkami. Spotykałem tak prześliczne, że trudnoby uwierzyć, że są to jajeczka, gdyby nie moja przenikliwość, zaostrzona apetytem. Nigdym nie przypuszczał, aby i w tym kierunku natura była niewyczerpaną. Niewiem, czy słusznie, bo nie znam się na tem, ale wyrobiłem sobie przekonanie, że musi być ich tysiące odmian, podobnie rozmaitych, co nasiona roślin.
— Masz pan zupełną słuszność i muszę panu oddać sprawiedliwość, że bystrym jesteś spostrzegaczem. Choć nie przyrodnik, doszedłeś pan do tego samego przekonania, jakie wypowiedział znakomity znawca i miłośnik jaj owadzich, Leuckart.
— Powiadasz pan miłośnik; czy i on te jajka jadał?
— Ależ cóż znowu! nazywam go miłośnikiem, nie zaś, jak pana, amatorem, a to dlatego, że choć nie kosztował zapewne tego specyału, pracował z zamiłowaniem nad zbadaniem anatomicznej budowy jajek i zostawił nam przepyszny atlas, z wyobrażeniem najróżniejszych kształtów, które tak słusznie praktycznego Anglika zachwycają, łączą bowiem pożyteczne z przyjemnem.
— O tak, wielkie to dobrodziejstwo natury te jajka. Doprawdy, cała okolica, w której błądzę, wydaje mi się olbrzymim stołem biesiadnym. Gdzie się zwrócę, wszędzie mam gotową śpiżarnię, oczekującą tylko na ostry nóż spożywcy. Ale, à propos, wiesz pan co? Byłoby daleko przyzwoiciej ze strony owadów, gdyby składały miększe jajka. Ich skorupa, chociaż zachwyca barwami i wzorzystością, jest stanowczo za twardą. Chcąc się posilić, trzeba, niby nad orzechem kokosowym, dobrze się wprzódy napracować..
— Pancerz chitynowy, o którym pan mówisz, a który osłania żółtkową skórkę i samo żółtko, oddaje też nieocenione usługi owadom. Gdyby nie ta nieprzemakalna, elastyczna, a zarazem mocna skorupa, pomyśl pan, czy mógłby zarodek, wystawiony na wpływy atmosferyczne i przeróżne niebezpieczeństwa, przetrwać do właściwej pory? Wszak najpowszechniej bywa, że jajko, złożone w lecie lub jesieni, musi zimować, i dopiero w przyszłym roku rozwija się w pewnych warunkach i miesiącach.
— To prawda.
— Miliony jajek i tak giną marnie, gdyby zaś jeszcze nie były twardemi orzechami, można być pewnym, że wszystkie owady prędkoby wyginęły.
— I nie mielibyśmy co jeść!
— O nas mniejsza, ale gorzej byłoby z ptactwem i legionami innych zwierząt, żyjących w zależności od owadów. Przestałyby one ożywiać nasze gaje, pola i lasy.
— To chyba być nie może; wszak zostałyby stworzenia roślinożerne i mięsożerne.
— Zapominasz pan, że jastrzębie i koty, w braku ptaków i zwierząt owadożernych, prędkoby się załatwiły z niewinną rzeszą, a potem same pozdychały.
— Nie pomyślałem o tem! Ale zresztą mniejsza o wszystkie zwierzęta, gdy jesteśmy już razem i do tego głodni. Przecież nie będziemy pościli do wieczora, który nas powróci na łono świata cywilizowanego.
— I ja sądzę, że byłoby to niepraktycznie, wyprawmy sobie tedy ostatnią ucztę. Mam jeszcze kilka kropli koniaku; pokrzepimy się wyśmienicie. Zajmij się pan kuchnią, ja zaś obiorę kącik, gdzie nam nikt nie przeszkodzi.
Rozeszliśmy się wkrótce.
Lord przyniósł parę wielkich pomarańczy motylich do cienistego ustronia.
— Muszę się panu przyznać, — odezwał się, rozcinając skorupę chitynową, — że owadzi pokarm przypadł mi bardzo do gustu. Nie dziwię się teraz mej ciotuni, lady Graham, która podczas przechadzek po swym parku, zjada każdego pająka, jakiego napotka, z takim apetytem, jakby gryzła rodzenki. Utrzymuje ona, że to prawdziwy specyał. Tego samego zdania byli podobno sławny astronom Lalande, pani Anna‑Marya Szarman i wiele innych dam i gentelmenów.
— Nie dziwię się i ja gustowi pańskiej szanownej ciotki, gdyż słyszałem sam o pewnym Pomorzaninie, który amatorstwo posunął tak daleko, że rozsmarowywał pająki jak masło na chlebie.
— Smacznego apetytu! No! ten przynajmniej wrodzoną żarłoczność objawił w nieszkodliwej dla pańskich rodaków araneofobii. Cóżby to było, gdyby osobnik, tak hurtowo załatwiający się z pająkami, skierował swój apetyt na modną dziedzinę polonofobii.
Mimowoli uśmiechnąłem się na ten gorzki dowcip Anglika.
— Ma on dosyć wyręczycieli, — odparłem z westchnieniem, — co zaś do spożywania owadów i pająków przez ludzi, to muszę panu powiedzieć, że powszechniejszem jest ono, niż się wydaje. Nietylko Święty Jan, o którym Pismo mówi, że „jadał szarańczę i miód leśny”, był prawdziwym entomofobem; Labilladière opowiada, że mieszkańcy Nowej Kaledonii podzielają gust panny Graham na punkcie pająków, z tą tylko różnicą, że przekładają przypiekane na ogniu. Szarańcza zaś w Arabii bardzo często, w czasie głodu, służy zamiast mąki. Mieloną, ugniatają tam w podpłomyki i jedzą, jak zwyczajny chleb. Hottentoci cieszą się nawet, gdy do nich zaleci ta plaga, gdyż jedzą ją z takim apetytem i tak dobrym skutkiem, że w oczach prawie nabierają tuszy. Liczne afrykańskie plemiona jadają szarańczę soloną lub wędzoną. Maurowie zaś twierdzą, że smaczniejszą jest ona od gołębi i spożywają odgotowaną, a potem smażoną z octem i pieprzem, jako wielki przysmak.
Chińczycy, u których nic się nie marnuje, także nie gardzą pokarmem z owadów. Po rozmotaniu kokonów, poczwarki jedwabników przeznaczają do kuchni. Jedzą oni także gąsienice Trupich główek (Sphinx) i niektóre inne gatunki motylów. Przypiekane pędraki ogromnego chrząszcza, toczącego drzewo (Prionus damicornis), uważane są zarówno przez krajowców, jak białych mieszkańców w Surynamie, Ameryce i Zachodnich Indyach, za bardzo smaczną potrawę. Na wyspie Jamajce nazywają je makauko, na wyspie Ś‑go Maurycego mutak. Nawet termity[1] stanowią obfity i zdrowy pokarm dla wielu afrykańskich narodów.
Hottentoci jadają je zarówno na surowo, jak gotowane. Inne plemiona odmiennym sposobem przygotowują posiłek z białych mrówek. Grzeją je na sucho, w garnkach, nad ogniem, mięszając ustawicznie, w ten sposób, jak się u nas pali kawę. Smitman, który kilka razy jadał tak przyrządzone termity, zapewnia, że są słodszemi od liszek palmowego chrząszczyka (Cordylia palmarum) i zbliżają się w smaku do osłodzonych migdałów. Wiele mrówek służy także za pokarm dzikim plemionom, a podróżnicy zgodnie zapewniają, że są bardzo smaczne.
Między niemi sławną jest meksykańska mrówka miodowa (Myrmecocystus mexicanus), znana w Ameryce pod nazwą Busileras. Gatunek ten, mający z początku odwłok normalnej wielkości, wkrótce tak się rozrasta, że odwłok tworzy rodzaj przejrzystej jagody, wielkości dużego grochu, napełnionej miodem. Owe słodkie brzuszki, oderwane od pozostałej części tułowia, podają mieszkańcy na stół, jako wety i na wielu targach można stale dostać tego specyału.
— Kochany przyrodniku! To, com usłyszał, przekonywa mię, że jesteś nie lada erudytem, racz więc powiedzieć mi, czy to prawda, że starożytni Grecy jadali Cykady, i że te cykady należą do rodu pluskiew?
— I jedno i drugie jest zupełną prawdą. Wszak sam Arystoteles, a także Arystofanes, wspominają o tem wyraźnie, a Aelianus nawet gromił współczesnych za niewstrzemięźliwość w jedzeniu tych stworzeń, poświęconych Muzom. To było w starożytności. Obecnie Greków zastępują czerwonoskóre plemiona amerykańskie, które wysoce cenią ten przysmak.
— Powiedz-że mi pan, dlaczegóż dzisiejsi Grecy zarzucili ten pokarm, jeżeli to takie dobre?
— Bo wyszedł z mody. Zresztą cykady jadalne, których ojczyzną są ciepłe kraje, w Europie żyją tylko na jesionach, a tych, z powodu trzebieży, coraz jest mniej. Bądź pan jednak pewnym, że gdyby moda na cykady wróciła, pojawiłyby się one z pewnością na stołach bogaczów.
Lord Puckins po tych słowach zamyślił się głęboko.
— Mam myśl! — zawołał po chwili milczenia, uderzywszy się dłonią w czoło. — Jeśli wszechwładna moda okaże się potężną i w dziedzinie kulinarnej, ziomkowie wystawią mi jeszcze za życia pomnik, z napisem: „Dobroczyńcy ludzkości”.
— Nie rozumiem...
— A jednak to bardzo proste. Posłuchaj pan. Choć nie znam się na waszej nauce, zostałem przecież członkiem Stowarzyszenia ogrodników londyńskich i kilka razy byłem na jego posiedzeniach. Tak sobie, dla zabawienia się! Otóż pewnego razu nasłuchałem się obrad nad środkami skutecznego tępienia pędraków w roli i gąsienic na roślinach. Wywody jednego z członków poparte były strasznemi cyframi. Według niego roczne szkody, wyrządzone przez owady w jednej Anglii, przewyższają koszta utrzymania naszej marynarki. Struchlałem i zaraz wtedy pomyślałem, że byłby dobroczyńcą ludzkości ten, ktoby wymyślił pewną pułapkę na pędraki i gąsienice. Nieprawdaż, że takiego człowieka historya postawiłaby obok Pasteura?
— Bezwątpienia. Znaczyłoby to więcej dla Europy, niż odkrycie bogatych kopalń złota, ale, niestety, jeden człowiek nic tu nie poradzi. Tu trzeba, aby każdy ziemianin i ogrodnik pojmował pożytek tępienia i umiał odróżniać szkodliwe owady od niewinnych.
— To nastąpi, bądź pan pewien, gdy tylko każdy ziemianin będzie widział bezpośrednie korzyści...
— Rozumiem! Myślisz pan o nagrodach, jakie mogłyby rządy wypłacać za niszczenie plagi. Sposobu tego próbowano już, ale bez szczególnych skutków. Małe bowiem nagrody nie budzą zainteresowania, duże kosztują zawiele.
— Ja też nie o tem myślę. Mam coś lepszego i jeśli nam się pomysł uda, a pan swą radą dopomożesz, zostaniemy wielkimi dobrodziejami ludzkości.
— My będziemy? — doprawdy, nie rozumiem pana...
— Zaraz panu objaśnię plan nowego stowarzyszenia, ale pierw bądź pan tak dobrym i powiedz mi, czy gąsienice są jadalne?
— Jadalne są one bezwarunkowo, skoro w nich smakują narody: — ptasi i czworonożny...
— Ależ ja się pytam, czy je mogą ludzie bez szkody spożywać!... Pytanie to niezmiernej wagi, bo od niego zależy rozwiązanie palącej kwestyi. W razie pomyślnym, Europa zyskałaby olbrzymie masy marnującego się, zdrowego pożywienia i darmo uwolniłaby się od szkodników. Każdy ziemianin dostarczałby ich na targi i zyskiwał podwójnie: dochód ze sprzedaży, a zarazem, co ważniejsza, większe plony. Na wypadek rozmnożenia się robactwa i nieurodzaju, biedna ludność miałaby ucieczkę w spożywaniu nieprzyjaciół swego dobytku. W rezultacie podobnie postępowej gospodarki, szkodliwe owady stałyby się rzadkością.
— Myśl pańska jest wistocie genialną, ale wątpię, czy należy do wykonalnych. Zdaje mi się, że nic nie zdoła przełamać wrodzonej odrazy do skosztowania tych pokarmów.
Lord uśmiechnął się nader wdzięcznie.
— Bądź pan spokojnym o to — rzekł, — kwestya leży w granicach prawdopodobieństwa. Trzeba tylko wziąć się roztropnie do dzieła i wpływać głównie przez sferę szyku i płeć piękną. Jej kaprysom wszyscy się poddają. Trzeba wyzyskać tę słabość i utworzyć „Wielkie Międzynarodowe Stowarzyszenie Entomofagów”, do którego należałoby wciągnąć wyższe towarzystwo. Mam już w myśli plan działania. Na początek wydalibyśmy szereg dzieł i odezw, przekonywających o wielkich korzyściach entomofagii; potem urządzalibyśmy odczyty i wzorowe kuchnie po większych miastach Europy. Skoro tylko ogół raz zasmakuje w nowych pokarmach, rozpowszechnią się one pod wszystkiemi dachami. Że nie jest to mrzonką, dowodzi to, że cały świat elegancki spożywa najwstrętniejsze napozór pokarmy. Ten, co z odrazą odwraca dziś wzrok od pająka, połyka ślinkę na widok homara, Krewetki, i Langusty. A ostrygi, ślimaki, żółwie, żaby, jaszczurki[2], cywilizowane i dzikie narody poczytują za najprzedniejsze przysmaki. Czyż wstrętne kraby, ze strasznemi kleszczami, galaretowate ostrygi i ślimaki estetyczniejsze są od pająka, pędraka, lub niewinnej gąsienicy? Nie, cała tajemnica używania ich na wykwintnych stołach leży w tem, że kosztują drogo, i że przyzwyczailiśmy się do tego modnego pokarmu. Jest przeto możliwem, że nawyklibyśmy i do gąsienic. Wreszcie, biorąc na zdrowy rozum, są to stworzenia daleko czystsze od nierogacizny, drobiu i dziczyzny, gdyż żywią się wyłącznie pokarmami roślinnemi.
— Pojąłem już myśl pańską i zachwycają mię twe rozumne słowa. Gdyby więcej tak dzielnych obywateli miała Anglia, mogłaby być dumniejszą, niż z indyjskich podbojów, — zawołałem rozczulony i naraz uczułem silny piżmowy zapach, jaki napełnił atmosferę.
Lord Puckins pociągnął nosem i skrzywił się niemiłosiernie.
— Znowu piżmo! ależ to okropność! Wyobraź pan sobie, że choć nie znoszę tego zapachu, prześladuje mię on prawie codzień. Bez widocznej przyczyny i niespodzianie czuć się daje w powietrzu, aby po chwili zginąć tak samo tajemniczo, jak powstał. Powiedz mi pan, co za licho zatruwa nam tak okropnie powietrze?
— Nie widziałeś pan, że przeleciał jakiś uperfumowany motyl, a wiatr przyniósł nam woń jego?
— Motyl? Ależ panie, on chyba zmysły postradał, skoro się tak silnie perfumuje?
— Wcale nie; wybiera się tylko w zaloty.
— W zaloty? — zapytał lord, szeroko otwierając oczy.
— Nie powinno to pana dziwić. Przecież nietylko kobiety lubią wonności i nie sami mężczyźni mają przywilej wyzyskiwania tej słabostki. Tego samego sposobu zwracania na siebie uwagi zapomocą wonności, używają także z powodzeniem samczyki wielu gatunków motyli, a nawet i innych owadów. Mają one nawet tę wyższość nad naszym rodem, że nie potrzebują kupować bukietów, ani perfum, rozwijają bowiem samorodne, a nader przyjemne dla wybranek zapachy na tak ogromną odległość, że intrygują wszystkie w pobliżu bawiące samiczki i przewyższają pod tym względem nawet Arabki, które, namaszczone wonnościami, czuć na trzydzieści kroków wokoło.
Najwrażliwsza motyliczka, lub ta, której zapach przypadł najbardziej do gustu, śpieszy za wonnym śladem i zabiera bliższą znajomość z nadobnym elegantem.
— Wiesz pan co? — odezwał się lord Puckins, — jeśli już ludzkie słabostki mają się powtarzać wśród owadów, jabym pomyślał, że chyba dzieje się odwrotnie: to jest, że samiczki przykuwają niewolników w tak sielankowy sposób do swych rydwanów.
— A jednak myliłbyś się pan. Płeć żeńska w świecie owadów, pogardza kokieteryą. Sądzę, że mogłeś pan zauważyć, że nawet strój ich mniej jest jaskrawym, niż strój pysznych małżonków.
— Szczęśliwy świat! — mruknął Anglik. — I powiedz mi pan, czy wszystkie motyle‑samczyki są tak szczodrze uposażone od natury?
— O nie, i nie w jednakowym stopniu. Większość wcale się nie perfumuje, albo tak słabo, że czuć je zaledwie zblizka; nieliczne tylko gatunki roztaczają w czasie lotu silne wonie, przypominające piżmo, wanillę, gorzkie migdały i t. p. Są nawet takie, co pachną nietoperzem, a mimo to podobają się towarzyszkom. Jeden z górskich motylów Ameryki (Dasyophtalma) wydziela nadzwyczaj silny zapach czystego piżma.
— Czy wolno być na tyle niedyskretnym, aby zapytać, w jakich organach mieszczą się ich przenośne fabryki perfum?
— Dlaczegóż nie? pytanie staje się dopiero wtedy niedyskretnem, gdy brak na nie odpowiedzi. W tej zaś kwestyi jesteśmy od niedawnego czasu dobrze poinformowani. Siedliskiem woni są łuski, włoski i szczecinki, umieszczone u jednych motylów na końcu odwłoka (brzuszka)[3], u innych na skrzydłach.
— Na skrzydłach?
— Nieinaczej! Niektóre Muzy (Pierides) mają na tylnych skrzydłach plamki wonne, Ogończyki (Thecla) znów na przednich noszą takie same ciemne centki. Dasyophtalma, o którym wspominałem, wydziela zapach piżma z żółtej plamy, rozsiadłej na ciemno‑niebieskiej powierzchni tylnych skrzydeł. Oryginalną jest okoliczność, że w czasie spoczynku wonne aparaty są szczelnie zamknięte i dopiero w locie wydzielają zawartość.
— Dziwne... — zamruczał lord na seryo zainteresowany. — Gdyby to kto inny opowiadał, nieuwierzyłbym, aby właśnie samce obdarzone były aparatami, wabiącemi płeć odmienną. Słyszałem, że w świecie zwierząt dzieje się przeciwnie.
— Źle pana poinformowano. Nawet wśród ptaków płeć słabsza skromniej jest odziana i przyjmuje tylko hołdy mocniejszej, ale jej się nie narzuca.
— O tem wiem i ja, jako myśliwy, ale wspominam obecnie o zjawisku odmiennej natury. Większość samiczek posiada jakiś magnes, przyciągający samczyków częstokroć z takiej odległości, że ani słuch, ani wzrok nie może być ich przewodnikiem. Przypuszczają powszechnie, że samce kierują się w takich razach nadzwyczaj czułym węchem. Czyżby wśród motylów zachodziły stosunki odwrotne?
— Wcale nie! Zjawisko, o jakiem pan wspominasz, jest bardzo pospolitem i powszechnie znanem. Płeć męzka wśród wielu zwierząt i owadów odczuwa rzeczywiście samiczki z ogromnej odległości. Dzieje się to jednak zapomocą nieznanego nam zmysłu oryentacyjnego i niema żadnego związku z nęcącym zapachem motylów. Na poparcie tego muszę panu zakomunikować własne spostrzeżenie, jakie zrobiłem przeszłego roku, otrzymawszy od jednego z włościan na letniem mieszkaniu samiczkę Zmierzchnika Tawulca (Sphinx ligustri). Postawiłem ją, zamkniętą w pudełku, na otwartem oknie, wychodzącem na dziedziniec. Pudełko było zakryte białą gazą. Nie upłynęło więcej, jak trzy godziny, o zmierzchu, pojawiły się przy tem samem oknie, aż cztery samce tego gatunku, choć ich przedtem ani w blizkości domu, ani w poblizkim ogrodzie nie dostrzegłem. Widzisz więc pan, że tu bezwonna samiczka potrafiła zwabić aż czterech wonnych towarzyszów, choć napozór powinnoby się dziać wśród nich odwrotnie.
Taką zajęci dyskusyą, ukończyliśmy sprawę posilania się, a nie mając nic lepszego do roboty, gawędziliśmy w dalszym ciągu o wspólnych przygodach.
Bylibyśmy z pewnością zasiedzieli się tak do wieczora, gdyby nas nie wypędził z zacisza obrzydliwy zapach, jaki wionął ku nam z za liścia, przy którym urządziliśmy posiedzenie. Był on tak silny i dławiący, że zatamował oddech.
Lord, klnąc na sposób angielski, zerwał się z siedzenia, a zatkawszy szczelnie swój organ powonienia, począł umykać. Rad nie rad, podążyłem za nim.