Dola i niedola/Część I/XXII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dola i niedola |
Podtytuł | Powieść historyczna |
Data wyd. | 1878 |
Druk | Józef Unger |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała część I Cały tekst |
Indeks stron |
Gdy po szalonéj burzy nocnéj, która gałęźmi i liściami usłała wszystkie drożyny ogrodu i obaliła kilka drzew starych nad brzegami kanałów, wstał nazajutrz dzień jasny, piękny, poważny, cichy, a hrabina przebudziła się po wrażeniach dnia wczorajszego, przypominając sobie niepokój z jakim usnęła, — zdało jéj się, że wszystko to, oprócz przybycia Adama, było tylko gorączkowém marzeniem.
Tak chciała, tak potrzebowała być szczęśliwą, łudzić się, kłamać saméj sobie, że wczorajszy przestrach, posądzenia, obawy wzięła za jakiś objaw chorobliwy, i wyrzuca je sobie.
Mówiliśmy już i powtórzyć to musimy, że od tego poranka, gdyśmy ją po raz pierwszy spotkali w podróży u fórty cmentarza farnego w Białej, Julia była do niepoznania zmieniona. Miłość przetworzyła ją, uczyniła łagodną, pragnącą dla wszystkich dobra, dla siebie oczyszczenia i spokoju. Uczucie to występne, dziwne, bez przyszłości, samą siłą swą wywarło na nią wpływ zbawienny... Dziwiła się Julia saméj sobie; pragnęła zapomnieć o tych płochych latach rzucania się po świecie, które tylko ciężkich błędów zostawiły wspomnienie; chciała samotności, odosobnienia, ciszy: szczerzéj i serdeczniéj modliła się, i modląc płakała łzami, które jéj były miłe. Wszystkie dawne dziwactwa charakteru znikły przed potęgą uczucia, umiejącego żyć tylko w atmosferze jasnéj i czystéj.
Gdy Pamela weszła do niéj nazajutrz rano, zastała ją uśmiechniętą, rozmarzoną i jeżeli nie zupełnie szczęśliwą, to spodziewającą się jakiegoś szczęścia nieokreślonego.
Z rana także przybył kasztelan z sąsiedztwa, ale znużony grą nocną poszedł odpoczywać, oznajmując, że przez cały dzień pozostanie niewidzialny.
Przy śniadaniu, gdy nadszedł Adam, hrabina popatrzawszy nań znowu, poczuła jakąś wątpliwość... Pomieszany wzrok jego uderzył ją i do głębi duszy przeszył... Pragnęła zbadać wnętrze jego serca, odgadnąć myśli, zajrzeć w tę chłodną, milczącą przepaść, w któréj widziała tylko przerażające ciemności.
Dziwnym jakimś trafem, hrabina uczuła się tego dnia w takiém usposobieniu, że sama pomyślała pierwsza o obowiązku wysłania Adama do rodziców. I mimo że się jéj nawet na parę dni z nim rozstać było trudno, natychmiast powiedziała mu o tém, wymagając prawie, aby pojechał dla widzenia się z rodzicami.
Adam mocno był tém zdziwiony: obawiał się rodziców.
Od ucieczki z Wólki Brzozowéj, od podróży ojca do Warszawy, po któréj stary powiedział sobie, że nie ma syna, stosunki jego z rodzicami były rzadkie i chłodne. Adam pisywał do nich w każde święta, z powinszowaniem do ojca, do matki, z doniesieniem o swych obrotach, ale od p. Krzysztofa nigdy nie odbierał odpowiedzi, nigdy on słowem nawet do listu matki się nie przypisał. Anna tylko za pośrednictwem kasztelanowéj posyłała mu listy kreślone pokątnie, tajemnie, gdyż ojciec i tego bronił... Na tych pismach biednéj matki często łza zaschła przylatywała do syna.
Smutneż to tam było życie w tym kątku osamotnionym zdradą dziecka!
P. Krzysztof powrócił do domu na pozór uspokojony, ale zabity na duszy, i wchodząc na próg, gdy mu się żona rzuciła na szyję pytając o dziecię, odpowiedział jéj surowo:
— Nie mamy syna... pochowaliśmy dziecię; więcéj o niém ani mowy, ani wspomnienia.
— Widziałeś go? spytała drżąca matka.
— Nie! nie! nie zobaczę go więcéj, i widzieć nie chcę tego trupa — rzekł ojciec. Pocałował ją w czoło, poczuła łzę razem z uściskiem, i na tém się rozmowa skończyła. W tym dworku opustoszałym, więcéj już nie wspomniano o straconém, niewdzięczném dziecięciu. Napróżno matka próbowała z razu półsłowem, potém westchnieniem go przypomnieć, próżno rzucała tak jego listy, aby ojciec musiał na nie spojrzeć: stary pozostał nieugięty.
Ale to stoickie postanowienie złamało go: postarzał, pochylił się, upadł, świat dla niego nie miał przyszłości. Całemi godzinami klęczał przed obrazem Ukrzyżowanego, całe niekiedy noce spędzał leżąc przed nim na twardéj podłodze; a gdy dla pociechy żony strapionéj i niespokojnéj o niego, starał się czasem weselszą twarz przybrać, to mu wśród półuśmiechu zbiegały marszczki na czoło, a łza głębokiemi ich fałdy ukradkiem spływała.
Aby się zająć i od myśli oderwać, gorąco oddał się gospodarstwu, ale to mu nie starczyło. Mimo przymuszonéj gorliwości, w rzeczy obojętnym był na wszystko.
Czas zamiast ująć téj boleści, tylko ją stężył, odrętwił, skamienił. P. Krzysztof pozostał posągowym, milczącym, jakoby nieprzytomnym.
Często przybywał doń Dyogenes Kapustyński, który nie będąc obowiązany jak matka do milczenia, napomykał śmiało o synu; ale stolnikowicz zawsze mu surowo odpowiadał:
— Nie mam syna, proszę cię szanuj boleść i milcz.
P. Baltazarowi mniéj jeszcze było wolno.
Z domu powynosić kazał wszystko, co dziecko przypominać mogło, dawniéj miłe oku zabawki, pisanie jego młode, sukienki... Matka bojąc się utracić te skarby, zamknęła je w alkierzyku, i tam ukradkiem chodziła się napawać gorzką rozkoszą wspomnień. Ale w jéj sercu pozostał promyk nadziei, który listy i miniatura przysłana przez Julię karmiły.
— On kiedyś powróci do nas — mówiła, — ojciec mu przebaczy, przytuli, zapomni.
I modliła się o to biedna niewiasta.
Tylko miłość p. Krzysztofa dla żony nie zmieniła się; zdawała się rosnąć jeszcze, ale przybrała charakter mniéj pieszczotliwy opiekuńczéj powagi rodzicielskiéj. Cóż gdy teraz między nimi stało jak mur to wspomnienie syna, o którym ani napomknąć nie było można, a każda rozmowa musiała okalać tę przepaść ciemną i bojaźliwie krążyć koło niéj!
Często łzy ciche matki, choć nie wyrzekła słowa, zmieszały p. Krzysztofa tak, że oddalić się musiał; uciekał naówczas, i błąkał się długo po polach, po lasach, wracał nierychło, i udaną wesołością starał się zatrzeć wspomnienie, które go z domu wygnało.
Ciężkie to były dni, miesiące, lata, z których pierwszy do ostatniego był tak smutnie podobny! Wszelka boleść zaciera się i chodzi, lecz są takiego rodzaju cierpienia, które zabliźnione nawet pozostają ciężkie, draźniące, bolesne na zawsze... Do takich należało to, które dotknęło p. Krzysztofa.
Po dwóch latach Dyogenes, który tém częściéj odwiedzał Wólkę, im więcéj czuł, że tam na coś być może przydatny, rzekł raz do p. Krzysztofa:
— Ej! słuchaj, ojcze... źle robisz... Wszystkiemu koniec być powinien, a gniewowi prędszy niż czemu. Po co ty sierdzisz się jeszcze na syna?
— Cicho o tém, proszę cię zawsze — odparł stolnikowicz.
— Nie! otoż bo nie! odparł Dyogenes: potrzeba raz tę ranę wysondować i zagoić.
— Są rany, co się nigdy nie goją — rzekł stary.
— Ale nie ma winy, którejby Bóg nie kazał przebaczyć! zawołał Kapustyński.
— Jeśli po winie przychodzi skrucha — dodał Krzysztof.
— Aleć o nią nie pytasz, czy przyszła? rzekł pierwszy.
— Bo w nią nie wierzę i dosyć! zawołał stolnikowicz.
Napróżno Kapustyński zaczynał tak po dwakroć i trzykroć, z różnych stron zachodził, chcąc najprzód zmusić Krzysztofa do wygadania się, do rozczulenia, wiedząc że potémby, już i daléj poszło; ale przyparty do muru, stolnikowicz brał kapelusz i uciekał. Złamać go nie było sposobu, nie chciał nawet walczyć.
W chwilach rzadko się trafiających, gdy zjeżdżał ktoś obcy, niespodziany gość do Wólki, widywano na twarzy starego niepokój, który go zimnym potem oblewał, jakby się lękał czegoś... Nie odetchnął, aż się dowiedział kto przybył.
Szpiegowała go żona, położywszy na stole w sypialni list syna, czy go ukradkiem nie weźmie, nie przeczyta, nie okaże miłości skrytéj dla dziecięcia; ale nigdy nie spojrzał nawet na papier, i przeczuwając co zawiera, uciekał postrzegłszy z daleka.
Męczarnie te trwały długo. Raz po nocnéj modlitwie z rana, p. Krzysztof przeszedł się po pokoju, i pocałowawszy żonę w czoło, rzekł do niéj:
— Słuchaj-no jejmość, jabym chciał pojechać do Kaspra.
— A! dobrze, ale...
— Ale nie wiesz po co? dodał z wolna odwracając twarz stolnikowicz — ja chcę, ja chcę — rzekł jąkając się, — to jest życzyłbym wziąć jednego z jego synów... na wychowanie... Dziatwy mają dużo, toby im ulżyło, a w domu u nas z dzieckiem byłoby jakoś weseléj.
Krzysztofowa zapłonęła cała, bo było to pod nową formą zrzeczenie się własnego dziecięcia. Serce się jéj ścisnęło, osłupiała.
— Nie wezmę go im na zawsze... ale potrzebuję... może się serce do czegoś przywiąże... Wszak-ci to także krew nasza, a ty na to pozwolisz.
— A! wola twoja dla mnie święta, mój Krzysztofie! odpowiedziała matka stroskana, — i owszem, jeżeli cię to może pocieszyć, jeśli sobie tego życzysz...
Krzysztof podumał jeszcze.
— Słuchaj, rzekł, tak nie można... Któż to wie? weźmiemy dziecko, a może się z niém zżyć nie potrafimy... Jakby to spróbować? Gdybyś ty Kasprową z synami starszymi poprosiła do siebie, na parę dni świąt... albo i ze wszystkiemi dziećmi?...
Znowu się zamyślił.
— I to nie! rzekł — nie! Dzieci! nie! ja nie lubię dzieci, to się na nic nie zdało! dajmy temu pokój.
Skończyła się na tém urwana rozmowa bez skutku; jednak w kilka dni p. Krzysztof pojechał do Kasprów i przesiedział tam parę dni, kilka razy zbliżał się do ich dziecka starszego, wziął je na kolana, głaskał, rozmawiał... aż to oczy matki zwróciło. Ale zaraz potém wyszedł do ogrodu, chodził długo samotnie, a powróciwszy kazał zaprzęgać i śpiesznie odjechał. Dziecko to zbytecznie mu syna straconego przypomniało.
— Dla mnie już nie ma dzieciny, rzekł powróciwszy do żony. A potém, któż wie? jeśliby swe własne gniazdo porzucić mogło... Wychowałbym drugiego niewdzięcznika i drugą boleść dla serca — nie chcę...
Po kilku dniach Krzysztof zatopił się w czytaniu ksiąg pobożnych, całe godziny przesiadywał nad niemi i płakał: napróżno żona go się rozerwać starała. Niema boleść, która milczy, nie odpowiada, wylać się nie chce i nie przyjmuje walki, jest najgorsza; na tę tylko czas lub śmierć ratunkiem.
Z razu gwałtownie gospodarzył, potém sprowadził Baltazara, prosił go, aby się zajął na jego miejscu wioską, polem, gumnem, i sam tam już ani zajrzał. Grad wybił, burza wywaliła, wyniosła woda, wszystko mu to było jedno: stał się milczący, blady, straszny.
A gdy poczciwa żona, która widziała jak niknął w oczach, przyszła czasem, obyczajem starych szczęśliwszych dni, uwiesić się na jego szyi, przypaść do kolan, całował ją chłodno i lekko od siebie odpychał.
— Anulku, powiedział jéj raz: nie przeniknione są sądy boże! Bóg za to skarał mnie może, żem ciebie miłował nie w Bogu, ale po ziemsku, miłością, jaka się téj ziemi i stworzeniu nie należy, tylko Jemu! Nie łudź mnie tém szczęściem, które na wieki straciliśmy...
I tak starzał szybko, że wkrótce o kiju zaczął chodzić, a nogami powlekał, i osiwiał jak gołąb, i zżółkł jak pergamin, i zobojętniał jak opoka... ale żył... modlitwą.
A! i Annie też patrzącéj na męczarnie, życie szło ciężko i łzami płynęło nieustannemi; ani się z nim rozmówić mogła, ani go przywieść do dawnéj swobody umysłu na chwilę. Baltazar mu czasem śpiewywał swe pieśni wojackie, smętne, poważne; słuchał ich wtedy i płakał, i prosił sam często, aby brat jeszcze nócił... a to było jego jedyną rozrywką.
Nieszczęście stryjecznego poszło staremu wojakowi na dolę, bo się sprowadził do Krzysztofa, zamieszkał na folwarku, i z owego myśliwca a próżniaka wyszedł na cale porządnego gospodarza, jakich mało. Wólka była w takim porządku, że nic się w niéj nie zmieniło od lepszych czasów. Trzeba jednak wyznać, że poczciwy sługa, cichy i niedojrzany Jermaszka, sierota wychowany przez Krzysztofa, gorliwie mu do tego dopomagał.
P. Baltazar ze strzelbą chodził na pole, często zająca przyniósł w trokach, borsuczéj torby nie zrzucał, a śpiewał ochotniéj niż dawniéj. I był teraz w tym domu głową i wodzem, bo starzy oboje tylko płakali.
Już z Dyogenesem, który się często gęsto ze swą skrzypką przywlókł, nie tak było dobrze p. Krzysztofowi; przyjmował go chętnie, ale jego wesołość raziła staruszka, a Kapustyński też niepowstrzymany był w mowie i nie szanował praw domu, w którym o znikłém dziecku wspomnieć nie było wolno. Zdawało mu się, że to nakazane milczenie właśnie boleść w sobie przechowywało, że gdyby mówiono swobodniéj, bólby się wygadał i ulżyłoby się choremu... Z tego powodu choć mu się nie wiodło, zawsze uparcie poczynał rozmowę, która gospodarza draźniła, — a potém już tego ani załatać było.