Dola i niedola/Część I/XXIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Dola i niedola
Podtytuł Powieść historyczna
Data wyd. 1878
Druk Józef Unger
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Kasztelanowa wspomniała Adamowi sama o rodzicach. Uczyniła to, bo jéj na sercu leżało co słyszała o starym ojcu od starościca chełmskiego, który się trochę rozwiadywał o nim i donosił co się w Wólce Brzozowéj działo. Hrabina lękała się pomsty bożéj za cierpienia rodziców, może też chciała wypróbować człowieka i zbadać serce, nad którém pochylała się, nie wiedząc czy w niém jest śmierć, czy życie... Kochała go zawsze szalenie, ale coś jéj mówiło, że ta miłość będzie męczarnią, że on nie ma czucia i przywiązać się nie potrafi: pragnęła więc spróbować go, napomykając o rodzicach, i drżała.
Adam mocno się najprzód zarumienił, matka mu bowiem choć oględnie donosiła, że o nim wspomnieć nie było wolno. Z boku dowiedział się, że gdy raz Dyogenes namówiony przez Annę spytać się odważył ojca, coby uczynił, gdyby syn marnotrawny przybył do jego progu? odparł p. Krzysztof:
— Cobym uczynił? Syn marnotrawny był synem, a ja nie mam dziecięcia! Jeśli przyjdzie obcy człowiek, przyjmę go jak gościa niemiłego, a może wyjdę z kijem na pole, aby się z nim nawet nie spotkać.
Wiedział Adam, że tam mu powrócić nie wolno, a serce jego zlodowaciałe już nawet nie tęskniło do ubiegłych lat młodości, do matki ukochanéj, do cichego ustronia Wólki... Myśli jego krążyły gdzieindziéj. Zdziwił się prawie, gdy hrabina szepnęła mu nieśmiało o obowiązku przedstawienia się rodzicom po tylu latach niewidzenia z nimi, i widać było na jego twarzy niepokój raczéj niż uczucie.
Ona patrzała nań, i wyrok swój czytała w jego chłodnych źrenicach i pobladłych ustach, przez które dosyć obojętnie wycedził:
— Wiesz, że ja tam powrócić nie mogę.
— Wrócić? któż mówi o powrocie? Ale ich możesz i powinieneś odwiedzić! zawołała hrabina.
— Ojciec mnie nie przyjmie — szepnął Adam.
— Któż wie? możeby się dał przebłagać!
— O! ojciec nie! — odparł Adam — jestem pewien! nie! nie!
— Mógłbyś choć matkę zobaczyć... dodała Julia poglądając na niego.
— Tak! matkę chciałbym widzieć... odezwał się z niejakiém wahaniem Adam, — ale doprawdy nie wiem jak i gdzie?
Hrabiny serce się ścisnęło, widząc go tak ostygłym.
— Mój Boże! rzekła w duszy: i mnie może kiedyś czeka takie lodowate zapomnienie.
Patrzała nań długo, milcząco, smutnie, powtarzając sobie:
— Dla czego ja go tak kocham? za co? dla czego? wartże on jest miłości? Pielęgnowałam jego serce, rozgrzewałam je, i skamieniało przy méj piersi. Czuję to, boję się go, i kocham, rozpaczam, a oderwać się nie potrafię... A! to początek pomsty bożéj nademną...
I odstąpiwszy nieco, zakryła sobie twarz rękami.
Adam jadł właśnie śniadanie, spokojnie, rzucając kiedy niekiedy okiem zdziwioném na nią, bo się ani domyślał, co w jéj duszy się dzieje, jaka tam toczy się walka.
Julia wstała, i w gorączce przechadzała się po pokoju.
— Może widok matki wstrząśnie nim, dumała; może go wspomnienia rozbudzą... odżywią... A! trzeba by matkę zobaczył!
— Czy ojciec przyjąć i widzieć zechce czy nie — rzekła głośno, — nie można przewidzieć, to może przyjść późniéj zresztą; ale matkę powinieneś zobaczyć — dodała surowiéj, — ja chcę, żebyś do niéj pojechał, ja sama napiszę do niéj, a starościc chełmski w sekrecie jéj list przeszle... Jesteś tu, blizko, o parę dni drogi... i mógłbyś nie żądać zobaczyć się z matką?
Adam poczuł nareszcie, że wyplącze się z tego tylko pochlebstwem; pomiarkował, że stał się odrażający tym chłodem.
— A! — rzekł cicho z szalbierstwem niegodném — dla mnie kto inny był prawdziwą matką.
Słowem tém kupił sobie bezkarność. Julia obejrzała się czy nie ma kogo z ludzi przy niéj, i poskoczywszy szybko, pocałowała go w gładkie i piękne czoło, które dla niéj promienna otaczała aureola. Jak każdy zakochany, który tysiąckroć kłamie sobie byle mógł kochać, hrabina czułém słowem ujęta, potrafiła chłód nawet Adama wytłómaczyć na jego korzyść.
Bądź co bądź, rzekła po chwili weseléj: wypada żebyś pojechał do matki. Rzeczy się ułożą... Potrzeba, abyś się z nią widział koniecznie. Niech ona cię pobłogosławi, niech jéj życzenie szczęścia spadnie kropelką odżywczą na mnie, na nas... na tę przyszłość, o którą się tak lękam.
Hrabina kochając szczerze, stała się prawie zabobonnie pobożną; bała się teraz wszystkiego: kary za odebranie dziecka rodzicom, przeklęctw ich na niego i na siebie... Chciała jakoś mniéj poczwarną uczynić tę miłość biedną, któréj każda godzina zdawała się śmiercią zagrażać.
Poszła natychmiast do kasztelana, który ledwie się ośmielił ją przyjąć, gdyż był bez peruki dla gorąca, a miał na głowie tylko białą czapeczkę nakształt kobiecego czepka, podwiązaną wstążką niebieską, i kładł chciwie pasyans, którego przeważne okoliczności pozbawiały go przez dni kilka.
— Mój drogi — rzekła siadając przy nim i wdzięcząc się trochę żona, — ja ci zawsze dokuczam i przeszkadzam... zawsze nie w porę przychodzę z mojemi interesami... Chodzi tu o naszego wychowańca, pana Adama... Przeszkadzam ci?
— Przeszkadzasz! odparł naiwnie kasztelan, nie spuszczając z kart oka.
— Interes krótki i natychmiast wychodzę... Mnie się zdaje, że Adama potrzebaby, dla saméj przyzwoitości, posłać do rodziców.
— Odesłać, mówisz? rzekł kasztelan z wolna.
— Ale nie, chciałabym tylko, żeby się z nimi zobaczył...
— A! tak, żeby się zobaczył! bardzo dobrze... Król czerwienny.... kładę do damy.... uwalniam dyskę... ósemka idzie na newkę... wyjdzie...
— Uważasz?...
— Uważam, mon amie, uważam... As wolny także...
— Więc ci się zdaje?
— Mnie się zdaje, że wypadnie... wypadnie...
— Wypadnie go posłać?...
— Pasyans wypadnie, mówię... a co się tycze Adama... no, to go posłać... Czekaj... trefl zaplątany... maleńka licencya... i wszystko pójdzie jak z płatka.
— Więc go poszlemy? zapytała żona smutnie.
— Kogo? odparł kasztelan, któremu pasyans pamięć i przytomność odejmował.
— Ale Adama!
— A! asindziego Paryżanina! No! tak! posłać go!
— Więc mnie upoważniasz?...
— Ale oczywiście upoważniam... Drugi as w kozie! a to zła godzina na te asy!
Kasztelanowa widząc, że się więcéj nie dopyta, uśmiechnęła się smutnie, ukłoniła i wyszła. Napisała list do starościca chełmskiego, i wysłała z nim kozaka.
Tymczasem dni płynęły niby szczęśliwe, niby spokojne, wśród wielkiéj ciszy; ale Adamek nie był dla niéj czém się ona spodziewała: nudził się widocznie, zbyt wiele mówił o Paryżu, miłość jego była sztywna, czasem popisująca się do zbytku z czułością, z wdzięcznością, z poszanowaniem, czasem rozprawiająca wiele, ale na dnie jéj dawał się czuć smutny jakiś chłód grobowy. Dopóki Adam milczał, hrabina łudziła się, podsuwając mu własne uczucia; gdy usta otworzył, zdradzał się, zrażał ją, uderzała niestosowność każdego słowa, każdéj myśli.
A pomimo tego ona go kochała, był dla niéj ostatnim; gorzéj! był pierwszym, którego umiłowała aż do ofiary, aż do przestrachu, aż do męczeństwa.
W kilka dni otrzymano oczekiwaną odpowiedź z Podlasia. Starościc chełmski za pośrednictwem Dyogenesa zgłosił się do matki, i zasięgnąwszy języka, odpisał, że w żadnym razie ojciec się z synem widzieć nie będzie, że narzucając mu go, narazićby się można na straszne i nieobrachowane następstwa, że matka biedna wyprosi się tylko z Wólki niby na odpust czy nabożeństwo do kościoła w Kodniu w dzień umówiony, i tajemnie z dzieckiem się zobaczy.
Kasztelanowa widząc, że inaczéj nie można, postanowiła posłać go przynajmniéj dla widzenia matki. Niedobrze rozumiała sama, dla czego jéj było tak pilno? ale pragnęła zdjąć z siebie i z niego przeklęctwo biednych ludzi, którym go wydarła. Zdawało jéj się, że matka potrafi przygotować zgodę... Nie miała wyobrażenia, jaki był stan rzeczy w Wólce Brzozowéj.
Wyznaczono natychmiast konie i ludzi dla wychowańca do téj podróży. Hrabina oddała mu swój własny ekwipaż wiejski, starając się tak go wyprawić, aby pokazać, że jest u nich niemal przybraném dziecięciem. Powóz był najświeższy od Dangla, cztery koniki siwe, młode i dobrane, kuchnia jechała osobno w furgonie... Adam wyjeżdżał po pańsku.
Dowiedziawszy się o postanowionéj wyprawie, młody człowiek ani się nią ucieszył, ani zaniepokoił; przyjął o tém wiadomość tak obojętnie, że się serce biednéj kobiety ścisnęło. Ale sobie powiedziała: — „On jest mężczyzną, oni są zmuszeni do tego stoickiego chłodu; kto wie co się dzieje w sercu!... Jużciż źleby było, gdyby płakał i niepokoił się jak dziecię...“
Adam w istocie więcéj w téj chwili myślał o Krystynie i swojéj świetnéj przyszłości, o wyrwaniu się na świat z nowym tytułem i nowemi nadziejami, niż o rodzicach, niż o Wólce Brzozowéj. Gdy nadeszła godzina odjazdu, ubrał się, pożegnał kasztelana, który coś mruknąwszy pod nosem, ręką tylko machnął, dając do zrozumienia, że jest zajęty i nie ma czasu do tracenia na próżnych ceremoniach, a potém z uśmiechem poszedł do hrabiny.
Ona napróżno patrzała w twarz jego, szukając na niéj śladów wzruszenia... Adam był obojętny, uśmiechnięty, zimny, roztargniony.
Polecono mu, aby jechał wprost do starościca chełmskiego, tam się zatrzymał i oczekiwał na wiadomość od matki.
Odebrawszy przez Baltazara uwiadomienie o blizkiém przybyciu syna, którego przez lat tyle nie widziała, Anna była tak wzruszona, że zmuszona ukrywać się przed mężem, nie potrafiła całkiem zataić swéj radości. Rumieniec wypalony na jéj twarzy, błyszczące oczy, niepokój gorączkowego oczekiwania, nie uszły nawet roztargnionego wejrzenia p. Krzysztofa.
— Co to jest? zapytał jéj jednego ranka: widzę, że mi jejmość coś nie swoja?
— Ja? ale nie, to ci się tak zdaje! odparła kobieta. Nic mi nie jest, wierz mi. Chciałam cię tylko prosić, abyś mi pozwolił w tych dniach pojechać na nabożeństwo do Matki Bozkiéj do Kodnia... Wszak mi tego nie odmówisz?
— Do Kodnia? — rzekł wpatrując się w nią p. Krzysztof; który już coś przeczuwał i na pół się dorozumiewał, — a no, bardzo dobrze... konie ci z bryczką zadysponuję, pojedziesz kiedy ci się podoba.
— Jeszcze o dniu nie dał mi znać ksiądz wikary, odpowiedziała żona; chciałam się pomodlić na pewną intencyę.
Usłyszawszy to, pan Krzysztof domyślił się już wszystkiego, i natychmiast urwał rozmowę.
— Dobrze — rzekł — pojedziesz kiedy zechcesz.
Najlepszym dowodem, iż zgadł o co chodzi, było to, że więcéj o wyprawie nie wspomniał, sam tylko poszedł zadysponować krytą bryczkę i najspokojniejszych parę koni, Baltazarowi poleciwszy jeszcze, aby dobrze osie i koła opatrzył. Drogi w tych stronach naówczas nie zalecały się zbyt wytworném utrzymaniem; nie o wiele są one i dziś lepsze, będąc po większéj części w takim stanie, w jakim je Pan Bóg stworzył i wody powymywały. Po staremu snują się one kręto to pagórkami suchemi, to łożyskami wyschłych strumieni: ręka ludzka przyłożyła się zaledwie do wykończenia ich tam, gdzie potrzeba była niezbędna, aby karku nie skręcić. Na trzęsawiskach narzucono kamieni i faszyn, na głębszych dziurach kilka dylów formuje mostki pierwotne, zresztą wyryte koleje błotniste zastępują żelazne. Wiosna to wszystko psuje, lato naprawia, jesień rozgrzęża, zima przechowuje z roku na rok starannie jak szczątki mammuta... Niemała też to rzecz wcale puścić się temi drogami nieco daléj.
Dla bryczki pani Krzysztofowéj i jéj koni był to już chleb powszedni, ale dla p. Adama i jego ekwipażu zadanie niepospolicie trudne; a choć pora roku sprzyjała podróży, nie była ona ani łatwą, ani wygodną.
Starościc chełmski wcześnie się przygotował na przyjęcie zapowiedzianego mu gorącym listem kasztelanowéj gościa, a mając przyniesione przez kozaka oznajmienie kiedy przybędzie, dał znać potajemnie pani Krzysztofowéj, ażeby w dniu następnym przyjechała do Kodnia.
Pełna niepokoju i wzruszenia biedna macierz, stroskana i szczęśliwa zarazem, wyjechała z domu. Pan Krzysztof pożegnał ją w ganku z Baltazarem, konie powoli ruszyły, a bryczka znikła na grobli, ścigana oczyma dwóch ludzi zamyślonych, którzy ją w duchu przeprowadzali niespokojnemi życzeniami serc poczciwych... Baltazar wiedział po co jechała matka; pan Krzysztof pewnie się tego domyślał, ale nie dawał znać po sobie.
Nad wieczór dopiero zaciągnęła się bryczyna do Kodnia i zatoczyła się do jedynego zajezdnego domu, który się tam naówczas znajdował. Żydek gospodarz przyjął ją z ową mieszaniną grzeczności poufałéj, prawie protekcyonalnéj, i usłużności gościnnéj, z jaką bogaci arendarze zwykli byli witać u siebie mniéj zamożną szlachtę.
Noc wkrótce nadeszła, nikt się nie zjawiał, ale nim z rana wyszła do kościoła staruszka, hałas się wielki zrobił w gospodzie: wpadli ludzie szykując stancyę dla jakiegoś pana i wypychając ze stajni skromną bryczynę stolnikowiczowéj. Omal nie wyrugowano saméj p. Krzysztofowéj, która się oświadczyła z przestrachem, że chętnie z dobréj woli ustąpi przybywającemu magnatowi. Pinkus co prędzéj przywdział żupan atłasowy odświętny, i wybiegł na próg, gdyż graf — zapowiedziano bowiem grafa — przybywał z hałasem i uroczystością, jaką zwykli czynić około swych panów słudzy, sądząc że tém ich podniosą. Pani Krzysztofowa, która szła z książką do nabożeństwa na wotywę do kościoła, ani się domyślała syna w téj wrzawliwéj i pompatycznéj kawalkacie: zdało się jéj, że powinien był przybyć skromnie, cicho, ubogo. Usunęła się z drogi i spojrzała obojętnie na wspaniały zaprząg, który tryumfalnie wjeżdżał w bramy gospody; ale w téjże chwili wychylił się z powozu młody człowiek, a w twarzy jego, acz mocno zmienionéj, pani Krzysztofowa poznała własne dziecko... dziecko, dla którego kozak z Żydem zepchnęli ją z drogi, aby mu szerzéj i wygodniéj było zajechać.
Adam poznał także matkę, ale nie wyskoczył do niéj; owszem cofnął się, rzucił w głąb powozu, obrzydliwy wstyd jakiś serce mu ucisnął: wyglądała tak biednie, tak ubogo!
Biedna kobieta zepsutym na wielkim świecie oczom wydała się tak pokorną, tak maluczką istotą, że się jéj zgniłe serce dziecka zawstydziło. Jej czarny kwefik, jéj suknia ciemna i przenoszona, okrycie stare i pospolite, nadawały całéj postaci bardzo skromną powierzchowność; oczy miała wypłakane, czerwone, zaszłe łzami, głowę pochyloną.
Zatrzymała się poznawszy go, stała jak obłąkana, drżąca, serce jéj biło gwałtownie. Mówiła sobie: — Mógłże on rodzonéj swéj nie poznać? Adaś!“
W istocie Adam ją widział, ale się ohydnie własnéj matki w ubogiéj kobiecie zawstydził. Z ukłonami przyjmowała go gawiedź karczemna w sieni; ona stała na uboczu, z daleka. Adam nie odważył się przy sługach pańskich, w obec tego zepsutego dworu, podbiedz do niéj, paść jéj do nóg, uścisnąć, powitać... Obawiał się, aby się z niego nie śmiano; nie chciał, aby wiedziano kim był: duma i próżność tłumiły w nim uczucie... jeśli je miał!
I gdy Jaśnie Wielmożnego grafa wprowadzono z honorami do izby paradnéj, wykadzonéj świeżo łupinami od jabłek i cukrem, staruszka ze łzami w oczach stała wciąż przed karczmą, patrząc na jéj okna, jak te biedne kwoczki, które wychowawszy kaczęta, gdy dzieci wypłyną na wodę, stoją u brzegu, biegają, krzyczą, nie mogąc się w pław puścić za niemi.
Inaczéj ona to spotkanie sobie wyobrażała: łudziła się zawsze, że ją syn kocha, że tęskni do nich, że pozostał dzieckiem jéj wnętrzności... Tłómaczyła go, uniewinniała, czekała... kłamała przed sobą.
Adam tymczasem, acz niespokojny, grał rolę pana, rozmawiał z gospodarzem Pinkusem, wydawał rozkazy, a przez szyby okna oko jego wybiegając, spotykało nieruchomą postać matki, stojącéj wpośród drogi, płaczącéj, niemającéj siły z miejsca się poruszyć. Chciała biedz ku niemu, nogi jéj drżały; pytała siebie, czemu do niéj nie przychodzi? w głowie jéj zawracało się, myśli plątały.
Dumny paniczyk nie wiedział także co począć: sromał się własnéj rodzicielki przed gawiedzią dworu i kilku ludźmi obcymi.
Chwila ta trwała długo jak wszelkie męczarnie. Nareszcie, gdy już biedna Anna machinalnie miała zwrócić się ku kościołowi, aby pójść u Boga żebrać litości, w głowie jéj zaszumiało, zakręciło się, uczuła gorąco, blask ją jakiś oślepił nagle, zadrżały nogi, upadła zemdlona.
Wtém z za węgła budowy jak widziadło wysunął się Dyogenes, który po raz może pierwszy od lat wielu porzuciwszy skrzypki na łaskę bożą na przyzbie karczemnéj, przypadł wylękły do omdlałéj, pochwycił ją na ręce, podniósł jéj głowę wybladłą... Razem służąca i Jędruś nadbiegli do swéj pani, zrobił się przed gospodą wielki tumult, na który przez okno tylko wyjrzał, przyczyny jego nie domyślając się, ani chcąc zrozumieć szanowny pan Adam.
Miał właśnie prosić do siebie lub iść do pani matki, ważąc jeszcze jak to uczynić... tak, aby się ludzie kasztelaństwa nie śmieli.
Tymczasem Anna prędko przyszła do siebie, i powlokła dokoła oczyma, szukając syna. Nie znalazła go i zbladła; drżąca, udała, że szuka książki, która jéj z rąk wypadła. Stary Kapustyński usunął z lekka otaczających i podźwignął ją silną dłonią.
— Jejmościuniu dobrodziejko! chodźmy do pana Boga — rzekł, — zawsze u niego pociecha, on się z ludźmi za nas rozprawi... Ot, na wotywę dzwonią.
Nie mogąc prawie pojąć co się z nią dzieje, matka zebrała wszystkie siły, i milcząca, powlokła się ku kollegiacie.
Widząc ją powoli odchodzącą, Adam poczuł się niespokojnym: oświadczył głośno, że życzyłby sobie przejść się nieco, rozporządził ludźmi, a odpuściwszy matkę z Dyogenesem na dobre staje, sam także wyszedł powoli drogą ku kościołowi.
Ale że Pinkus i kamerdyner kasztelanowéj czuli się w obowiązku odprowadzenia go do wrot, zwolnił jeszcze kroku, nie chcąc, aby się domyślano, że goni za tą biedną kobietą.
Odprawiwszy ich dopiero i rozglądnąwszy się dobrze, posunął się ku cmentarzowi, pomieszany.
Ohyda jego postępowania biła mu do zastygłego serca, sam czuł ją, ale głupia próżność jakaś silniejsza jeszcze w nim była nad resztę poczciwego uczucia. Z głową spuszczoną powlókł się, czując się winowajcą, upokorzonym i znękanym.
Przodem, ale opodal, wiódł Kapustyński matkę, która się w bramie cmentarza zatrzymać musiała, bo ją dusiły łzy niewypłakane, a z niemi nie chciała iść przed ołtarz oskarżać syna przed Bogiem.
Stanęła tu, oparła się o słup, i w milczeniu słuchała.
Starzec przy niéj z suchą, wypaloną gniewem źrenicą, zatrzymał się, żując wyrazy, których wymówić nie śmiał — przeklinał!
Na to właśnie nadszedł powoli przywlokłszy się pan Adam, przybliżył się, stanął zmieszany i cicho wyrzekł:
— Matka!
To słowo ją obudziło, poznała głos dziecięcy, choć w nim brzmiały nie owe czyste dźwięki mowy młodzieńczéj, do których była przywykła, które pamięć przechowała.
— Na kolana! na kolana! do nóg! zagrzmiał głos Dyogenesa; na kolana młokosie! na kolana przed ołtarzem znieważonym przez cię grzeszniku!
Adam stał. Ręce matki już oplotły szyję jego białą, a oczy Anny załzawione wpatrywały się z rozkoszą w tę śliczną twarz, życiem i namiętnościami już napiętnowaną.
— Dziecko moje, dziecko moje!... odzywała się w przerwach łez p. Krzysztofowa. O mój Boże! jakże się on odmienił! jakże wyrósł, jak wypiękniał! — mówiła szybko — i mój on i nie mój; i ten, i cudzy jakiś...
Adam stał jak słup niemy, tak był odrósł i odwykł od tych uczuć, które widok matki w nim wskrzesił; tak się czuł do nich niezdolnym, tak był zimny i zmieszany, że nie wiedział co powiedzieć do rozpłakanéj niewiasty, a serce mu nic nie dyktowało.
Surowo patrzał nań starzec obcy i głową wzruszał smutnie; nareszcie ze wzgardą prawie odepchnął go lekko i poszedł do kościoła. Matka ujęła go za rękę.
— Mów — rzekła — niech usłyszę głos twój; mów mi co chcesz... jam tak długo na dźwięk téj mowy czekała! Jestżeś szczęśliwy? jestżeś szczęśliwy?
Adam milczał, ale powoli odchodził z przykrego wrażenia i oprzytomniał. Tak rzucone pytanie było dla niego nie do rozwiązania. Szczęśliwym ani szczęśliwszym nie był, bo szczęście dla niego kryło się w dali po za tą teraźniejszością, którą uważał za drogę do jakiegoś nieokreślonego celu.
— Ja! rzekł z cicha — sam nie wiem: pracuję...
— Czy cię oni kochają? spytała matka.
Zamilkł.
— Ona jest dla mnie jak matka... wybąknął po chwili.
Staruszka spuściła głowę i uśmiechnęła się gorzko.
— Jak matka — powtórzyła cicho — tak! więc ja, jam już niepotrzebna! więc masz drugą matkę... a ja? a ja?
Adamowi w końcu serce drgnęło, pocałował ją w rękę i rzekł:
— Nie miejcie mi za złe, żem to powiedział: chciałem was pocieszyć, że źle mi nie jest.
— Tak! tak! jam to sama powinna była przeczuć — odparła pani Krzysztofowa: — kto się wyrzeka dziecka, wyrzeka się i macierzyństwa, i pociech jego; dziś ty i ja — cóż? obcy ludzie, co się kiedyś widzieli.
I znowu płakać zaczęła po cichu, ale z za łez poglądała na niego stęskniona, szukała w nim dziecięcia swojego i znaleźć nie mogła. Był to tylko zimny cień przeszłości.
Adam rad był bardzo, że się ruszyli od bramy, zkąd ich od rynku i gospody widzieć było można, bo zawsze jeszcze pycha czyniła mu towarzystwo matki, ubogo i niepocześnie ubranéj, przykrém i wstydliwém. Poszli daléj podwórzem kościelném, trącając po drodze kamienie grobowe: ona płacząca, on pomieszany. Ale po kilku krokach, matka usłyszawszy w kościele dzwonek, zmieniła myśl, zwróciła oczy na drzwi, ujęła go za rękę i zawołała śmieléj i głośniéj:
— Do Boga!
To mówiąc weszła na próg.
Wyraz ten wymówiony z rezygnacyą męczeńską, dodał jéj siły: pierwsza przestąpiła podwoje... U drzwi, wedle obyczaju swego, w kruchcie modlił się Dyogenes oparty na kiju. Nigdy on nie przechodził daléj nad tak zwany babiniec, nie uznając się godnym bliżéj do przybytku przysunąć. Klękał pod chórem i milczącą modlitwą, z podniesionemi do góry rękami, Pana Boga chwalił.
Matka Adama wsunęła się powoli, minęła go, i podszedłszy kilka kroków daléj, padła płacząc na kolana, a potém krzyżem na ziemię. Adam stał nieopodal od niéj, po pańsku wyprostowany i zimny; nieco się nawet odsunął, bo znowu téj biednéj niewiasty rozłzawionéj, rozkrzyżowanéj wstyd się paniczowi zrobiło.
U ołtarza odprawiała się msza święta, a cicha uroczystość tego obrzędu, któremu mało osób było przytomnych, ukoiła w piersiach przybyłych rozbudzone tém spotkaniem uczucia. Adam tylko, który był odwykł i od nabożeństwa, i od modlitwy wewnętrznéj ducha, rozmyślał zimno oglądając się po kościele, to o matce, to o sobie.
Trwało to dosyć długo. Msza się skończyła, ludzie się porozchodzili, zrobiło się pusto i wyjść nareszcie było potrzeba, a pani Krzysztofowa wciąż leżała krzyżem, i chustka, którą podłożyła pod twarz, na wskroś była od łez przemokła.
Dyogenes widząc, że się już za długo modli, przywlókł się i podniósł ją powoli, ale przeraził się spojrzawszy w jéj twarz zmienioną, zbolałą, załzawioną.
— Chodźmy jejmościuniu do domu, szepnął cicho: ofiarowałaś Bogu boleść swoją, nie ma już co odbierać gdy się raz dało.
Zwlokła się biedna męczennica, a Adam wyszedł za nimi z kościoła sztywny i chłodny.
— Co oni z nim zrobili? szepnęła do Dyogenesa w progu: czy oni mu wyjęli serce? Co się stało z dzieckiem mojém?
— Nie twoje już ono dziś — rzekł z cicha Kapustyński, — nie twoje i nie nasze. Mówiłem jejmościuni: dałaś ofiarę Bogu, nie cofaj, nie dróż się z nią. Co z wozu spadło, to i przepadło... Co raz Bóg wziął, to się nie powróci; nie ma tam serca i nie będzie, moja dobrodziejko: wywałaszyli nieboraka!
Po takim wstępie, niewiele w istocie spodziewać się było można. Adam poszedł za nimi powoli do gospody, gdzie służba zastawiła dla niego śniadanie. Odprawił pod jakimś pozorem ludzi, i poprosił matkę dla podziwiania makat, któremi ściany wybito. Ze stołu nikt nic nie dotknął. Dyogenes miał ten chleb za zatruty. Matka znowu nieco ożywiwszy się, słuchała opowiadań syna o przeszłości, świetnych jego marzeń o jutrze. W tych dziejach nic nie było, coby dziecię z nią łączyć mogło: dzieje obce, ludzie nieznani, uczucia nawet jakieś dla niéj niezrozumiałe.
Cieszyło się chwilami serce matki, gdy się powodzeniem chwalił, gdy jéj malował świetne w przyszłości widoki; to znowu smutniała, bo widziała, że to szczęście niepewne potrzeba było okupić ofiarą dziecięcia, zaparciem się jego.
Kapustyński milczący był i pogrążony.
Tak zbiegł dzień ów ciężki dla obojga.
Widzenie się to nie obudziło serca w Adamie, matce tylko je rozkrwawiło. Dzień cały przeszedł smutnie, dziwnie, żałobnie, jak gdyby nie syn przybiegł uścisnąć kolana macierzy, ale zimny gość jakiś natrętny. Matka mówiła mu wiele o starym ojcu, o jego boleści, o jego smutku, o zmianie, zestarzeniu, a mówiąc płakała.
Łez było do woli, ale jéj tylko: żadnego rozczulenia ze strony Adama. Nareszcie pod noc Kapustyński dopytawszy się zapomnianéj skrzypki, wziął kij, i pocałowawszy w rękę i w kolano Annę, nie żegnając się z Adamem nawet, wyruszył w pochód dalszy. Zostali sami. Matka dopiero teraz poczuła się swobodną i pobiegła do niego, objęła go za szyję, wołając:
— Adasiu! przemów! przypomnij mi te szczęśliwe lata dziecięce, gdyś szczebiotał na moich kolanach, gdyśmy we dwojgu marzyli o tej nieszczęśliwéj przyszłości... A! i ja i ty spodziewaliśmy się dla ciebie świetnego losu; alem nie myślała, że ci od niego umrze serce. Więc ty już nie jesteś synem moim? więc już łez nie masz dla tych wspomnień? nic — nic?...
Adam się uśmiechnął.
— Jestem mężczyzną — rzekł — matko moja! płakać mi niewolno, myśleć trzeba surowo o sobie — i iść... iść, aż dojdę....
— Dokąd?
— Ha! gdzie dosięgnąć mogę! Dla szlachcica polskiego szeroko otwarte jest pole — rzekł z dumą. Wiśniowiecki nie miał powozu własnego, gdy go na króla wybrano.
— Dziecko! cóż ci się śni!
— Wszystko!! to, do czego tylko po szczeblach dojść można, rozpychając ludzi, gniotąc tych, co nie ustępują... Nie czas się cofać: dałem życie za to i pójdę!
Matka zadrżała, ale ją ten zimny upór szaleńca pochwycił, obłąkał: widziała w nim jakąś wielkość, coś heroicznego.
— Więc nie zmiękczać mi powinnaś serce — dodał Adam, — ale je okuć żelazem, aby nic nie czuło, aby go nic zranić nie mogło.
— O! dziecię moje! nie takiéj ja wielkości chciałam dla ciebie, ale wyjednanéj pracą, zyskanéj zasługą i trudem powolnym, i cnotą wielką.
— Cnotą zdobywa się królestwo niebieskie — odparł Adam z lekkością filozofa XVIII w.; — pracą zyskuje się to, że z niéj drudzy potém korzystają; trudem powolnym idzie się do rąk namulonych: — ja muszę iść i dojść szybko.
— Jak to? jakimże sposobem? Zaprzedając się chyba?
— Tak jak za pogańskich czasów zaprzedawano się w niewolę, aby okupić złotem zdobytém dług — ja się może zaprzedam, abym się wyniósł... Ale nie bój się matko, nikt mnie nie kupi całego: znam ich i nie dam się nikomu.
Uśmiechnął się dumnie i dziko. Biedna kobieta drżała, nie rozumiejąc dobrze tych wyrazów.
— Dość, dodał Adam, nie powiem ci więcéj: tybyś mnie nie pojęła i zadrżałabyś może: ja muszę pamiętać, żeby się piąć wysoko, coraz wyżéj — to mój cel — to cel... a reszta...
Machnął ręką z pogardą, i pokręcił ledwie wyrastającego wąsika.
Temi słowy prawie się skończyła rozmowa. Zamilkli; niewiasta wyszła przestraszona, nie pytając go o nic więcéj... przeraził ją.
— Ja muszę jutro powracać do domu — powiedziała mu wieczorem.
— Ja także wyjadę ztąd rano — rzekł wcale jéj nie zatrzymując p. Adam.
— Ale jutro cię jeszcze zobaczę?
— O! koniecznie... jeszcze raz, matko kochana, a potém Bóg jeden wie...
Zasmucił się jakoś i spuścił głowę.
— Czekaj matko — rzekł smutniéj. — Często na drodze, którą ja idę, depcze się ludzi, ale ludzie też zadeptać mogą. Któż wie? może padnę, może okryją mnie błotem, może stratują nogami, może wypchną precz z tego koła, w które się wciskam przebojem. Któż wie? powrócę może kaleką, zdziczałym, szalonym, Zostawcie mi tam kątek u siebie, w sercu i domu... i czasem westchniéjcie za mnie.
— Adasiu! — zawołała ściskając go matka — nie mów tak, nie mów. Idź, ale prawą drogą: choć cię zdepczą, zostaniesz czystym; gdy cię spotwarzą, będziesz miał sumienie za pociechę... Idź spokojnie, wytrwale, powoli — dojdziesz.
— Nie, już nie czas zmieniać drogę, odparł Adam chmurno. Gdym nogą stąpił na stopień powozu, który mnie uwiózł od wrót kościoła w Białéj, już byłem na pierwszym szczeblu, już się zawrócić nie mogłem. Nie pytaj o mnie matko! ale proś Boga, abym w bitwie życia nie zginął sromotnie, na uboczu, zapomniany i skalany.
To były słowa ostatnie; po nich zamknęła mu się dusza i usta, i milczał. Nazajutrz rano do dnia, powóz stał zaprzężony przed gospodą, gdy bryczka Jędrusia jeszcze nie była gotowa. Pani Krzysztofowa chciała być na nabożeństwie przed odjazdem, on się śpieszył napowrót. Rozedniewało, gdy o brzasku przyszedł milczący i chłodny pożegnać matkę. Pokląkł przed nią, a ręce staruszki spuściły się drżące na jego głowę pochyloną, która płynącego na nią cichego błogosławieństwa nie poczuła. Wstał bez łzy w oku, bez wzruszenia, wybiegł i siedział już w powozie, gdy ona jeszcze na tém samém miejscu gdzie ją porzucił, jak wryta płakała... Przed oknami mignął jéj tylko wytworny ekwipaż synowski, którego woźnica zamaszyście z bata po trzykroć wypalił na odjezdném.
Przy Adamie siedział kamerdyner kasztelanowéj, który młodego chłopaka nie bardzo lubił i rad mu był przy zręczności dopiec. Gdy nieco odjechali, schylił się do ucha pana Adama, i rzekł doń z grzecznym, ale szyderskim półuśmiechem:
— Proszę pana grafa, czy też to prawda, co ci ludzie tam pletli, że ta uboga kobiecina, ma być matką jego?
— Moja matka? — odparł zimno pan Adam, mierząc go dumném wejrzeniem — któż to wacpanu powiedział? Cha! cha! Jest to stara ochmistrzyni moich rodziców, która mnie wychowała: chciałem się od niéj dowiedzieć niektórych szczegółów o mojéj familii, dla tego jéj kazałem przyjechać.
— A! a! — zawołał zdziwiony kamerdyner, który doskonale wiedział jak rzeczy stały i uczuł się przerażony tém zaparciem matki przez własne dziecię... Słów mu brakło, przeląkł się téj potwory tak gładkiéj, ślicznéj i wymuskanéj, którą wiózł z sobą, skłonił się pokornie i nie rzekł już nic, ale pomyślał:
— Nie trzeba go zaczepiać! Źle będzie tym, co mu w poprzek drogi staną... O! o! ten się nie zawaha przed niczém.
Droga, którą wprost, nie zajeżdżając już do starościca chełmskiego, powracał pan Adam, szła mimo gościńca, który wiódł z Kodnia do Wólki Brzozowéj.
Niespokojny o żonę p. Krzysztof, wyszedł z rana z kijem i różańcem na spotkanie żony... Los chciał, — a los wie często co czyni, choć go o ślepotę posądzają, — by na ciasnéj grobelce powóz synowski natknął się na idącego pieszo staruszka...
Ze zwieszoną na piersi głową, w szaréj kapocie z prostym koszturem w ręku, Krzysztof zadumany, zamodlony szedł wolno z różańcem, gdy nagle nad głową usłyszał niemal umyślnie, hałaśliwe klaśnięcie z bata i wrzawę nadbiegających tuż, tuż koni. Pański woźnica widząc ubogiego człeka, z fantazyą magnackiego pachołka, palnął mu nad uchem, a starzec, który turkotu nie słyszał, przelękniony, chcąc nagle na bok usunąć się z drogi wązkiéj, padł w rów szczęściem suchy... Podniósł głowę siwą, z któréj czapka zleciała, aby zobaczyć tego, który był przyczyną jego upadku, i wejrzenie gniewne spotkało u góry nad sobą uśmiechniętą dumnie twarz... nieznaną i znajomą zarazem.
Serce ojca poznało, przeczuło raczéj syna... Adam przerażony poznał ojca. Dwa ich wejrzenia na chwilę krótką jak błyskawica starły się niespodzianie. Oko starca pełne było wyrzutów, oko dziecka pełne strachu... Obu źrenice stężały, jakby widzeniem piekielném rażone.
— To on! zakrzyknął ojciec chwytając siwe włosy — to on!
— To on! rzekł podnosząc się z siedzenia Adam.
Ale konie chwyciły nagle i powóz odbiegł szybko..
Mrowie przeszło po skórze człowieka, który nie miał w sercu uczucia. Coś mu się stało jakby weń piorun uderzył: czuł przepowiednię fatalną, czuł jakby mu drogę zaparło przeklęctwo rodzica, świst śmiechów szatańskich przeleciał mu po mózgu i prześwidrował uszy na wylot...
— A! — zawołał zaciskając pięści — fatalność! przeznaczenie.. Więc niech się spełni co mi wyznaczono: nie cofnę się ze strachu...
Leżący nade drogą bez czapki, z łysą, siwych włosów resztkami pokrytą głową, starzec powtarzał jedno:
— To on! tak to on... mówił to wciąż drżący i uśmiechał się do siebie. To on! jaki śliczny! jak po pańsku! jak wspaniale koło niego!... A! a! że też mi nie rzucił jeszcze złotówki za to potrącenie! A! a! byłbym ją schował i pokazał jejmości.
P. Krzysztof leżał tak na pochyłości rowu, i nie miał siły ani woli, by powstać. Przejechały wozy, przeszli ludzie witając go: „Pochwalony!“ Przesunęły się kobiety z dwojakami niosąc strawę robotnikom na połudenek, on siedział tak wpół, napół leżał uśmiechając się do siebie gorzko. W rękach drżących trzymał różaniec; nie podjął czapki, nie szukał kija, słońce mu piekło obnażoną głowę... nie ruszył się.
Niespokojny nieco o niego pan Baltazar, począł go szukać, ale się nie domyślił gdzie iść po niego. Upłynęło dobrych kilka godzin; dopiero nierychło wracająca z miasteczka pani Krzysztofowa zatrzymała się z krzykiem, przelękła widząc męża leżącego w rowie z dziwną, jakby obłąkaną postawą i uśmiechem dzikim na ustach. Ludzie stanęli, pozeskakiwali z bryczki, ona pobiegła ku niemu z oczyma zapłakanemi... Poznać było można z jéj twarzy głębokie strapienie, które strach chwilowy jeszcze powiększył.
— Krzysiu! co ci się stało? co to jest?.. zawołała.
— A cóż! nic! odparł stary wesoło — dziwne zrządzenie... Wystaw sobie moja jejmościuniu, poszedłem naprzeciwko was, zamodliłem się około różańca; wtém... jakby piorun, pal z bata, wpada na mnie śliczny powóz zaprzężony siwemi konikami i spycha w rów starego niedołęgę... Jego właściciel, jakiś raźny chłopak, tylko się mojéj biedzie uśmiechnął... Wystaw sobie Andziu! kropla w kroplę podobny paniczyk do Adasia! Gdyby Adaś żył, powiedziałbym, że ładny z niego chłopak i dobrego ma woźnicę... Ja to lubię: kiedy z fantazyą, to z fantazyą... U nas tak! u nas tak, mościa dobrodziejko! z drogi hołota, jasne pany jadą...
Biedna kobieta tuliła go, słuchając przerywanéj mowy, krzyczała i mdlała, ściskała starca, a jęk nie dozwalał jéj wyrzec słowa...
— Ale czegoż asindźka desperujesz! przerwał Krzysztof: nic mi się nie stało! nic! całym przecię! tylkom się nastraszył trochę, ale w rowie odpocząłem... Bo też to starym za swoją miedzę nie chodzić...
I zaczął się znowu śmiać, ale sucho, strasznie i dziko, a gdy siedli do bryczki, zamilkł nagle, tylko co kilka minut porywał go jakiś śmiech konwulsyjny, dziwny, wesoły, jasny, ale przerażający. Anna cisnęła go do piersi i tuliła napróżno jak rozpłakane dziecię.
W ganku znaleźli oczekującego na nich niespokojnie pana Baltazara, który ujrzawszy ich oboje z daleka, począł wesoło machać czapką. Napróżno mu Anna znaki dawała, aby się uśmierzył w tych objawach wesela: był po dobrym kieliszku wódki i w usposobieniu szczęśliwém.
Gdy konie już stanęły przed gankiem, chciał zażartować, że państwo zatęskniwszy do siebie, dali sobie rendez-vous na gościńcu; ale spojrzawszy na pana Krzysztofa, zdrętwiał.
Stary wyglądał jak trup, trząsł się i śmiał razem: na policzkach bladość śmiertelna, a oczy obłąkane... W postaci jego było coś tak nienaturalnego, że jedném wejrzeniem Baltazar poznał, iż ich jakaś przygoda straszna, niespodziana spotkać musiała. Nie śmiał nawet wypytywać.
Ale stary wysiadłszy, zaraz mu sam opowiadać zaczął, w tych niemal słowach co żonie; chłod i szyderstwo nielitościwe podnosiły je do tragiczności... Baltazar zrozumiał, osłupiał, zamilkł, krzątał się tylko około nieszczęśliwego starca cały drżący.
Pod wieczór potrzeba było sprowadzić starego z ganku, bo sam ani pomyślał wejść do pokoju; potém gdy go posadzono przed stołem, siedział przy nim nieruchomy, ust nie otwierając i niekiedy uśmiechając się do siebie... Żona mu późno w noc cicho przypomniała, że czas na modlitwę i do snu.
Rachowała na to, że ów obraz Chrystusów zmiękczy go, rozełzawi, a nawyknienie do nabożeństwa otworzy mu duszę... Odeszli więc wszyscy, zostawując go samego.
P. Krzysztof jeszcze siedział chmurny; kiedy niekiedy wśród ciszy rozlegał się śmiech dziki, dreszczem przejmujący wszystkich; po nim następowało długie, głuche milczenie.
Biła już północ na starym zegarze, gdy przetarłszy oczy wstał nareszcie pan Krzysztof, z krzesła i namarszczony poszedł wprost do oświeconego obrazu Chrystusa. Słabe światło lampy oblewało go blaskiem łagodnym: rzekłbyś, że wizerunek żył i poruszał się, tak był pełen wyrazu. Starzec stanął i przypatrywał mu się długo; nareszcie roześmiał się głośno, szalenie, rubasznie.
— Ha! cierpiałeś, — zawołał głośno stając w postawie dumnéj naprzeciw Ukrzyżowanego — i nie masz litości nad cierpieniem? Modliłem się ja długo do Ciebie... alem nic nie wymodlił...
Zamilkł chwilę, spojrzał i rzekł daléj:
— Za cożeś Ty mnie ukarał? powiedz? mów? Czy chcesz mnie zrobić świętym? męczennikiem? czy pastwą szatana? ha? Mówże, odezwiéj się! Ukarałeś mnie za to chyba, żem Ci służył, żem był wierny Twoim przykazaniom!... I jak!... Nie! nie! Nie ma dla nas Boga! nie ma...
To mówiąc porwał nóż, i z ręką w górę podniesioną biegł do obrazu, któryby był przebił, gdyby Anna czatująca w progu, nie nadbiegła z krzykiem i lamentem, a Baltazar z drugiéj strony... Stary wojak chwycił mu silnie dłoń i wyrwał z niéj żelazo.
Usłyszawszy hałas nadbiegających, starzec jakby oprzytomniał: rzucił się uciekać, padł na kolana, rozpłakał się.
Zamęt stał się w domu jak w dzień sądny; krzyki i płacze rozlegały się po cichych przed chwilą izdebkach... Krzysztof podniósł głowę i twarz całą strumieniami łez oblaną. Był już chłodny i przytomny.
— Po księdza — zawołał rozkazująco — po księdza! Nie bójcie się — dodał poglądąjąc po otaczających — rzecz skończona, jam zupełnie zdrów na umyśle... dyabeł poszedł do piekła... Anusiu! nie płacz proszę, to już ostatni termin... Dokona się wszystko uczciwie i po chrześciańsku. Trochę pobałamuciłem. Boże przebacz, ale to już przeszło. Niech mi zaraz Jędruś siada na kasztanka i leci wprost, przez suche błoto, do wikarego, a prosi, aby wikary wziął z sobą wiatyk i przybywał co rychléj. Teraz się potrzeba modlić i Boga przebłagać.
Podano mu wody, zwilżył usta... otarł zimny pot z czoła, westchnął...
— Anulku — rzekł całując ją w rękę — przepraszam cię moja droga, głupstwo się stało, ale caro infirma... Wszystko się miłosierdziem bożém naprawi.. Bóg wielki przebaczy... patiens quia aeternus.
Zaczął się modlić po cichu...
— Héj! przerwał po chwili: zawołać mi tu gumiennego; powiem mu słowo...
Pobiegli po Hordieja, który nie spał, cała czeladź gwarzyła przy ognisku na folwarku. Oblókł się w świtę nową stary i nadbiegł do pana.
— Co jegomość rozkaże? spytał
— Chodź-no tu bliżéj — rzekł stary — idź-no ostrożnie... weź klucze od strychu... znieś mi zawczasu trumnę: wysypiesz z niéj zboże dla bydła i drobiu... z pyłu ją oczyścisz i postawisz w spichrzu na dole, aby potém łapaniny nie było.
— A na cóż to, z przeproszeniem jegomości? — szepnął Hordiej kłaniając się — kiedy dzięki Bogu zdrowiuteńki...
— No! no! słuchaj ino mnie, wiem już ja co czynię... Naści talara — odezwał się dobywając skórzanego woreczka p. Krzysztof — idź, zrób jak mówię, ale żeby mi nikt nie słyszał... A jeśli spytają, po com cię wołał? powiesz, żem ci miarkę żyta kazał zawieźć dla starego Onyski... bo też to trzeba zrobić.
Hordiej smutnie głowę spuścił, całując go w rękę.
— Słuchaj-no jeszcze — przywołał go stary — zobacz, czy się to tam nie rozeszło zbytnie? boby potrzeba poreperować.
Hordiej kiwnął głową.
Gdy gumienny wyszedł, p. Krzysztof zażądał brata Baltazara.
— Siadaj przy mnie bracie... rzekł spokojnie... W kuferku pod mojém łóżkiem jest światło jarzęce, i trzysta złotych na ubogich i msze święte w woreczku... Jest tam habit tercyarski i pasek świętego Franciszka.
— Ale na cóż to? zawołał Baltazar.
— Na co? jakiś ciekawy! rzekł Krzysztof. To ci się mówi, ażebyś wiedział... Poproś, żeby przyszła Anusia.
Biednéj Annie ducha nie stawało, ale się dźwigała biedaczka, zapłakana i wylękła, biegając po domu i przyklękując przed obrazami co chwila.
— Moja jejmość, pomóż mi się modlić — odezwał się p. Krzysztof — mów zemną litanię i co ci serce podyktuje... Lepiéj mi będzie za tobą docisnąć się do Pana Boga.
Chciał powstać, ale mu było ciężko, niemoc go chwyciła nagła, modlił się tak do rana, wpół klęcząc, na poły leżąc oparty o krzesło.
Były to modlitwy jak przy konającym.. Nieustannie przerywał je pytaniami, czy ksiądz nie nadjeżdża? Ale świtało już dobrze, gdy ksiądz wikary z Panem Bogiem przybył, bo go Jędruś nie zastał na plebanii i musiał czekać, aż powróci od chorego.
Naówczas zamknęły się drzwi... i parę godzin długich trwała spowiedź ostatnia.
Gdy wszystek dwór przyszedł poklęknąć u łoża starca, aby być świadkiem obrzędu uroczystego pojednania z Bogiem i wyboru w wielką podróż ku lepszemu światu, — Annę wynieść musiano z pokoju starca, gdyż z płaczu omdlała. Otwarłszy oczy, gdy wstała i wyszła razem z księdzem do pierwszéj izby, ujrzała na tapczanie pokrytym kilimkiem zimnego już trupa męża, z zamkniętemi oczyma, z założonemi na piersiach rękami; ale z wyrazem spokoju wiekuistego, z uśmiechem przebaczenia i miłości na ustach. Konający pobłogosławił syna.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.