Dola i niedola/Część I/XXIV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Dola i niedola
Podtytuł Powieść historyczna
Data wyd. 1878
Druk Józef Unger
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


W ogrodzie przy rezydencyi państwa kasztelaństwa, u narożnego muru, wzniesiony był tak zwany belweder, z którego widok na okolicę nie miał równego: żadne okno pałacowe rozległością taką krajobrazu pochwalić się nie mogło. Belweder ten zbudował dla fantazyi Włoch architekt, który stare zamczysko restaurował, proprio motu, w rogu dwóch schodzących się murów, które park opasywały, stawiąc go może, aby sobie trochę czarowne Włochy i daleką przypomnieć ojczyznę. Z płaskim dachem, oszklony wkoło, ozdobiony był na czterech wystających kształtnych słupkach wzniesionemi naczyniami kamiennemi, w których rosły, niestety! blaszane tylko, zielono pomalowane aloesy, niezgorzéj wszakże naśladowane. Obok nich, w pyle i kurzu zwilżonym rosą, puszczały ukradkiem drobniejsze trawy, kwitnąc w sekrecie pod martwemi liśćmi nieżywéj rośliny.
Tak często na świecie za urzędowém malowaném życiem kryje się skromniejsze... ale prawdziwe i żywe.
Ponieważ nie było pewności, czy winna latorośl zechce opasać owe murowane słupki dla niéj przygotowane, okalające belweder włoskim obyczajem, pomalowano na nich dosyć zręcznie liście i gałęzie zielone.
Jakkolwiek ta ornamentacya od kilku już lat opłókiwana śniegami i deszczami dosyć była nadwerężona, a czasu niebytności państwa kasztelaństwa i okien z oddalonéj budowy trochę nakradli sąsiedzi, — zrestaurowano znowu nieco belweder, bo w nim często sama pani z książką siadać lubiła. W pośrodku był to sześciokąt prawie rotundę czyniący, otoczony wygodnemi sofami. Na każdym ze słupów przedzielających ścianki w pompejańskim smaku malowane, długie w złoconych ramach zwierciadło odbijało przeciwległe widoki, oknami śmiała się zielona okolica, szeroka łąka z rzeką srebrzystą i czerniejącemi lasy w oddaleniu.
Daleko przez zieleń pól i łęgów wiła się droga gdzieniegdzie drzewami wysadzana... Ale z tych niegdyś regularnie rozstawionych, upartsze tylko pozostały, resztę wyłamali pastuszkowie i ubodzy ludziska, aby daleko po drwa nie chodzić do lasu. Lipy poschły, bo z nich odarto korę; brzozy, bo z nich sok obficie spito na wiosnę; wierzby wyglądały jak nieszczęśliwe kaleki. Ale z tą biedą gościńcowi było jeszcze piękniéj: nie był on do zbytku wyszamerowany, zielenił się gdzieniegdzie, fantazyjnie kręcąc się i zdobiąc jakby przypiętą wiązką drzew. Droga kręciła się jak tancerka wesoła po szerokiéj izbie, zawracając gdzie się jéj co uśmiechnęło. Tu i owdzie wymknął się to jarząb stary zgięty trochę, cherlający, ale dla tego w jesieni okryty tém obfitszemi jagody, im w lecie uboższy był w liście, — to stara skrzywiona lipina odarta, strzaskana piorunem, a z pośrodka suchych gałęzi strzelająca kępkami bujnéj zieloności, które nie wiedzieć jaka siła z zeschłego pnia wydobyła, — to brzoza z krwawemi, od wiosny niezagajonemi ranami, — to wierzbina bez głowy, rozłupana, na wylot przebita, a z czupryną gęstą, jakby dopiero żyć poczynała, — to sosna sucha, sztywna, a rzadkiemi igiełkami ledwie zdradzająca, że jeszcze nie umarła.
Spodem pod cieniem tych magnatów, czepiały się tu i owdzie, to krzak łoziny, to parę gałązek głogu, to owe niepoliczone krzewy bez nazwiska, które się rodzą, aby małym ptaszętom dać schronienie, opierać się mężnie wszelkiego rodzaju prześladowaniom, i zginąć jak żyły — nieznane i niepoliczone.
Na téj drodze przerzynającéj przestrzeń szeroką, spoczywały niespokojne oczy kasztelanowéj, która od wyjazdu Adama siadywała najczęściéj w belwederze, rozmarzona, smutna jakaś i wyglądająca jego powrotu. Oko serca mogło o milę rozpoznać tu przybywającego, przeczuć go w tumanie pyłu i domyślić się w czarnym punkciku dalekim... Trochę wprawy łatwo dozwala rozróżnić podróżnego na gościńcu: inaczéj on pyli pod pańskim powozem, a inaczéj pod chłopską furką wlokącą się powoli i podnoszącą zaledwie niewielki obłoczek, umierający u nóg szkap zmęczonych.
Tegoż samego dnia wieczorem, kiedy się jeszcze nie spodziewała Adama pani kasztelanowa, spostrzegła kawalkatę, która z początku zdała się jakby powozem i furgonem ulubieńca, wkrótce jednak po ciemnéj maści koniach poznała kogoś obcego. Adam nie mógł być tak prędko z powrotem, a gość każdy przy dzisiejszém usposobieniu hrabiny, nie był jéj pożądany: chciała i wolałaby być sama z sobą. Tuliła resztkę szczęścia ziemskiego do zbolałego łona, nie umiała mówić z ludźmi, wstydziła się ich i obawiała. Postrzegłszy powozy dążące do zamku, załamała ręce i rzekła w duchu:
— A! znowu jakieś natręty!
Pocieszała się tém jeszcze, że to być mógł natręt jaki do męża, jaki sąsiad śpieszący z respektem do dygnitarza, lub ktoś, kogo ona przyjmować i bawić nie będzie potrzebowała; ale powozy zbliżały się szybko... i rozpoznać już w nich było można siedzące kobiety.
Tych jak najmniéj widzieć pragnęła; ale na wsi każdego przybyłego gościa przyjąć potrzeba, na to nie ma ratunku. W kwadrans potém, świeża, piękna, wesoła choć w szatach żałobnych, które jeszcze podnosiły jéj wdzięki, ukazała się wcale niespodziana... Krystyna.
Wbiegłszy do salonu, padła w objęcia najlepszéj przyjaciołki z owym zapałem, który im mniéj jest szczery, tém bywa gorętszy. Uścisnęła Julię, ucałowała, nie mogła się jéj napatrzyć, o mało jéj nie zjadła.
— Tylko co powracam do kraju — rzekła, widzisz, nie mogłam wytrzymać bez ciebie... par monts et par eaux pośpieszyłam, żeby cię uściskać... Pragnęłam pomówić z tobą, było to potrzebą duszy mojéj... Wiesz już dawno, że jestem w żałobie, le pauvre homme a terminé ses souffrances et mon martyre... (westchnęła) — ale to już dawne dzieje... Ten biedny mój Łazarz, żebyś wiedziała, jak niespodzianie skończył... A ile mi kłopotów zostawił na głowie!.. nie mówmy... Cóż się z tobą dzieje? jestżeś szczęśliwa mów mi wszystko a wszystko...
I spojrzała jéj w oczy. Odpowiedź malowała się na twarzy hrabiny, bladéj, zmęczonéj, powleczonéj troską i smutkiem... uśmiech przecię przeleciał po jéj ustach, ucałowała przyjaciołkę.
— Jestem szczęśliwa, o ile... na ziemi być można — rzekła — kocham... to dosyć.
— A on?...
— A on — odparła hrabina — czyż miłość i szczęście mierzy się tém jak nas kochają? Mnie się zdaje, że tém jak my kochamy. Ja go kocham... i to mi wystarcza.
— Ale on? on? powiedzże mi, jakeś go znalazła? — z osobliwszém natręctwem, patrząc jéj w oczy, zawołała piękna wdowa.
— On! on mi się wydaje doskonałością samą, bo ja go kocham... kocham! powtórzyła hrabina. Czegożbym więcéj pragnąć mogła na ziemi? Przeżyłam Krzysiu, jak ty, jak my, wszystkie córki wieku, w niewierze, w obojętności, w szyderstwie długie lata... i na zastygłe już serce przyszło uczucie wówczas, gdym się go nie spodziewała.
— O! te późne jesienne owoce zawsze są cierpkie, błyskając czarnemi oczyma zawołała Krystyna — nie chcę cię nudzić ciekawością moją... Adam est un jeune complet... il est parfait... ukształcił się bardzo.
— A! może nadto! szepnęła kasztelanowa po cichu — trochęm go wolała takiém prostém, naiwném dziecięciem, ale dziś... jużbym go kochała zbrodniarzem i ostatnim z ludzi...
Krystyna ruszyła ramionami.
— O! rzekła — ty kochasz comme on n’aime plus, albo raczéj comme on n’a jamais aimé.
— Sądź mnie jak chcesz, zawołała kasztelanowa, ja inaczéj nie potrafię: raz, ale bohatersko i na śmierć.
Krystyna spojrzała uważniéj, i przeszła się po pokoju.
— Wiesz — zawołała nagle — nie byłam nigdy u ciebie na wsi, ale prześliczny ten twój castel stary, i tak romantyczny! C’est si moyen âge! tak szczęśliwie potrafiłaś go sobie urządzić... Spędzicie tu całe lato?
— O! jak najdłużéj można... nie chce mi się powracać do téj nieznośnéj Warszawy.
— Coż? bałabyś się o swojego Endymiona? ruszając ramionami zawołała Krystyna. O! poznałam go... Powiem ci szczerze: nie masz się o co lękać nas kobiet... jest pełen ambicyi, chłodny, obrachowany, jakby młodości miał twarz tylko... Jest nadto stary... ale gdzie chodzić będzie o dostojeństwo... odda za nie i ciebie, i wszystko.
Julia podniosła oczy groźne.
— Tak sądzisz? spytała.
— Nie wiem, mylę się może; lecz jeżeli go zechcesz przywiązać stale, trzeba dać pastwę jego namiętności, trzeba nieustannie ukazywać mu jakieś cacko u góry... Ja sądzę, że wy, nie mając dzieci, moglibyście bardzo przysposobić go za syna...
Julia pobladła; pytanie było straszliwe, sięgało do głębi. Ona nie mogła starać się o to, boby się wyrzekła w takim razie zamążpójścia za niego, a w duszy może rachowała, że kasztelan był stary, że... Nie mogła się szczerze spowiadać przed Krystyną, choć najserdeczniejszą przyjaciołką... spuściła oczy.
— Tak — rzekła — jabym tego pragnęła, ale ty znasz kasztelana, jak on w interesach jest trudny. Jego rodzina ma nad nim przewagę, któréj ja zwyciężyć dotąd nie mogłam.
— Żartujesz...
— W małych rzeczach ustępuje mi: gdy idzie o ważniejsze, wcale mnie nie pyta.
— Sama jednak pojmujesz, że jeśli go jakimś węzłem stalszym nie przywiążesz do siebie, ambicya pchnąć go może daleko... Może się podobać kobiecie... złakomić się na bogactwo, na świetniejsze dla siebie widoki...
Julia pobladła jak marmur, zadrżała, wyciągnęła rękę.
— Dosyć, dosyć, nie mów — zawołała — rozumiem cię. Nieraz już myślałam o tém... ale naówczas, słaba kobieta, przemienię się w lwicę broniącą dziecięcia.
Krystyna ruszyła ramionami.
— O! droga ty lwico moja! nie obronisz swego lwiątka, bo ono będzie w spisku z nieprzyjacielem... Cóż ci po niém zresztą, jeśli cię kochać nie będzie? jeśli poczujesz, że gdzieindziéj jest sercem?
— Tyś nigdy nie kochała! krzyknęła Julia powstając — nie, ty znałaś tylko tę miłość samozwańczą, która była grą o pierwszeństwo, pychy naszéj igraszką, nie zaś przywiązaniem namiętném. Ja go kocham! jabym pogardzając nim musiała go kochać jeszcze... Straciłabym go i poszłabym w ślad za nim, aby go zobaczyć w objęciach obcéj; jabym brzydząc się nim, jeszcze szaleć za nim musiała... To nie jest miłość spokojna, oparta na kolumnie szacunku, jak ją symbolizują nasi malarze: to miłość ślepa, dzika, szalona, bezmyślna... zwierzęca, jeśli ci się ją tak nazwać podoba; ale nie! tajemnicza, fatalna, bo nic nie żąda, tylko patrzeć na niego, tylko go mieć przy sobie, tylko raz choćby we dnie, mieć sobie rzucone, jak pies kość do ogryzania — wspomnienie, słowo, uśmiech... To, co ty mi mówisz, mówiłam sobie stokroć sama: jam stara... ja go utrzymywać nie potrafię, ja go poświęceniem, złotem, ofiarą, pokorą, łzami nie przytrzymam, będę musiała go stracić... no to cóż? ale umrę kochając go.
Słuchając tych słów wymówionych gorączkowo, Krystyna pobladła z kolei.
— Przyznaję ci się, serce drogie, że znowu takiego szaleństwa nie pojmuję... No! ładny jest, miły chłopak. Co chcesz? podobał ci się, bawi cię; ale wszakże podobnych mu są tysiące po świecie...
— Nie! on jeden, on jedyny! bluźnisz!
— Tak ci się to dziś wydaje.
— Dziś? tak jest od lat kilku: każdy dzień mocniéj przy sercu ten węzeł mi zaciska. Pamiętasz, ile razy igrałyśmy z ludźmi, ileśmy razy przetęskniwszy dwa wieczory aż do łez, trzeciego nową historyę zaczynały z uśmiechem. Ale tam były komedye, a to jest — to jest tragedya starożytna... Czytałaś kiedy tragedye starożytne? zapytała Julia...
— Ja? Corneill’a! Racine’a czy Voltaire’a.
— A! nie! to woda z mlekiem i łyżeczką rumu — to mdłe. Ja z nudów wpadłam na tłómaczenie Sofoklesa. Nie znasz tego świata fatalności, przeznaczeń, krwawych scen i majestatycznych obrazów: miłość moja z niego pochodzi.
— Ja nie znam tego świata...
— Widzisz, mówiła Julia rozgrzewając się coraz bardziéj: nasze dawne miłostki wszystkie były sprawami wietrznemi, skandalem, płochością, zabawą. Moja miłość niczego się nie lęka. Cóż mi ludzie? ja nie mam wstydu, bo kocham. Co mi cierpienie? Miłość topi je jak kroplę goryczy w przepaści nektaru. Nie lękam się sztyletu... ognia, trucizny... śmierci.
— Ale tyś doprawdy heroiczna! odparła jakoś chłodno całując ją przyjaciołka — nigdy cię taką niewidziała.
— Bom nigdy taką nie była...
Zamilkły chwilę.
Cisza zimna jak dreszcz śmiertelny trwała czas jakiś. Julia z zaognionemi oczyma, otoczonemi czarną obrączką trosk i łez, z zapadłemi policzki, z twarzą wypieczoną od rumieńców chorobliwych, mimo znękania, była jakoś dziwnie piękna, wyraz jéj rysów podnosił ją do bohaterstwa. Ale jéj piękność heroiczna była z rodzaju tych, na których się tylko wielkie serca poznać umieją: była piękna i straszna zarazem. Obok niéj, jakby dla zupełnego kontrastu, siedziała biała, rumiana, wesoła swobodna, z czołem pogodném Krystyna; po licu jéj przeleciało jakby wrażenie przestrachu.
— „Czyżby mnie odgadnąć miała? spytała się w duchu siebie — czyżby zastraszyć mnie chciała? Ale nie, marzy mi się chyba: to niepodobieństwo! Wolałabym zresztą tak od razu jasno postawić pytanie i rozświecić je lub rozwiązać.“
Wzburzone uczucia oba przyjaciołek, powoli lżejszą rozmową się ukołysały; zaczęły mówić o Paryżu, o dworze, o znajomych, choć Julię mniéj to teraz obchodziło. Krystyna starała się ją wybadać i zmusić do wyznań, i ku wieczorowi rzuciła kilka pytań o przybyciu Adama, o jego usposobieniach dla niéj; ale zaledwie napomknęła o tém, Julia jéj przerwała:
— Czekaj — rzekła — nie pytaj mnie, ja ci nic nie powiem, nie mogę. Nie sądź, abym chciała robić tajemnicę, nie strzegę się wcale, nie myślę o tém co powiedzą ludzie; ale to jest jedną z cech téj miłości mojéj, że powinna zostać osłonioną, tajemniczą, między mną a sędzią moim — Bogiem... Ludzkie oko, ludzkie ucho dotykać jéj nie może; nie umiem o niéj mówić, nie śmiem słowem się otrzeć o nią... ledwie odważam się myślą.
Krystyna rozśmiała się głośno.
— Dziwaczysz! sprzeczasz się sama z sobą: dziwnie, dziwnie!
— Prawda! czuję jak to wszystko jest śmieszne, odparła Julia — ale to tak jest. Inaczéj być nie umiem, nie chcę, nie mogę.
— Jednakbym się chciała dowiedzieć, czyś kontenta z mojego wychowańca? bo wszakże jest to już po trosze i mój wychowaniec...
Julia siadła, i poglądając bacznie na Krystynę, odezwała się:
— Powiem ci prawdę, jam chybiła w początku: niepotrzeba było z niego nic robić, trzeba go było zostawić wychowańcem natury, tak jak był. Któż wie! ostudziliśmy może serce, może osłabili uczucie, może starłyśmy pyłek z tego kwiatu.
Krystyna usta zagryzła. Część tego pyłku w istocie do jéj różowych warg przylgnęła. Nie śmiała rzec słowa: ta Julia rozgorączkowana wydała się jéj straszną.
Tego dnia chmurna opuściła pokoje, a przyszedłszy do przeznaczonego sobie mieszkania, siedziała długo zamyślona, posępna. Nie wyobrażała sobie tego przywiązania Julii tak gwałtowném, tak silném jeszcze, tak namiętném, poczynała się go lękać; ale nie znałby kobiety ktoby sądził, że strach w takim razie zmusi ją do ustąpienia. Jest on nowym bodźcem do przełamania trudności: zdobycz zdała się jéj tylko pożądańszą.
Postanowiła czekać powrotu Adama, przypatrzyć mu się, pomęczyć go trochę, nastraszyć, może nawet trochę przygotować przyjaciołkę do katastrofy... a potém pożegnać ją na zawsze. Wiedziała teraz dobrze, iż mieć go będzie gdy zechce.
Nazajutrz spodziewano się powrotu ulubieńca. Julia była od rana weselsza i niespokojniejsza zarazem wyglądała nieustannie wszystkiemi oknami, mówiła, o nim tylko, choć zwracano rozmowę na inne przedmioty, z każdą godziną dnia wzrastało jéj rozdraźnienie, z którego przyjaciołka dosyć nielitościwie sobie żartowała.
— Nie radabym cię zmuszać — rzekła pod wieczór, — ale ja trochę Adama poznałam: ty na niego i przywiązanie jego wiele rachować nie możesz... Tam nie ma takiego serca, jakiego ty wymagasz.
— Tam, tam może całkiem nie ma serca! gwałtownie odparła Julia. Ale wytłómacz mi, dla czego kocham go takiego jaki jest? dla czego nie kochałabym go może gdyby był doskonalszy? Ja sama tego nie rozumiem... lecz wiem i czuję, że tak jest.
— Więc lecisz w przepaść! Pozwól, by cię nad jéj brzegiem ręka przyjaźni próbowała przynajmniéj powstrzymać.
— Nic mnie nie wstrzyma; czuję, że lecę w nią — i wpadnę.
— Nie chciałabym cię zrażać do niego — rzekła po chwili przyjaciołka, — ale doprawdy...
— Na cóż ci to moje rozczarowanie potrzebne? zapytała Julia — mów?
Zamilkły znowu.
— Jesteś więc fatalnie wyznaczona na cierpienia! zawołała Krystyna.
— I cierpię — dodała Julia, — na to nie ma ratunku.
Poszły razem do belwederu, zkąd drogę widać było; ale dnia tego jeszcze Adam nie przybył. Trzeciego już się Krystyna do wyjazdu sposobić zaczynała, ale pozornie, bo wiedziała, że ją wstrzymywać będą i myślała zostać, aby go doczekać. W południe jakoś nadjechał Adam.
Na twarz Julii świeże wystąpiły rumieńce; pobiegła do zwierciadła; cały dom był w ruchu dla pieszczocha pani... Krystyna się ogromnie niecierpliwiła... Adam nierychło nadejść raczył, ubierał się, odpoczywał; posłano mu do jego pokoju śniadanie; sto razy wychodziły do niego kartki i posłańcy. Nareszcie ukazał się w całym blasku téj piękności miękkiéj, wdzięcznéj, delikatnéj, wyświeżonéj, wydmuchanéj, która stanowiła charakter jego twarzy i fizyognomii ogólnéj.
Julia pomimo że się wstrzymywała przy świadkach, wychodząc naprzeciw niemu cała była drżąca... a pożerała go oczyma... Krystyna przyglądała mu się z nieznośném, dojmującém, szyderstwem; jéj wejrzenia wbijały się w piersi jego jak sztylety,.. Adam wszakże nie okazywał się zmieszany tą niespodzianką, ani dziwną rolą swoją; zachował zimną krew, przytomność, i dla Julii był z zimném, pokorném uszanowaniem.
Biedna kobieta, jak wszystko co on czynił, znalazła to postępowanie w obec Krystyny najwłaściwszém zastosowała się do téj wskazówki i rozkazu, była również lub starała się przynajmniéj być poważną i chłodną.
Niecierpliwiło to Krystynę. Patrzała na nich milcząca i chmurna przez godzin kilka, często zagryzając wargi, lub rzucając słówka draźniące, dwuznaczne, napawała się przykrością, którą czyniła obojgu. Gdy na chwilkę hrabina wyszła, a Adam został z Krystyną sam na sam, spojrzeli na siebie zimno, ale przenikająco.
— Dla czegożeś tu przyjechała? szepnął Adam.
— Dla czego? O! nie rozumiesz więc — z tłumionym i nieszczerym śmiechem odparła kobieta: — chciałam własnemi przekonać się oczyma, jak wielką dla mnie czynisz ofiarę... Ale tu nie miejsce mówić o tém — przerwała żywo — mogliby nas podsłuchać. Zrobię tak, aby mię poproszono, żebym przenocowała... ty uczynisz tak, abyś do mnie mógł przyjść wieczorem, gdy się rozejdziemy, ale koniecznie.
Rzecz była niebezpieczna i trudna, p. Adam zawahał się nieco.
— O! ale to być musi! rzekła z przyciskiem — mamy z sobą o ważnych rzeczach do pomówienia.
Wtém posłyszawszy szelest sukni nadchodzącéj Julii, dodała:
— Jakże ślicznie kwitną te laury! przypominają Włochy.
Julia weszła. Oko jéj z jakiémś niedowierzaniem instynktowém spoczęło na obojgu; ale Krystyna była niedocieczona, a Adam stał opodal i szczypał roztargniony kwiatki, o których była mowa. Na jego twarzy malowało się tylko jakby wielkie, majestatyczne znudzenie.
Począł się zaraz użalać na ból głowy niezmierny, dokuczliwy, i zażądał odejść do siebie, aby się wcześniéj położyć i usnąć. Migreny naówczas były w modzie, podlegali im i mężczyźni wielkiego świata. Julia nie okazała się wcale przeciwną odpoczynkowi po podróży. Znikł więc pan Adam wcześnie z horyzontu, i nie ukazał się więcéj: przyjaciołki pozostały sam na sam.
— Prawda, jak on jest cudownie piękny! zawołała po jego odejściu hrabina łamiąc ręce. Może ta piękność zwodzi, może pokrywa duszę czarną, ale ona mówi do mnie nieziemskim językiem o aniołach otaczających tron boży... Może pod nią jest serce skamieniałe, może się kryje zdrada... zbrodnia... niewdzięczność; ale w tę twarz jabym marząc patrzała wieki... i pojmuję wiekuistą szczęśliwość z oglądania Boga... Ale nie bluźnijmy!
Zakryła oczy. Krystyna ruszyła ramionami z uśmiechem tłumionym.
— A! kobieto! tylu było nadeń piękniejszych? A Staś? a hr. August? a pan generał?
— Wszyscy byli piękniejsi, ale on jest dla mnie więcéj niż piękny, — on jest pięknością samą.
Krystyna poczęła się śmiać, Julia także.
— Jakżeś ty szalona! — rzekła — nieprawdaż?
— O! prawda! życzę ci tak raz w życiu oszaleć!
Na tém skończyła się rozmowa.
Krystyna wstała, aby się pożegnać.
— Jutro do dnia — rzekła — wyjechać muszę: nie będę cię już budziła. Może mi masz co polecić? jadę wprost do Warszawy.
Dwie przyjaciołki mniéj wprawdzie czule niż przy powitaniu, uściskały się jednak z wylewem przyjaźni, pożegnały potém chłodnawo. Krystyna odeszła do pokojów dla siebie przygotowanych, hrabina do swéj sypialni, znużona jéj towarzystwem, rada, że się jéj nareszcie pozbyła.
Pilno jéj było usunąć tego natrętnego, ciekawego świadka i pozostać znowu samą: nie pragnęła teraz ani ludzi, ani roztargnienia.
Z uczuciem błogiego spokoju cofnęła się do swego pokoju, usiadła przed zwierciadłem i zadzwoniła na wierną Pamelę, aby się od powiernicy dowiedzieć o ulubieńcu. Ona jéj zwykle służyła do poselstw, za pośrednika i wiernego szpiega.
Pamela przyszła nierychło, chmurna, zamyślona; po jéj twarzy można się było dorozumiewać, że przynosi jakąś niedobrą nowinę.
Julię uderzyło to tém mocniéj, że ona była w dobrym humorze. Rozpuściła długie swe i piękne warkocze na ramiona, i przypatrując się sobie w zwierciadle, pytać go się zdawała, czy jeszcze kochaną być może? Pochlebca szklany odpowiadał jéj potwierdzająco.
Była w istocie piękna jeszcze, piękna szczególniéj podniesieniem ducha, wielkiém uczuciem, choć wiek i strapienia, choć sam ten żar namiętności wypiętnował ślady na jéj obliczu. Uszlachetniło się ono, wyjaśniło miłością dochodzącą do zupełnego zaparcia się siebie i ostatecznéj ofiary. Twarz jéj zmieniła się jak serce, sama ona czuła się teraz piękniejszą, bo uczucie gorące jak światło wewnętrzne w alabastrowéj lampie rozlewało na nią wyraz, który tylko ono dać może, który bardziéj niż linie i barwy stanowi istotną piękność.
Uśmiechając się, wsparta na łokciu, dumała. Zdawało się jéj niepodobieństwem, aby tą siłą magnetyczną nie pociągnęła ku sobie, by człowiek co tak był kochany, mógł jéj nie kochać.
W téj chwili błogiego uspokojenia, żadne trwożne przeczucie nie mąciło jéj nadziei. Pamela wszedłszy, spojrzała na nią prawie z politowaniem, ale zarazem z dziką jakąś radością, któréj doświadcza zastygły człowiek, mogąc słowem rozczarować szczęśliwego.
— Wiesz tam co o nim? spytała Julia Pameli; czy śpi? czy chory? zmęczony? prawda?
— Nic nie wiem — odparła sucho powiernica.
Hrabina spojrzała na nią, i postrzegła dopiero na jéj twarzy ślad niezwykłego jakiegoś wrażenia.
— Co ci jest? czyś ty chora? zapytała.
— Pani wie, że ja nie choruję nigdy — odpowiedziała Pamela wzdychając.
— Czegożeś ty tak ponura, właśnie gdy jam taka szczęśliwa?
— A! może dla tego, że się o pani szczęście obawiam — ciszéj szepnęła przyjaciołka.
— Miałożby mu co zagrażać? Mów! mów!
I hrabina zerwała się prędko.
Pamela spojrzała i umilkła nagle, jakby się jéj przelękła.
— Pani bo nic powiedzieć nie można: każdą rzeczą tak się przerażasz i wszystko bierzesz do serca... A!... doprawdy, ten młokos jéj nie wart.
— Cicho! cicho! bluźnisz!
— Każesz mi pani milczeć, będę milczała.
— Ale nie! mów! ja się niczego nie lękam, mów.
— Ale cóż ja pani powiem?.. Pani dawno to wiesz, że ja mu nie wierzę, a teraz może większe mam powody niż kiedykolwiek.
— O! nie cedźże mi trucizny po kropli, wyléj ją całą od razu! zawołała ręce łamiąc Julia: mów na Boga!
— Zdaje mi się, żeś pani mocno zbłądziła, sama mu robiąc znajomość z Krystyną.
Julia drgnęła.
— Nie! nie! to nie może być! ona jest moją przyjaciołką.
Pamela uśmiechnęła się, odpowiadając francuzkiém przysłowiem:
On n’est trahi que par ses amis...
— Ty wiesz już coś?
— Wiem, ale po cóż mam panią martwić!
— Zabij mnie, jeśli chcesz... ale ratuj serce moje! zawołała gwałtownie kasztelanowa. Może czas jeszcze... może to złudzenie... domysł... mów!
— Nie gniewajże się pani na mnie — przyklękając zaczęła powiernica. Od wczoraj wiem przez jéj ludzi, że w Paryżu zbyt się z sobą często widywali, że przesiadywał tam często sam na sam z nią do późnéj nocy... Pomiędzy nimi coś jest. Pani uważasz, że ten jéj pośpieszny przyjazd nie jest naturalny. Nie ręczę, żeby ta choroba wieczorna nie była zmyślona: ja téj kobiecie nie wierzę.
Cała ogniem spłonęła Julia: przyszły jéj na myśl wyrazy rozmowy z Krystyną, jéj uśmiechy, jej rumieniec, gdy Adam wszedł do salonu. Szybko zwinęła włosy, narzuciła na ramiona płaszczyk, porwała klucz od pokojów Adama, i nie rzekłszy słowa, wyszła. Wargi jéj trzęsły się, oczy były łez pełne. Pamela chciała ją wstrzymać, ale się jéj wyrwała silnie, popchnęła ją i wybiegła.
Drzwi mieszkania Adama, od których Julia klucz miała, były wewnątrz na zasuwkę zaryglowane; w oknach nie było widać światła. Julia zawahała się, czy poprzestać na tém, czy dobijać się koniecznie prawdy; ale w gorączce namiętności prawda zdawała się jéj znośniejszą od kłamanego szczęścia: poleciała żywo do pokojów Krystyny.
W pierwszym znalazła czuwającą sługę, która widocznie zmieszana, powstrzymać ją chciała oznajmiając, że pani śpi od dawna. Odepchnąwszy ją, Julia szybko wpadła do sypialni.
Dziwny, niespodziany obraz oczom się jéj przedstawił.
Krystyna leżała na szezlągu oparta na białéj ręce z wdziękiem posągu; przypominała znaną Agryppinę muzeum neapolitańskiego: może się od niéj nauczyła téj postawy. Drobne jéj nóżki, w białych jedwabnych pończoszkach, wysunięte z pod sukni, zdawały się umyślnie ułożone na pokaz i pokusę... Przed nią na podnóżku klęczał pan Adam, patrząc jéj w oczy i uśmiechając się. Szeptali z sobą cicho, nachyleni ku sobie.
Scena ta w lewo ode drzwi wchodowych się odegrywała; oświecała ją jedna słabo płonąca lampa w alabastrowém naczyniu, a wdziękiem układu wyzywała współczesnego jakiego malarza.
Julia niepostrzeżona stanęła w progu oparta o drzwi, i długo dosyć przypatrywała się im, gniotąc serce, które się jéj z piersi wyrywało.
Wzrok jéj napawając się widokiem téj zdrady, coraz siły nabierał, natężenia, grozy, gniewu, zajadłości; nareszcie jako ostry miecz wbił się w Krystynę, która nie widząc jeszcze rywalki, poczuła ją... i z lekkim okrzykiem porwała się z szezlągu.
W téj chwili Julia podeszła milcząca kilka kroków ku nim, — i nim wylękła kobieta potrafiła się zasłonić i uchylić, drżącą, białą dłonią rzuciła jéj w twarz... policzkując bezwstydnicę...
Potém splunąwszy ze wzgardą i rzucając z dłoni rękawiczkę, która dotknęła jéj twarzy, spojrzała na Adama, który stoczywszy się z podnóżka, na kolanach na posadzce, przerażony, z rękami załamanemi zdawał się błagać litości.
Po krótkim urwanym wykrzyku nastąpiła cisza śmiertelna. Julia pochwyciła za rękę Adama, i nakazująco chciała pociągnąć go z sobą, ale młody człowiek oparł się jéj gwałtownie, i wyrwał.
Oprzytomniawszy nagle, ostygły, zdobył się na siłę niespodzianą. Piękna Krystyna płakała z gniewu.
Julia jeszcze słowa na ustach znaleźć nie mogła, nareszcie jak wybuch wulkanu wyrwało się jéj z piersi:
— Precz żmijo! precz! nie kalaj mi domu!...
— Julio! na Boga! posłuchaj! zawołała Krystyna składając ręce — opamiętaj się, szalona!
— Tak! jam szalona... tyś podła!
— A jeżeli ja go kocham także?... krzyknęła zrywając się oparzona tym drugim policzkiem kobieta; a jeśli on mnie, nie ciebie kocha?
— Ty! kochasz! tybyś mogła kochać! szydersko, dziko zaśmiała się Julia.
— Julio! milcz! przerwała Krystyna blednąc: obie mamy zbyt wiele rachunków z przeszłością, po cóżbyśmy ją wyzywać miały?... Milcz! ja go kocham, on jest i będzie moim...
Adam milczał. Julia zwróciła się ku niemu.
— To mój narzeczony — dodała Krystyna — jest moim mężem, albo nim będzie jutro... Dałam mu rękę, ty nie możesz być jego żoną!
Na te słowa biedna kobieta, jak piorunem rażona, uczuła, że się jéj zawróciło w głowie. Błysk przeleciał po niéj i padła na krzesło rozpłakana, nieprzytomna; wszystka wściekłość i energia ją opuściły.
— O Boże mój! — zawołała — matkę i ojca dla mnie, a mnie poświęcił dla téj kobiety... Nie! nie! to być nie może! Mów Adamie... mów, ulituj się!
I zsunęła się przed nim na ziemię, uklękła w postawie błagającéj; włosy jéj rozwiązane okryły ramiona, jak modląca się Magdalena Corregia była uroczéj piękności... nie poruszyła wszakże tego kamiennego człowieka.
— Drogi mój! wołała — nie, to być nie może!... to sen! ty mnie zdradzić nie możesz... ty masz serce... Jam w tém sercu, w twéj piersi była pierwsza, jam ci dała poznać szczęście, ja cię tak kocham: mógłżebyś mnie opuścić, zabijać? Mów, Adasiu... litości! litości!
Ale Krystyna okiem czarném, rozogniającém się coraz bardziéj wpiła się także w jego źrenice... On stał i zdawał się myśleć tylko co ma odpowiedzieć; ale żaden muskuł twarzy jego nie zadrgał.
— Ja... ja nie mogłem tak pozostać... rzekł wreszcie głosem stłumionym. Byłem tu dworakiem, sługą, zabawką... Jestem sam na świecie, bez podpory... moja cała przyszłość...
Słowa zdławione wstydem, w gardle mu zamarły. Julia rzuciła mu się do nóg.
— Panie mój! krzyknęła — widzisz, ja nawet wstydu już nie mam... ty miéj litość.. Ja ci wszystko przebaczę... zapomnę... powróć do mnie tylko... Ja umrę, ja bez ciebie żyć nie mogę... Czego zażądasz, zrobię wszystko... zabiję męża, otruję go... oddam ci wszystko co mam, ukradnę czego zabraknie, wydrę... Mów! co mam robić?... ale mnie nie opuszczaj...
— Moja droga — przerwała Krystyna, która miała czas spić swój wstyd i uspokoić się — to są próżne naśladowania téj starożytnéj tragedyi, o któréj mi wspominałaś... Ja go kocham, on mnie kocha, twoim już nie jest, nie będzie, być nie może. Rozstańmy się spokojnie, jak przystało na dwie przyzwoite ex-przyjaciołki i rywalki... Czegoż ty chcesz od niego? Ja mu daję los, imię, rękę, opiekę głośną i jawną rodziny; ty mu nic prócz wypełzłych wdzięków dać nie możesz...
— Więc to nie jest człowiek! zaryczała Julia; więc to na sprzedaż niewolnik, którego kupujesz sobie!... Mogłaś sobie kupić innego, a nie kraść mi go... złodziejko!
Na chwilę w głosie jéj zawrzał śmiech szyderski, ale łkanie go stłumiło. Rzuciła się ku Adamowi, chcąc go uścisnąć, ale młodzik się cofnął, a ręka Krystyny odtrąciła go na szezląg i wskazała mu rozkazująco miejsce po za sobą.
Biedna opuszczona płakała, rzucała się, chodziła po salonie zataczając się, a widok téj strasznéj boleści, nieméj, rozpaczliwéj, nie czynił wrażenia na téj zimnéj parze, która na nią patrzała jak na widmo obłąkane. Nagle Julia schwyciła nóż leżący na stole, rzuciła się ku Adamowi i pchnęła go nim w piersi. Ale uderzenie to było słabe i niezręczne, nóż tępy, a Krystyna i Adam zdołali cios odwrócić i wyrwać z jéj dłoni żelazo... Hrabina padła na posadzkę, wijąc się w konwulsyach bolu i płaczu.
— Na Boga! zawołała Krystyna — ludzie posłyszą, nadejść kto może. Możnaż się było spodziewać takiego szaleństwa!.. Adamie, idź WPan i każ natychmiast konie zaprzęgać... jedziemy razem, ty ze mną... Ja tu chwili dłużéj pozostać nie mogę... prędzéj... prędzéj!
Na te słowa posłyszane czy odgadnięte, Julia porwała się z ziemi.
— Ja go nie puszczę! zawołała; on nie pójdzie ztąd, on jest mój! jam go kupiła przecię wstydem, hańbą, sercem... Zwołam ludzi, popełnię gwałt... każę bezwstydnicę osmagać... Nie dam go!
Krzyk ogromny rozległ się po pokoju; ale z nim uleciał ostatek sił nieszczęśliwéj, która padła zemdlała... napoły umarła...
Przerażona Krystyna porwała za rękę Adama, i nieoglądając się po za siebie, wskazawszy służącéj Julię, nie czekając koni, obawiając się istotnie gwałtu, wybiegła z pałacu, drogą na pole... mimo ciemności nocnych.
Tak się skończył akt téj tragedyi, o któréj późniéj najdziwniéj sprzeczne krążyły pogłoski.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.