<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol Dickens
Tytuł Dombi i syn
Wydawca Księgarnia Św. Wojciecha
Data wyd. 1894
Druk Drukarnia Św. Wojciecha
Miejsce wyd. Poznań
Tłumacz Antoni Mazanowski
Tytuł orygin. Dombey and Son
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


I. Dombi i syn.

Dombi siedział w kącie ciemnej komnaty w dużym fotelu przy łożu, a syn ciepło otulony spoczywał w plecionej kolebce, przytulnie ustawionej na kanapie koło kominka przed ogniem, niby świeżo upieczona bułeczka, którą kładą w ogrzanem miejscu, nim przypieką.
Dombi — ojciec miał około czterdziestu ośmiu lat; syn około czterdziestu ośmiu minut. Dombi był łysy, czerwony, zgoła przystojny i wspaniałej postawy, choć nazbyt poważny, by mógł ku sobie przyjaźnie usposabiać. Syn był całkiem czerwony i łysy, dziecię, — niema co mówić — miłe i piękne, choć jakby pogniecione i z plamami na ciele. Czas i rodzona siostra jego — troska — owa para bliźniąt bez braku pustosząca dziedzinę ludzką — zapisały już na czole Dombi kilka złowieszczych rysów, jak drwale na pniu, przeznaczonym na zrąb. Srogie bliźnięta wciąż chodzą po ludzkim lesie i tu i owdzie kładą swe znaki. Oblicze syna było wzdłuż i poprzek porysowane mnóstwem malutkich zmarszczek, lecz zdradziecki czas tępą stroną swej niszczącej kosy miał wyrównać i wygładzić dla siebie to nowe pole, aby później ryć na niem głębokie brózdy.
Dombi, pełen rozkoszy, pobrzękiwał złotym łańcuszkiem, zwisającym z pod poły granatowego fraka, którego guziki świeciły przy mdłych promykach ognia jakimś fosforycznym blaskiem.
Syn leżał w kołyseczce z piąstkami zwartemi, jakby na bój wyzywał samowolny los, darzący go niespodzianym bytem.
— Dom nasz odtąd, pani Dombi — ozwał się pan Dombi — nie z imienia tylko, lecz w istocie znowu staje się: Dombi i Syn! Dombi i Syn!
Słowa te wywarły na położnicę tak kojące wrażenie, że pan Dombi wbrew zwyczajowi rozrzewnił się i zdecydował nie bez wahania dodać pieszczotliwe słówko do imienia żony: „czy nie tak, pani, moja... moja miła?“
Chwilowy rumieniec słabego zdumienia przemknął po bladem licu chorej kobiety, nie nawykłej do małżeńskich rozczuleń. Lękliwie spojrzała na męża.
— Rozumie się, nazwiemy go Pawłem moja droga... pani Dombi? Chora na znak zgody szepnęła „rozumie się“, albo raczej poruszyła wargami i znów zamknęła oczy.
— To imię ojca i dziada — ciągnął pan Dombi. — O, gdyby dziad był dożył tej chwili!
Tu umilkł i potem jeszcze raz z nowym efektem powtórzył: Dom-m-bi i Syn! Te trzy słowa wyraziły doskonale całkowity pogląd na życie pana Dombi. Ziemia stworzona dla handlowych operacyi Dombi i Syna. Słońce i księżyc przeznaczone na oświetlanie ich domu handlowego. Morzom i rzekom kazano okręty ich nosić; tęcza miała być zwiastunką pięknej pogody; wiatry dmą za lub przeciw ich przedsiębiorstwom; gwiazdy i planety krążą koło swych osi wyłącznie dla tego, aby sprawnie działał system, którego środkowym punktem — Dombi i Syn. Zwykłe skróty w języku angielskim w jego oczach miały szczególne znaczenie, stosując się wyraźnie do handlowego domu. Tak litery A. D. zamiast Anno Domini czytał pan Dombi: anno Dombey and Son.
On, tak jak i ojciec w swoim czasie, wzniósł się na drodze życia i śmierci od „syna“ do Dombi i przez lat dwadzieścia był jedynym przedstawicielem handlowej firmy... Dziesięć lat od ożenienia się. Żona, jak mówiono, nie dała mu serca swego w posagu; szczęście biednej kobiety należało do dawnej przeszłości — i wychodząc za mąż, miała nadzieję ukoić duszę znękaną pokornem i cichem pełnieniem surowych obowiązków. Zresztą pogłoski te nigdy nie dochodziły do uszu męża, a gdyby i doszły, pan Dombi nie dałby wiary zuchwałym i szalonym plotkom. Dombi i Syn mieli handel skór, a niewieście serca nie leżały w zakresie tego handlu. Fantastyczny ów towar pozostawiali chłopcom i dziewczętom, pensyonatom i książkom. Co do życia małżeńskiego pojęcia pana Dombi były takie: każda porządna i rozumna kobieta ma uważać związek z taką osobą, jak przedstawiciel znamienitej firmy, za największy zaszczyt. Nadzieja wydania na świat wspólnika dla takiego domu, powinna podniecać miłość własną każdej kobiety. Pani Dombi, podpisując intercyzę ślubną, najzupełniej rozumiała owe korzyści — a potem, codziennie mogła odczuwać wielkie swe znaczenie wśród ogółu. Siadywała zazwyczaj na pierwszem miejscu przy stole, zachowując się jak przystoi dostojnej damie. Przeto pani Dombi była zupełnie szczęśliwa.
Nic nie mogła na to poradzić... Znalazło się pewne zastrzeżenie.... Dla pełni szczęścia w rodzinie konieczny jeden warunek. Oto lat dziesiątek trwało pożycie małżonków, a przecież aż do dnia, kiedy pan Dombi z taką godnością rozsiadł się koło łoża w fotelu, pobrzękując złotym łańcuchem, nie było u nich spadkobiercy.
Nie — żeby zgoła dzieci nie mieli: dziecię jest, ale nie warto o niem wspominać. To — mała sześcioletnia córeczka, która teraz oto jak cień stoi w komnacie, lękliwie kryjąc się w kącie i patrząc stamtąd uparcie na oblicze matki. Cóż znaczy córka dla Dombi i Syna? Nędzny szeląg w ogromnym kapitale handlowego domu; coś w rodzaju sfałszowanego chłopca — nic nadto.
Jednak tym razem czara rozkoszy pana Dombi po brzegi pełna; czuje on, że może z niej dwie, trzy kropelki wydzielić, żeby skropić proch na dróżce swej córeczki.
— Pójdź tu, Florentynko — zwrócił się do dziewczęcia — spójrz na braciszka, tylko nie dotykaj go.
Dziewczę szybko spojrzało na granatowy frak i białą na szyi chustę ojca — i bez słów, bez ruchu znowu utkwiło wzrok w bladej twarzy matki. W tej chwili chora spojrzała na córkę. Dziecko natychmiast rzuciło się ku niej i stając na paluszki, aby lepiej ukryć twarzyczkę w jej objęciach, przylgnęło ku niej z takim rozpaczliwym wyrazem miłości, jakiego trudno było w tym wieku dziecinnym oczekiwać.
— Ach, mój Boże — zrzędził pan Dombi, powstając spiesznie z fotelu. — Co za dziecinny, niedorzeczny wybryk! Idę lepiej, zawołam doktora Pepsa. Idę. — Następnie, stanąwszy na chwilę przy sofie, dodał: — wszakże nie potrzebuję prosić pani....
— Blokkit, panie, — podpowiedziała piastunka — słodziutka uśmiechliwa osóbka.
— Właśnie. Wszakże nie potrzebuję prosić pani Blokkit o jak najstaranniejszą opiekę nad tym młodym dżentelmenem.
— Pewnie że nie, panie. Pamiętam dzień przyjścia na świat panny Florentyny...
— Ta, ta, ta — przerwał pan Dombi, ściągnąwszy brwi, schylony nad kolebką — Panna Florentyna zgoła co innego. Ten zaś młody dżentlmen powołany do wielkich przeznaczeń. Czy nie prawda, mój maleńki wspólniku?
Z temi słowy pan Dombi podniósł do ust i ucałował rączkę małego wspólnika; lecz wnet, bojąc się widocznie, żeby czyn ten nie naraził na szwank jego godności — niezgrabnie wycofał się z komnaty.
Doktor Parker Peps, znakomity nadworny akuszer, zwyczajny świadek wzrostu arystokratycznych rodzin, spacerował po salonie ze złożonemi w tyle rękami ku nieopisanemu uszczęśliwieniu domowego lekarza, który w ostatnich sześciu tygodniach trąbił w uszy swoich pacyentów, przyjaciół i znajomych, że niebawem pani Dombi „pojedzie do Rzymu“ i jego zaproszą na uroczystość tego zdarzenia wraz z doktorem Parkerem Pepsem.
— No, cóż, panie? — pytał Peps dźwięcznym basowym głosem — czy stan pańskiej szanownej ledi do tej chwili cokolwiek się polepszył?
— Czy się polepszył? — dodał lekarz domowy i równocześnie ukłonił się znakomitemu akuszerowi, jak gdyby chciał powiedzieć: przepraszam, że mięszam się do rozmowy, lecz to nader ważny wypadek.
Pan Dombi stracił głowę od tych pytań. On nie myślał o chorej, nie wiedział więc, co odrzec. Oprzytomiawszy zapewnił, że doktor Peps zrobi mu prawdziwą przyjemność, jeśli pofatyguje się na górę.
— A, mój Boże! — z niepokojem mówił Parker Peps. — Nie możemy przed panem ukrywać, że jej wysokość księżna — przepraszam: plączę nazwiska — że, chciałem powiedzieć, pańska szanowna ledi niezmiernie osłabiona i w całym jej organizmie widoczny brak sprężystości, a to taka oznaka, jakiej nie radzibyśmy...
— ... widzieć, dopowiedział lekarz domowy, ze czcią chyląc głowę.
— Właśnie to chciałem wyrazić — mówił Parker Peps — tej oznaki nie radzibyśmy widzieć. Ze wszystkiego da się poznać, że organizm ledi Kenkebi — przepraszam, organizm, chciałem powiedzieć pani Dombi — ale że też to ja zawsze muszę pomieszać nazwiska pacyentów.
— Nie dziw, przy tak ogromnej praktyce; mruczał lekarz domowy. Byłaby sztuka — nie pomieszać. Doktor Parker Peps — znakomity, wielk....
— Bardzo panu dziękuję — przerwał doktor. Tak tedy miałem zauważyć, że organizm naszej pacyentki podległ takiemu wstrząśnieniu, że mógłby wprawdzie do równowagi wrócić, lecz na to potrzeba z jej strony wielkiego, dzielnego i....
— I potężnego — dodał lekarz domowy.
— Właśnie to chciałem powiedzieć — ciągnął doktór — i potężnego wysiłku. Pan Pilkins zgodnie z rolą lekarskiego doradcy w tym domu — a pewny jestem, że nikt nie zdołałby lepiej wykonywać tej roli....
— O! — zachwycał się lekarz domowy. — Jaki zaszczyt stać się godnym takiej pochwały z ust znakomitego nadwornego doktora Parkera Pepsa!
— Zbyt pan jesteś łaskaw — przeczył Parker Peps — Pan Pilkins, powtarzam, jako lekarz domowy, zna bardzo dobrze normalny organizm pacyentki, znajomość zaś taka w obecnem położeniu nader cenna. Obaj jesteśmy zdania, że natura musi uczynić potężny wysiłek, a gdyby wbrew nadziei nasza interesująca pacyentka hrabina Dombi — przepraszam — gdyby pani Dombi nie...
— Nie była w stanie — przerwał lekarz domowy.
— Otóż właśnie. Gdyby pani Dombi nie wytrzymała tego wytężenia, to może nastąpić niebezpieczny, bardzo niebezpieczny moment, którego skutki niepożądane będą dla nas obu.
Przez parę chwil obaj milczeli, pochyliwszy głowy. Wnet na dany znak doktora Pepsa — obaj udali się na górę. Lekarz domowy z ukłonami otwierał drzwi przed znakomitym kolegą.
Bylibyśmy niesprawiedliwi względem pana Dombi, gdybyśmy powiedzieli, że opinia lekarzy nie wywarta nań wrażenia. Prawda, nie był on wcale człowiekiem, któregoby kiedykolwiek cokolwiek mocno zdołało poruszyć; lecz gdyby tak — uchowaj Boże — żona nagle zasłabła i zmarła, bez wątpienia pan Dombi wielceby się smucił; czułby wówczas, że jego gospodarstwu domowemu zabrakło jednego z najkosztowniejszych przyborów — i strata owa byłaby dotkliwą. Lecz rozumie się samo przez się — żal byłby spokojny, chłodny, dżentlmeński.
Dopóki pan Dombi rozmyślał o tej kwestyi dały się słyszeć spieszne kroki i szelest sukni na schodach. Nagle wbiegła do pokoju kobieta niemłodego wieku, ale strojna podług ostatniej mody, jak młodziutka dama w rozkwicie wdzięków i urody. Twarz i cała postać dowodziły silnego wzruszenia. Porywczo rzuciła mu się na szyję, mówiąc drżącym głosem:
— Pawle, drogi mój Pawle! On jest prawdziwym Dombi!
— Cóż w tem osobliwego? — wtrącił brat.
Pan Dombi był bratem ledi. — Familijne podobieństwo musi istnieć. Ale czemuś tak wzburzona, Luizo?
— Ach, wiem, jak to niemądrze — mówiła Luiza, siadając i biorąc z torebki chusteczkę — ale to prawdziwy, jakby ulany Dombi! W życiu nie spotkałam takiego podobieństwa.
— Jakże się ma Fanni? — pytał pan Dombi. — Co się z nią dzieje?
— Nic — drogi Pawle — stanowczo nie, wierzaj mi, najzupełniej nic. Niewielkie zmęczenie, wyczerpanie sił, ani podobieństwa do tego, co ja wycierpiałam przy Jerzym lub Fryderyku. Musi nieco przeboleć — oto wszystko. Ach, gdyby Fanni była Dombi! Lecz nie wątpię, jestem pewna, ona zdobędzie się na tę moc, jakiej wymagają; wszak wie, jak to potrzebne. Ach, drogi Pawle, jam tak wzburzona, drżenie przenika mnie od stóp do głowy: to niemądrze, bardzo niemądrze. Cóż poradzę? Taka już jestem. Każ mi też podać kieliszek wina i co przekąsić. Myślałam, że padnę na schodach, gdym biegła od Fanni i spojrzała na nasze maleństwo.
Wtem dały się słyszeć ciche kroki i zlekka zapukano we drzwi.
— Pani Czykk! — ozwał się miękki głos niewieści. — Jak się pani miewa?
— Drogi Pawle — szeptała Luiza — to panna Toks, piękna i nader interesująca. Panno Toks — przedstawię ci — mój brat, pan Dombi: Pawle drogi: oto moja najszczersza przyjaciółka — panna Toks.
Tak zarekomendowana — była to wysoka, chuda osoba z twarzą zwiędłą, jak gdyby policzki jej niegdyś pomalowano farbą, która się z czasem starła i znikła. Natomiast był to chodzący wzór uprzejmości i dobrego wychowania. Miała zwyczaj wsłuchiwać się, gdy do niej mówiono i uważnie patrzeć w twarz mówiącego, jakby pragnęła na wieki w pamięci utrwalić portret jego; stąd głowa jej stale pochylała się w jedną stronę. Ręce przywykły mimowoli na znak podziwu wznosić się do góry; oczy wyrażały ciągłe zdumienie. Głos miała cichy i przymilający się; między oczami powyżej nosa tkwiła duża brodawka, a wielki orli nos pochylał się ku dołowi, jak gdyby niezachwianie postanowił nigdy do góry się nie wznieść.
Ubierała się dobrze, nawet modnie, lecz w stroju zawsze wydawała się sztywną i niezgrabną. Na kapeluszu zwykle widniały różnobarwne kwiatki a we włosach jakieś dziwaczne bukiety. Ciekawe oczy uważały, że na kołnierzykach, mankietach, warkoczach, wogóle tam, gdzie miał być węzeł, dwa końce nigdy się nie schodziły należycie, lecz wrogo jakoś nawzajem sobie groziły. W zimie nosiła różne futrzane ozdoby: boa, mufki, lecz wszystko to, nie przylegało i włos futra zwykle jeżył się w różne strony. Lubiła też nosić małe torebki z zameczkami, które jak z pistoletu strzelały przy zamykaniu. Gdy była w stroju galowym, panna Toks zawieszała na szyi medalion, mający wygląd rybiego oka bez wyrazu. Te i inne własności jej kostyumu sprzyjały wytworzeniu się mniemania, że panna Toks nie rozporządza znacznymi środkami, a taką opinię ona sama usiłowała przy każdem wydarzeniu wyzyskać na własną korzyść. Jej drobny krok był też dla niej pożyteczny: zazwyczaj dzieliła każdy krok na dwie, trzy części — i to, jak myśleli ludzie, dlatego, że panna Toks z każdej rzeczy starała się jak najwięcej zysku wydobyć.
— Upewniam panią — mówiła panna Toks — zawsze uważałam za największy zaszczyt być przedstawioną panu Dombi; nigdy atoli nie spodziewałam się doznać tego zaszczytu w takiej właśnie chwili. Łaskawa, miła pani Czykk... pozwól mi nazywać cię po prostu Luizą.
Pani Czykk serdecznie uścisnęła rękę panny Toks, postawiła kieliszek, otarła łzę i cichym głosem przemówiła; daj ci Boże szczęście!
Droga Luizo — ciągnęła panna Toks — nieoceniona moja przyjaciółko, jakże się miewasz?
— Teraz nieco lepiej — napij się wina, najdroższa, jesteś prawie tak wzruszona, jak ja. Musisz się wzmocnić.
Pan Dombi zaczął zapraszać.
— Otóż tak, kochany Pawle — mówiła pani Czykk, trzymając przyjaciółkę za rękę — wiedząc, jak niecierpliwie wyczekiwałam tej chwili, niezrównana panna Toks przygotowała dla Fanni malutki podarunek, który obiecałam doręczyć. Jest to poduszeczka do szpilek; lecz muszę cię zapewnić, miły Pawle, panna Toks okazała w tem niezmierną delikatność serca. Na poduszeczce wyszyła: „Witaj mi, malutka Dombi“. Jak ci się podoba?
— Powinnaś mnie wytłomaczyć, droga Luizo — ozwała się z prośbą w głosie panna Toks — tylko jakby to powiedzieć — niewiadomość tego, co ma przyjść na świat skłoniła mię do przyjęcia takiego napisu. Daleko przyzwoiciej byłoby wyrazić się:
„Witaj mi, Panie Dombi!“ — lecz kto mógł wiedzieć, że doczekamy się takiego aniołka. Wiedząc o tem, nigdybym nie pozwoliła sobie na taką poufałość.
To mówiąc panna Toks ukłoniła się z gracyą, a pan Dombi również odwzajemnił się pięknym ukłonem. Trzeba wyznać, że brat uważał swą siostrę zawsze za kobietę słabą i próżną; niemniej pani Czykk wywierała nań znaczny wpływ, gdyż umiała zastosować się do jego charakteru, wciąż mówiąc o Dombi i Synie.
— Oto teraz — ozwała się pani Czykk ze słodkim uśmiechem — gotowa jestem wszystko Fanni przebaczyć, wszystko!
Po tym wybuchu miłości chrześcijańskiej zrobiło się lekko na sercu pani Czykk. Właściwie mówiąc, nie miała co przebaczać swej szwagrowej, gdyż ta nie zawiniła w niczem względem niej. Cały występek polegał na tem, że ośmieliła się poślubić jej brata lub chyba jeszcze na tem, że przed sześciu laty powiła dziewczynkę nie chłopca oczekiwanego. Pani Czykk wielekroć powtórzyła, że nie spodziewała się tego po niej i że to z jej strony zła odpłata za honor, jaki się stał jej udziałem.
W tej chwili pana Dombi powołano spiesznie do sypialni a damy zostały same. Panna Toks natychmiast przybrała zachwyconą minę.
— Wiedziałam — zauważyła pani Czykk — że brat ci się podoba. Przepowiadałam, że będziesz go podziwiała.
Ręce i oczy panny Toks wyraziły najgłębszy podziw.
— A jaki to bogacz, moja droga!
— Nawet mi o tem nie mów! — westchnęła panna Toks.
— Olbrzymi majątek!
— A jaka to postawa, jaki układ — szlachetny, okazały! Widziałam w życiu wielu mężczyzn, wielu dżentelmenów: w nikim niema połowy tej godności. Jakieś w nim dostojeństwo połączone z prostotą — a pierś jaka szeroka! Prawdziwy finansowy książę Yorku! Oto jakbym go nazwała.
— Co ci jest, drogi Pawle — zawołała siostra do wchodzącego brata. — Takiś blady, czy tam się co złego stało?
— Straszna rzecz, Luizo. Lekarze orzekli, że Fanni...
— Nie wierz im, drogi Pawle, nie wierz! Zaufaj memu doświadczeniu, znam się na tem. Fanni musi zdobyć się na męstwo — oto wszystko. Ale do tego — ciągnęła, zdejmując kapelusz i nakładając rękawiczki — trzeba ją zachęcić, pobudzić i nawet przymusić w razie potrzeby. Chodźmy do niej.
Na ten raz pan Dombi naprawdę dał wiarę siostrze, jako kobiecie doświadczonej. Trochę się uspokoił i w milczeniu udał się za nią do pokoju chorej.
Położnica leżała na łożu, jak pierwej, tuląc ku sobie córeczkę. Dziewczynka jak wprzódy przylgnęła do matki, nie odejmując główki ani policzka od jej twarzy. Nie zwracała uwagi na otoczenie, nie odzywała się, nie szlochała.
— Stan jej pogarsza się bez tej dziewczynki — szepnął doktor panu Dombi. — Umyślnie zostawiliśmy ją przy niej.
Koło łoża nastała przejmująca cisza. Lekarze śledzili niknące życie z takiem współczuciem i beznadziejnością, że pani Czykk zrazu chciała odstąpić od swego zamiaru. Wnet jednak, zdobywszy się na odwagę, przysiadła do łoża i pocichu, jakby pragnęła obudzić śpiącą, zawołała:
— Fanni, Fanni!
Żadnej odpowiedzi! Uroczystą ciszę przerywał tylko głośny chód kieszonkowego zegarka pana Dombi i doktora Parkera Pepsa.
— Fanni, droga Fanni! — powtórzyła pani Czykk z nienaturalnym humorem — oto pan Dombi, pragnąłby z tobą pomówić. Nie mogłabyś z nim porozmawiać? Trzebaby tu ułożyć twe dziecię, Fanni, twego syna, moja droga. Nie widziałaś go jeszcze? Nie można go ułożyć, póki się nie podniesiesz. No moja droga, zdobądź się na wysiłek... Nuże!
Pochyliła się nad łożem i słuchała, spółcześnie porozumiewająco zerkając ku świadkom i podniósłszy palec ku górze.
— Nuże, no! — powtórzyła. — Co mówisz, Fanni? Nie słyszałam.
Uparte milczenie! Ani słówka odpowiedzi! Zegarki pana Dombi i Pepsa biegły jakby na wyścigi.
— Cóżeś ty w samej rzeczy, miła Fanni — ciągnęła pani Czykk, zastępując żartobliwy ton surowym — pogniewam się na ciebie, jeżeli się nie ruszysz. Musisz uczynić wysiłek, choćby był bolesny, męczący. Wszak wiesz, Fanni, nic na tym świecie nie odbywa się lekko; nie powinniśmy tracić odwagi, gdy tak wiele od nas zależy. No, sprobój, porusz się, bo na seryo będę się na ciebie gniewała.
Bieg zegarków wśród głuchej ciszy stawał się szalonym: rzekłbyś uderzają na siebie i walczą.

— Fanni — ciągnęła Luiza, oglądając się z rosnącym niepokojem. — Spójrz na mnie chociaż! Otwórz oczy i okaż, że mnie słyszysz i rozumiesz. Dobrze? — Ach, mój Boże! No i co tu robić, panowie?
Rodzina Dombich.
Lekarze spoglądali znacząco na siebie przez łoże. Akuszer schylił się i szepnął coś do ucha dziecka. Dziewczynka nie pojęła słów spojrzała zamarłym wzrokiem na doktora, lecz nie zmieniła pozycyi.

Doktor powtórzył swe słowa.
— Mamo! — odezwała się dziewczynka.
Znajomy ulubiony głos rozniecił promień świadomości w gasnącej duszy. Chora rozwarła powieki i lekki cień uśmiechu zajaśniał na jej wargach.
— Mamo! — wołało dziecko z głośnym płaczem. — O, moja droga, ukochana Mamo!
Doktor zlekka usunął sploty włosów dziewczynki od twarzy i ust matki. Jakże one cicho tam leżały! Jak słabe było ust tych tchnienie!
I biedna matka, mocno ująwszy wątłą gałązkę, w jej objęciu spoczywającą, popłynęła w dal na zimne tajemnicze morze, które burzliwą falą piętrzy się naokół całego świata.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol Dickens i tłumacza: Antoni Mazanowski.