Dombi i syn/II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dombi i syn |
Wydawca | Księgarnia Św. Wojciecha |
Data wyd. | 1894 |
Druk | Drukarnia Św. Wojciecha |
Miejsce wyd. | Poznań |
Tłumacz | Antoni Mazanowski |
Tytuł orygin. | Dombey and Son |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Ach, jakże się cieszę, że wszystko przebaczyłam tej biednej Fanni! Któżby mógł to przewidzieć? Naprawdę, sam Pan Bóg dał mi to natchnienie! Teraz cokolwiekby się stało, zawsze to będzie dla mnie pociechą.
Tak mówiła pani Czykk, wróciwszy do salonu od modniarek, zajętych szyciem żałoby rodzinnej. Uwagę tę uczyniła dla nauki swego małżonka, pana Czykka, grubego, łysego dżentlmena o szerokiej twarzy i z rękami wiecznie w kieszeniach. Pan Czykk miał słabostkę: gwizdał i przyśpiewywał różne melodye wszędzie i zawsze; teraz w domu żałoby i smutku nie mógł się też powstrzymać od ulubionego nawyknienia.
— Nie martw się, Luizo — zauważył pan Czykk — znów zaczniesz spazmować. Tra-lala! — Licho nadało, ciągle zapominam! Zaprawdę, jakże krótkie życie człowieka!
Pani Czykk spojrzała ze złością na męża i zrzędziła dalej.
— Mam nadzieję, że ten tragiczny wypadek dla wielu stanie się nauką, jak nieodzowną jest rzeczą czynić wysiłek, gdy od nas go wymagają. We wszystkiem bywa ziarno prawdy. Należy je umieć znaleźć. Sami będziemy winni, jeżeli nie skorzystamy z tej strasznej przygody.
Na tak piękne sentencye pan Czykk zgoła nie w porę zanucił mało przyzwoitą melodyę: „Żył sobie raz szewc ubogi wtem spostrzegł, przerwawszy, że, ma się rozumieć, nasza w tem tylko wina, jeśli tak smutne przygody nie pouczają nas zupełnie!
— Mógłbyś, jak sądzę, rozmawiać, nie gwiżdżąc swych ohydnych piosnek — krzywiąc się, dokuczała pani Czykk.
— Co robić, najdroższa — nałóg!
— Głupstwo! Co za nałóg. Rozumny człowiek wstydziłby się składać tego na nałóg. Gdybym np. przywykła spacerować po suficie, jak mucha, do góry nogami, pewnieby mię za to pochwalili?
Pan Czykk nie przeczył, że takie nawyknienie w istocie zasłużyłoby na pewien rozgłos.
— Cóż, Luizo, jak ci się podobał dzieciak? — pytał, żeby zmienić przedmiot rozmowy.
— Co za dzieciak?
— Dziś w jadalni było ich całe stadko.
— Stadko dzieci? — mruczał pan Czykk, niespokojnie oglądając się.
— Niema o czem mówić — ciągnęła pani Czykk. Zmarła matka, trzeba znaleźć mamkę.
— Ach, o tem myślałaś! — Tra-la-la!... Takie to życie! Pewnie już znalazłaś mamkę?
— Jeszcze dotąd nie, a tymczasem dziecię...
— Do aniołków grona będzie zaliczone — kończył pan Czykk.
Gniewny wzrok szanownej małżonki uświadomił mu całą niewłaściwość tej uwagi, zastosowanej do Dombi. Żeby się poprawić, dodał:
— Czyby choć tymczasowo nie można było w czem pomódz biednej sierotce? Możeby go jako herbatką karmić lub czemś podobnem.
Jeżeli miał zamiar zakończyć rozmowę o tej kwestyi, to cel osiągnął.
Pani Czykk, ani słowa mężowi nie odpowiedziawszy, powstała z godnością, zbliżyła się do okna i z wielką uwagą spoglądała przez roletę na zajeżdżający ekwipaż. Pan Czykk również w milczeniu opuścił pokój, poddając się losowi, który okazał mu się tym razem nieprzychylnym. Nie zawsze atoli klęska bywała jego udziałem. Czasem i w jego domu bywało świętego Jana i wtedy srodze karcił panią Luizę. Wogóle była to zgodna, cudownie dobrana parka, jedno stworzenie warte drugiego. W chwili rozpoczęcia kłótni nigdy nie można było zgadnąć, kto odniesie zwycięstwo. Niekiedy pan Czykk gotów już był się poddać, wtem nagle zrywał się, chwytał za stołek, łomotał nim bez litości nad samemi uszami skonfundowanej małżonki i odnosił zwycięstwo. Ale czasem znów wygrana była po stronie pani Czykk, tak, że wogóle kłótnie nie miały decydującego charakteru, bywały jednak zazwyczaj pełne życia i temperamentu.
Zaledwie stanął ekwipaż, do pokoju pędem wbiegła bez tchu panna Toks.
— Luizo, droga Luizo — trzepała — czy miejsce jeszcze wolne?
— Jakże poczciwą jesteś, nieoceniona przyjaciółko! — odrzekła pani Luiza — wolne jeszcze, mój aniele.
— W takim razie spodziewam się, jestem pewna... Lecz zaczekaj, zaraz ich tu przywiodę.
Zbiegła po schodach, wysadziła ich z karety i wkrótce pojawiła się z powrotem. Niedarmo panna Toks mówiła o liczbie mnogiej. Przyprowadziła całe towarzystwo. Były to: dorodna, zażywna, rumiana, tęga młoda niewiasta z tłustem dzieckiem na rękach; za nią młoda kobieta nie tak tęga, lecz także rumiana i zażywna, niby oliwne jabłko; prowadziła ona dwóch chłopców, doskonale wyglądających o policzkach okrągłych; za nimi szedł chłopczyk wypasiony i tłusty. Nareszcie za całem gronem postępował gruby i okrągły jak jabłko mężczyzna z tłustym chłopcem na rękach. Postawił go na ziemię i rzekł chrapliwym głosem: trzymaj się brata, Dżonni.
— — Droga Luizo — szczebiotała panna Toks — wiedząc o twym niepokoju i chcąc ci pomódz, udałam się do położniczego szpitala im. Królowej Karoliny i pytałam o mamkę dla bogatego domu. Powiedziano, że nie mają. Po tej odmowie — nie uwierzysz mi — czułam się pognębioną. Na szczęście — trzeba trafu — jakaś dama słysząc, o co chodzi, oświadczyła mi, że zna kobietę, bardzo dobrą pod każdym względem. Natychmiast z ową damą udałam się pod wskazanym adresem — i oto ich przywiozłam.
— Dobra, usłużna, droga pani — pochlebiała jej pani Luiza.
— Zaraz, zaraz, jeszcze nie wszystko ciągnęła panna Toks. — Gdym weszła do domu, — jaki czysty pokój, moja droga, mogłabyś na podłodze jeść obiad — cała rodzina siedziała za stołem; a że żadna rekomendacya nie da się porównać z tem, co oczy własne widzą, postanowiłam ich przywieźć ze sobą, aby przedstawić panu Dombi. Oto dżentlemen mówiła, wskazując grubego mężczyznę — ojciec rodziny. Proszę pana pofatygować się bliżej.
Rozrosły mężczyzna niezgrabnie postąpił i wyszczerzył w uśmiechu mocne zęby.
— A to jego żona — objaśniała panna Toks, zwracając się do młodej kobiety z dziecięciem. — Jak zdrowie pani, Polli?
— Dziękuję, chwała Bogu, doskonałe — odpowiedziała zagadnięta.
Panna Toks traktowała ich jak starych znajomych.
— Cieszy mię to! — A ta oto druga młoda kobieta — niezamężna siostra tamtej; mieszka razem i dozoruje dziatwę. Nazywa się Dżemima. Jak się masz, Dżemimo.
— Dobrze, dziękuję pani, odrzekła Dżemima.
— No to dzięki Bogu bardzom rada. Mam nadzieję, że zawsze będzie dobrze.
Pięcioro dzieci. Najmłodsze sześciotygodniowe. Ten śliczny chłopczyk z pryszczykiem na nosie — najstarszy. Od czego u ciebie pryszczyk? Czy przypadkowo, czy dziedzicznie?
— Od żelazka — niewyraźnie mruknął mężczyzna.
— Przepraszam, panie, coś pan powiedział?
— Od żelazka, powtórzył ojciec rodziny.
— A, tak, zapomniałam — tłomaczyła panna Toks. Właśnie od żelazka. Malec dotknął się gorącego żelazka, gdy matki nie było w domu.
Masz pan racyę. Gdy byłam u was, powiedziałeś mi pan także, że pańskie rzemiosło....
— Palacz, proszę pani.
— Coo? Podpalacz? — powtórzyła panna Toks.
— Palacz, proszę pani, na parowozie.
— Ach, tak, palacz... mówiła panna Toks, nie bardzo widocznie rozumiejąc istotę tego zajęcia. — Jakże się ono panu podoba?
— Co, proszę pani?
— Pańskie rzemiosło.
— Wyborne zajęcie, proszę pani. Czasem tylko sadze dostają się tu — wskazał piersi — i od tego głos staje się chrapliwym. Od tego to i ja, proszę pani, mam chrypkę, nie zaś od jakiego paskudztwa.
Panna Toks widocznie tak mało zrozumiała te wyjaśnienia, że nie wiedziała, jak kontynuować rozmowę. Tymczasem pani Czykk drobiazgowo badała żonę palacza o dzieciach, o domowem pożyciu, o metryce ślubu i tak dalej. Młoda kobieta z honorem wyszła z opałów tego egzaminu, a pani Czykk udała się do gabinetu brata z wiadomością, wziąwszy ze sobą dwóch najtłustszych i najczerwieńszych chłopców, jako świetne uzupełnienie rekomendacyi.
Pan Dombi od śmierci żony nie opuszczał swego gabinetu, pogrążony w głębokie rozmyślania o dzieciństwie, młodości, wychowaniu i losie swego syna. Ciężkie i zimne brzemię gniotło mu duszę; nie więcej zresztą bolał nad trudnością w wykarmieniu syna, niż nad własną stratą. Jakież to niebezpieczeństwa, jakie zawody czekają go choćby przy wstąpieniu w świat! Życie ledwie się zaczyna, — a oto trzeba szukać obcej, obojętnej kobiety, od której zależą pierwsze wrażenia, początkowy rozwój dziecka. Jak żałosne upokorzenie dla Dombi i Syna! Myśl, że najmitka będzie chwilowo zastępowała matkę, tak była niemiłą i gorzką dla dumnego i zazdrosnego serca, iż czuł wyraźne zadowolenie, ilekroć odrzucał propozycye rekomendowanych kandydatek. Lecz nadszedł czas, kiedy wypadło zaniechać walki między owemi dwoma uczuciami. Przed nim stały dorodne dzieci przyszłej mamki, Polli i Tudl, nienagannej pod żadnym względem, doskonale poleconej przez rodzoną siostrę i usłużną pannę Toks.
— Dzieci zupełnie zdrowe — rzekł pan Dombi — ale gdy pomyślę, że z czasem uzyskają jakgdyby przynależność do rodziny mego Pawła... Weź ich Luizo! Niech wejdzie kobieta z mężem.
Za chwilę niezgrabna para stała przed oczami pana Dombi.
— Rozumiem — mówił, zwracając się w fotelu jak sprężyną nakręcona maszyna, nie jak człowiek ze krwi i kości — jesteście ubodzy i pragniecie zarobić pieniędzy, wychowując dziecię, mego syna, który tak wcześnie poniósł niczem nie nagrodzoną stratę. Ze swej strony rad was wspomogę. Ze wszystkiego wnosząc, nadajecie się dla mego syna. Lecz zanim wejdziecie w mój dom, musicie przyjąć parę warunków.
Przez cały czas waszego u mnie pobytu nazywać się będziecie „Ryczards“: zwykłe i bardzo przyzwoite nazwisko. Przyjmujecie ten warunek, naradźcie się?
Lecz szanowny małżonek tylko suszył zęby i wciąż do ust podnosił prawą rękę, od czego dłoń stała się mokrą. Pani Tudl trąciła go parę razy, lecz gdy to nie pomogło, grzecznie dygnęła i wyraziła przypuszczenie, że zapewne otrzyma dodatkowe wynagrodzenie, jeśli zmieni nazwisko.
— Rozumie się samo przez się — zapewnił pan Dombi. — Ale o tem pomówimy później. Teraz jeszcze jeden warunek: przez cały czas, odkąd za umówioną zapłatę zaczniesz pani karmić mego syna, pragnę, byś się jak najrzadziej widywała ze swoją rodziną. Potem zaś, gdy usługi okażą się zbędne i pieniężne rachunki wyrównane, powinny też ustać wszelkie stosunki między nami. Czy pani śledzisz za tem, co mówię?
Pani Tudl nie zupełnie pojmowała, o co właściwie chodzi, a mąż jak poprzednio śmiał się, nie zwracając uwagi na rozmowę.
— Masz pani własne dzieci — ciągnął pan Dombi. — Do naszej kupieckiej umowy zgoła nie należy to, żebyś pani musiała przywiązać się do mego syna, lub żeby syn mój miał z czasem przywiązać się do niej. Ani tego oczekuję ani sobie życzę. Przeciwnie. Z odejściem układ nasz wygasa i pani możesz nie znać mego domu ani rodziny. Dziecko zapomni i pani — jeśli wola — możesz najzupełniej o niem zapomnieć.
Żywy rumieniec oblał i bez tego czerwone policzki pani Tudl. Pochyliła głowę i zapewniła, że zna swe położenie.
— Naturalnie, naturalnie — mówił pan Dombi — jestem przekonany, że pani doskonale znasz swoje stanowisko. To takie proste i zwyczajne. Kochana Luizo, ułóż się z tą panią co do zapłaty i powiedz, że może podjąć pieniądze, kiedy zechce. Teraz z panem — jak się pan nazywasz? — parę słów.
Zatrzymany na progu, gdy żona wychodziła, Tudl zawrócił i znalazł się oko w oko z panem Dombi. Tudl był mężczyzną tęgim, barczystym, obrośniętym, w rozpiętym paltocie, z odciskami na palcach, z łbem kwadratowym, gęsto porosłym; miał czarne wąsy i bokobrody, jeszcze czarniej wyglądające od dymu i kopcia. Był to jednem słowem kontrast pana Dombi, należącego do gatunku gładziutko ostrzyżonych i ogolonych kupców-kapitalistów, których głowa lśni się niby nowusieńka asygnacya banku i którzy wyglądają jakby skropieni złotym deszczem.
— Masz pan syna? — indagował pan Dombi.
— Czterech, panie! Czterech synów i córkę. Wszystko żyje.
— Dość trudno pewnie panu wszystko to utrzymywać?
— Nie łatwo, lecz byłoby jeszcze ciężej...
— Co mianowicie?
— Stracić ich, panie!
— Umiesz pan czytać? — pytał pan Dombi.
— Niezbyt biegle.
— A pisać?
— Kredą, panie.
— Czem innem?
— Kredą nieco bazgrzę, gdy mi wskazują litery.
— Pan masz, jak myślę, około trzydziestu dwóch — trzech lat?
— Mniej więcej tyle — odrzekł Tudl po namyśle.
— Czemu się pan nie nauczysz?
— Mam właśnie ten zamiar, panie. Jeden z moich chłopczyków wkrótce pójdzie do szkoły i wtedy będziemy się razem uczyli — to jest on mi będzie pokazywał.
— To dobrze — powiedział pan Dombi z uwagą, lecz nie bardzo życzliwie patrząc na swego gościa, który tymczasem, rozdziawiwszy usta, oglądał pokój a zwłaszcza sufit. — Słyszałeś pan, co mówiłem pańskiej żonie.
— Polli słyszała, proszę pana — odrzekł Tudl, machnąwszy czapką przez ramię ku drzwiom z wyrazem zupełnego zaufania ku najdroższej połowie. — Wszystko będzie dobrze.
— A zatem pan zdajesz wszystko na żonę — ciągnął pan Dombi, zawiódłszy się w nadziei jaśniejszego wytłomaczenia warunków swych mężowi, jako głównej osobie w tej sprawie — niema co mi zatem więcej z panem rozprawiać.
— Właśnie to samo myślę, proszę pana. Polli wszystko słyszała, a ona ma głowę nie od parady.
— Nie będę więc pana dłużej zatrzymywał — rzekł pan Dombi. A gdzieś pan cały czas pracował?
— Zrazu pod ziemią, dopókim się nie ożenił. A teraz na wierzchu. A potem będę na maszynie, skoro ją ukończą.
Jak ostatnie źdźbło słomy przygniata ciężarem kark obładowanego wielbłąda, tak ta ostatnia odpowiedź o podziemnej pracy do reszty rozstroiła wyniosłą duszę pana Dombi. Milcząc, wskazał drzwi mężowi przyszłej mamki swego syna — ten zaś wyszedł z widoczną ulgą. Wnet zamknąwszy się w komnacie, pan Dombi zaczął chodzić tam i nazad w gorzkiem zadumaniu. Pomimo jego niewzruszonej powagi i panowania nad sobą, łzy mu spływały z oczu i nieraz w silnem wzruszeniu powtarzał: „biedne, biedne dziecię“. Tego żalu i rozgoryczenia za nic w świecie nie pokazałby światu i ludziom.
Dość oryginalny rys dumy naszego bohatera polegał na tem, że w synu swym właściwie ubolewał nad sobą. W słowach żal mu było siebie, biednego wdowca, który musiał powierzyć syna żonie ordynarnego robotnika, całe życie pod ziemią trawiącego! A oto śmierć ani razu nie pukała do wrót tego chłopa i za stołem jego codzień czterech synów spożywało obiad.
Słowa powyższe jeszcze drżały na jego wargach, gdy w tem przyszło mu na myśl, że kobieta ta wystawiona była w jego domu na wielką pokusę. Własne jej dziecko było też chłopczykiem. A jeżeli ona zamieni mu syna? Choć myśl tę zaraz odrzucił, jako romantyczną i nieprawdopodobną — aczkolwiek możliwą — to jednak wyobraźnia dalej rysowała obrazy takiej zamiany. Co zrobić, jeżeli oszustwo wyjdzie na jaw, gdy dziecię odrośnie? Czy stanie mi siły po wielu latach pozbawić obłudnika swej pieczołowitości, zaufania i tkliwej przyjaźni — wszystko to przenieść na rodzone dziecię, które może przez ten czas wyrośnie dla mnie obojętne i obce.
Zresztą niepokoje te i obawy wkrótce minęły. Niemniej przeto postanowił sobie pan Dombi czujnie śledzić mamkę, nie dając jej tego do poznania. Zrobiło mu się lżej na sercu i był teraz rad z tego, że zastrzegł sobie, iżby nie nastąpiło zbyt wielkie zbliżenie między mamką a synem.
Umowę pani Czykk z Ryczards przy pomocy panny Toks zawarła i mamka ceremonialnie niby zaszczytną odznakę otrzymała małego Dombi, oddawszy równocześnie śród łez i uściśnień własnego chłopca Dżemimie. Podano wino, aby się rozpogodzili smutni goście.
— Pozwoli pan kieliszek wina? — pytała panna Toks, gdy wszedł Tudl.
— Dziękuję pani — odrzekł palacz — czemu nie? Trzeba pić, gdy proszą.
— Panu przyjemnie zostawić żonę w tak szanownym domu, nieprawdaż?
— Wcale nie, proszę pani, byłoby mi o wiele przyjemniej zawieźć ją do domu.
Polli głośno zaczęła płakać. Pani Czykk instynktem kobiety odczuła, że żal nadmierny stać się może szkodliwym dla małego Dombi i natychmiast zaczęła perswadować.
— Niema czego się smucić, moja miła. Synek pani wyrośnie bez biedy i bez niedostatku pod dozorem ciotki Dżemmy, a panią tu czeka spokój i szczęście. Cóż robić? Beztroski niczego niema na świecie; trzeba być mężną.
Czy wzięto już miarę na czarne ubranie dla pani Ryczards?
— Wzięto, proszę pani — łkając odpowiedziała Polli.
— Suknia będzie śliczna — ciągnęła pani Czykk — ta sama modniarka i dla mnie szyje. Materyał przedni.
— Będzie pani tak ładnie wyglądała, że mąż nie pozna. Nieprawda, panie?
— Nieprawda — ponuro przeczył Tudl — poznam ją wszędzie w każdej sukni.
Palacz stanowczo nie chciał okazać się uległym.
— Co do pożywienia, pani Ryczards — pocieszała pani Czykk — najlepsze potrawy do pani dyspozycyi. Sama pani będzie układała obiady i cokolwiek ci się zażąda — natychmiast dadzą.
— Niezawodnie! — podtrzymywała przyjaciółkę panna Toks. — Piwa też pić można podług woli. Czy nie tak, Luizo?
— Pewnie, pewnie — dodawała pani Czykk coprędzej. — Tylko z jarzynami trzeba będzie wstrzemięźliwie się obchodzić.
— A może także z wędlinami.
— Prócz jarzyn, marynat i wędlin może pani jeść wszystko, czego zapragnie, bez ograniczenia.
— A to też rozumie się, że choć przepada za swoim synem, nie będziesz miała jej tego za de, Luizo.
— Pewnie, że nie — dobrotliwie zapewniła pani Czykk.
— Ale musi — ciągnęła panna Toks — całą swą uwagę, całą troskliwość poświęcić swemu małemu wychowankowi. Powinna to mieć za największe szczęście, że ten cherubinek, tak ściśle z najwyższemi sferami połączony, będzie rósł i rozkwitał na jej oczach. Nieprawdaż, Luizo?
— Bez wątpienia! — potwierdziła pani Czykk. — Widzisz, moja droga, ona już się zupełnie uspokoiła i myśli o tem, jakby wesoło i z uśmiechem pożegnać swoją siostrę Dżemimę dzieci i poczciwego męża. Czy nie tak, moja droga?
— Ależ tak, zawołała panna Toks — napewno chce się pożegnać!
— Biedna Polli z rozpaczą w duszy uściskała wszystkich członków swej rodziny a następnie chciała ukryć się w swym pokoju, żeby uniknąć bolesnego z dziećmi rozstania. To się atoli nie udało. Młodszy syn, odgadując zamiar matki, pochwycił ją za suknię i pobiegł wraz z nią, tymczasem starszy, przezywany w rodzinie kotłem na cześć parowozu, zaczął tupać nogami, a za tym przykładem poszła cała rodzina.
Kilka pomarańcz i garść drobnych pieniędzy ukoiły małych Tudli i rodzina zwolna udała się do najętej karety u podjazdu, aby odjechać do domu. Dzieci pod opieką Dżemimy stojąc przy oknie, rzucały pomarańcze i pieniądze. Sam pan Tudl siadł na piętach, uważając ten rodzaj jazdy za najwygodniejszy.