Dwadzieścia tysięcy mil podmorskiej żeglugi (1897)/XLII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Juljusz Verne
Tytuł Dwadzieścia tysięcy mil podmorskiej żeglugi
Data wyd. 1897
Druk Józef Sikorski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Vingt mille lieues sous les mers
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

XLII.

Gulf Stream.

Tej strasznej sceny 20-go kwietnia, żaden z nas nigdy nie zapomni. Opisałem ją pod wpływem gwałtownego wzruszenia. Później przejrzałem mój opis i przeczytałem Conseilowi i Kanadyjczykowi. Obaj znaleźli go wiernym, ale bladym. Do kreślenia podobnych obrazów, potrzebaby pióra najznakomitszego naszego poety, autora Pracowników morza.
Powiedziałem że kapitan Nemo płakał patrząc na fale. Boleść jego była niezmierna. Od czasu naszego przybycia na statek, utracił już drugiego towarzysza. A jakaż to śmierć okropna! Przyjaciel ten, zgnieciony, zduszony, zgruchotany strasznem ramieniem mątwy, starty na miazgę w żelaznych jej szczękach, nie miał już spocząć razem z towarzyszami w cichych wodach koralowego cmentarza.
Co do mnie, to ów krzyk rozpaczny nieszczęśliwego w czasie tej walki, głęboko rozdarł mi serce. Biedny Francuz, zapominając umówionego języka, w ojczystej mowie rzucił ostatnie wołanie! Tak więc wśród owej załogi Nautilusa, zespolonej duszą i ciałem z kapitanem Nemo, uciekającej jak on od wszelkiego stosunku z ludźmi, miałem rodaka. Lecz czy on jeden tylko przedstawiał Francyę w tem tajemniczem stowarzyszeniu, złożonem oczywiście z indywiduów różnej narodowości? Byłoto jedną więcej z tylu niedociecznych zagadek, powstających ustawicznie w mym umyśle.
Kapitan Nemo wrócił do swego pokoju, i znowu go przez jakiś czas nie widziałem. Ale jakże musiał być smutny, zrozpaczony, niezdecydowany, wnosząc po ruchach tego statku, którego był duszą, na którym odbijały się wszelkie jego wzruszania. Nautilus nie trzymał się określonego kierunku. Posuwał się, wracał, kołysał jak trup za wolą fali. Śruba jego została oswobodzoną, a jednak zaledwie jej używał. Płynął na traf. Nie mógł się oderwać od sceny tej walki, od tego morza, które pożarło mu jednego członka osady.
Upłynęło tak dni dziesięć. Dopiero pierwszego maja Nautilus przybrał stanowczo kierunek ku północy, dotarłszy wprzód do wysp Lukajskich przy ujściu kanału Bahama. Płynęliśmy wówczas z prądem największego z strumieni morskich, mającego swe brzegi, właściwe sobie ryby i temperaturę. Mówię o Gulf-Streamie.
Jestto w rzeczy samej rzeka, płynąca swobodnie wśród Atlantyku, której wody nie mięszają się z wodą oceanu; rzeka słona, słońsza niż otaczające ją morze. Średnia jej głębokość wynosi trzy tysiące stóp; średnia szerokość sześćdziesiąt mil. W niektórych miejscach szybkość prądu dochodzi czterech kilometrów na godzinę. Stała massa jej wód jest większą od wszystkich rzek na kuli ziemskiej.
Prawdziwe źródło Glf-Streamu, rozpoznane przez komendanta Maury, jego punkt wyjścia, jeżeli kto woli, leży w zatoce Gaskońskiej. Tam wody jego, słabo jeszcze wyróżniające się kolorem i temperaturą, zaczynają dopiero się tworzyć. Ztąd zmierza na południe, biegnie wzdłuż brzegów Afryki równikowej, rozgrzewa swe fale promieniami strefy gorącej, przebywa Atlantyk, dochodzi przylądka San-Roque na wybrzeżu brazylijskiem, i rozdziela się na dwa ramiona, z których jedno dąży nasycić się jeszcze gorącemi atomami morza Antylskiego. Wówczas Gulf-Stream, którego przeznaczeniem jest przywrócić równowagę między temperaturami, i zmięszać wody równikowe z północnemi, zaczyna swą rolę. Rozgrzany do grącości w zatoce Meksykańskiej, posuwa się na północ ku brzegom Ameryki, dochodzi do Nowej Ziemi, zbacza pod parciem zimnego prądu cieśniny Davis, zwraca do drogi przez ocean, idąc po jednem z wielkich kół globu w linii krzywej, i rozdziela się pod czterdziestym trzecim stopniem na dwa ramiona, z których jedno zasilone jeszcze południowo wschodnim prądem wiatru, powraca do zatoki Gaskońskiej, i wysp Akorskich; a drugie, okrążywszy brzegi Irlandyi i Norwegii, dąży aż za Szpitzberg, gdzie temperatura jego spada do czterech stopni, by tam utworzyć wolne morze biegunowe.
Po tej rzece oceanu żeglował wtedy Nautilus. Wyszedłszy z kanału Bahama, Gulf-Stream przy czternastomilowej szerokości i trzystu pięćdziesięciu metrach głębokości, płynie z szybkością ośmiu kilometrów na godzinę. Prędkość ta zmniejsza się w stałym stosunku, w miarę posuwania się na północ — i pragnąć należy, aby ten stosunek ciągle się utrzymywał, bo gdyby jak niektórzy mniemali, szybkość jego i kierunek uległy zmianie, wówczas klimaty europejskie doznałyby przewrotów, których następstw nie podobna nawet obliczy.
Około południa byłem z Conseilem na platformie. Tłomaczyłem mu rozmaite szczegóły dotyczące Gulf-Streamu. Skończywszy, kazałem mu zanurzyć ręce w prądzie.
Conseil usłuchał, i bardzo się zdziwił nie czując żadnego wrażenia gorąca ani zimna.
— Pochodzi to ztąd — rzekłem — że temperatura wód Gulf-Streamu, przy wyjściu z zatoki Meksykańskiej, nie wiele się różni od temperatury krwi. Jest on ogromnym kaloryferem, dzięki któremu brzegi Europy stroją się wiekuista zielenią. A jeśli wierzyć Maury’emu, gorąco tego prądu całkowicie zużyte, dostarczyłoby tyle cieplika, żeby niem można utrzymać w stanie płynnym rzekę roztopionego żelaza, wielkości Amazonki albo Missouri.
W tej chwili szybkość Gulf-Streamu wynosiła dwa metry dwadzieścia pięć centymetrów na minutę. Nurt jego tak znacznie się różni od otaczającego go morza, że zaciśnięte wody wstępując do oceanu, nie układają się z innemi wodami do poziomu. Jakkolwiek ciemne i obfitujące w materye słone, odznaczają się czystym swoim błękitem od zielonych fal morskich. Taka jest zresztą wyrazistość ich linii demarkacyjnej, że Nantilus na wysokości wysp Karolińskich przeciął ostrogą swoją fale Gulf-Streamu, podczas gdy śruba jego rozbijała jeszcze bałwany oceanu.
Nurt ten unosił z sobą cały świat żyjący. Żeglarki tak pospolite w morzu Śródziemnem, ciągnęły tu w licznych gromadach. Pomiędzy chrząstkowatemi, odznaczały się szczególniej raje, których wysmukły ogon zajmował prawie trzecią część ciała, tworzące długie na dwadzieścia pięć stóp rombusy; dalej małe, jednometrowe żarłacze, z dużą głową, krótkim i zaokrąglonym pyszczkiem, z kilku rzędami śpiczastych zębów; ciało ich wyglądało jakby pokryte łuską.
W pośród ryb kościstych, zauważyłem właściwe tym morzom szare wargacze; tęczaki z świecącą jak ogniem tęczówką, długie na jeden metr ścienice, z szerokim pyskiem najeżonym drobnemi ząbkami, wydające lekki odgłos; kolcogrzbiety czarne, o których poprzedniu już mówiłem; błękitne dorady, błyszczące złotem i srebrem; papugi morskie, istne tęcze oceanu, mogące świetnością kolorów iść w zawody z najpiękniejszemi ptakami zwrotnikowemi; szlamówki z trójkątną głową; niebieskawe bez łusek skarpie; żaboryby z żółtą poprzeczną przepaską w kształcie greckiego t; mrowiska małych, brunatno nakrapianych babekbyczków; dwuząbki z srebrzystą głową i żółtym ogonem; różne odmiany łososiów; smagłe muligomory, błyszczące łagodnym blaskiem, które Lacepedes poświęcił miłej towarzyszce życia — i nakoniec pysznego amerykańskiego rycerza, co zdobny we wszystkie ordery i opięty wszelkiemi wstęgami, nawiedza wybrzeża potężnego kraju, w którym wstęgi i ordery tak mało są cenione.
Dodam także, że w nocy fosforyczne wody Gulf-Streamu współzawodniczyły z elektrycznym blaskiem naszej latarni, zwłaszcza podczas grożącej nam często burzy.
Ósmego maja znajdowaliśmy się jeszcze naprzeciw przylądka Hatteras, na wysokości północnej Karoliny. Szerokość Gulf-Streamu wynosi w ten miejscu siedmdziesiąt pięć mil, a głębokość dwieście dziesięć metrów. Nautilus błąkał się na traf. Zdawało się jakby wszelki dozór i czujność wygnane zostały ze statku. Przyznaję, że w takich warunkach ucieczka mogłaby się udać. W rzeczy samej, zamieszkałe brzegi przedstawiały wszędzie łatwe schronienie. Po morzu uwijały się ustawicznie parowce, krążące pomiędzy New-Yorkiem lub Bostonem a zatoką Meksykańską, i przebiegało mnóstwo geolet, pełniących służbę przewozową w różnych punktach brzegów amerykańskich. Można było spodziewać się chętnego na nich przyjęcia. Sposobność zatem sprzyjała, pomimo trzydziestu mil oddzielających Nautilusa od wybrzeży Stanów Zjednoczonych.
Jedna atoli niepomyślna okoliczność, sprzeciwiała się stanowczo planom Kanadyjczyka. Czas bardzo był niepogodny. Zbliżaliśmy się ku szlakom często nawiedzanym przez burze, ku krainie trąb i uraganów, powstających właśnie z nurtu Gulf-Streamu. Puścić się w wątłej łodzi na morze, częstokroć rozhukane, było narażeniem się na pewną zgubę. Sam Ned-Land na to się zgadzał. Tłumił też w sobie gniew, dręczony okrutną tęsknotą do ziemi, którą jedna tylko ucieczka mogła uleczyć.
— Panie — rzekł mi w tym dniu — trzeba żeby się to już raz skończyło. Chcę wiedzieć jak się rzecz ma w istocie. Pański Nemo oddala się od lądów i zmierza na północ. Ale oświadczam panu, że dość mi już na biegunie południowym, i nie pójdę z nim do bieguna północnego.
— Cóż robić, Nedzie, skoro ucieczka jest w tej chwili niemożliwa.
— Wracani do mojej myśli. Trzeba rozmówić się z kapitanem. Nie wspomniałeś pan nic, kiedyśmy byli na morzach pańskiego kraju. Otóż teraz gdy jesteśmy na morzach mojego, ja sam z nim będę mówił. Kiedy pomyślę, że za kilka dni Nautilus będzie się znajdował na wysokości Nowej Szkocyi, że tam rozlewa się ku Nowej Ziemi zatoka, w którą wpada Święty Laurenty, i że Święty Laurenty to moja rzeka, rzeka Kwebeku, mego rodzinnego miasta; kiedy pomyślę o tem wszystkiem, to wściekłość występuje mi na twarz i włosy powstają na głowie. Wierz mi pan, raczej skoczę w morze niż tu zostanę! Duszę się tutaj!
Kanadyjczyk tracił widocznie resztę cierpliwości. Dzielna jego natura nie mogła pogodzić się z tak długiem uwięzieniem. Z każdym dniem mizerniał na twarzy. Charakter jego stawał się coraz bardziej ponury. Czułem co musiał cierpieć, bo i mnie także ogarniała tęsknota. Upłynęło już blizko siedm miedięcy, jak pozbawieni byliśmy wszelkiej wiadomości o ziemi. Zresztą odosobnienie się kapitana Nemo, jego zmieniony humor, zwłaszcza od czasu walki z mątwami, jego małomówność — wszystko to przedstawiało mi rzeczy w innych pozorach. Nie czułem już tego co pierwszych dni zapału. Należało być chyba jak Conseil, Flamandczykiem, żeby się zgodzić z takiem istnieniem, wśród żywiołu przeznaczonego dla wielorybów i innych mieszkańców morza. W istocie, gdyby ten zacny chłopiec zamiast płuc miał skrzela, to sądzę, że byłaby z niego wspaniała ryba.
— I cóż panie? — odezwał się Ned — widząc że mu nie odpowiadam.
— Chcesz zatem, Nedzie, żebym zapytał kapitana Nemo, jakie ma względem nas zamiary?
— Tak, panie.
— I to pomimo tego, że już raz nam takowe oznajmił.
— Tak; pragnę ostatecznie się zapewnić. Mów pan wreszcie za mnie jednego, w mojem imieniu tylko, jeżeli pan zechcesz.
— Ale ja go tak rzadko spotykam. Unika mnie nawet.
— Tem większy powód żeby go poszukać.
— Pomówię z nim, Nedzie.
— Kiedy? — pytał nalegając Kanadyjczyk.
— Jak go spotkam.
— Panie Arronax, czy chcesz pan żebym ja sam do niego poszedł?
— Nie, spuść się z tem na mnie. Jutro…
— Dzisiaj — rzekł Ned-Land.
— Zgoda. Dziś jeszcze z nim się zobaczę, odparłem Kanadyjczykowi, który działając na swoją rękę, byłby niezawodnie popsuł całą sprawę.
Zostałem sam jeden. Postanowiwszy rozmówić się z kapitanem, chciałem to niezwłocznie załatwić. Wolę bowiem każdą rzecz ukończoną, niż do zrobienia.
Wróciłem do mego pokoju. Ztąd usłyszałem stąpanie w gabinecie kapitana Nemo. Nie należało opuszczać tej sposobności zobaczenia się z nim. Zapukałem do drzwi, ale nie otrzymałem żadnej odpowiedzi. Zapukawszy powtórnie, nacisnąłem klamkę. Drzwi się otworzyły.
Wszedłem. Kapitan znajdował się w swoim pokoju. Pochylony nad stołem do pracy, nie słyszał mnie. Powziąwszy stały zamiar nie odejść ztąd, póki go nie wybadam, zbliżyłem się do stołu. Podniósł nagle głowę, zmarszczył brwi, i zapytał tonem dość, ostrym.
— Pan tutaj? Czego pan żądasz odemnie?
— Pomówić z panem, kapitanie.
— Ależ panie, jestem zajęty, pracuję. Czyż tej swobody samotności, jaka panu zostawiam, nie mogę mieć, także dla siebie?
Przyjęcie było nie bardzo ośmielające. Postanowiłem jednak wszystko wysłuchać, żeby na wszystko odpowiedzieć,
— Panie — odrzekłem chłodno — mam z panem mówić o sprawie, której nie wolno mi zwlekać.
— O czemżeto panie? — zapytał szyderko. — Czyś pan zrobił jakie odkrycie, które uszło mojej uwagi? Czy morze zwierzyło panu nowe tajniki?
Nie rozumieliśmy się. Zanim jednak zdążyłem mu odpowiedzieć, dodał poważniejszym już tome, wskazując na rozłożony na stole rękopism.
— Oto panie Aronnax rękopism w kilku językach. Zawiera on streszczenie moich studyów nad morzem, i jeśli podoba się Bogu, nie zginie wraz ze mną. Rękopism ten podpisany mojem nazwiskiem, uzupełniony historyą mego życia, zostanie umieszczony w małem niezatapiającem się naczyniu. Ostatni z nas kto przeżyje wszystkich na Nautilusie, rzuci ten przyrząd w morze, i pójdzie sobie gdzie go fale poniosą.
Nazwisko tego człowieka! Historya życia spisana własnoręcznie! Więc tajemnica jego zostanie kiedyś odkrytą. W tej chwili jednak widziałem tylko w owem wyznaniu, środek przystąpienia do rzeczy.
— Kapitanie — odparłem — muszę pochwalić myśl twoją. Nie godzi się aby owoc twych badań zaginął. Lecz sposób jakiego chcesz użyć, wydaje mi się nazbyt niepewnym. Kto wie gdzie wiatry zapędzą ten przyrząd, w czyje ręce on wpadnie? Czyżby nie można obmyśleć czegoś lepszego. Czyż pan, lub który z ludzi pańskich może?…
— Nigdy, panie — rzekł kapitan żywo mi przerywając.
— Ale ja, moi towarzysze, gotowiśmy przechować starannie ten rękopism, i gdybyś pan wrócił nam wolność…
— Wolność! — zawołał kapitan Nemo wstając.
— Tak, panie, i właśnie w tym przedmiocie miałem się z panem rozmówić. Od siedmiu już miesięcy zostajemy na pańskim statku, i dziś w imieniu mych towarzyszy i własnem, zapytuję pana czy zamierzasz nazawsze nas tu zatrzymać?
— Panie Arronax — rzekł kapitan Nemo — odpowiem dziś panu to, com ci odpowiedział przed siedmiu miesięcami. Kto raz wstąpi na Nautilusa, ten już nie może go opuścić.
— Ależ pan nam okrutna narzucasz niewolę.
— Nazywaj pan to, jak się panu podoba.
— Lecz niewolnik zachowuje wszędzie prawo odzyskania wolności! Jakiekolwiek nastręczą mu się sposoby, może je zawsze poczytać za dobre.
— Alboż wam tego prawa — odpowiedział kapitan Nemo — kto zaprzecza? Czym pomyślał kiedy wiązać was przysięgą? I skrzyżowawszy ręce na piersiach, patrzył mi w oczy.
— Panie — rzekłem — powracać drugi raz do tego przedmiotu, nie byłoby przyjemnem ani dla pana, ani dla mnie. Skoro jednak już został zaczęty, niech mi go wolno będzie wyczerpać. Powtarzam panu, nie idzie tu tylko o moją osobę. Dla mnie nauka jest podporą, dzielną rozrywką, pociągiem, namiętnością, dla której mogę o wszystkiem zapomnieć. Jak pan, zdolny jestem żyć w ukryciu i nieznany, ze znikoma nadzieją pozostawienia kiedyś przyszłości rezultatu mej pracy, za pomocą wątpliwego przyrządu, powierzonego na los fali i wichrów. Słowem, mogę podziwiać pana i bez przykrości towarzyszyć mu w roli, którą poniekąd pojmuję — lubo pod wielu innemi względami, życie pańskie otoczone jest dla mnie chmurą zagadek i tajemnic, w których my tylko, ja i moi towarzysze, nie mamy żadnego udziału. A i wtedy nawet gdy serca nasze mogły uderzyć dla pana, wzruszone widokiem twojej boleści, lub zachwycone dziełami genijuszu i męztwa — musieliśmy tłumić w sobie choćby najmniejsze oznaki owej sympatyi, którą wzbudza wszystko co dobre i piękne, bez względu na to czy pochodzi od przyjaciela, czy wroga. Owóż to uczucie, że jesteśmy obcy wszystkiemu co pana dotycze, czyni położenie nasze nieznośnem, niemożliwem nawet dla mnie; ale szczególniej nieznośnem dla Ned-Landa. Każdy człowiek, już przez to samo że jest człowiekiem, wart aby o nim myślano! Czyż pan zadałeś sobie pytanie, ileto mściwych projektów zrodzić mogła miłość wolności i nienawiść niewoli, w takiej naturze jak Kanadyjczyka; o czem mógł myśleć, co zamierzać czego próbować?
Zamilkłem. Kapitan Nemo powstał.
— Niech Ned-Land myśli, zamierza, próbuje co mu się podoba: mniejsza, o to. Nie ja go szukałem. Nie dla mojej przyjemności trzymam go na statku. Co zaś do pana, panie Arronax, należysz pan do tych ludzi, co zdolni są wszystko zrozumieć, nawet milczenie. Nie mam nic więcej panu do powiedzenia. Niechaj rozmowa nasza w tym przedmiocie, będzie zarazem ostatnią, bo drugi raz nie mógłbym nawet pana wysłuchać.
Wyszedłem. Począwszy od tego dnia, położenie nasze stało się bardzo drażliwe. Powtórzyłem moją rozmowę towarzyszom.
— Wiemy teraz — rzekł Ned — że nie możemy się niczego spodziewać od tego człowieka. Nautilus zbliża się do Long-Island. Uciekniem bez względu na pogodę.
Niebo atoli stawało się coraz groźniejsze. Objawiały się oznaki huraganu. Atmosfera robiła się białawą i mleczną. Po rozpostartych na niebie chmurach pierzastych, wysuwały się od poziomu kłęby chmur deszczowych. Inne znów chmury mknęły niżej z niezwykłą szybkością. Morze rosło i wzdymało się w podłużne bałwany. Ptaki znikały, z wyjątkiem petreli, zwolenników burzy. Barometr znacznie opadał, i wskazywał w powietrzu niezmierne ciśnienie pary. Mięszanina stormglassu rozkładała się pod wpływem przesycającej powietrze elektryczności. Zbliżała się walka żywiołów.
Burza wybuchła w dniu 18-go maja, właśnie kiedy Nautilus płynął na wysokości Long-Island, o kilka mil od przesmyków New-Yorku. Mogę opisać tę walkę żywiołów, bo zamiast schronić się przed nią w głębiny, kapitan Nemo przez niepojęty kaprys, zapragnął stawić jej czoło na powierzchni morza. Wiatr dął z południo zachodu, zrazu z szybkością pietnastu metrów na sekundę, która około trzeciej z wieczora wzmogła się do dwudziestu pięciu metrów. Jestto szybkość nawałnic.
Kapitan Nemo niewzruszony pod uderzeniami wiatru, zajął miejsce na platformie. Kazał przywiązać się do niej w pół ciała, żeby go nie porwały rozhukane olbrzymie bałwany. Poszedłem za nim, i kazałem się także przywiązać, podziwiając jednocześnie i ową burzę, i tego niezrównanego człowieka co jej urągał.
Ogromne szmaty chmur z zamiatały wzdęte morze, maczając się w wodzie. Nie widziałem już ani jednej z owych małych pośrednich fal, tworzących się w głębi wielkich wklęsłości. Nic oprócz długich czarnych bałwanów, których grzbiet nawet się nie rozpryskiwał, tak były gęste i zbite. Wysokość ich co chwila wzrastała. Nautilus, raz leżąc naboku, to znowu stercząc jak maszt do góry, zataczał się i kołysał straszliwie.
Około piątej spadł ulewny deszcz, nie uśmierzywszy ani wichru ani morza. Uragan rozpasał się z szybkością czterdziestu pięciu metrów na sekundę, t. j. blizko czterdziestu mil na godzinę. Przy takiej sile wywraca on domy, wtłacza drzwi, zrywa dachówki, łamie żelazne kraty, demontuje dwudziestocztero funtowe działa. A jednak Nautilus wśród owej nawałnicy, usprawiedliwiał zdanie uczonego inżyniera, że „dobrze zbudowane pudło statku, niepotrzebuje nigdy obawiać się morza.“ Nie była to opierająca się skała, którąby bałwany te wyrwały z posady — ale stalowe wrzeciono; uległe i ruchliwe, bez żagli i masztów, urągające bezkarnie ich wściekłości.
Badałem pilnie te rozkiełzane bałwany. Wysokość ich wynosiła do piętnastu metrów, na sto pięćdziesiąt do stu sześćdziesięciu metrów długości — a szybkość pędu, równająca się połowie szybkości wiatru, piętnaście metrów na sekundę. Objętość ich i siła wzrastały w stosunku głębokości wód. Zrozumiałem wówczas przeznaczenie tych fal, które wiążąc w sobie powietrze i wtłaczając je na dno morskie, niosą tam życie wraz z tlenem. Olbrzymia ich siła ciśnienia, może dochodzić, jak obliczono, do trzech tysięcy kilogramów na stopę kwadratową partej powierzchni. Oneto podczas burzy 23-go grudnia 1864 roku, rozwaliwszy część miasta Yeddo w Japonii, i przebiegając siedmset kilometrów na godzinę, rozbijały się tegoż samego jeszcze dnia na brzegach Ameryki.
Potęga burzy wzrosła z nadejściem nocy. Barometr podobnie jak w r. 1860 podczas uragunu przy wyspie Zjednoczenia, spadł do 710 milimetrów. Ze schyłkiem dnia, dostrzegłem na horyzoncie duży statek opierający się z trudnością bałwanom. Pomykał przy małej parze, żeby się utrzymać na fali. Musiał to być jeden z parowców kursujących z New-Yorku do Liverpoolu lub Hawru. Niezadługo zniknął w ciemnościach.
O dziesiątej wieczorem, całe niebo było w ogniu. Atmosferę przerzynały wciąż gwałtowne błyskawice. Nie mogłem znieść ich blasku, gdy tymczasem kapitan Nemo wpatrując się w nie z upodobaniem, zdawał się wciągać w siebie ducha burzy. Straszliwy łoskot napełniał powietrze, łoskot złożony z ryku druzgotanych bałwanów, szumu wichru, huku piorunów. Wiatr szalał na wszystkich punktach horyzontu, a uragan ciągnący ze wschodu, powracał tam przechodząc przez północ, zachód i południe, w kierunku odwrotnym burz wirowych półkuli południowej.
Ah! ten Gulf-Stream! Usprawiedliwiał zupełnie swą nazwę króla burz! On to tworzy owe straszliwe uragany, wynikające w skutek różnicy temperatury warstw powietrza, ułożonych nad jego nurtami.
Po deszczu nastąpiła ognista ulewa. Krople wody zamieniły się w piorunujące kiście. Rzekłbyś że kapitan Nemo, szukając godnej siebie śmierci, pragnął zostać rażony gromem. W gwałtownem zakołysaniu się z tyłu na przód, Nautilus podniósł w powietrze swoją stalową ostrogę, niby strzałę piorunochronu, i widziałem jak z niej tryskały niezliczone błyskawice.
Złamany, wycieńczony z sił, przyczołgałem się do klapy. Otworzyłem ją i zszedłem do salonu. Burza dosięgła wówczas najwyższego stopnia natężenia. Niepodobna było utrzymać się na pokładzie Nautilusa.
Kapitan Nemo wrócił około północy. Usłyszałem jak rezerwoary zaczęły napełniać się wodą, i Nautilus zanurzał się zwolna pod fale.
Przez odsłonięte szyby salonu widziałem popłoszone wielkie ryby, przesuwające się jak cienie w gorejącej wodzie. Niektóre z nich zostały w mych oczach rażone piorunem.
Nautilus opuszczał się ciągle. Myślałem że znajdzie spokojność w głębokości piętnastu metrów. Nie. Górne warstwy były zbyt gwałtownie wzburzone. Trzeba było szukać spoczynku aż na pięćdziesiąt metrów w otchłani morza.
Ale tam, jaki spokój, jaka cisza, jaki żywioł niezakłócony! Ktoby powiedział, że straszliwy uragan szalał podówczas na powierzchni tego oceanu?


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Juliusz Verne i tłumacza: anonimowy.