Dwadzieścia tysięcy mil podmorskiej żeglugi (1897)/XXIV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Juljusz Verne
Tytuł Dwadzieścia tysięcy mil podmorskiej żeglugi
Data wyd. 1897
Druk Józef Sikorski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Vingt mille lieues sous les mers
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

XXIV.

Państwo koralowe.

Nazajutrz zbudziłem się z głową bardzo lekką i zdziwiłem się niezmiernie widząc się w mojej kajucie. Moi towarzysze zapewne zostali także do swojej stancyi przyniesieni, nie wiedząc o tem. Prawdopodobnie więc nie wiedzieli równie jak i jak, o tem co zaszło owej nocy na okręcie. Chyba jaki wypadek w przyszłości odkryje nam tę tajemnicę.
Nie miałem co robić u siebie; trzeba było spróbować, czym jeszcze jeńcem czy wolnym. Pokazało się że byłem wolny. Otworzyłem drzwi, przeszedłem korytarz i wszedłem na schody główne. Okiennice które zamknięto wczoraj, były teraz otwarte. Wyszedłem na platformę.
Już tam byli Conseil i Ned-Land. Zapytywałem ich czy nie wiedzą co się działo? ale nic nie wiedzieli. Zasnąwszy snem ciężkim w którym zatonęły wszystkie ich wspomnienia, rozbudzili się z niego bardzo zdziwienie, bo byli w swojej kajucie.
Nautilus wydawał się nam równie spokojny i tajemniczy, jak zawsze; pływał po powierzchni z umiarkowaną szybkością – a zdawało się że się nic na pokładzie nie zmieniło. Ned-Land bystrym swym wzrokiem przepatrywał morze, ale nic nie dostrzegł: ani żagla, ani lądu. Wszędzie były tylko wydłużone i jakby czesane wiatrem fale, na których statek kołysał się dosyć silnie.
Nautilus odświeżywszy swoje powietrze, zagrażył się znów na jakie piętnaście metrów, żeby mógł szybko wrócić na powierzchnię fal — co się też niejednokrotnie powtarzało w tym dniu 19-go stycznia, i wbrew zwyczajowi. Za każdym razem porucznik okrętu wychodził na pokład, a potem zwykły frazes rozlegał się wewnątrz statku.
Kapitan Nemo nie pokazywał się wcale. Z ludzi do statku należących, widziałem tylko milczącego służącego, który jak zwykle spełniał swoje względem mnie obowiązki służbowe.
Około drugiej bylem właśnie w salonie porządkując moje notatki, gdy zjawił się kapitan. Ukłoniłem mu się, a on oddał mi ukłon gestem ledwie widzialnym, ale nic nie mówił. Wróciłem do mej czynności, przypuszczając że mi da jakieś objaśnienia o tem co zaszło nocy poprzedniej — alem się omylił. Spojrzałem na niego; zdawał mi się zmęczony. Oczy miał zaczerwienione, jakby nie spał, a na twarzy jego widać było smutek a nawet zmartwienie. Chodził tu i tam, siadał, wstawał, brał pierwszą lepszą książkę i kładł ją napowrót; przyglądał się narzędziom obserwacyjnym, nie notując, jak to czynił zwykle, swych spostrzeżeń. Zdawało się, że sobie miejsca znaleźć nie może.
Nakoniec zbliżył się do mnie i rzekł.
— Czy jesteś pan lekarzem, panie Aronnax.
Nie takiego spodziewałem się pytania; to też patrzyłem na niego przez chwilę, nie odpowiadając.
— Czy pan znasz się na leczeniu? — powtórzył — wielu z pańskich kolegów poświęca się medycynie, np. Gratiolet, Moquin, Taudon i inni.
— I ja jestem lekarzem — odpowiedziałem nakoniec — i długo praktykowałem nim przeszedłem do muzeum.
— To dobrze.
Wyraźnie zadowolniony był z mej odpowiedzi; ponieważ jednak nie wiedziałem do czego on chce prowadzić, czekałem aż mnie się znów o coś zapyta, postanawiając odpowiadać według okoliczności.
— Panie Aronnax — rzekł kapitan — czybyś pan nie zgodził się wziąść w opiekę jednego z moich ludzi?
— To tu jest kto chory?
— Jest.
— Gotów jestem iść za panem.
— Chodź pan.
Wyznaję że serce mi biło. Nie wiem dla czego, ale zdawało mi się że choroba człowieka na pokładzie, musiała być w związku z tem co zaszło wczoraj — a ta tajemnica zajmowała mne tyle przynajmniej co i chory.
Kapitan poprowadził mnie na tył Nautilusa, i zawiódł do kajuty położonej tuż obok izby majtków. Człowiek mogący mieć około czterdziestu lat leżał tam na łóżku; twarz jego oznaczała energię, a ród anglosaksoński cechował ją swym typem.
Schyliłem się nad nim. Nie był on zwyczajnie chory, bo był ranny; głowa jego obwinięta w zakrwawioną bieliznę, spoczywała na dwóch poduszkach. Gdym odwiązywał bandaże, chory patrzył na mnie swemi wielkiemi oczami, ale ani syknął.
Okropnie był zraniony; przez czaszkę zgruchotaną jakiemś tłukącem narzędziem, przeglądał mózg jakby czemś wygładzony. Gruczołki krwi skrzepłej poosadzały się na rozpływającej się masie mózgu, podobnej z koloru do moszczu winnego. Chory oddychał zwolna, a spazmatyczne drgania muskułów wzruszały twarz jego. Najzupełniejszy to był paraliż kręgowy, przy którym nie było już ani czucia ani ruchu.
Ująłem chorego za puls — był przerywany; kończyny ciała już stygły, i śmierć się zbliżała, a niepodobieństwem było ją opóźnić. Opatrzyłem tego biedaka, uporządkowałem bandaże, i zwróciłem się do kapitana.
— Czem on został raniony? — zapytałem.
— O to mniejsza — była odpowiedź nijaka; Nautilusa spotkało uderzenie które zgruohotało jeden z drągów machiny, a ten człowiek został nim uderzony, osłaniając porucznika który stał obok… Brat poświęcił się dla brata, przyjaciel dla przyjaciela — to rzecz bardzo prosta, Wszyscy na Nautilusie rządzą się tem prawem. Ale cóż pan mówisz o chorym?
Ociągałem się z odpowiedzią.
— Możesz pan mówić śmiało — rzekł kapitan — on nie rozumie po francuzku.
Spojrzałem raz jeszcze na rannego i rzekłem:
— Za dwie godziny będzie już po nim.
— To już niema dla niego ratunku?
— Niema.
Dłonie kapitana zerwały się kurczowo, a kilka łez spłynęło z jego oczu. Nie myślałem żeby ten człowiek umiał płakać.
Patrzyłem na umierającego. Życie uchodziło z niego widocznie; bladość jego większą się jeszcze zdawała, przy blasku światła elektrycznego zalewającego jego łoże. Spoglądałem na tę inteligentną twarz, przedwczesnemi pokrytą zmarszczkami, może wskutek nieszczęść jakich, albo nędzy. Czyhałem na kilka słów z jego ust, mogących mi odkryć tajemnicę jego życia.
— Możesz się oddalić, panie Aronnax — rzekł kapitan.
Opuściłem kajutę umierającego i poszedłem do siebie, wzruszony niezmiernie tą sceną. Cały dzień miotały mną jakieś chmurne przeczucia. W nocy źle spałem, a w częstych przerwach snu zdawało mi się słyszeć coś niby westchnienia odległe, a niby psalmodya pogrzebowa. Może to była modlitwa za umarłych, wypowiadana w owym nieznanym mi języku.
Nazajutrz rano gdym wyszedł na pokład, już tam był kapitan Nemo. Spostrzegłszy mnie, zwrócił się zaraz ku umie mówiąc:
— Panie profesorze, może pan zechcesz udać się dziś na podmorska wycieczkę?
— Czy z mymi towarzyszami? — zapytałem.
— Jeśli będą chcieli, to i owszem.
— Jesteśmy na pańskie usługi, kapitanie.
— Więc idźcie ubrać się w skafandry.
O umierającym a może i zmarłym, nie mówił kapitan ani słówka. Poszedłem poszukać Neda i Conseila, żeby im udzielić propozycyj kapitana. Conseil chętnie ją przyjął, a i Ned jakoś nie ociągał się tym razem.
Była ósma rano; o wpół do dziewiątej byliśmy już przebrani jak należało, na czekającą nas przechadzkę, i zaopatrzeni w dwa przyrządy: do oświetlania i oddychania. Otworzono drzwi podwójne i wyszliśmy my trzej, kapitan, i ze dwudziestu ludzi osady na grunt, na którym spoczywał Nautilus w głębokości dziesięciu metrów pod powierzchnią wody.
Lekka pochyłość powiodła nas głębiej jeszcze, na grunt falisty, zupełnie inny niż ów który zwiedzałem podczas pierwszej mej podwodnej wycieczki na oceanie Spokojnym. Nie było tu miałkiego piasku, ani łąk lub lasów morskich. Rozpoznałem od razu, że okolica do której nas wiódł kapitan Nemo była państwem koralowem.
Korale należą do zwierzokrzewów drzewkowatych czyli krzaczystych. Ciekawy to wytwór polipa. Naturaliści długo się zdecydować nie mogli, czy go policzyć do minerałów, roślin lub zwierząt. Starożytni używali go na lekarstwo, dzisiejsi robią sobie z niego ozdobę. Marsylczyk Peysonnel, uczony z końca XVII-go wieku, policzył stanowczo korala do królestwa zwierzęcego.
Koral jest nagromadzeniem się żyjątek na polipniku kamienistym i kruchym. Zwierzątka te rozradzają się przez paczkowanie, to jest przez odrastanie jednych z drugich – mają więc życie wspólne, ale niemniej i oddzielne. Jestto przykład socyalizmu naturalnego. Znajome mi były ostatnie uczonych badania nad tym dziwnym zwierzokrzewem, rozrastającym się w krzew, a zarazem zamieniającym się w kamień. To też niezmiernie byłem ciekawy zobaczyć te lasy skaliste, jakiemi natura zasadziła dno mórz niektórych.
Rozświeciwszy sobie drogę aparatem Ruhmkorffa, szliśmy obok ławicy koralowej tworzącej się dopiero; zczasem, zapełni ona pewno tę część oceanu Indyjskiego. Postępowaliśmy wzdłuż niezmiernie gęstych i poplątanych z sobą krzaków koralowych, pokrytych jakby małemi kwiatkami, prążkowanemi biało. Tylko że te krzaki nie rosły jak na ziemi, z dołu do góry, ale przeciwnie, przytwierdzone do skał, wszystkie rozrastały się od góry w dół.
Tysiące czarujących obrazów powstawało ze świateł igrających w tych, żywemi kolorami zalanych, rozgałęzieniach. Zdawało mi się, że widzę jak rurki te członkowate i cylindrowe drgają pod falowaniem wód. Pokusa mnie brała żeby zbierać te świeże korony kwieciste, ozdobione delikatnemi szypułkami: jedne ledwie rozwinięte, drugie rodzące się dopiero, głaskane lekkiem małych a lotnopłetwych rybek dotknięciem, jakby chmura ptastwa przeciągających. Ale zaledwie zbliżyłem rękę do tych żyjących kwiatów, do tych czułek ożywionych, a natychmiast uciekały; białe ich kielichy kryły się w czerwone rurki, kwiaty rozpływały się w moich oczach, a krzak zmieniał się w kawał kamienistego wzgórka.
Przypadek nadarzył, żem spotkał najpiękniejsze okazy zwierzokrzewów. Korale tego miejsca dorównywały pięknością tym, które się poławiają w morzu Śródziemnem na brzegach Francyi, Włoch i Berberyi. Żywe ich barwy usprawiedliwiały owe poetyczne nazwy: „kwiatu krwi“, „piany krwawej“, nadawane w handlu najpiękniejszym okazom. Cena korala dochodzi niekiedy do 500 franków za kilogram (2 funty 14 ²⁄₉ luta warsz.); a w tem tu miejscu było go tyle pod falami morskiemi, że wszyscy żyjący na świecie z połowu korali, mieliby się czem zbogacić. Kosztowny ten wytwór podmorski, w połączeniu z innych zwierzokrzewów wytworami, tworzył ławice zbite i nierozplatane, zwane „macciota“, na których tu i owdzie widzieć się dawały okazy korala różowego.
Krzaki stawały się coraz gęstsze, wyrosty potężniały. Prawdziwe ulice i galerye skamieniałe, fantazyjną zdobne architekturą, ukazały się naszym oczom.
Kapitan Nemo wszedł w ciemną galeryę, której łagodna pochyłość sprowadziła nas do głębokości stu metrów. Światło naszych latarń czarodziejski sprawiało widok, czepiając się chropowatych nierówności tych naturalnych arkad i sklepień, które się zdawały jakby pobryzgane ognistemi punktami. Pomiędzy koralowemi krzakami były inne niemniej ciekawe: melity, irydy o rozgałęzieniu stawowatem; kępami spotykane koraliny, to zielone, to czerwone, prawdziwe porosty inkrustowane w wapienie, i które naturaliści po długich rozprawach zgodzili się nakoniec uważać za poddanki roślinnego państwa. W nichto może, podług wnioskowania jednego z naturalistów, tkwi punkt z którego wyłania się życie z kamiennego snu zbudzone, nie opuszczając przecież jeszcze swej kolebki nieorganicznej.
Po dwugodzinnym pochodzie dosięgliśmy wreszcie głębokości trzystu blizko metrów, zatem ostatniej granicy porostów koralowych. Spotkaliśmy tam, nie już krzaki pojedyńcze lub krzewy skromnie wyrosłe, ale las niezmierny, potężną wegatacyę mineralną, ogromne drzewa skamieniałe połączone girlandami wdzięcznych plumaryj, tych lianów morskich ubarwionych wszelkiemi odcieniami kolorów. Pod wybujałemi tch drzew gałężiami, pokrytemi ciemnicą fal, przeszliśmy swobodnie; u stóp naszych rurkokrzewy, gwiazdowce, meandriny kręte i bruzdowane, gąbki, dzwonki i t.d. tworzyły kobierzec kwiecisty, olśniewającemi posiany klejnotami.
Nieopisany widok! Ah! czmużeśmy nie mogli udzielać sobie naszych wrażeń; czmuśmy byli więźniami tych masek z metalu i szkła! czemu nie mogliśmy przemawiać do siebie! Czemu nie dano nam takiego życia jak owym rybom zaludniającym płynny żywioł, albo raczej życia tych stworzeń ziemnowodnych, które przez całe godziny z rzędu przebiegać mogą według swej woli, dwoiste państwo: lądu i wody!
Kapitan zatrzymał się nareszcie; zatrzymałem się także, równie jak nasi towarzysze, którzy stanęli w półkole obok swego dowódzcy. Przypatrzywszy się lepiej, spostrzegłem że czterech z pomiędzy nich, dźwigało na barkach jakiś przedmiot podłużnego kształtu.
Byliśmy w środku obszernej polany, otoczonej bujnym drzewostanem podmorskiego lasu. Z naszych latarni płynęło na to miejsce światło przymierzchłe, od którego cień wydłużony padał na grunt. Na krańcach polany ciemność już była zupełna, i tylko żywe zwierzątka w koralu iskrzyły się tu i owdzie.
Ned-Land i Conseil byli tuż przy mnie. Przypatrując się, uderzony zostałem myślą, że zapewne niezwykłe będę miał widowisko. Grunt był ponadymany w niektórych miejscach lekkiemi podniosłościami, oprawionemi niejako w wapień, i jakby ręką ludzką w pewnym ułożonemi porządku.
W środku polany, na skalach zwalonych na kupę, stał krzyż koralowy i wyciągał swe długie ramiona, jakby z krwi skamieniałej zrobione. Na znak kapitana, jeden z towarzyszących nam ludzi odjął od pasa motykę, i zaczął kopać otwór.
Zrozumiałem o co chodziło! Ta polana, to był cmentarz, a ten otwór miał być grobem; ten przedmiot podłużny przyniesiony przez ludzi osady, to ciało człowieka zmarłego tej nocy! Kapitan Nemo i jego towarzysze, przyszli pogrzebać swego kolegę we wspólnem ostatniem mieszkaniu, na niedostępnem dnie oceanu.
Nie! Nigdy jeszcze nie doznałem takiego jak wówczac wzruszenia; nigdy myśli poważniejsze jak wtenczas, nie nawiedziły mego umysłu. Nie wierzyłem, że widzę to na co patrzyłem.
Kopanie grobu zwolna postępowało. Spłoszone ze swego schronienia ryby, uciekały na wszystkie strony. Wapnisty grunt dźwięczał pod uderzeniami motyki, z pod której, gdy natrafiła na krzemień zarzucony tam na dnie oceanu, tryskały iskry. Otwór rosł wzdłuż i wszerz, i nareszcie dosyć się stał obszerny by objąć ciało człowieka.
Wówczas zbliżyli się ci którzy je nieśli. Owinięte w tkaninę z białego bisioru ciało, spuszczono do mokrego grobowca. Kapitan Nemo z rękami skrzyżowanemi na piersiach, i wszyscy przyjaciele zmarłego, uklękli w postaci modlących się. Ja i moi dwaj towarzysze pochyliliśmy się ze czcią… A potem, zasłonięto otwór grobowca odłamkami oderwanemi z gruntu, i powstał mały pagórek.
Wówczas kapitan i ludzie jego powstali, zbliżyli się do grobu, i każdy z nich raz jeszcze ugiął kolano, i wszyscy wyciągnęli ręce na znak ostatecznego pożegnania.
Pogrzebowa drużyna zawróciła wówczas w stronę Nautilusa, przechodząc pod łukami kamienistemi lasu, przez ulice, wzdłuż krzaków koralowych, i wstępując coraz wyżej.
Ogniska na statku ukazały się nakoniec; świetne ich smugi były nam przewodnikami. O pierwszej byliśmy już z powrotem.
Zmieniwszy odzienie, wyszedłem na platformę, a przygnieciony nawałem myśli, usiadłem przy latarni oświecającej statek. Wkrótce nadszedł kapitan Nemo. Podniosłem się i rzekłem:
— Tak więc, jak przewidziałem, człowiek ów umarł w nocy.
— Umarł, panie Aronnax — odpowiedział kapitan.
— A teraz spoczywa przy swych towarzyszach, na koralowym cmentarzu.
— Tak, zapomniany od wszystkich ale nie od nas. My żłobimy groby, a polipy pieczętują w nich na całą wieczność naszych zmarłych!
Zasłaniając sobie nagle twarz rękami kurczem owładniętemi, daremnie usiłował kapitan powściągnąć łkanie — potem rzekł:
— Tam jest nasz zaciszny cmentarz, tam, o kilkaset stóp pod powierzchnią wód!
— Przynajmniej wasi zmarli bezpieczni tam są od rekinów.
— Tak — odparł poważnie kapitan — od rekinów i od ludzi!




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Juliusz Verne i tłumacza: anonimowy.