Dwadzieścia tysięcy mil podmorskiej żeglugi (1897)/XXXVII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Juljusz Verne
Tytuł Dwadzieścia tysięcy mil podmorskiej żeglugi
Data wyd. 1897
Druk Józef Sikorski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Vingt mille lieues sous les mers
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

XXXVII.

Biegun południowy.

Wybiegłem na platformę.
Tak! morze wolne. Zaledwie gdzieniegdzie kilka kawałków kry, kilka ruchomych lodników, w dali rozległe morze, świat ptasząt w powietrzu, krocie ryb w wodzie przybierającej stosownie do dna, mocno błękitny lub oliwkowo zielony kolor. Termometr Celsjusza wskazywał trzy stopnie powyżej zera. Byłototo jakby względną wiosną, zapartą poza tem lodowiskiem, którego kształty rysowały się na północnym horyzoncie.
— Jesteśmy przy biegunie? — zapytałem kapitana z bijącem sercem.
— Nie wiem — odpowiedział. W południe oznaczę położenie statku.
— Czy słońce pokaże się przez te mgły? — rzekłem, spoglądając na szarawe niebo.
— Cokolwiek go się pokaże, wystarczy mi — odpowiedział kapitan. W odległości dziesięciu mil morskich od Nautilusa, wznosiła się w południowej stronie samotna wysepka, na wysokości dwustu metrów. Zmierzaliśmy ku niej, lecz z ostrożnością, bo morze to mogło być posiane skałami.
W godzinę potem dotarliśmy do wysepki; w dwie godziny później okrążyliśmy już całą. Wązki kanał oddzielał ją od znacznego obszaru ziemi, może stałego lądu, którego końca nie mogliśmy dojrzeć. Istnienie tej ziemi zdawało się usprawiedliwiać hypotezy p. de Maury. Bystry Amerykanin zauważył w rzeczy samej, że między biegunem południowym a sześćdziesiątym równoleżnikiem, morze pokryte jest pływającemi lodami ogromnych rozmiarów, które nie spotykają się nigdy na północnym Atlantyku. Z tego faktu wyprowadził wniosek, że koło południowe zawiera obszerne lądy; bo lodowce nie mogą się tworzyć na pełnem morzu, lecz tylko przy brzegach. Według jego obliczeń, masa lodów otaczających biegun południowy, tworzy ogromną półkolistą bryłę, której szerokość powinna dochodzić czterech tysięcy kilometrów.
Wszelako Nautilus z obawy aby nie osiąść na mieliźnie, zatrzymał się w odległości trzech węzłów od płaskiego wybrzeża, nad którem górowały piętrzące się wspaniale skały. Spuszczono łódź na morze. Kapitan, dwaj ludzie z narzędziami, Conseil i ja — wsiedliśmy do niej. Była godzina dziesiąta rano. Nie widziałem Ned-Landa. Kanadyjczyk nie chciał zapewne zdradzić się w obec południowego bieguna.
Kilka poruszeń wiosłem doprowadziło łódź na piasek, na którym osiadła. W chwili gdy Conseil chciał z niej wyskoczyć, zatrzymałem go.
— Panie — rzekłem do kapitana Nemo — panu należy się zaszczyt byś pierwszy stąpił na tę ziemię.
— Tak panie — odparł kapitan — i nie waham się dotknąć stopą tej ziemi biegunowej, bo dotychczas żadna istota ludzka nie zostawiła na niej śladu swych kroków.
Rzekłszy to, wyskoczył lekko na piasek. Silne wzruszenie przyspieszało mu bicie serca. Wdrapał się na skałę sterczącą na pochyłości małego przylądka, i ze skrzyżowanemi na piersiach rękami, pałającem wejrzeniem, nieruchomy, milczący — zdawał się obejmować w swe posiadanie te kraje południowe. Po pięciu minutach takiego zachwytu, zwrócił się ku nam.
— Czy zechcesz pan? — zawołał na mnie.
Wyszedłem na brzeg z Conseilem; dwaj ludzie jego zostali w łodzi.
Grunt na znacznej przestrzeni składał się z czerwonawego tufu, jakby powstałego ze startej cegły, i pokryty był żużlem, kawałkami lawy, i pumeksem. Niepodobna było nie poznać jego wulkanicznego pochodzenia. Miejscami, lekkie dymice wydzielające zapach siarki, świadczyły że ognie wewnętrzne zachowały jeszcze swą siłę wybuchową. Wdrapawszy się jednak na wysoką urwistość, nie spostrzegłem w kilkomilowym promieniu żadnego wulkanu. Wiadomo że w tych okolicach południowych, James Ross znalazł w pełnem działaniu kratery Erebusa i Terroru, pod sto sześćdziesiątym siódmem stopniem długości i 77° 32’ szerokości.
Roślinność na tym pustym lądzie, wydała mi się nader ograniczoną. Kilka mchów z gatunku Usnea melanoxantha, rozpościerało się po czarnych skałach. Pewne mikroskopijne, zarodkowe roślinki, rodzaj komórek rozłożonych pomiędzy kwarcowemi skorupkami; długie, purpurowe i karmazynowe fukusy, unoszone na drobnych pływających pęcherzykach, które wylew fali rzucał na wybrzeże — stanowiły całą ubogą florę tej krainy.
Brzeg posiany był mięczakami, małemi omułkami, czaszołkami, gładkiemi sercowatemi bukardami, a zwłaszcza skrzydłopławkami, o podłużnem i członkowatem ciele, i głowie złożonej z dwóch okrągławych klapek. Widziałem także krocie północnych skrzydłopławek, długich na trzy centymetry, których wiloeryb połyka całe światy na jeden kąsek. Prześliczne te skrzydłopławy, prawdziwe motyle morskie, ożywiały wolne przy brzegu wody.
Pomiędzy innemi zwierzokrzewami, pojawiło się na głębszem dnie kilka koralowych rozrośli, z rodzaju tych, które według James Rossa żyją w południowych morzach w głębokości dochodzącej tysiąca metrów; dalej małe korki morskie z gatunku porcelaria pelagica, jak również znaczna ilość właściwych owemu klimatowi gwiazd morskich, układających na gruncie swe konstellacye.
Ale szczególniej przepełnione życiem było powietrze. Tutaj latały i podlatywały tysiące rozmaitego gatunku ptaków, ogłuszając nas swoim wrzaskiem. Inne posiadały na skałach, przyglądając się nam bez obawy, i tłocząc się poufale za nami. Byłyto tłuściele, o tyle lekkie i zwinne w wodzie, gdzie pomięszano ich z rączemi bonitami, o ile są niezgrabne i ciężkie na ziemi. Wydając dziwaczne głosy, tworzyły liczne gromady, skąpe w ruchy, lecz szczodre w krzyki.
Pośród ptaków, zauważyłem chionisy, z familii czaplowatych, białe, wielkości gołębia, z krótkim stożkowatym dziobem, i otoczonem czerwoną obwódką okiem. Conseil zrobił ich spory zapas, bo stosownie przyrządzone dają smaczną potrawę. W powietrzu przeciągały czarne jak sadze żaglościgi, których rozwinięte skrzydła wynosiły do czterech metrów — słusznie nazwane sępami oceanu; olbrzymie petrele, między innemi quebrante huesos, z łukowatemi skrzydłami, wielce żarłoczne na foki; ogorzałki, rodzaj małych kaczek białych i czarnych pod spodem ciała — wreszcie cały szereg burzyków, to białawych o skrzydłach z brunatną obwódka, to niebieskich, właściwych wyłącznie morzom południowym. Powiedziałem Conseilowi, że te ostatnie tak są oleiste, iż mieszkańcy wyspy Feroe nie trudząc się wytapianiem tłuszczu, poprzestają na przyczepieniu do nich knota.
— Niewiele zatem brakuje — odrzekł — żeby z nich były zupełnie lampy! Trudno zresztą wymagać, by sama natura opatrywała je w knoty.
O pół mili dalej, grunt był całkiem posiany gniazdeczkami bezlotek, pewnego rodzaju norami, przysposobionemi do niesienia jaj, z których wylatywało mnóstwo ptaków. Kapitan Nemo kazał później upolować ich kilka setek, bo czarne ich mięso jest bardzo dobre. Wydawały krzyk podobny do ryku osła. Stworzenia te wielkości gęsi, siwe po wierzchu a białe pod spodem, z cytrynową obwódką na szyi, pozwalały nieuciekając zabijać się kamieniami.
Mgła jednak wcale się nie rozchodziła, i o godzinie jedenastej nie pokazało się jeszcze słońce. Bez słońca niepodobna było robić żadnych spostrzeżeń, a w takim razie jakim sposobem przekonać się, czy rzeczywiście dotarliśmy do bieguna?
Złączywszy się z kapitanem Nemo, zastałem go opartym w milczeniu na odłamie skały i patrzącym w niebo. Wydawał się zniecierpliwiony, rozdrażniony. Cóż począć. Zuchwały ten człowiek, nie mógł tak władać słońcem jak morzem.
Nadeszło południe, a gwiazda dzienna nie zjawiła się ani na chwilę. Nie można było nawet rozpoznać miejsca, jakie zajmowała poza mglistą zasłoną. Mgła ta, rozsypała się wkrótce w śnieg.
— Do jutra — rzekł poprostu kapitan — i wróciliśmy do Nautilusa wśród śnieżnej zamieci.
Podczas naszej nieobecności zarzucono sieci; przyglądałem się z zajęciem wyciągnionym na pokład rybom. Morza południowe służą za schronienie wielkiej ilości wędrownych ryb, uchodzących przed burzami stref niższych — wprawdzie po to tylko, żeby się dostać na zęby morświniów i fok. Zauważyłem kilka południowych głowaczy, długości jednego decymetra, gatunek chrząstkowatych, białawych, sino-pręgowanych, i uzbrojonych kolcami; dalej chimery południowe, długie na trzy stopy, z ciałem mocno podługowatem, białą, srebrzysto lśniącą skórą, grzbietem opatrzonym trzema płetwami, i pyskiem zakończonym trąbą, zakrzywioną przy paszczęce. Skosztowałem ich mięsa, ale znalazłem je niesmacznem, pomimo zdania Conseila, któremu się bardzo podobało.
Nawałnica śniegowa trwała do następnego dnia. Niepodobna było utrzymać się na platformie. W salonie, gdzie zajęty bylem zapisywaniem wypadków owej wycieczki na ląd biegunowy, słyszałem krzyk petreli i żaglościgów, igrających sobie wśród burzy. Nautilus nie pozostał nieruchomym, i płynąc równolegle do brzegu, posunął się jeszcze o jakie dziesięć mil ku południowi, przy pól-świetle, jakie dawało słońce strychujące brzegi horyzontu.
Nazajutrz 20-go marca śnieg ustał. Zimno było cokolwiek dotkliwsze. Termometr wskazywał dwa stopnie niżej zera. Rozeszły się chmury, i miałem nadzieję, że tego dnia będziemy mogli dokonać spostrzeżeń.
Ponieważ kapitan Nemo jeszcze się nie pokazał, łódź zabrała tylko mnie i Conseila, i wysadziła na ląd. Grunt był tejże samej wulkanicznej natury. Wszędzie ślady lawy, żużli, bazaltu — lubo nie mogłem nigdzie dostrzedz krateru, co je wyrzucił. I tu również jak wczoraj, miryady ptaków ożywiały tę część biegunowego lądu; dzieliły jednak to panowanie z ogromnemi trzodami ssących morskich, patrzących na nas łagodnemi oczyma. Były to różnego gatunku foki, jedne wyciągnięte na ziemi, drugie leżące na rozkołysanej krze; inne znów wychodziły z wody lub wracały do morza. Nie uciekały za naszem zbliżeniem, bo dotąd nie miały nic do czynienia z człowiekiem; naliczyłem ich tyle, że to wystarczyłoby na zaopatrzenie kilkuset okrętów.
— Dalibóg — rzekł Conseil — szczęście że niema z nami Led-Landa.
— Dlaczegoż to? Conseilu.
— Bo zacięty myśliwiec, byłby to wszystko pozabijał.
— Wszystko, to zawiele, lubo sądzę iż w rzeczy samej nie moglibyśmy przeszkodzić przyjacielowi Kanadyjczykowi, by nie ugodził oszczepem kilku tych pysznych rybokształtnych — coby obraziło kapitana Nemo, bo nie lubi przelewać bezużytecznie krwi niewinnych stworzeń.
— Ma słuszność.
— Zapewne; ale powiedz mi Conseilu, czyś jeszcze nie poklasyfikował tych wspaniałych okazów fauny morskiej?
— Pan dobrze wie — odparł Conseil — żem nie bardzo biegły w praktyce. Gdyby pan chciał mi powiedzieć ich nazwy.
— Sąto foki i morsy.
— Dwa rodzaje należące do familii płetwonogich, rzęd mięsożernych, grupa pazurowatych, podgromada ssących doskonałych, gromada ssących, dział kręgowych — wyrecytował szybko mój uczony Conseil.
— Dobrze Conseilu — odpowiedziałem — ale te dwa rodzaje: foki i morsy, dzielą się jeszcze na gatunki, i jeśli się nie mylę, będziemy tu mieli sposobność je poznać. Chodźmy dalej.
Była godzina ósma zrana. Zostawało nam jeszcze cztery godziny do chwili, w której słońce mogło być obserwowane. Zwróciłem się ku obszernej zatoce, zachodzącej półkolem w granitowe skały wybrzeża.
Tutaj, śmiało rzec mogę, jak okiem zasięgnął dokoła, ziemia i kry natłoczone były ssącemi morskiemi — i mimowoli szukałem wzrokiem starożytnego Proteusza, mitologicznego pasterza, strzegącego te niezliczone trzody Neptuna. Byłyto głównie foki. Tworzyły one oddzielne grupy: tu samiec i samica, tam ojciec czuwający nad rodziną, matka karmiąca piersią małe, kilkoro młodych, urosłych już w siłę, używających swobody o parę kroków. Żeby się przenieść z miejsca na miejsce, robiły drobne podskoki kurcząc się i rozciągając, przyczem pomagały sobie dosyć niezręcznie płetwami, które u manata z tegoż samego rodzaju tworzą prawdziwe przedramię. Winienem dodać, że w wodzie, właściwym ich żywiole, stworzenia te o ruchomej kości pacierzowej, wązkiej miednicy, krótkiej a zbitej sierści i płetwowatych nogach — wybornie pływają. Spoczywając na ziemi, zachowywały nader wdzięczne postawy. To też starożytni, ze względu na ich łagodną postać, głębokość i wyrazistość wzroku, którejby nie zdołało przewyższyć wejrzenie najpiękniejszej kobiety, ciemne i przezroczyste oczy, oraz czarujący układ — poetyzując je po swojemu, zamienili samce w trytony, a samice w syreny.
Zwróciłem najprzód uwagę Conseila na znakomity rozwój półkul mózgowych n tych rozumnych rybokształtnych. Żadne z ssących, z wyjątkiem tylko człowieka, nie jest bogatszem w substancyę mózgową. Foki też zdolne są przyjąć pewien stopień wykształcenia; łatwo się oswajają, i mniemam z niektóremi naturalistami, że odpowiednio ułożone, mogłyby oddawać wielkie usługi jako psy rybołówcze.
Większa ich część spała na skałach lub piasku. Pomiędzy właściwemi fokami, niemającemi zewnętrznych uszu, czem się różnią od otaryi (kotów i lwów morskich) z wydatnem uchem, dostrzegłem odmianę ryjowatek, długości trzech metrów, z białą sierścią, głową nakształt buldoga, dziesięciu zębami w każdej szczęce, czterema kłami u góry i dołu, i dwoma trzonowemi, wyciętemi w formie kwiatu lilii. W pośród nich przesuwały się słonie morskie, rodzaj fok z krótką i ruchomą trąbą; olbrzymy gatunku, mające na dwadzieścia stóp obwodu, dziesięć metrów długości. Nie ruszały się z miejsca za naszem zbliżeniem.
— Czy te zwierzęta są drapieżne? — zapytał Conseil.
— Nie, — odpowiedziałem — byleby ich nie zaczepiać. Ale broniąc swe małe, foka wpada w straszliwą wściekłość, i często się zdarza, że rozbija na sztuki statek rybacki.
— Jest w swojem prawie.
— Nie przeczę.
O dwie mile dalej, przeciął nam drogę przylądek osłaniający zatokę od południowych wiatrów. Schodził prostopadle w morze, i pienił się u spodu od roztrącanej fali. Za nim rozlegały się straszliwe ryki jakie wydawać mogło tylko stado przeżuwających.
— Brawo — odezwał się Conseil — koncert byków.
— Nie — odrzekłem — to koncert morsów.
— Biją się?
— Biją się, albo igrają.
— Jeżeli się panu podoba, trzebaby to zobaczyć.
— Trzeba zobaczyć, Conseilu.
I zaczęliśmy wdzierać się na czarniawe skały, wśród nieprzewidzianych zawałów, po kamieniach oślizgłych od lodu. Nieraz staczałem się tłukąc sobie boki. Conseil ostrożniejszy i mocniejszy w nogach, ani się zachwiał — i podnosił mnie mówiąc: gdyby pan był łaskaw szerzej stąpać, toby pan mógł utrzymać lepszą równowagę.
Stanąwszy na szczycie przylądka, spostrzegłem obszerną białą równinę, napełnioną morsami. Zwierzęta te igrały z sobą. Były to ryki radości nie gniewu.
Morsy podobne są do fok kształtem ciała i układem członków. Ale w dolnej szczęce nie mają kłów ani trzonowych zębów; a górne kły długie na ośmdziesiąt centymetrów, trzymają w osadzie trzydzieści trzy centymetry obwodu. Zęby te, ze ścisłej i nieprążkowanej kości, twardsze jak u słoni i nie tak prędko żółknące, są bardzo poszukiwane. Z tego powodu morsy ścigane zawzięcie i nieoględnie tępione, wyginą wkrótce do ostatniego; bo myśliwcy mordując bez różnicy ciężarne samice i młode, zabijają, ich co rok przeszło cztery tysiące.
Przechodząc koło tych ciekawych zwierząt, mogłem przypatrzyć się im dowoli, albowiem wcale się nie płoszyły. Skóra ich była gruba i pomarszczona, płowego, wpadającego w rudy koloru; sierść krótka i rzadka. Niektóre miały do czterech metrów długości. Spokojniejsze i mniej lękliwe od swych północnych spółbraci, nie rozstawiają jak tamte szyldwachów, strzegących przystępu do ich obozowiska.
Obejrzawszy ową osadę morsów, pomyślałem o powrocie. Wrazie bowiem gdyby kapitan Nemu znalazł warunki sprzyjające obserwacyi, chciałem być przy niej obecny. Nie spodziewałem się jednak by tego dnia pokazało się słońce. Zdawało się jakby zazdrosna gwiazda, nie chciała odsłonić ludzkim istotom tego nieprzystępnego punktu na globie.
Pomimo to postanowiłem już wrócić na Nautilusa. Szliśmy wązkim wzgórkiem, ciągnącym się po wierzchu urwistego wybrzeża. O wpół do dwunastej przybyliśmy do miejsca wylądowania. Łódź zatrzymana na piasku, wysadziła już na brzeg kapitana. Spostrzegłem go stojącym na bazaltowej skale; obok leżały narzędzia. Wzrok jego utkwiony był w poziom północny, w blizkości którego słońce opisywało teraz swoją wydłużoną krzywiznę.
Stanąłem przy nim w milczeniu. Nadeszło południe, i słońce podobnie jak wczoraj nie pokazało się.
Byłato fatalność. Obserwacya znowu nie mogła być dokonaną. Gdyby i jutro nie przyszła do skutku, wypadało pożegnać się stanowczo z oznaczeniem naszego położenia.
W istocie mieliśmy właśnie 20-go marca. Nazajutrz 21-go, przypadało porównanie dnia z nocą; nie licząc refrakcyi, słońce zniknęłoby pod poziom na sześć miesięcy, a z jego zajściem rozpoczęłaby się długa noc biegunowa. W czasie równonocy jesiennej ukazało się ono w północnej stronie poziomu i wznosiło coraz wyżej po wydłużonych linijach spiralnych do 21-go grudnia. Od owej chwili zaczęło coraz bardziej się zniżać, a nazajutrz miało przesłać tym stronom ostatnie promienie.
Zakomunikowałem te spostrzeżenia i obawy kapitanowi Nemo.
— Masz pan słuszność, panie Aronnax — odpowiedział; — jeżeli jutro nie zmierzę wysokości słońca, nie będę mógł tego dokonać przed upływem sześciu miesięcy. Lecz jeśli zabłyśnie nam w południe, to właśnie dla tego, że losy żeglugi sprowadziły mnie na 21-go marca na te morza, tem łatwiej mi przyjdzie oznaczyć nasze położenie.
— Dla czego, kapitanie?
— Bo kiedy gwiazda dzienna opisuje tak wydłużone spiralne, trudno dokładnie zmierzyć wysokość jej nad poziom, i narzędzia narażone są na grube zboczenia.
— Jak pan tedy postąpisz?
— Użyję poprostu mego chronometru. Jeżeli jutro, 21-go marca o południu, tarcza słoneczna, biorąc w rachunek załamanie światła, zostanie przecięta na dwie równe połowy przez poziom północny — będzie to znakiem, że jesteśmy przy biegunie południowym.
— W rzeczy samej — rzekłem. — Jednakże twierdzenie to nie jest matematycznie ścisłem, ponieważ porównanie dnia z nocą niekoniecznie przypada w południe.
— Zapewne panie; ale pomyłka nie wyniesie nawet stu metrów, a więcej nam nie potrzeba. Do jutra więc.
Kapitan Nemo wrócił na statek. Conseil i ja pozostaliśmy do piątej na brzegu, chodząc tu i owdzie, badając i studyując. Nie znalazłem nic godnego uwagi, oprócz jednego jaja tłuściela, odznaczającego się niezwykłą wielkością, za które amator jaki byłby zapłacił więcej niż tysiąc franków. Izabelowy kolor, pręgi i znaki zdobiące go jakby hieroglifami, nadawały mu niepospolitą rzadkość. Złożyłem je w ręce Conseila, a roztropny i pewny w nogach chłopiec, obchodząc się z niem tak ostrożnie jakby z kosztowną sztuką chińskiej porcelany, doniósł bez uszkodzenia do Nautilusa.
Zachowałem to rzadkie jaje w oszklonej szafie muzeum. Zjadłem z apetytem na wieczerzę wyborny kawał wątroby foki, podobnej smakiem do wieprzowiny. Potem położyłem się spać, niezaniechawszy, jak Hindus, odwołać się do względów promiennej gwiazdy.
Nazajutrz 21-go marca wyszedłszy o piątej rano na platformę, zastałem już kapitana Nemo.
— Wypogadza się trochę — rzekł do mnie — mam dobrą otuchę. Po śniadaniu wybierzemy się na ląd, dla wyszukania dogodnego miejsca do obserwacyi.
Gdy na tem stanęło, poszedłem zobaczyć się z Ned-Landem. Chciałem go wziąść z sobą. Uparty Kanadyjczyk odmówił, i przekonałem się, że jego posępna małomówność i zły humor, z każdym dniem wzrastały. Tym razem jednak zaciętość owa nie bardzo mnie gniewała. W rzeczy samej zawielę było fok na lądzie, i nie należało wystawiać niebacznego myśliwca na taką pokusę.
Po śniadaniu udałem się na ląd. Nautilus posunął się przez noc o parę mil jeszcze. Znajdował się teraz na pełnem morzu, o dobrą milę od brzegu, nad którym górował spiczasty cypel, czterysta do pięciuset metrów wysoki. Łódź niosła wraz zemną kapitana Nemo, dwóch ludzi z osady, i narzędzia: to jest chronometr, lunetę i barometr.
Przez drogę widziałem znaczną ilość wielorybów należących do trzech gatunków, właściwych morzom południowym, jakoto: wieloryb wolny, czyli angielski „right-whale,” niemający grzbietnej płetwy; humpback, wieloryb płetwiasty z pomarszczonym brzuchem, z szerokiemi białawemi płetwami, które pomimo swej nazwy nie tworzą jednak skrzydeł — i finback, ciemno-żółtawy, najzwinniejszy z wielorybowych. Potężny ten zwierz daje się słyszeć zdaleka, wyrzucając na znaczną wysokość słupy wody i pary nakształt kłębów dymu. Różne gatunki tych ssących igrały gromadnie w spokojnych wodach, i przekonałem się że ta kotlina bieguna południowego służyła za schronienie rybokształtnym, ściganym zbyt zawzięcie przez myśliwców.
Zauważyłem także długie białawe sznury salp, w rodzaju jakby skupionych mięczaków, oraz duże meduzy, kołyszące się w wirze fali.
O godzinie dziewiątej przybiliśmy do brzegu. Niebo wyjaśniło się. Chmury zbiegały na południe. Mgły pierzchały z nad chłodnej powierzchni wód. Kapitan Nemo zwrócił się ku cyplowi, chcąc go zapewne użyć na obserwatoryum. Wejście nań było trudne, po ostrych kawałach lawy i pumeksu, wśród atmosfery przesyconej częstokroć siarkowemi wyziewami dymic. Kapitan, jak na człowieka odwykłego stąpać po ziemi, wdzierał się na najspadzistsze pochyłości ze zwinnością i lekkością, której nie mogłem sprostać, a którejby pozazdrościł mu nawet strzelec gemz.
Potrzebowaliśmy dwóch godzin czasu by dojść na szczyt tego cypla, w połowie porfirowego, w połowie bazaltowego. Ztamtąd wzrok nasz ogarnął rozległe morze, ku północy wyraźnie rysujące na tle nieba krańcową swą linię. U stóp naszych pola olśniewającej białości; nad głowami blady błękit oczyszczony z chmur. W północnej stronie tarcza słoneczna, jak kula ognista, przecięta już ostrzem poziomu. Z łona wód wzbijały się setki wspaniałych wytrysków. W dali Nautilus niby uśpiony wieloryb. Za nami, na południe i wschód niezmierzony obszar ziemi, chaotyczne nagromadzenie skał i lodów, których końca nie można było dojrzeć.
Kapitan Nemo przybywszy na wierzchołek cypla, oznaczył starannie jego wysokość za pomocą barometru — gdyż należało uwzględnić ją przy obserwacyi.
O trzy kwadranse na dwunastą, słońce widziane wtedy tylko prze załamanie się światła, ukazało się jak tarcza złocista, rzucając ostatnie promienie na ten ląd opuszczony, na morza, na których człowiek nigdy jeszcze nie postał.
Kapitan Nemo opatrzony lunetą z mikrometrem nitkowym, który zapomocą zwierciadła usuwał wpływ refrakcyi, obserwował gwiazdę zachodzącą zwolna pod poziom, po wydłużonej bardzo spiralnej. Trzymałem chronometr. Serce gwałtownie mi biło. Jeżeli zniknięcie połowy tarczy słonecznej przypadnie jednocześnie z południem na chronometrze, jesteśmy u samego bieguna.
— Południe! — zawołałem.
— Biegun południowy — odpowiedział kapitan Nemo poważnym głosem — podając mi lunetę, która pokazywała gwiazdę dzienną, przeciętą przez poziom na dwie równe połowy.
Widziałem jak ostatnie jej promienie zwieńczyły cypel, a potem ciemność zaczęła zwolna wstępować na jego pochyłości.
W tej chwili kapitan Nemu kładąc mi rękę na ramieniu — rzekł:
— Panie, w r. 1600 Hollender Gheritk, uniesiony przez prądy i burze, dotarł 64° szerokości południowej, i odkrył New-Shetland. W r. 1773 dnia 17-go stycznia, sławny Cook posuwając się po trzydziestym ósmym stopniu długości, przybył pod 67° 30’ szerokości; a 30-go stycznia 1774 r. dosięgnął po sto dziesiątym stopniu długości, 71° 15’ szerokości. W roku 1819, Rosyanin Bellinghansen, znalazł się na sześćdziesiątym dziewiątym równoleżniku, a w r. 1821 na sześćdziesiątym szóstym pod 111° długości zachodniej. W r. 1820 Anglik Brunsfield zatrzymany został na sześćdziesiątym piątym stopniu. Tegoż roku Amerykanin Morrel, którego sprawozdania są wątpliwe, posuwając się w górę po czterdziestym drugim stopniu długości odkrył wolne morze pod 70° 14’ szerokości. W roku 1825 Anglik Powell nie mógł przejść za sześćdziesiąty drugi stopień. W tymże roku prosty poławiacz fok, Anglik Weddel, wzniósł się do 72° 14’ szerokości pod trzydziestym piątym stopniem długości, i aż do 74° 15’ pod trzydziestym szóstym długości. W roku 1829, Anglik Forster, dowódzca Chantieleer’a, objął w posiadanie kontynent południowy pod 63° 26’ szerokości i 66° 26’ długości. W roku 1831 Anglik Biscoë, odkrył 1-go stycznia ziemię Enderby pod 68° 50’ szerokości; 5-go lutego 1832 ziemię Adelajdy pod 67° szerokości, a 21-go lutego ziemię Graham pod 64° 45’ szerokości. W r. 1838, Francuz Dumont d’Urville, zatrzymany przez kry pod 62° 57’ szerokości, oznaczył ziemię Ludwika Filipa; w dwa lata później, przy nowem zboczeniu na południe, nadał nazwę ziemi Adeli, a w ośm dni potem pod 64° 40’ wybrzeżu Klary. W roku 1838 Anglik Wilkes posunął się do sześćdziesiątego dziewiątego równoleżnika pod setnym stopniem długości. W roku 1839 Anglik Balleny odkrył ziemię Sabrina, na krańcu koła biegunowego. Nakoniec w r. 1842 Anglik James Ross, na statkach Erebus i Terror, znalazł 12-go stycznia pod 76° 56’ szerokości 171° 7’ długości wschodniej ziemię Wiktoryi; 23-go tegoż miesiąca oznaczył siedmdziesiąty czwarty równoleżnik, najwyższy z dosięgniętych dotąd punktów; 27-go był pod 76° 8’, a 28-go pod 77° 32’. 2-go lutego pod 78° 4’; a w 1842 r. wrócił pod siedmdziesiąty pierwszy stopień, przez który nie mógł przejść. Ja zaś, kapitan Nemo, 21-go marca 1868 roku dotarłem do bieguna południowego pod dziewięćdziesiątym stopniem, i obejmuję w posiadanie te strony globu, wyrównywające szóstej części znanych lądów.
— W czyjem imieniu, kapitanie?
— W mojem własnem, panie Aronnax.
— To mówiąc kapitan Nemo rozwinął czarną flagę, z wyhaftowaną złotem literą N. Potem zwróciwszy się ku dziennej gwiaździe, której ostatnie promienie muskały horyzont morza — zawołał:
„Żegnaj mi słońce! Zniknij promienna gwiazdo! Zajdź pod to wolne morze, i niechaj noc sześciomiesięczna roztoczy swe cienie nad moją nową dziedziną.”


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Juliusz Verne i tłumacza: anonimowy.