Dwadzieścia tysięcy mil podmorskiej żeglugi (1897)/XXXVIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Juljusz Verne
Tytuł Dwadzieścia tysięcy mil podmorskiej żeglugi
Data wyd. 1897
Druk Józef Sikorski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Vingt mille lieues sous les mers
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

XXXVIII.

Nieszczęście czy wypadek.

Nazajutrz 22-go marca o szóstej z rana zaczęto przygotowania do odjazdu. Ostatnie światełka zmierzchu rozpływały się w ciemnościach nocy. Zimno było dotkliwe. Konstelacye błyszczały nadzwyczaj świetnie. N a zenicie jaśniał ów przecudny Krzyż Południowy, gwiazda biegunowa stref południowych.
Termometr wskazywał dwanaście stopni poniżej zera, a powiew wiatru ostro dojmował. Kry były coraz gęstsze na wolnych wodach. Morze zdawało się zewsząd zamarzać. Liczne czarniawe płaty, rozpostarte po jego powierzchni, zapowiadały rychłe tworzenie się nowych lodów. Widocznie kotlina południowa zamarznięta w ciągu sześciomiesięcznej zimy, była całkiem niedostępną. Co się robiło w tym czasie z wielorybami? Bezwątpienia wędrując pod lodem, szukały znośniejszych mórz. Foki i morsy, przywykłe żyć w najostrzejszych klimatach, pozostawały w owych zlodowaciałych przestworzach. Wiedzione instynktem ryją sobie w lodowiskach jamy, i utrzymując je ciągle otworem, przychodzą do nich odetchnąć powietrzem. Gdy ptactwo wygnane zimnem odleci na północ, wtedy te ssące wodne, zostają same jedne panami biegunowego kontynentu.
Wszelako rezerwoary wodne zostały wypełnione, i Nautilus powoli się zanurzał. W głębokości tysiąca stóp stanął; śruba zaczęła rozbijać fale, i posunął się prosto na północ z prędkością piętnastu mil morskich na godzinę. Ku wieczorowi płynął już pod niezmierzoną skorupą lodowiska.
Osłony na szybach salonu były przez ostrożność zamknięte, bo pudło Nautilusa mogło uderzyć o jaką zatopioną bryłę lodu. To też spędziłem ten dzień na porządkowaniu notatek. Umysł mój zajęty był całkiem wspomnieniami bieguna. Dotarliśmy do tego niedostępnego punktu bez niebezpieczeństw, jak gdyby nasz pływający wagon sunął po szynach kolei żelaznej. A teraz naprawdę zaczynał się powrót. Czy i on także gotuje mi podobne niespodzianki? Mniemałem że tak będzie, albowiem szereg cudów morskich jest nieskończony! Wszakże od półszósta miesiąca jak trwała nasza podróż, przebyliśmy czternaście tysięcy mil francuzkich — a na przestrzeni tej, dłuższej od ziemskiego równika, ileż to ciekawych lub strasznych zdarzeń zachwycało nas w drodze: polowanie w lasach Crespo, osadzenie na mieliźnie w ciaśninie Torreadzkiej, cmentarz koralowy, połów pereł na Cejlonie, tunel Arabian, ognie Santorynu, milijony zatoki Vigo, Atlantyda, biegun południowy! Podczas nocy wszystkie te wspomnienia przechodząc z marzenia w marzenie, niedozwoliły mózgowi memu zdrzemnąć ani na chwilę.
O trzeciej z rana zbudziło mnie gwałtowne wstrząśnięcie. Podniósłszy się na łóżku przysłuchiwałem się wśród ciemności, gdy nagle rzucony zostałem na środek pokoju. Oczywiście Nautilus uderzony o dno morza, znacznie pochylał się na bok.
Trzymając się przepierzenia, powlokłem się przez podłużne korytarze do salonu z świetlnym sufitem. Sprzęty były powywracane. Szczęściem oszklone szafy, silnie przymocowane do podłogi, pozostały nieuszkodzone. Obrazy na prawej ścianie, skutkiem zmiany położenia statku, przyległy szczelnie do obicia; na lewej zaś odstawały przy dolnej ramie o całą stopę. Nautilus był więc pochylony na prawy bo, a co więcej zupełnie nieruchomy.
Wewnątrz słyszałem szelest kroków i pomięszane głosy; ale kapitan Nemo nie pokazał się. W chwili gdym miał opuścić salon, weszli Ned-Land i Conseil.
— Co się stało? — żywo zawołałem.
— Chciałem się właśnie pana o to zapytać — odpowiedział Conseil.
— Do tysiąca dyabłów — krzyknął Kanadyjczyk – wiem ja dobrze co się stało. Nautilus uderzył o dno morskie, a wnosząc z jego położenia, nie sądzę, żeby się teraz tak łatwo wyminął jak pierwszy razem w ciaśninie Torreadzkiej.
— Ale przynajmniej — zapytałem — czy powrócił na powierzchnię morza?
— Nie wiemy — odparł Conseil.
— Łatwo się o tem przekonać — rzekłem.
Poradziłem się manometru. Z wielkiem mojem zdziwieniem, wskazywał głębokość trzystu sześćdziesięciu metrów.
— Co to ma znaczyć? — zawołałem.
— Trzeba się spytać kapitana Nemo — powiedział Conseil.
— Ale gdzie go szukać? — wtrącił Ned-Land.
— Chodźcie za mną. — rzekłem mym towarzyszom.
Wyszliśmy z salonu. W bibliotece nie było nikogo. Przypuszczałem, że kapitan Nemo musi się znajdować w klatce sternika. Najlepiej więc było zaczekać. Wróciliśmy wszyscy trzej do salonu.
Pominę milczeniem złorzeczenia Kanadyjczyka. Zaiste, wyborny miał powód do uniesień. Pozwoliłem mu wybuchnąć gniewem dowoli, — nic nie odpowiadając.
Zostawaliśmy tak przez dwadzieścia minut, usiłując pochwycić najmniejszy szelest rozchodzący się wewnątrz Nautilusa, gdy wszedł kapitan Nemo. Zdawał się nas nie widzieć. Twarz jego zwykle tak obojętna, zdradzała pewną niespokojność. Popatrzywszy uważnie na busolę i manometr, dotknął palcem jednego punktu mapy półkuli, w tej części, która wyobrażała morza południowe.
Nie chciałem mu przerywać. Dopiero po kilku chwilach kiedy odwrócił się do mnie — rzekłem zwracając teraz przeciw niemu wyrażenie, którego użył w ciaśninie Torreadzkiej:
— Wypadek — kapitanie?
— Nie, panie — odpowiedział, tym razem nieszczęście.
— Ważne?
— Może.
— Czy niebezpieczeństwo jest nagłe?
— Nie.
Nautilus osiadł na dnie?
— Tak.
— A to z powodu?…
— Kaprysu natury, nie zaś nieświadomości ludzi. Ani jeden błąd nie został popełniony w naszych obrotach. Zresztą trudno przeszkodzić równowadze, by nie sprawiała swych skutków. Można walczyć z prawami ludzkiemi, lecz nie opierać się prawom przyrodzonym.
Dziwą doprawdy chwilę wybrał kapitan Nemo na te uwagi filozoficzne. W rezultacie — odpowiedź jego nic mi nie objaśniła.
— Czy mógłbym wiedzieć panie — zapytałem — jaka jest przyczyna tej przygody.
— Ogromna bryła, cała góra lodu się przewróciła — odrzekł. — Gdy lodowce podmywane są u spodu przez cieplejsze wody, lub podrywane przez częste potrącenia, środek ich ciężkości zmienia się. Wówczas zupełnie się przechylają, wywracają koziołka. Oto co się teraz przytrafiło. Jedna z takich brył, wywracając się uderzyła w Nautilusa, płynącego pod wodą. Potem wślizgnąwszy się pod pudło, unosząc go w górę z nieprzepartą siłą, wprowadziła na miększe pokłady gdzie obecnie leży na prawym boku.
— A czy nie można wyswobodzić Nautilusa wypróżniając rezerwoary, by tym sposobem przywrócić mu równowagę.
— To właśnie w tej chwili się robi. Możesz pan słyszeć działanie pomp. Spojrzyj pan na skazówkę manometru: widać na niej że Nautilus się podnosi, ale razem z nim podnosi się i lodowiec — i jeżeli jaka przeszkoda nie powtrzyma jego ruchu do góry, to położenie nasze się nie zmieni.
Wistocie Nautilus pochylony był ciągle na prawy bok. Wyprostowałby się bezwątpienia, gdyby lodowiec sam z siebie się zatrzymał. W takim razie jednak, kto wie, czybyśmy nie uderzyli o spodnią powierzchnię lodowiska; czybyśmy nie zostali straszliwie przygnieceni pomiędzy dwoma lodami?
Rozmyślałem nad wszelkiemi następstwami tego położenia. Kapitan Nemo nie przestawał obserwować manometru, Nautilus od chwili uderzenia lodowca podniósł się blisko na sto pięćdziesiąt stóp, ale zachowywał ciągle jednakowy kąt nachylenia.
Nagle lekki ruch dał się uczuć w pudle. Oczywiście Nautilus zwolna się prostował. Przedmioty zawieszone w salonie na nabierały widocznie normalnego położenia. Ściany zbliżały się do pionu. Żaden z nas nie wyrzekł słowa. Z bijącem sercem uważaliśmy czuliśmy to podnoszenie się statku. Podłoga wracała pod naszemi stopami do poziomu. Upłynęło tak dziesię minut.
— Wyprostowaliśmy się wreszcie — zawołałem.
— Tak — rzekł kapitan Nemo — zwracając się ku drzwiom salonu.
— Lecz czy będziemy mogli płynąć?
— Zapewne — odpowiedział — gdyż rezerwoary nie są jeszcze wypróżnione, a po zupełnem ich wypróżnieniu, Nautilus powinien wrócić na powierzchnię morza.
Kapitan wyszedł i wkrótce poznałem, że powstrzymano z jego rozkazu podnoszenie się Nautilusa do góry. W rzeczy samej, byłby niedługo uderzył o spód lodowiska; lepiej więc było utrzymać go między dwoma lodami.
— Ślicznieśmy się z tego wywinęli! — rzekł Conseil.
— Tak — odparłem. Mogliśmy zostać zgnieceni, lub co najmniej uwięzieni przez lody. Wówczas z braku powietrza do oddychania… Tak, ślicznieśmy się wywinęli!
— Jeżeli tylko to koniec — mruknął Ned-Land.
Nie chciałem zaczynać z Kanadyjczykiem bezużytecznego sporu, i nic mu nie odpowiedziałem. Zresztą w tejże chwili otworzyły się klapy, i światło z zewnątrz rozlało się po salonie przez odsłonięte szyby.
Byliśmy, jak powiedziałem już, wśród pełnej głębi. Ale po obu bokach Nautilusa, sterczała w odległości dziesięciu metrów olśniewająca ściana lodu. W górze i pod spodem podobna ściana. W górze, bo spodnia powierzchnia lodowiska rozpościerała się jak niezmierzony sufit; pod spodem, bo wywrócony lodowiec osuwając i zwolna, znalazł po bokach dwa punktu oparcia, które utrzymywały go wtem położeniu. Nautilus został tedy uwięziony w istnym tunelu lodowym, szerokim około dwudziestu metrów, i wypełnionym spokojną wodą. Łatwo mu więc było wyjść z niego posuwając się albo naprzód albo w tył, i odzyskać o kilkaset metrów poniżej wolne przejście pod lodowiskiem.
Świetlny sufit zagasł, a jednak salon oświecony był silną jasnością; potężny bowiem odblask ścian lodowych odbijał gwałtownie snopy światła pochodzące z latarni. Nie zdołam opisać efektu promieni Volty na te ogromne bryły o dziwacznych kształtach, których każdy załom, każdy kant, każda ścianka, rzucały odmienne światło, stosownie do słojów ludu. Olśniewająca mina drogich kamieni! — a szczególniej szafirów, krzyżujących niebieski swój połysk z zielonym połyskiem szmaragdów. Tu i owdzie opalowe odcienia niezrównanej delikatności, przesuwały się wśród iskrzących punktów, jakby ognistych dyamentów, których blasku nie mogło znieść oko. Światło latarni Nautilusa było sto razy zwiększone, jak światło lampy wśród soczewkowatych blaszek pierwszorzędnej latarni morskiej.
— Jakże to piękne! jak piękne — zawołał Conseil.
— Tak! — rzekłem — cudowny to widok. Nieprawdaż Nedzie?
— O tak! do tysiąca dyabłów! — krzyknął Ned-Land. — To wspaniałe! Wściekam się ze złości, że muszę to przyznać. Nie widziano jeszcze nigdy nic podobnego. Ale to widowisko może nas drogo kosztować — i jeżeli mam wszystko powiedzieć, zdaje mi się, że widzimy tu rzeczy, które Bóg chciał zakryć przed okiem człowieka.
Ned miał słuszność: to było za piękne. Nagle odwróciłem się na krzyk Conseila.
— Co się stało? — zapytałem.
— Niech pan zamknie oczy! Niech pan nie patrzy!
Mówiąc to, Conseil przyciskał silnie dłonią powieki.
— Ale co ci jest mój chłopcze?
— Jestem olśniony, oślepiony!
Oczy moje zwróciły się mimowolnie na szybę, ale nie mogłem znieść pałającego w niej ognia.
Zrozumiałem co zaszło. Nautilus zaczął posuwać się z wielka szybkością. Wszystkie spokojne blaski ścian lodowych, zmieniły się wówczas w płonące pręgi. Ognie tych niezliczonych dyamentów zlewały się w jedno. Nautilus pędzony swą śruba, płynął w pośród błyskawic.
Wtedy klapy na szybach salonu zamknęły się, Trzymaliśmy wciąż dłonie na oczach, przenikniętych zupełnie temi współśrodkowemi światełkami, które krążą przed siatkówką, gdy promienie słoneczne zbyt silnie w nią uderzą. Potrzeba było pewnego czasu, by uśmierzyć wzburzenie naszego wzroku.
Na koniec opuściliśmy ręce.
— Dalibóg, nie byłbym nigdy temu uwierzył — rzekł Conseil.
— A ja dotąd nie wierzę — odparł Kanadyjczyk.
— Gdy powrócimy na ziemię — dodał Conseil, rozpieszczeni tylu cudami natury, cóż wtedy pomyślimy o tych nędznych lądach i drobnych dziełach wyszłych z ręki człowieka? Nie, świat zamieszkały nie jest nas godzien.
Podobne wyrazy w ustach obojętnego Flamandczyka wskazują, do jakiego stopnia doszedł nasz zapał. Ale Kanadyjczyk nie zaniedbał rzucić nań kroplę zinmej wody.
— Świat zamieszkały! — rzekł wstrząsając głową. Bądź spokojny przyjacielu Conseilu, nie wrócimy do niego.
Była wówczas godzina piąta rano. W tej chwili na przodzie Nautilusa nastąpiło nowe wstrząśnienie. Domyśliłem się, że ostroga jego musiała uderzyć o bryłę lodu, skutkiem zapewne jakiegoś fałszywego obrotu, albowiem ten tunel podmorski, zawalony krami, nie łatwy był do żeglugi. Sądziłem więc, że kapitan Nemo modyfikując swą, drogę, okrąży owe zawady, albo przesuwać się będzie krętemi przesmykami tunelu. W każdym razie pochód naprzód nie mógł był całkiem zatamowany. Tymczasem wbrew memu spodziewaniu, Nautilus zrobił silny ruch wsteczny.
— Cofamy się? — rzekł Conseil.
— Tak — odpowiedziałem; — zapewne z tej strony tunel jest bez wyjścia.
— A wtedy?..
— Wtedy rzekłem — zwrot będzie bardzo prosty. Cofniemy się, i wypłyniemy przez otwór południowy.
Mówiąc to, starałem się okazać większą pewność, niż miałem w istocie. Wszakże wsteczny ruch Nautilusa stawał się coraz szybszy, i w tym kierunku unosił nas z wielką prędkością.
— Będzie ztąd opóźnienie — rzekł Ned.
— Co znaczy parę godzin mniej lub więcej, byleby tylko się wydostać.
Przechadzałem się przez kilka minut z salonu do biblijoteki. Towarzysze moi siedząc milczeli. Po chwili rzuciwszy się na sofę, wziąłem do ręki książkę i przebiegałem ją machinalnie oczyma.
Po kwadransie, Conseil zbliżywszy się do mnie zapytał:
— Czy to bardzo zajmujące, co pan czyta?
— Bardzo — odpowiedziałem.
— Wierzę, bo pan czyta swoją własną książkę.
— Moją książkę?
W rzeczy samej, trzymałem w ręku dzieło „O wielkich głębiach morskich.” Anibym o tem nawet pomyślał. Zamknąłem książkę, i zacząłem się znowu przechadzać. Ned i Conseil wstali by odejść.
— Zostańcie przyjaciele, — rzekłem zatrzymując ich. Bądźmy z sobą razem, dopóki nie wyjdziemy z tego wąwozu.
— Jak się panu podoba — odpowiedział Conseil.
Upłynęło kilka godzin. Spoglądałem często na narzędzia wiszące na ścianach salonu. Manometr wskazywał, że Nautilus trzymał się w jednostajnej głębokości trzystu metrów; bussola, że się kierował ciągle ku południowi; loch, że się posuwał po dwadzieścia mil na godzinę — szybkość niezmierna w tak ciasnej przestrzeni. Ale kapitan Nemo wiedział, że nie mógł zanadto się spieszyć i że wówczas minuty ważyły tyle co wieki.
O godzinie ósmej minucie dwudziestej piątej nastąpiło powtórne wstrząśnienie, tym razem z tylu statku. Towarzysze moi zbliżyli się do mnie. Pochwyciłem Conseila za rękę. Pytaliśmy się wzajem spojrzeniem, nierównie wymowniej, niż gdyby myśli nasze wypowiadały wyrazy.
W tej chwili kapitan wszedł do salonu. Postąpiliśmy ku niemu.
— Droga jest zawaloną od południa? — zapytałem.
— Tak panie, lodowiec wywracając się zatamował wszelkie wyjście.
— Jesteśmy zaparci.
— Tak.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Juliusz Verne i tłumacza: anonimowy.