Dwadzieścia tysięcy mil podmorskiej żeglugi (1897)/XXXIX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dwadzieścia tysięcy mil podmorskiej żeglugi |
Data wyd. | 1897 |
Druk | Józef Sikorski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Vingt mille lieues sous les mers |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst |
Indeks stron |
Brak powietrza.
Tak więc dokoła Nautilusa, z wierzchu, pod spodem, nieprzebyta ściana lodu. Byliśmy więźniami lodowiska. Kanadyjczyk uderzył w stół swoją olbrzymią pięścią. Conseil milczał, ja patrzyłem na kapitana. Oblicze jego przybrało wyraz zwykłej obojętności. Skrzyżował ręce na piersiach, rozmyślał, Nautilus już się nie ruszał. Wówczas kapitan przemówił.
— Panowie — rzekł spokojnym głosem, w takich warunkach jak jesteśmy, dwa są sposoby umierania.
Niepojęty ten człowiek miał minę profesora matematyki, rozwiązującego uczniom zagadnienie.
— Pierwszym, mówił dalej — jest umrzeć zmiażdżonym; drugim umrzeć z uduszenia. Nie wspominam o możliwości śmierci z głodu, bo zapasy Nautilusa przetrwają nas zapewne. Zajmijmy się zatem wyborem zmiażdżenia lub uduszenia.
— Co do uduszenia, kapitanie — odparłem — nie potrzebujemy się go obawiać, bo nasze rezerwoary są pełne.
— Prawda — rzekł kapitan Nemo — ale nie dadzą nam więcej jak na dwa dni powietrza. Otóż dopiero trzydzieści sześć godzin jak jesteśmy zanurzeni w wodzie, a już zgęszczona atmosfera Nautilusa wymaga odświeżenia. Za czterdzieści ośm godzin nasz zapas zupełnie się wyczerpie.
— A zatem kapitanie, wyswobodźmy się przed upływem czterdziestu ośmiu godzin.
— Sprobujemy przynajmniej, przebijając otaczającą nas ścianę.
— Z której strony? — zapytałem.
— To nam sonda pokaże. Każę opuścić Nautilusa na spód kry, a moi ludzie opatrzeni w przyrządy nurkowe, będą rozbijać lodowiec z najcieńszego boku.
— Czy można odsunąć osłony okien.
— Bezpiecznie; wszak już nie płyniemy.
Kapitan Nemo wyszedł. Wkrótce rozlegający się świst dał mi poznać, że woda wchodziła do rezerwoarów. Nautilus opuszczał się powoli, i osiadł na lodzie w głębokości trzystu pięćdziesięciu metrów, na, jaką spód kry był zatopiony.
— Moi przyjaciele — rzekłem — położenie nasze jest niebezpieczne, ale liczę na waszą odwagę i energię.
— Panie — odparł Kanadyjczyk — nie pora to żebym miał pana nudzić mojemi skargami. Gotów jestem zrobić wszystko dla wspólnego ocalenia.
— Dobrze Nedzie — powiedziałem podając mu rękę.
— Dodam jeszcze — mówił dalej — żem równie wprawny do oskarda jak do oszczepu; jeżeli mogę się na co przydać kapitanowi Nemo, to niechaj mną rozporządza do woli.
— Nie odrzuci zapewne twej pomocy. Chodź Nedzie.
Zaprowadziłem Kanadyjczyka do pokoju w którym majtkowie Nautilusa przywdziewali przybory nurkowe. Oznajmiłem kapitanowi propozycyę Neda, i została przyjętą. Kanadyjczyk włożył odzież podwodną, i jednocześnie z innymi gotów był do pracy. Każdy z nich miał na plecach przyrząd Rouquayrola, któremu rezerwoary dostarczały obfitą ilość świeżego powietrza. Znaczny ten wypadek potrzebny był dla ocalenia Nautilusa. Lampy Rumbkorfa stawały się nieużyteczne wśród tych wód świetlnych, i przeniknionych elektrycznemi promieniami.
Gdy Ned-Land był już ubrany, wróciłem do salonu, i stanąwszy obok Conseila, przypatrywałem się dokoła przez odsłonięte szyby pokładom, na których spoczywał Nautilus.
Po kilku minutach ujrzeliśmy tuzin majtków, wychodzących na lodową ławicę, a pośród nich Ned-Landa, odznaczającego się swym wysokim wzrostem. Kapitan Nemo był z nimi.
Przed rozpoczęciem rąbania zarządził on sondowanie, żeby zapewnić dobry kierunek robót. Zapuszczono długie świdry z boków, ale te po piętnastu metrach zatrzymały się jeszcze o grube ściany. Napróżno byłoby szturmować do warstwy leżącej nad nami sufitem, gdyż tę właśnie tworzyło samo lodowisko, mające przeszło czterysta metrów grubości. Kapitan Nemo kazał wtedy sondować warstwę spodnią. Tam dziesięć metrów dzieliło nas tylko od wody; taka bowiem była grubość owej kry. Należało więc wyciąć kawał lodu, odpowiedni wielkością i kształtem poziomemu przecięciu Nautilusa. Chodziło tedy o wyrąbanie sześciu tysięcy pięciuset metrów sześciennych, by zrobić otwór, przez który mogliśmy dostać się pod spód lodowego obszaru.
Zabrano się natychmiast do roboty, prowadząc ją z niewysłowionym zapałem i wytrwałością. Zamiast wyrąbywać lód do koła Nautilusa, coby nie małą przedstawiało trudność, kapitan Nemo kazał w odległości ośmiu metrów od lewego boku zakreślić ogromny dół; poczem zaczęto świdrować jednocześnie w kilku punktach jego obwodu. Niezadługo oskard ugodził dzielnie w tę zbitą masę, i grube kawały lodu, oderwane zostały od całej bryły. Ujrzałem wtedy ciekawe zjawisko: skutkiem ciężkości gatunkowej, kawały lodu lżejsze od wody ulatywały, że tak powiem pod sklepienie tunelu, którego grubość o tyle zwiększała się w górze, o ile traciła na spodzie. Ale mniejsza o to skoro spodnia warstwa stawała się o tyleż cieńszą.
Po dwóch godzinach energicznej pracy, Ned-Land powrócił zmęczony. On i jego towarzysze zastąpieni zostali przez świeżych robotników, do których przyłączyłem się teraz z Conseilem. Kierunek nad nami objął porucznik Nautilusa.
Woda wydała mi się szczególniej zimną; ale rozgrzałem się rychło robiąc oskardem. Ruchy moje były bardzo swobodne, lubo odbywały się pod ciśnieniem trzydziestu atmosfer.
Kiedym powrócił po dwugodzinnej pracy żeby się nieco posilić i odpocząć, znalazłem znaczną różnicę pomiędzy czystem powietrzem dostarczanem mi przez przyrząd Rouquayrol’a, a atmosferą Nautilusa, nasyconą już gazem węglowym. Powietrze nie było odświeżane od czterdziestu ośmiu godzin, i odżywcze jego własności bardzo osłabły. A jednak w przeciągu dwunastu godzin, wyrąbaliśmy dopiero na zarysowanej powierzchnie warstwę lodu grubości jednego metra, czyli około sześćset metrów sześciennych. Przypuszczając że tyleż zrobimy co każde dwanaście godzin, potrzeba było jeszcze pięciu nocy i czterech dni, na dokonanie tego przedsięwzięcia.
— Pięć nocy i cztery dni! — rzekłem do moich towarzyszy; — a mamy już tylko na dwa dni powietrza w rezerwoarach.
— Nie licząc — odparł Ned — że wszedłszy z tej piekielnej matni, będziemy jeszcze uwięzieni pod lodowiskiem, bez możności zetknięcia się z atmosferą.
Słuszna uwaga. Któż wtedy mógłby przewidzieć minimum czasu, potrzebnego na nasze wyswobodzenie? Czy brak powietrza nie udusi nas wprzód jeszcze, nim Nautilus zdoła wypłynąć na wierzch fali? Czy przeznaczono nam zginąć w tym grobie lodowym, wraz z wszystkiem co w sobie zawiera? Położenie zdawało się straszne. Każdy z nas jednak śmiało patrzał mu w oczy, i wszyscy postanowili do ostatka spełniać swoją powinność.
ratunku? Jakim sposobem przeszkodzić stężeniu tego płynu, któreby strzaskało jak szklankę, ściany Nautilusa?
Nie wspomniałem nic, o tem mym towarzyszom. Na cóż bowiem zdałoby się odbierać im energiję, z jaką prowadzili uciążliwą pracę ocalenia! Ale wróciwszy na statek, ostrzegłem kapitana Nemo o tem ważnem powikłaniu.
— Wiem — odrzekł mi owym spokojnym tonem, którego nie mogły zakłócić najgroźniejsze okoliczności. Jestto jedno więcej niebezpieczeństwo, ale nie widzę żadnego sposobu by mu zapobiedz. Jedynym środkiem ratunku jest działać szybciej niż zamarzanie. Trzeba je wyprzedzić. Oto wszystko.
Wyprzedzić! Powinienem był już przywyknąć do tego rodzaju wyrażeń.
W ciągu tego dnia robiłem gorliwie przez wiele godzin oskardem. Ta praca mnie podtrzymywała. Zresztą pracować, byłoto opuścić Nautilusa, oddychać bezpośrednio powietrzem pochodzącem z rezerwoarów, i dostarczanem przez przyrządy; było to porzucić zubożoną i zepsutą atmosferę.
Do wieczora rów pogłębił się znowu o jeden metr. Wróciwszy na statek, o mało nie zostałem uduszony gazem węglanym, przesycającym powietrze. Ach! czemuż nie posiadaliśmy odczynników chemicznych, któreby usunęły ten gaz zabójczy! Nie brakło nam tlenu. Wszystka ta woda zawierała go w znacznej ilości, a rozłożona przez nasze potężne stosy, byłaby
go nam obficie dostarczyła. Pomyślałem o tem; lecz na co się to zdało, skoro kwas węglowy wytwarzany ustawicznie przy naszem oddychaniu, ogarnął wszystkie części statku? Chcąc go pochłonąć, należało wypełnić fiole potażem i ciągle je poruszać. Otóż nie mielimy na statku tego ciała, i nic go nie mogło zastąpić.
Tegoż wieczoru kapitan Nemo musiał otworzyć rurki rezerwoaru, i wpuścić wewnątrz Nautilusa parę strumieni świeżego powietrza. Bez tej przezorności, nie bylibyśmy się już zbudzili.
Nazajutrz 26-go marca wziąłem się do roboty górniczej, zaczynając piąty metr. Ściany boczne i spodnia powierzchnia lodowiska, widocznie grubiały. Oczywistą było rzeczą, że zejdą się zanim Nautilus zdoła się wyswobodzić. Na chwilę owładnęła mną rozpacz. Oskard o mało nie wypadł mi z ręki. Na co się zdało rąbać skorom miał zginąć zduszony, zmiażdżony przez tę wodę, co się stawała kamieniem; skoro mnie czekały męczarnie, jakichby okrucieństwo dzikich nie potrafiło nawet wymyśleć! Zdawało mi się, żem się znajdował pomiędzy dwiema szczękami straszliwej paszczy potworu, które się nieodparcie przymykały.
W tej chwili kapitan Nemo, kierujący robotą i pracujący razem z innymi, przeszedł koło mnie. Trąciłem go zlekka i wskazałem ściany naszego więzienia. Ściana z prawego boku zbliżyła się przynajmniej o cztery metry do pudła Nautilusa.
Kapitan zrozumiał mnie, i dał mi znak bym za nim poszedł. Wróciliśmy na statek. Zdjąwszy mój przyrząd nurkowy, udałem się do salonu.
— Panie Aronnax — powiedział — trzeba się chwycić, jakiego heroicznego środka, albo zostaniemy zamurowani w tej wodzie tężejącej jak cement.
— Tak — rzekłem — ale co począć?
— Ah! — zawołał — gdyby mój Nautilus był tak silny żeby mógł znieść to ciśnienie, i nie zostać zgruchotany!
— Więc cóż? — zapytałem — nie pojmując myśli kapitana.
— Nie domyślasz się pan — odparł — że to marznięcie wody byłoby nam właśnie pomocą! Nie widzisz pan że przez swoje stężenie, rozsadzałaby więżące nas obszary lodu, jak rozsadza marznąc, najtwardsze kamienie? Nie czujesz pan, że zamiast być przyczyną zguby, stałaby się czynnikiem ocalenia?
— Tak kapitanie, może. Ale jakkolwiek Nautilus posiada wielką silę oporu, nie zdołałby wytrzymać tak niezmiernego ciśnienia, i spłaszczyłby się na listek blachy.
— Wiem panie. Nie należy więc liczyć na pomoc natury, lecz na nas samych. Trzeba się oprzeć temu stężeniu, trzeba je pohamować. Nietylko przybliżają się boczne ściany, ale z przodu i z tylu Nautilusa, nie pozostaje nawet dziesięciu stóp wody. Zamarzanie ze wszech stron nas ogarnia.
— Jak długo jeszcze — zapytałem — powietrze rezerwoarów dozwoli nam oddychać na statku.
— Pojutrze — odrzekł — rezerwoary będą już próżne.
Zimny pot wystąpił mi na twarz. A jednak, czy odpowiedź ta powinna była mnie zdziwić? Dwudziestego drugiego marca Nautilus zanurzył się w wolnych wodach bieguna. Mieliśmy teraz 26-ty. Od pięciu dni żyliśmy zapasami statku! a co zostało jeszcze czystego powietrza, to należało zachować dla pracujących w wodzie. W chwili gdy piszę te wyrazy, doznaję jeszcze tak silnego wrażenia, że ogarnia mnie mimowolna trwoga, i czuję niemal iż braknie mi w piersiach oddechu.
Tymczasem kapitan Nemu milczący, nieruchomy — rozmyślał. Widocznie myśl jakaś cisnęła mu się do głowy. Ale zdawał się ją, odpychać; odpowiadał sam sobie przecząco. Nareszcie wybiegły mu z ust te dwa wyrazy:
— Woda wrząca.
— Woda wrząca! — zawołałem.
— Tak, panie. Jesteśmy zamknięci w dość ciasnej względnie przestrzeni. Gdyby strumienie wrzącej wody wyrzucane ciągle z pomp Nautilusa, nie podniosły temperatury tej przestrzeni, i nie opóźniły zamarznięcia?
— Trzeba sprobować — rzekłem stanowczo.
— Sprobujmy, panie profesorze.
Termometr wskazywał wówczas zewnątrz statku siedm stopni zimna. Kapitan Nemo zaprowadził mnie do kuchen, gdzie działały obszerne przyrządy, dostarczające przez parowanie wody do picia. Napełniono je wodą, i całkowite ciepło stosów puszczone zostało przez zanurzone w niej wężownice. Za kilka minut woda ta dosięgła stu stopni. Zwrócono ją do pomp, a w miarę ubywania, zastępowano wciąż świeżą. Gorąco wywiązane ze stosów było tak wielkie, że zimna woda czerpana z morza, przeszedłszy ledwie przez przyrząd wpływała wrząca do pompy.
Zaczęło się pompowanie, i po upływie trzech godzin termometr zewnątrz statku wskazywał sześć stopni poniżej zera. Zyskaliśmy tedy jeden stopień. W dwie godziny potem wskazywał już tylko cztery.
— Powiedzie nam się — rzekłem do kapitana — po zbadaniu i skontrolowaniu przez liczne spostrzeżenia, postępu tej operacyi.
— Tak myślę — odpowiedział. — Nie zostaniemy zmiażdżeni, pozostaje nam tylko lękać się uduszenia.
Przez noc temperatura wody podniosła się do jednego stopnia nad zero. Wrzące wytryski nie zdołały posunąć jej wyżej. Ale ponieważ zamarzanie morza następuje dopiero przy dwóch stopniach zimna, byłem więc pod tym względem zupełnie spokojny.
Nazajutrz 27-go rów wydrążony był do głębokości sześciu metrów. Pozostawało zatem do wyrąbania tylko cztery metry, to jest na czterdzieści ośm godzin pracy. Powietrze nie mogło już być, odnawiane wewnątrz Nautilusa. To też dzień ten stawał się co chwila przykrzejszym.
Przygniotła mnie nieznośna ciężkość. Około godziny trzeciej po południu, męczące to uczucie wzrosło do wysokiego stopnia. Ziewanie rozciągało mi szczęki. Płuca moje dyszały szukając tego utleniającego płynu, który stawał się coraz rzadszy. Umysł mój zaczął bezwładnieć. Leżałem rozciągnięty bez sił, prawie bez przytomności. Poczciwy mój Conseil nawiedzony temiż samem i symptomatami, doznając tych samych cierpień, nie opuszczał mnie ani na chwilę. Brał mnie za rękę, dodawał odwagi i szeptał.
— Ah! gdybym mógł nie oddychać, żeby zostawić panu więcej powietrza.
Słysząc to, czułem że łzy cisnęły mi się do oczu.
Przy tak nieznośnem położeniu wewnątrz statku, z jakimże pośpiechem, z jaką radością wdziewaliśmy przyrządy nurkowe, gdy przyszła na nas kolej do pracy! Oskardy dudniły po lodzie, męczyły się ręce, kaleczyły dłonie. Lecz cóż znaczyło znużenie i rany? Ożywcze powietrze płynęło w płuca! Oddychaliśmy! oddychali!
A jednak nikt nie przedłużał swojej podwodnej pracy nad czas oznaczony. Po skończeniu roboty, każdy składał dyszącym towarzyszom ów życiodajny rezerwoar. Kapitan Nemo dawał przykład i pierwszy ulegał tej surowej karności. Gdy przyszła pora, ustępował swój przyrząd innemu, i wracał do zepsutej atmosfery statku, zawsze spokojny, bez śladu znękania, bez skargi.
Tegoż dnia robota wykonywana była z większą jeszcze dzielnością. Pozostały już tylko dwa metry do wyrąbania na całej przestrzeni rowu. Dwa metry tylko dzieliły nas od wolnego morza. Ale rezerwoary powietrza były już prawie wyczerpane. Tę trochę co się zostało, należało zachować dla robotników Ani jednego atomu dla Nautilusa.
Wróciwszy na statek zostałem nawpół zaduszony. Co za noc! Nie zdołałem jej opisać. Takie cierpienia nie dają się wypowiedzieć. Nazajutrz mój oddech był ciężki. Do bólu głowy przyłączył się odurzający zawrót w skutek czego bylem jakby pijany. Towarzysze moi doznawali takich samych symptomatów, kilku ludzi załogi prawie konało.
W tym dniu, szóstym naszego uwięzienia, kapitan Nemo uważając działanie motyk i oskardów za zbyt powolne, postanowił zgnieść warstwę lodu, dzielącą nas jeszcze od morskiej głębiny. Ten człowiek zachował całą swą zimną krew i energiję. Siłą moralną pokonywał cierpienia fizyczne. Myślał, obliczał, działał.
Na rozkaz jego ulżono statkowi, który skutkiem zmiany ciężkości gatunkowej, uniósł się z lodowego łożyska. Sprowadzono go tedy nad ów ogromny rów, narysowany podług poziomego przecięcia, i napełniono rezerwoary wodne; Nautilus opuścił się i osiadł w rowie.
Wówczas cała załoga wróciła na statek i podwójne drzwi zostały szczelnie zamknięte. Nautilus leżał na warstwie lodu nie mającej nawet całego metra grubości, i podziurawionej świdrami w tysiącu punktach.
Otworzono zupełnie rury rezerwoarów, w które rzuciło się sto sześciennych metrów wody, zwiększając ciężar Nautilusa o sto tysięcy kilogramów.
Czekaliśmy, słuchali, zapominając swych cierpień, żywiąc jeszcze nadzieję. Byłato ostatnia stawka w grze ocalenia!
Pomimo szumu napełniającego mi głowę, usłyszałem wkrótce drżenie pod pudłem Nautilusa, zaczynającego się poruszać. Lód pękł z szczególnym trzaskiem, podobnym do darcia papieru, i Nautilus opuścił się.
— Przechodzim! — szepnął mi Conseil do ucha.
Nie bylem wstanie mu odpowiedzieć. Porwałem go tylko za rękę, i mimowoli konwulsyjnie ścisnąłem.
Nagle, party swejem olbrzymiem obciążeniem, Nautilus wpadł w wodę jak kula, to jest wleciał jakby w próżnię.
Natenczas całą siłę elektryczną zwrócono na pompy, które zaczęły natychmiast wyrzucać wodę z rezerwoarów. Po kilku minutach spadanie nasze zostało pohamowane. Niezadługo nawet manometr pokazał ruch do góry. Śruba wirując z całą szybkością, sprawiała że żelazne pudło drżało w samych nawet nitach, unosiła nas ku północy.
Ale jak długo miała trwać żegluga pod lodowiskiem, do miejsca wolnego morza? Może cały dzień jeszcze? Byłbym wprzód umarł!
Nawpół rozciągnięty na sofie w biblijotece, dusiłem się. Twarz moja zrobiła się fijoletowa, usta sine; wszystkie władze życiowe zostały w zawieszeniu. Nie widziałem już, nie słyszałem. Pojęcie czasu zatarło się w mym umyśle. Muskuły nie mogły się ściągać.
Nie mógłbym oznaczyć liczby przebytych w tym stanie godzin. Miałem jednak poczucie zaczynającego się konania. Wiedziałem że umieram…
Nagle odzyskałem przytomność. Kilka tchnień powietrza przeniknęło me płuca. Czy wypłynęliśmy na powierzchnię fali? Czyśmy przebyli już lodowisko?
Nie! to Ned i Conseil, dwaj zacni przyjaciele, poświęcali się by mnie ocalić. Zostało jeszcze w jednym przyrządzie parę atomów powietrza. Zamiast odetchnąć niem sami, zachowali je dla mnie, i dusząc się, sączyli mi życie kropla po kropli. Chciałem odepchnąć przyrząd, zatrzymali mi rękę i oddychałem kilka chwil z rozkoszą...
Spojrzałem na zegar: była godzina jedenasta z rana. Mieliśmy więc 28-go marca. Nautilus pędził z przerażającą szybkością czterdziestu mil na godzinę?
Gdzież był kapitan Nemo? Czy już nie żył? Czy towarzysze jego pomarli z nim razem?
W tej chwili manometr wskazywał, żeśmy się znajdowali tylko o dwadzieścia metrów pod powierzchnią morza. Zwyczajna kra dzieliła nas od atmosfery. Czyby nie dało się jej przebić?
Może! W każdym razie Nautilus miał spróbować. Czułem że w rzeczy samej przybierał prostopadłe położenie, opuszczając tył i podnosząc do góry ostrogę. Wprowadzenie wody starczyło na zmianę równowagi. Potem, pchnięty potężnym ruchem swej śruby, uderzył w spód kry jakby olbrzymim taranem. Rozbijał ją po trochu, cofał się i, godząc znów z całą szybkością, coraz to bardziej rozrywał; aż w końcu wybiegł w największym pędzie na wierzch lodowej płyty, druzgocąc ją swym ciężarem.
Otworzono, rzec można oderwano, klapę — i strumień świeżego powietrza ogarnął wszystkie części Nautilusa.