Dwadzieścia tysięcy mil podmorskiej żeglugi (1897)/XL

<<< Dane tekstu >>>
Autor Juljusz Verne
Tytuł Dwadzieścia tysięcy mil podmorskiej żeglugi
Data wyd. 1897
Druk Józef Sikorski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Vingt mille lieues sous les mers
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

XL.

Z przylądka Horn do Amazonki.

Nie wiem jak się dostałem na platformę; może mnie Kanadyjczyk zaniósł. Alem oddychał, łykałem ożywcze powietrze morskie. Dwaj moi towarzysze napawali się świeżemi jego atomami. Nieszczęśliwi, pozbawieni przez długi czas pożywienia, nie mogą bez szkody zdrowia zaspokoić odrazu głodu, pierwszym jaki im wpadnie pokarmem. My przeciwnie; nie potrzebując się wcale miarkować, mogliśmy wciągać pełnemi płucami atomy tej atmosfery, i wietrzyk, sam wietrzyk wlewał nam w usta rozkoszny ów nektar.
— Ah! — powtarzał Conseil — cóżto za dobra rzecz ten tlen. Niech pan śmiało oddycha. Wystarczy go dla wszystkich.
Ned-Land nic nie mówił, ale otwierał usta tak szeroko, że przestraszyć mógłby nawet rekina! A co za oddech potężny! Kanadyjczyk „ciągnął” jak piec, w którym się dobrze pali.
Niezadługo odzyskaliśmy siły, i kiedym spojrzał dokoła, spostrzegłem że byliśmy sami na platformie. Nikogo z osady, ani nawet kapitana Nemo. Dziwni marynarze Nautilusa poprzestawali na krążącem wewnątrz powietrzu. Żaden nie przyszedł rozkoszować się pełną atmosferą.
Pierwsze wyrazy którem wymówił, były wyrazami wdzięczności i dziękczynienia dwóm moim towarzyszom. Ned i Conseil przedłużyli me istnienie w ostatnich godzinach tego długiego konania. Cała wdzięczność moja nie mogła wynagrodzić ich za to poświęcenie.
— Ba, panie profesorze — odpowiedział Ned-Land; — niema o czem mówić. Jakaż mieliśmy w tem zasługę? Żadnej. Byłoto rzeczą prostego rachunku. Pańskie życie było więcej warte niż nasze, należało je przeto zachować.
— Nie Nedzie — odparłem — wcale nie było więcej warte. Nikt bowiem nie jest wyższym nad człowieka dobrego i szlachetnego, a ty nim jesteś.
— No dobrze, dobrze — powtarzał zakłopotany Kanadyjczyk.
— A ty, poczciwy mój Conseilu, dużoś wycierpiał?
— Niewiele, krótko mówiąc. Brakło mi w prawdzie parę łyków powietrza, alem się jakoś bez niego obywał. Zresztą widziałem jak pan omdlewał, a to nie dawało mi najmniejszej ochoty do oddychania. Zamykało mi to, jak mówia, gę…
Conseil zmięszany swą paplaniną, nie dokończył.
— Moi przyjaciele — rzekłem żywo wzruszony, jesteśmy na zawsze z sobą związani. Nabyliście do mnie prawa…
— Którego nadużyję — odparł Kanadyjczyk.
— Hę? — mruknął Conseil.
— Tak — mówił Ned-Land — prawa zabrania pana z sobą, kiedy upuszczę tego piekielnego Nautilusa.
— Ale — wtrącił Conseil. — czy płyniem z dobrej strony?
— Tak — odpowiedziałem — ponieważ płyniem ku stronie słońca, a słońcem tu jest północ.
— Zapewne — rzekł Ned-Land; — ale idzie mi o to żeby wiedzieć, zy się zbliżamy do oceanu Spokojnego czy też Atlantyckiego, o jest do mórz uczęszczanych, czy pustych.
Nie byłem wstanie na to odpowiedzieć i obawiałem się, by kapitan Nemo nie zechciał nas raczej zaprowadzić na ów biezmierny ocean, oblewający zarazem brzegi Azyi i Ameryki. Tym sposobem uzupełniłby swą podróż podmorską naokoło świata, powrócił na morza, na którychby Nautilus odzyskał zupełną swobodę. Lecz jeżeli wracamy na ocean Spokojny, zdala od wszelkiej zamieszkałej ziemi, w cóż wtedy obrócą się projekta Ned-Landa?
Wątpliwość ta jednak musiała się rychło wyjaśnić. Nautilus szybko podążał. Koło biegunowe zostało rychło przebyte: przód statku zwrócony był do przylądka Horn. Trzydziestego pierwszego marca o siódmej wieczorem, znajdowaliśmy się naprzeciw cypla amerykańskiego.
Wówczasto zapomniane zostały wszystkie minione cierpienia. Wspomnienie tego uwięzienia przez lody, zatarło się w naszym umyśle. Myśleliśmy już tylko o przyszłości. Kapitan Nemo nie zjawiał się ani w salonie, ani na platformie. Punkt położenia naszego na morzu, oznaczany codziennie na mapie przez porucznika, pozwalał mi rozpoznawać dokładnie kierunek Nautilusa. Otóż tego wieczora, widocznem było z wielkiem mojem zadowoleniem, żeśmy wracali na północ przez Atlantyk.
Uwiadomiłem Kanadyjczyka i Conseila o rezultacie mych spostrzeżeń.
— Dobra nowina — rzekł Kanadyjczyk — lecz dokąd Nautilus zmierza?
— Nie umiem ci tego powiedzieć, Nedzie.
— Czyżby się zachciało kapitanowi, probowawszy bieguna południowego, rzucić, się na biegun północny, wrócić na ocean Spokojny przez sławne przejście północno zachodnie?
— Nie trzebaby go do tego wyzywać — wtrącił Conseil.
— A więc — rzekł Kanadyjczyk — wprzód jeszcze wymówimy mu nasze towarzystwo.
— W każdym razie — dodał Conseil — ten kapitan Nemo to mistrz w swoim rodzaju, nie będziemy żałować żeśmy go poznali.
— Zwłaszcza kiedy go pożegnamy — odparł Ned-Land.
Nazajutrz 1-go kwietnia, gdy Nautilusa na parę minut przed południem wypłynął na wierzch, ujrzeliśmy brzeg zachodni. Była to Ziemia Ognista, której pierwsi żeglarze nadali to miano, widząc gęste dymy wznoszące się z szałasów krajowców. Ta Ziemia Ognista tworzy znaczną gromadę wysp, rozciągającą się na trzydzieści mil francuzkich wzdłuż, ośmdziesiąt wszerz, pomiędzy 53° i 56° st. szerokości połud. a 67° i 50’ i 77° 15’ długości zachodniej. Wybrzeże wydało mi się nizkie, lecz w dali piętrzyły się wysokie góry. Dostrzegłem nawet górę Sarmiento, wyniesioną na dwa tysiące siedmdziesiąt metrów nad poziom morza — piramidalną bryłę łupku, z nader śpiczastym szczytem, który, jak mi powiedział Ned-Land, według tego czy osłonięty jest mgłą, czy widzialny, „wróży pogodę lub niepogodę”.
— Sławny barometr, mój przyjacielu.
— Tak panie, barometr naturalny, który mnie nigdy nie zwiódł gdym żeglował pomiędzy rafami cieśniny Magiellańskiej.
W tej chwili szczyt ów rysował się czysto na tle nieba. Była to przepowiednia pogody, i sprawdziła się.
Nautilus wróciwszy pod wodę, zbliżył się do brzegu, płynąc wzdłuż niego w odległości kilku mil tylko. Przez szyby salonu widziałem długie wodorosty i olbrzymie fukusy. Te pęcherzowate morszczyzny, których wolne morze biegunowe zawierało parę okazów, o lepkiem i lśniącem włóknie, miały do trzystu metrów długości. Istne powrozy, grubsze niż wielki palec u ręki i bardzo mocne; służą też nieraz statkom za liny do uwiązania. Inny znów porost zwany pod nazwą webla, z liściem na cztery stopy długim, oblepionym kolorową skamieniałością, zaściełał dno morskie, służąc za gniazdo i pożywienie miryadom skorupiaków i mięczaków, krabów, sepij. Tamto foki i wydry znajdowały obfitą ucztę, mięszając na sposób angielski mięso ryb z jarzynami morskiemi.
Nad tem żyznem i bujnem dnem morza, Nautilus sunął z niezmierną szybkością. Ku wieczorowi zbliżył się do archipelagu Malwińskiego, którego chropowate wierzchołki mogłem nazajutrz rozpoznać. Głębokość w tem miejscu była średnią. Sądziłem więc nie bez przyczyny, że te dwie wyspy otoczone wielką liczba wysepek, tworzyły niegdyś część ziemi Magiellańskiej. Malwiny zostały prawdopodobnie odkryte przez sławnego Johna Davis’a, który nadał im miano Davis Southern Islands. Później Richard Hawkins nazwał je Maiden Islands — wyspami Panieńskiemi. Następnie w początkach ośmnastego wieku nazwane zostały przez rybaków z Saint-Malo, Malwinami, a na koniec Anglicy do których obecnie należą, dali im nazwę wysp Falklandzkich.
Zapuszczone w tych wodach sieci, dostarczyły pięknych okazów wodorostów, a zwłaszcza pewnego rodzaju fukusa, którego korzenie obciążone były najsmaczniejszemi z jadalnych ślimaków. Gęsi i kaczki osiadały tuzinami na platformie, i przeszły wnet do spiżarni statku. Z ryb zauważyłem głównie kościste z rodzaju babek, a zwłaszcza diodomy długie dwa centymetry, posiane na całem ciele białawemi żółtemi plamami.
Podziwiałem także liczne meduzy, i najpiękniejsze z tego rodzaju chryzaory, właściwe wodom Malwińskim. Jedne miały kształt półkulistego parasolika w ciemno-czerwone pręgi, zakończonego dwunastoma foremnemi festonami; inne znowu koszyczka, z którego wysuwały się szerokie liście i długie czerwone prątki. Płynęły poruszając swemi czterema liściowatemi ramionami, i kołysząc w wodzie obfite zwoje macek. Chciałem zachować kilka okazów tych delikatnych zwierzokrzewów — ale to są mgły, cienie, widma, które po wyjęciu ich z rodzinnego żywiołu, rozpływają się zaraz i ulatniają.
Gdy ostatnie wyżyny Malwin zniknęły z horyzontu, Nautilus zanurzył się na dwadzieścia do dwudziestu pięciu metrów, sunąć wzdłuż brzegów amerykańskich. Kapitan Nemo nie pokazywał się.
Do 3-go kwietnia nie opuszczaliśmy wód Patagońskich, płynąc jużto po wierzchu, już w głębi oceanu. Nautilus przebył szeroki prąd utworzony przez ujście la Platy, i znalazł się 4-go kwietnia naprzeciw Urugwayu, lecz w odległości pięćdziesięciu mil od brzegu. Kierunek utrzymywał stale na północ, i posuwał si prawie równolegle do długich zakrętów wybrzeża Ameryki Południowej. Zrobiliśmy do tego czasu szesnaście tysięcy mil, od punktu wypłynięcia na morza Japońskie.
Około jedenastej z rana przeszliśmy zwrotnik koziorożca, pod trzydziestym siódmym stopniem długości i opłynęli z daleka przylądek Frio. Kapitan Nemo, ku wielkiemu nieukontentowaniu Ned-Landa, nie lubił widać sąsiedztwa zamieszkałych brzegów Brazylii, bo spieszył z szaloną szybkością. Żadna ryba, żaden ptak najbystrzejszy nie mógł za nami podążyć, i wszystkie przyrodzone osobliwości tych mórz, uszły moich spostrzeżeń.
Szybkość ta trwała przez kilka dni; 9-go kwietnia wieczorem ujrzeliśmy najbardziej zachodni cypel Ameryki Południowej, utworzony przez przylądek San-Roque. Ale wtedy Nautilus oddalił się znowu od brzegu, szukając na większych głębiach podmorskiej doliny, ciągnącej się od tego przylądka do Sierra Leone na brzegu afrykańskim. Dolina ta rozdwaja się na wysokości Antyllów, i kończy na północ olbrzymią wklęsłością na dziewięć tysięcy metrów. W tem miejscu pokład geologiczny oceanu, przedstawia aż do Małych Antyllów skalistą, na sześć kilometrów wysoką i śpiczasto zakończoną ławicę; a na, wysokości wysp przylądka Zielonego, drugą taką nie mniej znaczną ścianę, zamykającą cały zatopiony ląd Atlantydy. Dno owej niezmiernej doliny najeżone jest kilkoma górami, nadającemi tym gruntom podmorskim malowniczy widok. Mówię to głównie na zasadzie map, znajdujących się w rękopiśmie w biblijotece Nuatilusa, wykonanych oczywiście ręka samego kapitana Nemo, i według osobistych spostrzeżeń.

Przez kilka dni, głębokie te i puste wody zwiedzane były za pomocą pochylonych płaszczyzn. Nautilus robił długie przekątne zygzaki, unosząc się do rozmaitej wysokości. Ale 11-go kwietnia wypłynął raptem na wierzch, i ziemia ukazała się znowu przy ujściu rzeki Amazonek, bystrym i szerokim prądzie, którego wylew do morza jest tak znaczny, że woda w niem na przestrzeni kilku mil traci słoność.

Przebyliśmy równik. O dwadzieścia mil na zachód leżała Guyana, ziemia francuzka, na której łatwo znaleźliśmy schronienie. Ale wiatr gwałtownie dął, i prosta łódź nie mogłaby się utrzymać na rozhukanych falach. Zrozumiał to pewnie Ned-Land, bo nic nie mówił. Ja zaś unikałem z mej strony wszelkiej przymówki do jego projektu ucieczki, nie chcąc go popychać do przedsięwzięcia, któreby się niewątpliwie niepowiodło.

Wynagrodziłem sobie łatwo tę zwłokę, robiąc zajmujące studya. Przez te dwa dni, 11-go i 12-go kwietnia, Nautilus nie opuszczał powierzchni morza, i sieci jego dały nam prawdziwie cudowny połów zwierzokrzewów, ryb i płazów.

Kilka zwierzokrzewów zaczepiło się o łańcuchy. Byłyto po większej części i piękne phyetaliny, należące do familii anemonów morskich, a między innemi gatunek phyctalis protexta, zrodzony głównie w tej części oceanu — niewielki krążek zdobny prostopadłemi paskami, i nakrapiany w czerwone punkciki, zakończone prześlicznie rozwiniętemi mackami. Co się tyczy mięczaków, znalazłem same tylko widziane już dawniej okazy, jakoto: wieżyczki, purpurowe oliwy z regularnie krzyżującemi się paskami, których rudawe plamki odbijały się żywo na tle cielistem; fantastyczne pterocery, podobne do skamieniałych niedźwiadków; przezroczyste hyale; żeglarki; wyborne do jedzenia sepije i pewne gatunki kałamarznic, które starożytni naturaliści mieścili w rzędzie ryb latających, używane głównie na przynętę przy połowie dorszy.
Pomiędzy rybami tych wód, których nie miałem jeszcze sposobności poznać, zauważyłem rozmaite gatunki. Z chrząstkowych: minogi podobne do węgorza, długie na piętnaście cali, z zielonawą głową, fijolotowemi płetwami, szaroniebieskawym grzbietem, brunatnosprebrzystym brzuchem, posianym żywego koloru plamami i złotawą tęczówką. Ciekawe te stworzenia unieść musiał do morza prąd Amazonki, gdyż żyją one w wodach słodkich. Dalej brodawkowate raje z długim i cienkim ogonem, uzbrojone długiem zębatem żądłem; małe, długości jego metra żarłacze, o szarej i białawej skórze, których zęby umieszczone kilkoma rzędami, ściągają się w tył, znane pospolicie pod nazwą pantoflarzy; żaboryby, rodzaj czerwonawych równoramiennych trójkątów, pół metra wielkości, których piersiowe płetwy trzymając się zapomocą mięsistych wydłużeń, nadają im pozór nietoperzy — a z powodu rogowej koło nozdrzy narości, nazwane jednorożcami morskiemi; nareszcie kilka gatunków rogatnic; kurasawczyka, którego nakrapiane boki połyskują złotem, i jasnofijoletowego kapryska, z mieniącemi się jak gardło gołębie, odcieniami.
Zakończę tę nieco zasuchą, choć jeszcze bardzo niedokładną nomenklaturę, szeregiem ryb ościstych, jakoto: passany z rodzaju gołogrzbietów, z nader krótkim, śnieżnej białości pyszczkiem, ciałem pięknego czarnego koloru, opatrzone mięsistym, bardzo długim i cienkim ogonem; zębate śledzie; długie, dochodzące trzech centymetrów sardynki, błyszczące żywym, srebrzystym połyskiem; skromby, z dwiema podogonowemi płetwami; kólcogrzbiety czarne, poławiane za pomocą pochodni, długie na dwa metry, tłustem, białem i twardem mięsem, mającem gdy świeże, smak węgorza, a po wyschnięciu, wędzonego łososia; labroidy napół czerwone, okryte łuską tylko przy osadzie grzbietowych i podogonowych płetw; złotepłetwe, na których blask, złoto i srebro mięsza się z połyskiem rubinu i topazu; złotoogoniaste skwary, z niezmiernie delikatnem mięsem, posiadające własność świecenia, zdradzającą je w głębi wód; pomarańczowe z ostrym językiem tęczaki; ścinice ze złocistą ogonową płetwą; cyruliki morskie; dwuoczki Surynamskie, i t.d.
To i t.d. nie przeszkodzi mi wspomnieć jeszcze o pewnej rybie, którą Conseil długo i nie bez racyi popamięta.
W jednej sieci znaleźliśmy rodzaj bardzo płaskiej rai, która po ucięciu ogona, miałaby kształt foremnego koła, ważącej około dwudziestu kilogramów. Była z wierzchu biała, pod spodem czerwonawa, z dużemi okrągłemi, ciemno-niebieskiemi z czarną obwódką plamami; skórę miała bardzo lśniącą, i kończyła się podwójną płetwą. Rozciągnięta na platformie, szamotała się, próbowała konwulsyjnemi ruchami obrócić się, i robiła tyle wysileń, że za ostatnim podskokiem byłaby już wpadła do wody. Ale Conseil któremu chodziło o rybę, rzucił się na nią, i zanim zdołałem mu przeszkodzić, pochwycił obiema rękami.
Lecz w mgnieniu oka, padł na platformę, i wywijając w górze nogami, sparaliżowany w połowie ciała, krzyczał.
— Ah! panie, panie! Ratuj mnie pan!
Podnieśliśmy go z Kanadyjczykiem, i natarli pokurczone ramiona; odzyskawszy zmysły, ustawiczny ten klasyfikator wyszeptał przerywanym głosem:
— Gromada chrząstkowatych, rząd chrząstkopłetwych ze stałemi skrzelami, podrzęd żarłaczy, familija rajów, rodzaj drętwików.
— Tak mój przyjacielu — odpowiedziałem; — to drętwik wprawił cię w stan tak smutny.
— Ah! niech mi pan wierzy — odparł — zemszczę ja się nad tem stworzeniem.
— A to jak?
— Zjem go.
Nieborak Conseil trafił na najniebezpieczniejszy gatunek drętwika — kumanę. Dziwne to zwierzę! wpośród takiego przewodnika jak woda, powala ryby w odległości wielu metrów; taką siłę posiada jego organ elektryczny, którego obie główne powierzchnie wynoszą mniej jak dwadzieścia siedm stóp kwadratowych.
Nazajutrz 12-go kwietnia, Nautilus zbliżył się w ciągu dnia do wybrzeży hollenderskich, około ujścia Maroni. Żyły tam rodzinami liczne gromady manatów, należących jak dugonie i stellery do rzędu syreneidów. Piękne te zwierzęta, spokojne i niedrapieżne, długie na sześć do siedmiu metrów, musiały ważyć przynajmniej po cztery tysiące kilogramów. Powiedziałem Ned-Landowi i Conseilowi, że przezorna natura wyznaczyła tym ssącym ważną rolę. Oneto bowiem pasąc się również jak foki na podmorskich łąkach, niszczą zbyteczny rozrost traw, zawalających ujścia rzek zwrotnikowych.
— A wiecież — dodałem — co się stało odkąd człowiek wytępił prawie do szczętu te użyteczne stworzenia? Oto zgniłe trawy zatruły powietrze, a zgniłe powietrze to żółta gorączka, pustosząca te przecudne krainy. Trująca roślinność wzmogła się pod morzami gorącej strefy, i klęska rozwinęła się nieodparcie od ujścia Rio de la Plata aż do Floryd.
Jeżeli wierzyć Toussenel’owi, to owa klęska jest jeszcze niczem w porównaniu z tą, jaka czeka naszych potomków po wytępieniu w morzach fok i wielorybów. Wówczas to przepełnione mątwami, meduzami, kałamarznicami, morza te staną się niezmiernem ogniskiem zarazy; bo fale nie będą już posiadać szerokich żołądków, którym Bóg poruczył zbierać szumowiska morskich obszarów.
Wszakże na przekór tym teoryom, osada Nautilusa zabrała z pół tuzina manatów; chodziło bowiem o zaopatrzenie spiżarni w wyborne mięso, daleko lepsze od wołowego i cielęcego. Polowanie to nie było wcale zajmujące. Manaty dawały się zabijać, nie broniąc się. Zapakowano na statek kilka tysięcy kilogramów mięsa przeznaczonego do suszenia.
Tegoż dnia także, szczególniej obfity połów ryb powiększył zapasy Nautilusa — tak dalece bowiem te morza okazały się pełnemi żyjących stworzeń. W oczkach sieci znaleźliśmy pewną ilość ryb, z głową zakończoną owalną tarczą o mięsistych brzegach. Były to trzymonawy, z trzeciej familii miękopromiennych gardłopłetwych. Płaska na głowie ich tarcza, składa się z ruchomych ukośnie chrząstkowatych listewek, pomiędzy któremi zwierzę może wytwarzać próżnię, co mu pozwala przylegać do przedmiotów jak bańka.
Trzymonaw którego zauważyłem w morzu Śródziemnem, należy także do tego gatunku. Ryba jednak o której mowa, był to trzymonaw kostnogłowy, właściwy tym morzom. Marynarze nasi wybierając je z sieci, składali w cebry napełnione wodą.
Ukończywszy połów, Nautilus zbliżył się do brzegu. W tem miejscu pewna ilość żółwi morskich spała na powierzchni fali. Trudno byłoby zagarnąć te szacowne płacy, bo najmniejszy szelest je budzi, a twardy pancerz broni od oszczepu. Ale trzymonaw dokonać miał tego pojmania z nadzwyczajną pewnością i dokładnością. Zwierzę to jest w istocie żywym haczykiem, któryby stał się szczęściem i majątkiem naiwnego rybaka, łowiącego na wędkę.
Majtkowie Nautilusa założyli tym rybom na ogon obrączki dosyć szerokie, by nie przeszkadzać im w ruchach, — i uwiązali je do długiego sznura, przymocowanego drugim końcem do statku.
Rzucone w morze trzymonawy, rozpoczęły natychmiast swą czynność, czepiając się skorupy żółwi tak zawzięcie, żeby się raczej dały rozszarpać, niżby puściły swą zdobycz. Ściągnięto je na brzeg a z niemi i żółwie do których przylgnęły.
Tym sposobem złowiono mnóstwo żółwi szyldkretowych, szerokości jednego metra, ważących dwieście kilogramów. Pancerz ich, pokryty dwiema cienkiemi przezroczystemi rogowemi łuskami, brunatnego koloru z białem i żółtem nakrapianiem, czynił je wielce szacownemi. Prócz tego dały one wyborne mięso, nieustępujące właściwym żółwiom jadalnym, mającym jak wiadomo smak wyśmienity.
Połowem tym zakończył się nasz pobyt w okolicach Amazonki, i z nadejściem nocy Nautilus powrócił na pełne morze.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Juliusz Verne i tłumacza: anonimowy.