<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Dziadowski wychowanek
Podtytuł Powieść
Data wyd. 1904
Druk J. Sikorski
Miejsce wyd. Warszawa
Ilustrator Franciszek Kostrzewski
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VI.

Gdy się dziadowina obudził, już w stodole nikogo nie było. Obejrzał się, jakby zbierając myśli i przypominając sobie, gdzie jest.
Wtem doleciał go dźwięk sygnaturki.
— Aha, — rzekł do siebie stary — Jaś woła — trzeba iść.
Zerwał się co żywo, umył twarz zimną wodą, przygładził brodę i ku kościołowi pośpieszył.
Przyszedł na sam czas, bo właśnie msza miała wychodzić. Kiedy klęczał i modlił się, przybiegł do niego Jaś i szepnął mu do ucha:
— Dziadziu, ja będę grał! — a powiedział to z taką radością i tryumfem, jak gdyby zawojował świat cały. Szepnąwszy te słowa staremu, pobiegł na chór. Zaraz też i ksiądz ze mszą wyszedł, poprzedzony przez Wojciecha, który niósł mszał.
Zaczęło się nabożeństwo. Niewiele ludzi było w kościele, dźwięki organów rozlegały się poważnie.
Piotr nie mógł się modlić, cała jego uwaga zwrócona była na grę i śpiew Jasia. Stary zachwycał się każdą nutą i szczęśliwym się czuł, że pociechy takiej ze swego sierotki doczekał.
Gdy się nabożeństwo skończyło, pośpieszył na schody, które na chór wiodły, i spotkawszy schodzącego Jasia, pochwycił go w objęcia, uściskał i rzekł ze łzami w oczach:
— Niech ci Bóg błogosławi, moje dziecko! rośnij na chwałę Jego i na pożytek ludziom!... A teraz — dodał po chwili, — chodźmy do księdza kanonika.
Zatrzymali się chwilkę przed plebanją, nie chcąc księdzu przeszkadzać przy śniadaniu, ale on dostrzegł ich przez okno i zawołał:
— Chodźcie tu, Piotrze!... czekam na was... a ty, mały organisto, chodź także.
Weszli nieśmiało i zatrzymali się przy drzwiach.
— No, chodźcie bliżej, — rzekł ksiądz — chodźcie. Spocznij sobie, Piotrze, siadaj — a ty, Jasiu, powiedz w kuchni, żeby dwie szklanki herbaty przynieśli. Cóż, staruszku, jakże ci się podróż powiodła?
— Jako tako, księże kanoniku, ale naprzód muszę podziękować za opiekę nad Jasiem. Mało mi serce z radości nie wyskoczyło, gdym słuchał jego grania.
— Nie dziękuj — rzekł ksiądz, — ja się do tego niczem nie przyczyniłem.
— Zawszeć opieka łaskawa, dobre słowo, troskliwość...
— Nie na wieleby się to wszystko zdało, gdyby chłopak był ladaco. Tu się trafiło na dobry grunt, azatem spodziewać się trzeba i zbioru dobrego, jeżeli, ma się rozumieć, wytrwa i nie popsuje się.
— Nie spodziewam się.
— Ha! i ja się nie spodziewam, ale bywa rozmaicie, mój Piotrze. Dotychczas wszelako kontent z niego jestem, bardzo kontent. Chęć wielka, zdolność, pilność, posłuszeństwo — wszystko za nim przemawia.
— Dobrych to rodziców dziecko, księże kanoniku.
— Aha, więc doszedłeś prawdy, znalazłeś jego ojca? Mówże, mój kochany, proszę, a wierz mi, nie z prostej ciekawości pytam, ale... przyzwyczaiłem się do tego bębna... polubiłem go i dlatego los jego mnie interesuje. Opowiedz-że tedy, Piotrze, jak prawdy doszedłeś?
— Nie łatwo to było... oj, nie łatwo, ale jakoś Pan Bóg dopomógł.
— Gdzie ten ojciec jest?
— Niema go już, księże kanoniku, — rzekł Piotr, — smutnie kiwając głową.
— Jakto niema?
— Umarł piętnaście lat temu.
— Umarł?... Hm, w takim razie, toś właściwie nic nie znalazł.
— Prawda... ale chociaż nazwisko chłopiec mieć będzie, nikt go już znajdkiem nie nazwie, ani dziadowskim pasierbem.
— Tak, pod tym względem masz słuszność — ale mój Piotrze, niech ci się nie zdaje, że to tak łatwo nazwisko komu przywrócić: trzeba dowodów, papierów.
— Mam, księże kanoniku, mam wszystko, co potrzeba... metryki jak się należy.
To rzekłszy, sięgnął w zanadrze i wydobył owinięty w chustkę gruby plik papierów.
— Oto, — rzekł, — proszę księdza kanonika, wszystko, co potrzeba, wszystkie papiery. Nie moim rozumem rządziłem się ja, ale prosiłem o radę ludzi wiedzących i mądrych, i ci powiedzieli mi, co potrzeba, żeby dziecko praw swoich doszło...
Ksiądz włożył okulary i przeglądał dowody.
— Ha, — rzekł po chwili milczenia, — prawda... z temi papierami w ręku będzie można coś wskórać. Powinszować ci, Piotrze, dzielności, umiałeś brać się do rzeczy.
— Żałuję, żem tego wcześniej nie zrobił... ale cóż? owa książka dopiero mi w ostatnim czasie w rękę wpadła.
— Jaka książka?
— A w tobołku, co po nieboszczce został, była książka. Nie zaglądałem do niej, myśląc sobie, że oddam ją Jasiowi, jak się czytać nauczy. Tak też i zrobiłem... Gdy chłopiec po raz pierwszy wziął ją do ręki, odrazu przeczytał napis, po którym, jak kłębka po nitce, prawdy doszedłem. Na książce było napisane: jako ofiarowana jest Anieli Szaraczkównie, ofiarował ją zaś Budnik Pankracy, profesji stolarskiej. Budnik Pankracy! Dopiero mi się we łbie rozświeciło: toż ten Pankracy Budnik, pomyślałem, to akuratnie będzie po mojej siostrze syn.
— Po siostrze?
— Akuratnie tak, bo miałem ja siostrę — i to wiem dokumentnie, że za Budnika za mąż poszła, że miała syna Pankracego. Aleć z tą siostrą tyleśmy się znali, co w młodości. Mną los rzucał po świecie; było się to tu, to tam, a siostra pozostała na swoich śmieciach, za mąż wyszła. Czasem miewałem od niej wiadomości, czasem, powiadam, boć, jak księdzu kanonikowi wiadomo, w naszym prostym stanie listów nie pisują często, tymbardziej, że i siostra moja nie była piśmienną, tylko musiał za nią kto inny litery stawiać. Tedy, póki listy przychodziły, tom wiedział, że przy życiu jest, a jak przychodzić przestały, to pomyślałem sobie: pewnie kobiecisko zmarło... Westchnąłem za jej duszę, zmówiłem pacierz. Tymczasem oto taki wypadek! Jak tylko przeczytał Jaś ten napis, zaraz zmiarkowałem, że to nie inszy Budnik, jeno mojej siostry syn, że Jaś nie obce dziecko, ale prawdziwy mój wnuczek. Oj, nie darmo mnie coś do tego dziecka ciągnęło, żem je odrazu polubił, jakby własne.
— Dziwne zrządzenie.
— Dziwne jużci ono, bo dziwne. Umyśliłem sobie w swoje strony iść — het za Warszawę, gdzie od dziecka nie byłem, wypytać o onych Budników, czy żyją? co się z nimi dzieje? Poszedłem. Wlokłem się piechotą, pomaleńku, ode wsi do wsi, jak dziad. Bywało, cały tydzień precz idę, a tak miarkuję, żeby na niedzielę do kościelnej wsi, albo do miasteczka trafić... I ma się rozumieć, jak trafię, to nie idę już, ale wypoczywam cały dzień. Pana Boga chwalę, a w poniedziałek, skoro świt, znów w drogę. I tak oto, przy pomocy Boskiej, zawlokłem się do mojej wsi...
— I cóż?
— A źle, księże kanoniku. Wsi nie poznałem, wierzyć trudno, żeby miała być ta sama. Niby chałupy podobne, ale ludzi swoich nie znaleźć; przecie znalazł się chłop jeden, Michał po imieniu, Gnat z przezwiska, stary chłop, ale pamięci dobrej. Zgadaliśmy się, przypomniał sobie, jako razem ze mną gęsi pasał — i zaczął mi o naszych familjantach rozpowiadać. Budnik nieboszczyk zmizerował się, zmarniał, po śmierci żony krzynkę napijał — i niedługo potem zmarł, a zaś Pankracy syn, stolarz dobry, na roboty chadzał, — najwięcej przy budowie kościołów robił, to znawcy odchwalić się nie mogli. Pytam ja onego chłopa, czy był żonaty Pankracy? Nie mógł mi zrazu powiedzieć. Coś mu się ochapiało, że ludzie gadali... Ale, powiada, ludzkie gadanie! jednem uchem wleci, a w głowie nic nie pozostanie...
— Tu się więc ślad urwał?
— I ja tak myślałem... Ale chłop powiada: nie frasujcie się, Piotrze, rozpytam ja między babami, oneć to wszystkie plotki znają.
— Zapewne...
— Zaczął od swojej. Szkaradną kobietę miał: sucha, jak ta wierzba, co złe w niej siedzi, skąpa... a jak, bywało, rozpuści język, to uciekać choćby za dziesiątą wieś. Na gorzałkę była łasa. Tedy kupiłem gorzałki we flaszce i weszliśmy do tego chłopa do chałupy. Z miejsca małośmy po łbach nie wzięli, bo baba gości nie lubiła — ale wypiwszy raz, drugi i trzeci, udobruchała się przecie.
— No?
— Zapytałem okolicznie... tłumaczyłem, jako swojak jestem, jakom po świecie wędrował i przyszedłem na starość dawne kąty zobaczyć... Dość, że się babie język rozwiązał. Powiedziała, że Budnik Pankracy ożenił się z Szaraczkówną Anielą, córką gajowego, i że wyniósł się z nią do miasteczka, aż za Płock. Ucieszyłem się z tej wiadomości i pytam, gdzie ślub brali? Powiada baba, że w Osinach, o trzy mile daleko. Nazajutrz, skoro świt, powlokłem się do Osin, do księdza.
— Ha, tam był ojciec Marcin. Czy też żyje jeszcze?
— Żyje, żyje, księże kanoniku; staruszek, co prawda, ale rzeźki, jeszczeby młodego przeskoczył.
— Właśnie ten sam, na pierwsze spojrzenie zda się ostry, ale jak przemówi, to zaraz poznać, że bardzo łagodny człowiek.
— Poszedłem wprost do niego na plebanję i opowiedziałem mu swoją przygodę. Wysłuchał i zaczął szukać w księgach.
— Akt w księgach znaleźć łatwo.
— Nie bardzo. Naprzewracał się ów proboszcz nie mało ksiąg, aż nareszcie trafił na to, co potrzeba. Akuratnie, powiada: jest ...„Budnik Pankracy, stolarz, Szaraczkówna Aniela, panna, córka gajowego, przy ojcu“. Ucieszyłem się, że choć coś niecoś mam. Ksiądz kazał mi się zatrzymać i mówi: skoro ci o dziecko chodzi, weź od wszelkiego wypadku wypis. Za parę godzin był papier gotów, pokłoniłem się księdzu, podziękowałem i poszedłem dalej. Kawał drogi do owego miasteczka za Płockiem... Doszło się jakoś; ale z dopytaniem trudniejsza sprawa. Wiadomo, że w miasteczku inszego narodu niema, tylko żydzi i mieszczanie. Żydzi, jak ich pytałem, zaraz zaczęli między sobą szwargotać: a na co? a po co? a jaki ja interes mam? A mieszczanie znów nie bardzo ze mną gadać chcieli; jednakże jakoś wyszperałem, przewiedziałem się. Powiadają, był taki stolarz, żonę miał młodą i tu im dziecko przyszło na świat, — niby Jaś...
— A rodzice?
— Dobadałem tylko tyle, że on, niby Pankracy, z pozłotnikami do spółki poszedł do nowego kościoła ołtarze stawiać, był tam na robocie coś z kwartał, aliści mu się zła przygoda stała, bo spadł z rusztowania i potłukł się szkaradnie, że go aż pono do szpitala zawieźli bez duszy. Jak skoro do niej, niby do żony, przyszło pismo, że takie nieszczęście padło na jej męża, tedy, nie myśląc wiele, zostawiła swoje biedne gospodarstwo na Boskiej opiece i, zabrawszy dziecko na ręce, poleciała nieboga do męża. Widać, jak ja sobie teraz miarkuję, zapomniała, jak się ta kościelna wieś zwała, czy przekręciła nazwę, czy może w żałości i frasunku tak się jej całkiem w głowie zmąciło: dość, że szła bez pamięci, aż do Zalesia naszego zaszła i tu jej się zmarło...
— Bardzo to prawdopodobne...
— I nie inaczej, księże kanoniku, tylko tak. Przecie owa książka nabożna to znak najlepszy. Któżby nosił jej książkę? Tedy, niedługo popasałem w onem miasteczku. Wyjąłem metrykę Jasia i poszedłem dalej.
— I dokąd-że poszedłeś, człowiecze? Szukać onej wsi, co niewiadomo, gdzie jest, i niewiadomo, jak się nazywa? co?
— Nie, poszedłem szukać mego siostrzeńca, Jasia ojca. Nowy kościół pod Częstochową; majster spadł z rusztowania przy budowie: dość mi tego było... Częstochowa wiadomo, gdzie jest, nowych kościołów nie stawiają codzień, a wypadek taki, jak oto z Pankracym, też mogą mieć ludzie w pamięci. Ufałem, że mi Pan Bóg dopomoże i że trafię. Jakoż i trafiło się. Biedny Pankracy — pamiętają go tamtejsi ludzie — spadł prawie z pod samego sufitu na posadzkę kamienną... rozbił się naszczęt. Wzięli go nieboraka do szpitala do Częstochowy — i tam, z tydzień przeleżawszy, umarł... Oto widzi ksiądz kanonik — tylem wskórał. Dowiedziałem się, że Jaś nie znajdek, ale biedny sierotka, bez ojca i bez matki — a przytem, że i mój wnuczek po siostrze...
W tej chwili Jaś wszedł, a za nim służąca niosła herbatę na tacy.
— Napij-że się, mój Piotrze, — rzekł ksiądz, — i ty, mój Jasiu, i ciesz się z dziadkiem.
— Oj, ja wczoraj tak się uradowałem!
— A wiesz-że ty, że Piotr to twój prawdziwy dziadek.
Chłopak zrobił wielkie oczy.
— Powtarzam ci, że Piotr jest naprawdę twoim dziadkiem.
— Ale... przecież oni zawsze dziadkiem mi byli i tak się kazali nazywać, to ja myślę, że i do tej pory byli prawdziwy...
— Nie rozumiesz. Piotr po to chodził po świecie, żeby odnaleźć, a raczej żeby dowiedzieć się czego o twoich rodzicach.
— Matusia tu w Zalesiu umarła...
— I ojciec także umarł.
— Nie znałem nigdy ojca.
— Ba, niewiadomo było nawet, jak na cię wołać. Wiedz-że teraz, że się nazywasz Jan Budnik.
— Budnik?
— Czemuż się dziwisz? Tak się nazywał twój ojciec, więc i ty także. Za dusze rodziców módl się, a Piotra uważaj za swego dziadka i opiekuna, szanuj go, kochaj, a jak na człowieka wyrośniesz, pamiętaj o jego starości. On ciebie, gdy niemowlęciem byłeś, przygarnął, on opiekę ci dał... więc też odpłać mu te trudy, gdy wiek go zmoże...
Wiadomość o rodzicach nie bardzo chłopca zajęła, nie cieszył się też szczególnie z tego, że Piotr jest jego rzeczywistym dziadkiem. Cóż za różnica? wszak i dotychczas dziadkiem był... i zawsze dobrym jednakowo.
Pogawędziwszy jeszcze trochę, Piotr do odejścia się zabrał i prosił księdza, aby na jakie trzy dni Jasia od zajęć uwolnił.
— Dobrze, dobrze — rzekł kanonik — nacieszcie się razem, niech sobie chłopak odpocznie...


Piotr z Jasiem płynęli już po rzece.

We dwie godziny potem już Piotr z Jasiem płynęli po rzece.
Jasno świeciło słońce wiosenne, ptaszki uganiały się w powietrzu, pokrzykiwali oracze na woły.
Piotr spytał chłopca:
— Powiedz mi, mój Jasiu, czy ty się teraz boisz, jak dawniej?
Chłopiec oczy spuścił.
— Ej, nie... rzekł, — ale czasem bywa straszno.
— Czego?
— Albo ja wiem! Nie wiem sam — lękam się, ale nie zawsze. Przecież strachów na świecie niema...
— Niema, niema, Jasiu, nawet sobie do głowy nie dopuszczaj; toć przecież, Bogu dziękować, chłopiec duży — i jesteś sobie już tak dobrze, jak na swoim chlebie.
— Nie bardzo na swoim, ale poczekawszy jeszcze z parę lat, to się będzie jakoś zarabiało. Eh! co tam — dodał — co ma być, to będzie, tymczasem nie mam czego narzekać. Miałem zmartwienie, póki was nie było, ale skoroście przyszli szczęśliwie, to już mnie teraz o nic głowa nie zaboli...
Cały dzień Jaś z Piotrem przepędzili na wodzie.
Ryb nałapali sporo i pod wieczór płynęli ku domowi. Jaś czółno popychał, a Piotr opowiadał o nieboszce Anieli Szaraczkównie, o Budniku Pankracym, o swoich przygodach w podróży, o wsiach, o miastach, przez jakie przechodził, a już najwięcej o Częstochowie, która, jak wiadomo, taka jest, że, żeby trzy lata opowiadać, to jeszcze nie opowiedziałoby się wszystkiego.
Słońce zachodziło, ciepły wietrzyk wiosenny trącał listki wierzbiny, co nad brzegami rosła, marszczył powierzchnię wody... Dziad gawędził, a dzieciak słuchał — chwilami przestawał wiosłować, i wtedy czółenko płynęło samo powoli, niby owa gawęda, co się z głowy Piotrowej snuła i w słowach nieuczonych aż do głębi duszy chłopca trafiała.
Temu dziecku i starcowi temu było dobrze razem. Rozumieli się, pomimo różnicy wieku, i zawsze mieli o czem mówić.
Już się ściemniało, gdy z obfitym połowem do domostwa Stępniaka wrócili.


∗                    ∗

Jakoś w rok po opisanych zdarzeniach zmarł w Zalesiu dziadek kościelny, stary Wojciech. Piotr z Jasiem wykopali dół na cmentarzu, między krzakami pachnącemi, i Wojciech legł w tym grobie na sen wiekuisty.
Kiedy pogrzeb się skończył, kanonik zawołał Piotra i rzekł:
— Mój kochany Piotrze, gdzie ja będę dziada szukał? Mogę trafić na jakiego pijaka, — choć i nieboszczyk za kołnierz nie wylewał, — albo na łotra, i, zamiast pożytku i posługi, będzie tylko kłopot i zmartwienie.
— Toć prawda, księże kanoniku.
— Otóż, mój Piotrze, mnie się zdaje, że dla ciebie to akurat miejsce. Jesteś człowiek poczciwy i trzeźwy — zdrowie ci jeszcze służy jako tako, sądzę więc, że zechcesz ostatek sił w pracy, w posłudze przy domu Bożym, i wreszcie obok wnuczka twego, przepędzić. Cóż myślisz o tem, mój stary?
Piotr księdzu do kolan się schylił.
— Wielmożny księże kanoniku, — rzekł, — już dla mnie lepszej służby nie szukać, boję się tylko, czy potrafię spełnić wszystko, jak należy.
— Nie wielka to sztuka. Może wśród zimy, gdy ziemia bardzo stwardnieje, ciężko ci będzie na cmentarzu robić — ale na taki wypadek wolę ci kogo przynająć, a mieć spokój, że przy kościele jest człowiek uczciwy. Namyśl się tedy.
— Ha, cóż się namyślać. Będę wedle sił moich pracował!
— To dobrze. Dziś już możesz na Anioł Pański zadzwonić, — a co jest do roboty, to ci Jaś pokaże.
— Słucham wielmożnego kanonika.
— Ale, ale... Słyszę, że nasz organista kręci się za miejscem; chciałby sobie coś korzystniejszego upatrzyć. Jeszcze roku w tej parafji dobędzie, a potem niech mu Bóg dopomaga, niech znajdzie lepsze miejsce. Otóż nie będę także nowego szukał, przez ten czas Jaś się douczy tyle, że będzie mógł zająć jego miejsce...
Staremu łzy zakręciły się w oczach.
— Ach! żebym ja jeszcze onej radości doczekał.
— Doczekasz, Piotrze, doczekasz. Przecie żyją ludzie dłużej, niż ty. W Wólce jest chłop, który blisko sto lat ma.
— Ha, wola Boża...
— Tak, tak; od jutra tedy, Piotrze, jesteś na służbie. Jaś ci rozpowie, co potrzeba będzie robić. Teraz idź z Bogiem.
Piotr nie poszedł, ale pobiegł, o ile stare nogi na to pozwalały — pobiegł prosto do chałupy Stępniaka i opowiedział wszystko, co się stało. Wszyscy się bardzo ucieszyli.
Po wieczerzy Piotr z gospodarzem bardzo długo rozmawiał.
Odeszli kawałek poza dom, na miejsce, w którem łączka przytykała do pola, zapalili fajki i usiedli nad rowem. Piotr opowiadał, jako Jasiowi będzie już niedługo dobrze — i że już na głowie nie ma innego kłopotu, prócz tego, żeby swemu wychowańcowi dobrej żony wyszukać.
Jan śmiał się.
— A toć, — powiada, — dzieciak! gdzie jemu o żonie myśleć? Przecież niedawne czasy, jak gęsi pasał!
— Zdaje się wam, bo zdaje, mój Janie. Lata lecą, jak ptaki, skrzydła mające. Sami powiadacie, że niedawno Jaś za gęsiami ganiał, a oto dziś już w kościele na organach wygrywa. Ani się obejrzycie, jak mu się wąsy wysypią.
— No, to wtenczas będzie sobie żony szukał. Mało to dziewek na świecie!
— Ej, Janie, Janie! skoro z wami o tem mówię, to znaczy, że cości miarkujecie, jeno nie chcecie się przyznać. Powiadacie, że dziewek na świecie dość, ale dziewka dziewce nie równa. Jedna będzie próżniak, druga kłótnica, trzecia nie gospodyni, insza tylko za tańcami.
— Wiadomo, aby tylko na skrzypcach zadudnił, insza z łańcucha się urwie...
— Toż mnie o to głowa boli, żeby Jaś co dobrego dostał i familji porządnej, z domu dobrego... Doczekam, albo i nie doczekam tego czasu, ale umarłbym spokojnie, gdybym wiedział, że waszej Magdy dziewucha będzie kiedyś w Zalesiu organiściną. Jak myślicie, Janie?
— Hm! Nijako to ryby przed niewodem łapać... ale, jakby co do czego przyszło, ja przeczyć nie będę: jeszcze zięciowi i Magdusi zapowiem, żeby też nie przeczyli.
— Pamiętajcież, Janie!
Jan jeszcze powiedział, że czas, że teraz niema sobie czem jeszcze głowy zaprzątać, ale w duchu bardzo pragnął, żeby się tak stało, bo, mając gospodarstwo duże i pieniędzy dość, okrutnie na honory zrobił się chytry. Już ławnikiem przy sądzie został — i, choć nie pokazywał tego po sobie, ale rósł, jak ciasto na drożdżach, gdy usłyszał, że go kto „panem sędzią“ nazywa. Rozłakomiony na honory, nie gniewałby się wcale, gdyby wnuczka jego organiściną została.


KONIEC.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.