Dziadowski wychowanek/V
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dziadowski wychowanek |
Podtytuł | Powieść |
Data wyd. | 1904 |
Druk | J. Sikorski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Ilustrator | Franciszek Kostrzewski |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Budziła się ziemia ze snu zimowego. Słońce przygrzewało, śniegi stopniały, zazieleniły się łąki i pola, drzewa puściły pączki. Biała brzezina pokryła się zielonemi listkami, z wierzby już można było fujarkę wykręcić — i kwiatuszki drobne, wiosenne, wychylały się już z pomiędzy trawy.
Wesoło świegotało ptactwo. Szare skowronki ważyły się w powietrzu, jaskółki uganiały się nad wodami, bociany już do gniazd swoich przyleciały z klekotem...
Po polach chłopi orali, za każdym pługiem wrony szły, pędraki ze świeżej roli zbierając — po pastwiskach i lasach bydło klekotkami dzwoniło, a czarne chłopskie owieczki szczypały młodą trawkę na ugorach.
Rzeczka płynęła żwawiej i raźniej, gdyż ją wiosenne wody zasiliły i srebrna jej fala migotała połyskiem ku słońcu. Głębia była taka, że nawet most trzeba było zreperować, gdyż w bród trudno się było przeprawić — koła się w wodę całkiem chowały.
Już się ku wieczorowi miało, gdy na drodze do miasta ukazał się starowina nieduży, przygarbiony trochę i szedł powoli, podpierając się tęgim kijem sękatym.
Widać, że podróżny człowiek był i że zdaleka szedł, bo przez ramię miał przewieszoną sakwę zgrzebną, pakowną, dobrze naładowaną, a po butach i kapocie znać było, że kawał drogi przewędrował.
Biała, siwa broda jaśniała zdaleka, długie siwe włosy spadały mu aż na plecy.
Szedł niezbyt spiesznie, ale krokiem równym, jednostajnym, jak człowiek dużego chodzenia zwyczajny. Poły od sukmany w tył poodwijał i końce ich za pas pozatykał dla lekkości.
Gdy przyszedł do figury, co przy drodze już blizko Zalesia stała, zdjął czapkę, ukląkł, pomodlił się trochę, a potem wziął znowuż kij do ręki i prosto powlókł się do wsi.
Właśnie Jan Stępniak przy samej drodze pole swoje orał i wyrzucał bruzdę aż do drogi, gdy podróżny nadszedł.
Jan, ciekawy, co za zagraniczny człowiek do wsi idzie, przystanął i patrzał — tymczasem ten obcy poczciwem słowem go przywitał:
— Niech będzie pochwalony!...
— Na wieki, — odrzekł Jan.
— Panie Boże dopomóż!
— Panie Boże zapłać!
Już Jan ujął za sochę i krzyknął na woły, żeby znowuż w pole odwrócić, gdy ten obcy powiada:
— Odpocznijcie sobie trochę, Janie.
— A wy, dziadku, skąd wiecie, że mnie Janem zowią?
— Ha! widać, że wiem, skoro tak powiedziałem.
— Ciekawość! a skądże wy, dziadku?
— Ja ze świata, ale na was wstyd, że starych znajomych oto nie poznajecie.
Jan zostawił sochę na polu, przeskoczył przez rów i, przypatrując się dobrze podróżnemu, zawołał:
— Wszelki duch Pana Boga chwali! toć Piotr!
— A Piotr, Piotr, tylko widać dużom się musiał odmienić, skoro wy, Janie, nie mogliście mnie poznać.
— Aleć bo wam broda zarosła, jak dziadowi, i po drugie — rychtyk wprost słońca stoicie, że cały blask na was idzie. Ano, mój Piotrze, moi kochani, jakże się macie? gdzieście wędrowali przez te czasy? co się z wami robiło?
Przywitali się uczciwie, a Piotr rzekł:
— Wędrowałem ja daleko. Byłem nawet w Warszawie, i za Warszawą, i na Jasnej Górze... Myślałem, że już was oczy moje nie zobaczą, aliści Bóg miłosierny doprowadził mnie jakoś do Zalesia we zdrowiu.
— A my tęsknili za wami, wspominaliśmy często.
— Bóg zapłać!
— I moja kobieta, i Magda, i dzieci — a już najbardziej ten oto wasz sierotka, Jaś.
— Pamiętałem i ja o wszystkich, i dla każdego pamiątka się znajdzie w tej torbie. — Jakżeż, zdrowi u was wszyscy?
— Zdrowi, Bogu dziękować.
— A Jaś?
— Ho, ho, mój Piotrze, lepsze wyście mieli oczy, niż cała wieś! Wszyscy tego chłopaka głupim nazywali, a on pokazał, co umie.
— Zwojował co? — zapytał Piotr z przestrachem.
— Gdzie zaś! owszem, że porządny chłopak i kiedyś będzie z niego pierwszy organista. On i teraz już gra pięknie. Jak raz organista zaniemógł, to Jaś przez całą sumę grał i śpiewał, aż się ludzie wydziwić nie mogli, jako że taki nieduży chłopczyna, — a u kanonika Jaś — oczko w głowie, — i nie dziwota... chłopak sprawny, posłuszny: i do mszy posłuży, i porządek w kościele zrobi, i śpiewać umie po łacinie, jak stary. Bardzo go kanonik lubi, bardzo.
— Pocieszyliście mnie, Piotrze, dobrą powiedzieliście mnie nowinę.
— Wy zawsze, Piotrze, za tym znajdkiem?
— Nie znajdek ci on, nie — tylko nieszczęśliwych rodziców dziecko. Właśnie według tego puściłem się w świat i ważyłem się na taką drogę, żeby Jasiowi ojca odnaleźć.
— I odnaleźliście?
— Niełacno mi to było. Dużo świata przeszedłem... dróg nadeptałem... Opowiem wam, jak będziemy w chałupie... Teraz pilno mi do wsi, chciałbym Jasia zobaczyć i księdzu podziękować, jako że opiekę nad nim miał.
— Wiecie co, — rzekł Jan, — już słonko siadło, prawie że wieczór — wyprzęgnę ja woliny, to pójdziemy razem.
Tak też i zrobił, woły wyprzągł, a sochę na polu zostawił — i poszli za wołami powoli.
— Toście i w Częstochowie byli? — spytał Jan.
— Byłem, byłem, — a jakże, cały tydzień tam przesiedziałem.
— Powiadają ludzie, że piękne miasto — a już najbardziej kościół.
— Nie znacie?
— Skąd, mój Piotrze! Nie bywałem ja w życiu swojem w takich odległościach, jeno się czasem do miasta, a raz do gubernji zajrzało. Wiadomo, że chłop, a grzyb, to wszystko jedno, gdzie się urodzi, tam i ginie... chyba, że go do wojska wezmą...
— No, do Częstochowy moglibyście się wybrać — nie taki to koszt, a jeszcze wam, co jesteście nie biedny gospodarz. Siądziecie sobie na maszynę, jeno gwiźnie i tak poleci, że koło was lasy i wioski będą się jeno migały. Warto, Janie, warto...
— Wiem ja, ale jakby co do czego przyszło, toby i baba też chciała, i jej byłoby markotno, gdybym jej do takiego świętego miejsca nie zabrał.
— To i co? zabrać babę, niech jedzie. Przecie i babie łaska Najświętszej Panienki potrzebna.
— Wiadomo!
— Co się macie namyślać? Po siewie zbierzecie się: na Zielone Świątki odpust duży, chmary narodu idą — jedźcie! Albo to was nie stać, albo toście biedak jaki, Panie odpuść? Gospodarz z was znaczny, po pieniądze do żyda nie pójdziecie — ofiarować się i jechać. W życiu swojem takich cudów i takich krajów nie zobaczycie, i takiego narodu, co Bóg wie, skąd przychodzi... A wszystko porządnie, w kompańjach, z chorągwiami, a insze kompańje nawet i księży mają ze sobą.
— Moi Piotrze kochani, — rzekł Stępniak, — powiadajcież co o onej Częstochowie. Tyle lat oto człowiek żyje na świecie i ciągle słyszy o tem świętem miejscu — i ludzie opowiadają, co byli — a byli od nas różni ludzie — a przecież zawdy człowiek ciekawy.
— Mój Janie kochany, do powiadania tu bardzo dużo, i choćby człowiek rok gadał, jeszczeby nie opowiedział wszystkiego.
— Przecie!
— Ha... powiem wam tedy, że zdaleka jeszcze, od naszych stron idąc, przy pogodnym dniu na sześć, siedem mil drogi, już kościół częstochowski widać, bo się idzie precz po wzgórkowatym gruncie. Dopiero wyszedłeś na wzgórze, już oto widzi ci się, że masz Jasnogórski kościół i klasztor tuż przed sobą; aliści droga która idzie dołkiem — i znów nic nie widzisz; i znów dostajesz się na górę, i znów na dół, a ten kościół to ci widzialny — to nie.
— Cuda powiadacie, mój Piotrze.
— Prawdę mówię, mój Janie, i właśnie to miejsce Częstochową się nazywa, bo się chowa często: dopiero je widać i już nie, i znowuż widać — i tak ciągle...
— Dlatego?
— A jakbyście wiedzieli.
— Miasto pewnie piękne?
— Miasto, jak miasto, tak sobie, średnie. Domostw sporo i wszystko precz murowane z cegły, same kamienice; żydów aż czarno, jak zwyczajnie w mieście — a obraźników, kramarzy — moc...
— Kościół w mieście?
— Jest jeden i w mieście; ale ten, do którego ludzie chodzą kompańjami, to już krzynkę za miastem stoi, na górze, co się Jasną nazywa — a przez to, czy powiecie częstochowski, czy jasnogórski kościół — to będzie wszystko jedno, bo wiadomo, o którym mowa. Kościół wielki, a dokoła niego gmachy klasztorne, a wszystko za wałami, na górze. Forteca to była straszna, — szwedy dużo kul i prochu na nią popsuli, a przecie dobyć nie mogli... Kościół wielki, jakiego w naszych stronach nie zobaczy; wieża na nim wysokości wielkiej. W klasztorze księża Paulini siedzą, zakonnicy...
— A obraz w wielkim ołtarzu?
— Nie, mój Janie; obraz w osobnej kaplicy. Strach wejść, strach spojrzeć, jenoby człowiek w proch upadł i jęczał, a płakał, a modlił się, jak one wielkie pokutniki, co całe życie na umartwieniach spędzili.
— Oj, Piotrze kochany! takeście mi dopowiedzieli, że, niech co chce będzie, zabieram babę i Magdę i jedziem na Zielone Świątki. Ofiarowałbym się nawet i na piechotę, ale, żem nieczasowy, pojedziemy na owej maszynie... choć i strach...
— Dobrze mówicie, Janie, w takiem miejscu być warto. Biedaki o żebranym chlebie chodzą, a cóż wam, gospodarzowi znacznemu? Wam bajki!
— Pojadę.
— Skoro będziecie, skoro już obaczycie i kościół i obraz, to zajrzyjcie jeno do skarbca.
— A cóż to za skarbiec?
— Oczy was zabolą, mój Janie, tyle tam bogactwa! Przez tyle wieków zbierało się i uzbierało: złota, pereł, kamieni drogich, ornatów, kielichów, lichtarzy. Aż was oczy zabolą od blasku i jasności!
Piotr opowiadał cuda o jasnogórskim kościele i klasztorze, Jan słuchał z największą uwagą, i tak zbliżyli się do wsi.
— Mój Janie, — odezwał się Piotr, — mam ja tu dla was i dla dzieci waszych medaliki i obrazki — zaraz dam, jak jeno do chałupy przyjdę, ale proszę was, pchnijcie kogo do organisty po Jasia.
— Mała rzecz, parobek poleci... Ale... patrzcie-no, kto to do nas tak pędzi przez wieś, aż kurz za nim leci... Ano, nikt inny, tylko właśnie Jaś wasz.
— Skąd-że by?
— Pewnie do nas przyszedł i zmiarkował, że wy idziecie. Przebiegły to chłopak, wszystkiego się domyśli.
Istotnie, Jaś, który był u Stępniaków przed domem, najpierw poznał woły, co i nie trudno mu przyszło, bo obadwa Janowe woliska były czarne, łyse, a łby miały, jak latarnie; przy wołach poznał i Jana, a obaczywszy obok niego dziadka z siwą brodą, ani wątpił, że to był Piotr.
Chłopak domyślił się, przeczuł, że to jego opiekun, jego najukochańszy dziaduś nadchodzi. Puścił się więc ku niemu pędem strzały, a kiedy dobiegł, chwycił jego pomarszczone, opalone dłonie i całował je gorąco.
Mówić nie mógł, bo zmęczenie i wzruszenie tamowały mu oddech.
Widząc to przywitanie serdeczne, stary Jan szepnął:
— Dziw doprawdy, rodzony syn takby ojca nie witał.
I Piotr był bardzo wzruszony...
— Niech cię Bóg błogosławi, mój Jasiu, — mówił, — za to, że szanujesz i kochasz starego...
— O, moi złoci! moi kochani... — szeptał chłopak drżącym, urywanym głosem, — już ja was nie puszczę, choćbyście nie wiem jak chcieli.
Jan uśmiechnął się.
— A co ty za prawo masz nad Piotrem? — zapytał, — jakim sposobem możesz mu pozwolić, albo i nie pozwolić? Jak zechce, tak uczyni...
— Nie, już dziaduś nie pójdą. Na progu się położę, u sukmany uczepię się, jak rak, i nie puszczę. Już niedługo, mój dziadziu, niedługo... obaczycie...
— Cóż obaczę?
— Jeszcze tylko parę lat, wyuczę się dobrze na organistę i będziemy sobie oba przy kościele mieszkali. Dziadzio nic nie będą robili, będą mieli wygodę swoją i wikt u mnie.
— Ale! — odezwał się z powątpiewaniem Stępniak.
— To niech Jan spytają samego kanonika... on przyświadczy.
— Ho, ho! jakoś ty, mój Jasiu, zadużo sobie ufasz...
— Bogu tylko ufam i Jego łasce — tak mnie właśnie kanonik nauczył i powiedział, żebym się jeno przykładał usilnie do roboty, a Pan Bóg będzie we wszystkiem błogosławił... O mój dziadziu, dziadziu, dziadziu kochany! jak to dobrze, żeście przyszli! Mnie tak smutno było bez was, żem chodził, jak nieswój i smutny. Ciągle spoglądałem na drogę, czy was nie widać.
— A no, przyszedłem przy Boskiej pomocy...
— I nie pójdziecie już więcej?
— Nie mam po co; co miałem zrobić, tom zrobił, o czem ci jutro opowiem dokumentnie. Czy ty możesz prosić organisty, żeby cię na jakie dwa dni zwolnił?
— Dlaczego nie? święta niema, aż w Niedzielę.
— Jutro rano pójdę z tobą do kanonika, bo dziś już późno, nie chcę go po nocy niepokoić. Jutro zaś, jak doczekamy, po Mszy Świętej.
— O ósmej, dziadziu, będzie wotywa przed Matką Boską — ławnik zamówił. Obaczy dziadzio, będę służył do Mszy, — albo nie! poproszę organisty, żeby mi grać pozwolił. Wojciech posłuży.
— To ja ci chyba będę kalikował, — rzekł z uśmiechem Piotr.
— Ej nie... jest od tego stara Jędrzejowa, co po proszonem chodzi — a dziadzio będą sobie klęczeli przed ołtarzem. Po wotywie zaśpiewam „Witaj Królowo!“, bo to Msza za dusze zmarłe, tylko nie w czarnym ornacie, bo, widzą dziadzio, nie w każdy dzień czarny ornat brać można i właśnie jutro nie można...
— A skądże ty wiesz takie rzeczy?
— Uczę się, dziadziu. Organista pomoże to i owo, kanonik też trochę, i zawsze wiem, jakie aparaty naszykować. Sam wyjmę z szafy, co potrzeba.
Piotr uśmiechnął się i brodę pogładził.
— Dobrze, moje dziecko, — rzekł. — Obaczymy jutro — a po Mszy Świętej pójdę do kanonika i poproszę, żebyś był na dwa dni zwolniony...
— Na co? — zapytał Jan.
— Woda teraz duża — odpowiedział Piotr, — trzebaby rybek nałapać.
Chłopak aż w górę podskoczył z radości.
— Aj! to dobrze! to dobrze! popłyniemy het czółenkiem, jak dawniej, het, aż do krośnieńskich stawów.
— A beze mnie często chodziłeś na ryby? — spytał Jan.
— Przynosił czasem drobiazg, — odpowiedział Stępniak.
— Et, dziadziu, co to za ryby! na wędkę czasem się parę okońków złapało... albo tak oto, garścią wybrało się z nor kopę raków dla kanonika...
— Sprobujemy jutro z siatką.
— Dziadziu, teraz można i na bębenek, i na podrywkę... woda duża.
— A zobaczymy.
Tak rozmawiając, doszli do chaty Jana. Po drodze zatrzymywali ich ludzie, każdy, kto Piotra zobaczył, witał go dobrem słowem, dopytywał, dokąd chodził, gdzie bywał, bo wszyscy starego lubili. Ledwie się mogli dostać do chaty. Tu kobiety powitały Piotra z wielką radością. Janowa wnet wymknęła się do komory, żeby co najlepszego na wieczerzę wybrać, przybiegła też i Magda z chłopcem na ręku, a mała dziewuszka za fartuch się jej trzymała.
— A witajcie! a jakże się macie? a gdzieście bywali?
Starowina odpowiadać nie nadążył, aż Jan, jako trochę prędki był, nogą przytupnął i krzyknął:
— Ej baby! jeno się wam języki obracają, niby kamienie w żarnach, a Piotrzysko właśnie o suchej gębie tyli sztuk drogi przelecieli. Ruszajcie-no się jedna z drugą... nagotujcie co jeść, a dobrego, bo gość kochany — i pchnijcie chłopaka po flaszkę gorzaliny do karczmy... Żywo!
— Nie wydziwiałbyś oto, Janie, — rzekła Janowa, — choć ty gospodarz, ale ja też gospodyni, i wiem, jak trzeba gościa przyjąć i jakiego gościa! Nie wtrącaj się lepiej do garnków, bo to nie twój rozum na to, a jak nie posłuchasz i będziesz koło warzy chodził, to możesz sobie nos oparzyć...
— No, no, nie dogaduj — jeno, skoro się chwalisz, żeś taka gospodyni, to daj co porządnego do jedzenia, a żywo, bo Piotr pewnie głodni.
— A toć jabym dla Piotra najlepszej rzeczy nie pożałowała, choćby kurę nawet przyszło zarznąć, w mleku ją ugotować i jajecznicą nadziać...
— Nie żądny ja, moja Janowo, takich lusztyków, cobądź dacie, będzie mi smakowało, jako wiem dokumentnie, że szczerem sercem ofiarowane.
— Oj, co szczerem, to szczerem, toście prawdziwie powiedzieli, mój Piotrze, — rzekła Janowa, — jeno, że na kurę długo czekać trzeba... ale ja wam wnet co innego sporządzę.
Pobiegła do komory, przyniosła jaj, kiełbasy i zaczęła smażyć. Magda tymczasem wzięła się do obierania kartofli, boć smakołyk — smakołykiem, dobry jest dla uciechy — ale zawsze do pełności trzeba kartoflami dołożyć...
Nie długo poczekawszy, wszystko było gotowe. Janowa stół nakryła czystą płachtą, postawiła na nim miski i dla każdej osoby łyżkę drewnianą gruszkową, Piotrowej roboty — i zaraz zasiedli do jedzenia.
Przeżegnawszy się, jedli powoli, nie spiesząc i nie rozmawiając wcale, bo rozmowa przy jedzeniu przeszkadza. Przynajmniej z pół godziny ruszali szczękami, aż wszystko jadło do kruszyny zniknęło ze stołu, — a nie było to łatwo, bo Janowa nie na żarty przygotowała pożywienia.
Przecie jakoś poradzili.
— Bóg zapłać wam, moi kochani — rzekł Piotr, wstając od stołu.
— Niech będzie na zdrowie!
— Teraz, — odezwał się starowina — ja torbę otworzę; znajdzie się w niej dla każdego pamiątka i gościniec ze świętego miejsca.
Dziesięć głów pochyliło się z ciekawością nad stołem, a Piotr, jak gdyby pragnąc umyślnie tę ciekawość na większą próbę wystawić, rozwiązywał sznurki od sakwy powoli i niezdarnie.
— Aj, Piotrze, — rzekła Janowa, — jakości wam się ręce trzęsą; pozwólcie, może ja prędzej one supełki rozwiążę.
— Ja rozwiążę! — zawołała Magda.
— Dziadziu, pozwólcie-no, ja mam cieńsze palce, będzie mnie łacniej, — rzekł Jaś.
— Czekajcie-no, czekajcie, — mówił Piotr — węzłów tych nikt nie potrafi rozwiązać, tylko ja sam, według tego, jako je własnemi rękami zawiązałem na moc.
I biedził się stary dalej, probując grubemi palcami węzły rozplątać.
— Ej! Piotrze, — zawołał Jan, — warto wam się tak męczyć dla marnego sznurka? — chlasnąć cygankiem i już!
To rzekłszy, odczepił od pasa kozik na długim, cienkim rzemyku i Piotrowi go podał.
Piotr rozciął sznurek, sięgnął aż na samo dno torby i wydobył z niej nieduży, ale śliczności obrazek Matki Boskiej Częstochowskiej, w złoconych ramach, taki wspaniały, że aż jasności biły od niego.
— Oto, — rzekł stary, — to gościniec dla was, kochany Janie, i dla was Janowo. Miałem u was w chałupie przez tyle lat przytułek, i Jaś sierota pod waszym dachem się chował, przyjmijcie więc odemnie ten obrazek poświęcany i ze świętego miejsca pochodzący, i niech on zawsze będzie przed oczami waszemi!
Stępniak na obraz patrzył, wąsami ruszał, znać było, że się wzruszył.
— Bóg zapłać, kochany Piotrze! — szepnął — Bóg zapłać! — A Janowa całkiem się rozkwiliła i krzyknęła na chłopaka:
— A szukaj-że duchem gwoździa! a wbijże go duchem w ścianę, aby mocno: jakże można, aby taki zacny obraz leżał na stole, koło misek! Oj Piotrze, Piotrze! żebyście mi byli korali bicz przywieźli, to nie byłabym wam tak wdzięczna, jako za ten obraz święty... Będę przed nim co sobota światło świeciła i modliła się za was.
Piotr nic nie odrzekł i wydobył drugi obrazek, taki sam, tylko trochę mniejszy, ale też wspaniały.
— To dla ciebie, młoda gosposiu, — rzekł do Magdy — zawieś go sobie w izbie, niech ci się szczęści, niech ci się dziatki chowają.
Magda aż krzyknęła z podziwu, obaczywszy takie śliczności.
— A poświęcany? — spytała.
— Ot, pytasz! Poświęcany, poświęcany na Jasnej Górze... a jakże...
I zaczął Piotr rozdawać, nie przepuszczając i nie zapominając nikogo, — medaliki, krzyżyki, obrazki — a Jasiowi zaś dał książkę grubą, taką, jak organistom potrzebna, z łacińskiemi pieśniami, ze wszystkiem, w pięknej, dychtownej oprawie.
Uciechy, i radości, i podziękowań nie opowiedzieć i nie opisać... A jak się dopiero zaczęli rozpytywać o Jasną Górę, o kościół, o obraz, o skarby, jakie tam są — jak Piotr opowiadać zaczął, to się nikt nie spostrzegł nawet, że lampka dogasała.
Dopiero gdy kur na grzędzie w sieni załomotał skrzydłami i zapiał raz i drugi, ludzie spostrzegli się, że to północ być musi.
I sprawiedliwie północ była.
Na niebie gwiazdy się pokazywały... bladziuchne, pozłocone, mrugające wesoło, jak gdyby z uśpioną ziemią przekomarzać się chciały...
— Ola Boga! dyć to północ, — zawołał Jan.
— O, wielka rzecz północ! jak jest czego słuchać, toby się Bóg wie dokąd siedziało i słuchało... — odezwała się Janowa.
— Prawda, prawda, babska ciekawość jest, jak beczka bez dna i jako dziurawy wór nienapchany, — rzekł Stępniak.
— A ty możeś nie słuchał, nie wytrzeszczałeś to ślepiów, że ci mało z głowy nie wylazły? Widzicie go, komu będzie przymawiał, a sam bardziej ciekawy, niż trzy baby.
— Nie przekomarzajcie się, — rzekł Piotr, — jest ciekawość i ciekawość, a jedna drugiej nie równa. Ciekawość do słuchania o świętych miejscach nie grzech jest, ale owszem zasługa u Boga. Pojedziecie kiedy, to sami przekonacie się dowodnie, jako jest czego być ciekawym... Ale teraz późno już, dobranoc wam, Janowo, i wam Janie, i całej kompanji — a my z Jasiem po dawnemu do stodółki i prześpimy się na słomie.
— Pójdę i ja z wami — rzekł Jan.
— Ano to chodźcie, raźniej będzie w kupie.
Wkrótce usnęli wszyscy snem mocnym i spali, dopóki ich jasne wiosenne słońce nie przebudziło. Najdłużej spał Piotr, bo długa droga, a bardziej jeszcze niewygody w drodze, zmęczyły go mocno. Nie bajki to w takich latach wędrówki długie podejmować, tymbardziej apostolskim obyczajem — piechotą.