Dziecię nieszczęścia/Część druga/XI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Dziecię nieszczęścia
Wydawca A. Pajewski
Data wyd. 1887
Druk A. Pajewski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Józefa Szebeko
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XI.

Wiemy już, że hrabina, Herminią i p. Nathon jedli obiad sami.
Wieczorem po obiedzie, stan fizyczny i moralny biednej Berty, gdyby z niego można było zdać sprawę, obudziłby niezawodnie litość nawet w śmiertelnym jej wrogu.
W miarę, jak się zbliżała chwila działania, wzrastały pani Nathon cierpienia. Gwałtowna gorączka ogień rozpaliła w jej żyłach. Serce to przestawało bić, jakby życie obumierało, to znów rzucało się mocno, jak ptak, chcący się wydobyć z więżącej go klatki.
Hrabina zaledwie zdolną była słyszeć to, co do niej mówiono. Cała istota jej, pochłonięta była jedną wiadomą nam myślą.
Myślą była obecną przy złowrogim dramacie pojedynku. Widziała, jak Armand pada pod żelazem margrabiego de Flammaroche. Widziała ciało jego na nosząch, przykryte białem płótnem. Widziała, jak występuje na płótnie czerwona plama, rozszerza się, powiększa, jak niegdyś ta plama, którą ujrzała, kiedy przed bramą zamku Cusance niesiono stężałego trupa Sebastyana Gérarda, zabitego w pojedynku, również przez Gouliana de Flammaroche,
Pana de Nathon i Herminię, nieraz ździwiło szczególne jej zachowywanie się tego wieczora i odpowiedzi bez związku na ich zapytania.
Około godziny jedenastej, hrabina nie mogąc dłużej zadawać sobie takiego przymusu, opuściła salon pod pozorem znużenia,
Henryk lękając się, czy te dziwne objawy nie są oznakami rozpoczynającej się jakiejś ciężkiej choroby, prędko ucałował Herminię, życząc jej dobrej nocy, a sam zamiast udać się do swego pokoju, poszedł do Berty.
Wszedł do niej w chwili, gdy przebrawszy się w szlafroczek nocny, odprawiła Fanny.
Pani de Nathon, spodziewając się, że mąż do niej zajdzie, przygotowała się jak można najlepiej do przyjęcia go z twarzą spokojną,
Henryk wypytywał ją troskliwie, czule. Potrafiła go trochę uspokoić.
— Ręczę ci, mój drogi — rzekła doń — że nie potrzebnie trapisz się urojonemi obawami... Jestem znużoną to prawda, ale bynajmniej nie chora... Znużenie nie jest wcale niebezpieczne, a odpoczynek lekarstwem jest łatwem i skutecznem... Przyrzekam ci być jutro taką, jaką byłam wczoraj...
— A może sama nie wiesz, co ci jest?
— A któż, jeżeli nie ja, najlepiej mogę wiedzieć i sądzić, co mi jest?
— Chcesz, ażebym od ciebie dziś nie odszedł?.. Będzie mi bardzo dobrze w tym fotelu...
Berta uśmiechnęła się, ale nie bez przymusu.
— Mój drogi Henryku — odezwała się — daremnie chcesz mnie samą zaniepokoić bez żadnego powodu!.. Noc chcesz spędzić w fotelu!.. co za szaleństwo!.. nie chcę!
— A gdybym cię o to błagał?
— To i tak odmówiłabym...
— Dlaczego?
— Dla tysiąca przyczyn, z których jedna wystarczy ci zapewne: Myśl, że nie śpisz przezemnie, nie pozwoliłaby i mnie zasnąć i pozbawioną byłabym odpoczynku, którego tak potrzebuję...
— No, to już nie nalegam... Ale jeżeli byłoby ci niedobrze, natychmiast każesz mnie zawołać?.. przyrzekasz?
— Przyrzekam ci.. ale bądź spokojny, nie będzie potrzeby cię budzić.
Pan de Nathon odszedł, Berta odprowadziła go do drzwi swojego mieszkania, a wróciwszy, przezornie pozamykała na zasuwki wszystkie drzwi, któremi mógłby Henryk nadejść.
Stanąwszy przed lustrem, hrabina spojrzała w nie machinalnie i drgnęła.
— Wyglądam jak widmo wyszłe z grobu — rzekła do siebie — ale co to szkodzi? pod maską twarzy nie widać.
Oczy jej zwróciły się na zegar. Wskazówka dochodziła do wpół do dwunastej. Jeszcze było zawcześnie do wyjścia.
Berta osunęła się na wielki fotel, na którym pan de Nathon chciał noc spędzić i myśli jej wpadły znów na ten jedyny, tak bolesny przedmiot, który ją dręczył od tylu godzin.
Te rozmyślania przerwane zostały odgłosem zegaru, wybijającego godzinę dwunastą.
Trzeba było zabierać się do wyjścia.
Pani de Nathon zerwała się z fotelu, zdjęła szlafroczek nocny, włożyła pierwszą lepszą suknię, jaka jej wpadła pod rękę, otworzyła komodę, z kluczem od której nigdy się nie rozstawała, i wydobyła z niej domino i maskę, zabrane z pokoju garderoby.
Okryła się dominem, osłoniła kapturem, włożyła na twarz aksamitną maskę z koronką. Teraz widać jej było przez otwory w masce tylko oczy, którym gorączka dodawała dziwnego blasku, prawie magnetycznego. Domino weneckie było czarne, podszyte ponsowym atłasem. W kostjumie tem, hrabina podobna była nie do kobiety, lecz do jakiejś złowrogiej nadnaturalnej istoty.
Berta zdjęła wszystkie pierścionki, które mogłyby zdradzić jej osobę. Miała tylko bransoletkę czarną z pięciu dyamentami, jaką zapomniała zdjąć przy rozbieraniu się na noc.
— Gotowa jestem — wyszeptała. — Niech mnie Bóg ma w swej opiece!.. Przecie co czynię, to mam prawo uczynić... Nie chcę aby mi syna zabito!
Pani de Nathon wzięła ze stoliczka małą latarkę ze szkłem matowem, jakiej używały czasem pokojówki. Zapaliła latarkę i śmiało zapuściła się na korytarz, prowadzący na boczne schody.
Wówczas to po raz pierwszy przypomniała sobie, że trzeba będzie przejść obok pokoju, gdzie sypiała Fanny.
Przypomnienie to tak ją zgnębiło, że zimny pot zrosił jej twarz. Obawa dostania się na łaskę i niełaskę sługi powstała w niej tak mocna, że prawie się zawahała, lecz miłość matczyna popychała ją naprzód i wzięła górę nad wszystkiem. Postanowiła iść na nic nie zważając, a tylko stąpać po cichu na palcach przed drzwiami pokojówki.
Fanny zapewne śpi i nie usłyszy tak lekkiego odgłosu jej kroków.
Nie dając sobie czasu na nowe rozmyślania, które mogłyby osłabić jej postanowienie, Berta zapuściła się w korytarz, doszła do miejsca niebezpiecznego i spostrzegła ku wielkiej trwodze, że drzwi były na wpół otwarte.
Czyżby Fanny wyszła ze swego pokoju? Miałażby się z nią spotkać nagle na korytarzu?
Ta niepewność wydała się pani de Nathon tak przykrą, że postanowiła ją wyświetlić, nawet z narażeniem własnem. Podniosła latarkę i światło jej zwróciła na drzwi, ku łóżku, które naprzeciw nich stało.
I hrabina uspokoiła się natychmiast. Pokojówka, której twarz zaledwie się wynurzała z zagłębień miękkiej poduszki, miała oczy zamknięte, usta nawpół otwarte i chrapała równo i mocno.
Nigdy sen nie był lepiej scharakteryzowany; najmniejszej wątpliwości nie budził.
Berta prędko schowała latarnię pod domino. Schody zaczynały się o kilka kroków dalej.
Pierwsze niebezpieczeństwo zdawało się być ominięte,
Zaledwie hrabina zeszła z połowy schodów, Fanny, odrzuciwszy kołdrę, wyskoczyła z łóżka, zupełnie ubrana i poczęła się skradać za swą panią, jako wąż pełznie za śladem upatrzonej zdobyczy.
Pani de Nathon dostała się na parter, pozbyła się latarki, wyszła z pałacu furtką, przeznaczoną dla służby i znalazła się w ogrodzie.
Zimno było. Na ziemi od dwóch godzin leżały grube warstwy śniegu. Chociaż noc była ciemna, jakiś mdły blask zdawał się wydobywać ze śniegu.
Takiej to nocy doktór Fangel niósł z zamku Saint-Juan syna Sebastyana Gérarda na kolonię wieśniaczą.
Po za parkanem migotały niepewne światła latarni gazowych.
Jakkolwiek jednostajny kobierzec biały zaściełał ścieżki i trawniki, Berta zbyt dobrze znała swój ogród i mogła odrazu się zorjentować i trafić wśród zasp śnieżnych do małej furtki, otwierającej się na jedne z ulic, równoległych do bulwaru Hausmana.
Hrabina odryglowała zasuwy i klucz zakręciła w zamku.
Fanny znajdowała się teraz co najwyżej o jakie dwadzieścia lub dwadzieścia pięć kroków od swej pani. Nie widziała jej wprawdzie, gdyż czarne domino nie odbijało się wcale wśród ciemności, ale skrzyp śniegu pod nogami dawał jej znać, w którą iść trzeba stronę.
W chwili, gdy furtka otworzyła się, światło gazowe odbiło od swego jasnego tła we drzwiach ciemną sylwetkę w ubiorze weneckim. Fanny zatrzymała się. Przebiegła dziewczyna nie chciała się dać złapać na gorącym uczynku szpiegostwa, w razie gdyby hrabina wróciła się.
Berta także się zatrzymała.
Jakkolwiek mocne powzięła postanowienie, teraz, gdy zobaczyła ulicę błotnistą i pustą, uczuła się przejętą jakąś głęboką trwogą. Serce jej się ścisnęło.
Osłabła. Ruszyć się nie mogła.
Znów poczęła walczyć z sobą i walczyła zwycięzko.
— Czyż mam prawo się cofnąć? — rzekła do siebie prawie głośno. — Życie mojego dziecka jest w niebezpieczeństwie i to dla mnie! Gdyby potrzeba było zejść w głąb przepaści bezdennej lub bosą nogą przejść przez płomienie pożaru, nie zawahałabym się!
Wybiegła na ulicę, drzwi tylko przymykając.
Natychmiast, skoro tylko hrabina znikła, Fanny przebyła przestrzeń, przedzielającą ją od tych drzwi i otworzyła je przezornie. Nie wyszła jednak, lecz się tylko wychyliła na ulicę i zobaczyła panią de Nathon bardzo już daleko.
— No i ktoby to pomyślał — rozśmiała się pokojówka — taka cnotliwa, taka cnotliwa i włóczy się po nocy na bale, na schadzki... Pędzi na piechotę po błocie, jakby to nie miała stangretów, powozów, koni na swoje rozkazy! I ręcz tu teraz za kogo!.. Dalibóg, teraz ledwie za siebie będę śmiała ręczyć!..
To mówiąc, panna Fanny trzy razy kichnęła, poczem odezwała się znowu:
— Wiem już dla siebie dosyć... Wiem, co mam trzymać... Panią mam teraz w ręku... Brrr... noc taka zimna... Zamoczyłam nogi... Kataru dostanę... Nie mam tu po co dłużej stać.. Pójdę się położyć spać... Dość będzie się obudzić, jak hrabina wróci...
Pozostawmy zacną, poczciwą osobę w drodze do swego ciepłego pokoiku, a powróćmy do pani de Nathon.
Hrabina przeszedłszy niebawem na inną ulicę, gdzie pomimo spóźnionej pory, uwijało się sporo przechodni, poczuła się śmielszą i zwolniła szybkiego kroku. Ale przez cienkie jedwabne buciki śnieg przemaczał jej nogi, a co gorsza, niejeden mężczyzna widząc na ulicy po północy kobietę samą w stroju maskowym, zaczepił ją dość rubasznie, nieraz z bezecnemi żartami.
Nieszczęsna Berta zrozumiała, że siły opuściłyby ją, gdyby trzeba jej było iść pieszo aż na ulicę Pelletier.
Już chwiała i potykała się na każdym kroku, kiedy dał się słyszeć turkot karetki i jakiś głos zakatarzony krzyknął:
— Nie potrzebuje pani karetki!.. Księżna taką nie jeździ... Siadaj pani...
Była to licha karetka, jakie tylko mogą jeździć w nocy, bo przy świetle dziennem wyglądałaby zbyt rażąco, zbyt nędznie. Woźnica, stary człowiek, o twarzy pijackiej, czerwonej, trędowatej, miał na sobie płaszcz ceratowy, poplamiony, powycierany, który zapewne należał przed piętnastu laty do jakiegoś stangreta z arystokratycznego domu, jak świadczyło o tem pozostałych jeszcze parę guzików liberyi.
Zatłuszczony, pomięty kapelusz wysoki, uzupełniał ten strój należycie.
Pani de Nathon skinęła ręką. Zajechał przed chodnik.
— Gdzie pojedziemy? — zapytał.
— Na bal do Opery... — odpowiedziała hrabina.
— Ho! ho! wiem! — parsknął woźnica głośnym śmiechem. — Znam cię maseczko... Hajda! kankaniku!.. Wio! stara! wio!
Przy tych ostatnich wyrazach smagnął biedną wychudłą szkapę przy dyszlu.
Powlokło się zwierzę, potoczyła się karetka i po niejakim czasie nieopodal od rzęsisto oświetlonego gazem przedsionku teatru, przed którym utrzymywali porządek żandarmi na koniach.
Powozy posuwały się w prostej linii, zwolna, jeden za drugim, tłum pieszych tłoczył się, pospólstwo przyglądało się z boku, przypatrywało się maskom, śmiało się, żartowało, krzyczało.
Woźnica ciężko zwlókł się z kozła i wsunął głowę do karetki.
— Moja księżniczko — rzekł — płacić trzeba teraz... taki rozkaz... jak się zajeżdża... żandarmi nie pozwalają stać.. pasażer wysiada, a ty jedź sobie zaraz do djabła!.. Taksę znasz pani... za kurs po północy trzy franki... no i na piwo, co łaska.
Pani de Nathon sięgnęła ręką do kieszeni i drgnęła od stóp do głowy. Bolesne upokorzenie przyłączało się jeszcze do jej wszystkich cierpień! W kieszeni nic nie miała. Ubierając się prędko, zapomniała wziąść portmonetkę, którą położyła na kominku w swoim pokoju.
— Biorę was na godziny — wyjąkała, czerwieniąc się pod maską — przyjdę tutaj po balu i hojnie będziecie zapłaceni, bądźcie pewni.
— Ha! dobrze, moja księżniczko.. Poczekam choćby do południa... ale najprzód niech pani da to, co się należy... Trzy franki za kurs po północy i na piwo...
— Teraz nie mogę wam zapłacić... — odparła Berta — zapomniałam portmonetki...
— Fiu! fiu! my to znamy... ale taka blaga już nie popłaca... stary kawał!.. Dawaj pani pieniądze do kroć tysięcy djabłów... albo się grubo pośmiejemy!..
— Powtarzam panu — szepnęła drżąco Berta — że niepodobna mi uiścić się panu w tej chwili, ale przyrzekam, przysięgam panu, że tej nocy jeszcze dostaniesz pan dwadzieścia razy tyle, ile zażądasz... Dam panu sto franków... dwieście... więcej jeżeli chcesz.
Woźnica zaklął straszliwie.
— Co mi tam takie sto... takie dwieście!.. — podchwycił głosem drżącym ze złości. Trzy franki i na piwo, tylko prędzej... pókim dobry... moja ty księżniczko uliczna... A jak okraść mnie chcesz, to jazda do komisarza!..
Pani de Nathon blizka była zemdlenia.
Po raz to drugi w tak krótkim czasie, rozlegała się w jej uszach ta okropna groźba.
U ślusarza z ulicy Miromesnil mogła uniknąć niebezpieczeństwa, wymieniając swoje nazwisko, wskazując adres, pozwalając, ażeby czeladnik odprowadził ją aż do pałacu.
Ale w tej chwili co uczynić? Jakim sposobem uniknąć skandalu? Woźnica był nieokrzesanym gburem i miał się za oszukanego. On nie chciałby o niczem słyszeć... ani się porozumieć spokojnie... Berta w wyobraźni swej już się widziała w kancelarji cyrkułowej, wśród kobiet jaknajwstrętniejszych... Widziała się zmuszoną do zdjęcia maski i udowodniania tożsamości swojej osoby... A jak wytłomaczyć, dlaczego hrabina de Nathon wymknęła się cichaczem ze swego pałacu w noc na bal do Opery? Czyż podobna było mówić?
Czuła się zgubioną.
A kiedy godność wielkiej damy i wstyd uczciwej kobiety obryzgane byłyby błotem wśród szyderczego śmiechu upadłych kobiet w ostatniem spodleniu, tymczasem Armand spotkałby się z margrabią de Flammaroche, wyzwałby go na pojedynek i zostałby przezeń zabitym!
— O! gdybym mogła umrzeć! — pomyślała hrabina, a w głowie jej poczęło się mącić.
— Cóż? nie płacisz pani? — podchwycił woźnica. — No, to jazda do ula!
I zabierał się do wejścia na kozioł.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: Józefa Szebeko.