Dzieci wieku/Tom II/Rozdział IX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dzieci wieku |
Wydawca | Michał Glücksberg |
Data wyd. | 1883 |
Druk | S. Orgelbranda Synowie |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Pomimo tajemniczego wymknięcia się Luzińskiego z miasteczka, niebytność nie przeszła niespostrzeżona. W małej mieścinie każda najmniejsza rzecz zwraca uwagę, każda plotka jest dobrą na głodne zęby.
Najprzód urażoną była i osobiście dotkniętą wysunięciem się tem niezrozumiałem pani Pauze, zwiększyło jej to nawet zwykłą fluksyę i popsuło humor. Podejrzywała niewdzięcznika o jakieś pokątne miłostki nieprzyzwoite. Było w charakterze tej nieszczęśliwej niewiasty, iż wszystkim ludzkim czynnościom, zwykle przypisywała za główny powód i dźwignię — miłość i intrygę. Nie bronił w jej oczach od tych podejrzeń, ani wiek, ani położenie, ani związki małżeńskie, ani, o zgrozo! charakter nawet kapłański. Byle w kim spostrzegła coś niewytłómaczonego, posądzała natychmiast o ukrytą miłość. Świat dla niej obracał się na tej jednej osi i gdyby, uchowaj Boże, pisała historyę, niechybnie by ją cała spowiła w romanse bohaterów.
Walek więc był silnie przez nią podejrzany o jakiś stosunek, a że się tak długo absentował z pod Róży, niemogła mu tego przebaczyć. Przyjęła go nader zimno, dając uczuć całą wzgardę i niemal dozwalając wyrozumiewać, że mógłby sobie innego poszukać mieszkania.
Usposobienie to swej pryncypałki, zręcznie umiał zużytkować oberkelner pan Ignacy, dla którego przybysz był solą w oku i podszepnął gospodyni, że pokój na górze może być potrzebnym, a Walek, gdyby był co dobrego, toby go jego opiekun za drzwi nie wypchnął.
Pani Pauze wszakże miała serce zbyt dobre, ażeby tak odrazu potępić się ważyła człowieka, skarcić go chciała, nie odepchnąć, wymódz poprawę i skruchę. Nie była zresztą dotykalnie pewną winy i jej doniosłości.
Cała służba restauracyi pod Różą, dała czuć przybyłemu, iż pani była zagniewaną, obchodzono się z nim w sposób lekceważący, a gdy zażądał obiadu, oberkelner kazał mu posługiwać Hance i sam ani się ruszył.
Nikt do niego nie przemówił słowa. Kara ta za grzechy wszakże na zatwardziałym winowajcy nie uczyniła najmniejszego wrażenia, zamyślony, przejęty, zdawał się ani słyszeć, ani widzieć, ani rozumieć co się w koło niego działo.
— Jemu coś jest, szepnęła Hanka, która miała bystre oko, gdzieś mu się nie powiodło pewnie! Siedzi chmurny, dobrze mu tak! Bałamut jakiś, niech się nie włóczy za dziewczętami.
Pani Pauze chociaż udawała, że nie widziała nic, zdala wszakże przyglądała się nieszczęśliwemu, litościwe jej serce poruszyło się i kazała go prosić do swego pokoiku na kawę.
Hanka przyszła mu o amnestyi oznajmić, Walek wstał i obojętny poszedł.
— A pięknie się pan sprawuje, odezwała się pani Pauze, gdzież to pan bywał?
— Ja? na wsi, rzekł Walek poprostu.
— Na wsi? u kogo?
— U mego kolegi w Bożej Wólce.
— Hm! hm! — potrząsając głową rzekła wdowa, a pieszo pan powrócił?
— Konie odprawiłem od grobli, odezwał się Walek wzdychając. Cóż pani myślałaś?
— Cóż ja mam myśleć! co mnie do tego? — z pewną urazą odezwała się pani Pauze. Życząc mu dobrze, naturalnie byłam niespokojna.
— Dziękuję bardzo pani.
— Bo tu się o pana też i dowiadywano, dodała wdowa.
— O mnie? kto?
— Pytał się o pana ten, nieznajomy jegomość, co aptekę słyszę kupił.
— Był tu?
— Przechodząc, pytał się Ignacego, a Ignacy mu powiedział, że niewierny dokąd się pan udał.
— Dziękuję pani za wiadomość, pójdę mu podziękuję za troskliwość, odezwał się wstając Luziński.
Wdowie wcale się ten pośpiech nie podobał, z jakim przypuszczony do jej mieszkania młodzieniec, któryby był powinien umieć ocenić tę łaskę, zaraz po kawie chciał to ustronie ciche opuścić. Westchnęła, Walek skłonił się, podziękował za kawę i znikł.
Uczuć, jakie po sobie zostawił, malować niebędziemy. Pani Pauze wyrzucała sobie gorzko dobroć swą i powolność, ale miała słabość dla tego sieroty.
Luziński tymczasem pośpieszył do doktora Waltera, acz w istocie niewiedział po co. Chciał się rozerwać, był niespokojny, myślał że mu stary dziwak pomoże radą. Nie zamierzał się przed nim spowiadać, ale w ogólnej rozmowie coś natrącić było można, mówiąc jakby o trzeciej osobie.
Nim jeszcze doszedł do dworku, na drodze już zetknął się z tym, kogo szukał.
— A! powróciłeś pan, zapytał niespokojnie wpatrując się w niego stary.
— Przed chwilą powiedziano mi, że pan byłeś łaskaw dowiadywać się o mnie, czy mogę mu czem służyć?
— O! nie! popytać go tylko chciałem o... Skalskich, ale to nie pilno. Był pan daleko?
Walek się zaczerwienił.
— Jeździłem do przyjaciela do Bożej Wólki.
Walter mierzył go oczyma, nic nie mówiąc. Tu dodać należy, iż nieopatrzny Luziński, który był chwilowo pierścień dany mu przez hrabiankę Izę schował, zaraz po wyjeździe z Bożej Wólki, włożył go znowu na palec, a że niezawsze miał zwyczaj nosić rękawiczki, oko Waltera padło na jego rękę i dostrzegło przybysza. Stary miał tę niesłychaną pamięć ludzi, dla których w człowieku nic nie ma obojętnego, którzy go badają i pomną potem najmniejszy szczegół ubrania, mogący malować charakter. Na opalonej ręce Walka, pierścień w istocie wydawał się jak pożyczony.
Doktór wzrok w niego wlepił, zbladł, usta mu się ścięły, oko zaogniło i natychmiast znów przygasło.
— Czy wyszedłeś pan na przechadzkę? — zapytał go chłodno.
— Szedłem do pana.
— Chodźmy więc do mnie.
Szli obok siebie milczący. Doktór był głębiej zamyślony niż przed chwilą i dziwnie osmucony.
— Cóż? bawiliście się panowie na wsi? — zapytał.
— Trochę, ale mnie wrzawa nie jest miłą, wróciłem.
— W Bożej Wólce więc wrzawliwo?
— Znaną jest z tego.
— To podobno niedaleko od Turowa? — zapytał doktór wlepiając w niego oczy...
— Graniczy z Turowem...
— Tak! tak! przypominam sobie, mówił Walter, objeżdżałem tę okolicę, pod bokiem. Widział pan kogo z Turowa?
Walek nie chciał kłamać, a niemyślał się przyznać, potrząsł głową milczący.
— Dziwnych to ja się tu rzeczy nasłuchałem o tym Turowie i od Myliusa i od innych, mówił Walter, osobliwsza rodzina, nieszczęśliwa rodzina.
— O! to prawda! — szepnął Luziński.
— Są, są takie fatalizmy na domy i rody, ciągnął dalej doktór, z pokolenia w pokolenie przechodzi spadek nieszczęść, grzechów, błędów, aż na ostatek kataklyzm przyjdzie i do reszty zdruzgocze ruinę.
— Sądzę, że co do Turowskich, odparł Luziński, jeszcze się to może poprawić. Syn hrabiego wprawdzie nie daje nadziei odrodzenia, ale są dwie panny z pierwszego małżeństwa.
— Wiem, wiem całą tę historją, przerwał Walter, dwie już niemłode panny, które karmiono całe życie żółcią, octem, piołunem, męczono, znęcano się aż oczywiście musiano z nich porobić najnieszczęśliwsze istoty, którym świat wydaje się piekłem, lub kałużą. Są, mówił dalej lekarz, koledzy moi doktorowie, którzy robią czasem doświadczenia ze zwierzętami, żywią je pół roku jakąś strawą niezdrową, aby się potem dowiedzieć po zabiciu; jakie zniszczenie ona wywarła na nieszczęśliwej istocie. Te panny zupełnie mi przypominają króliki, którym dodawano indygo, aby kości stały się niebieskie, co one poczną wytuczone nienawiścią, zgorzkniałe niewolą, gdy śmierć te więzy potarga? — Walter uśmiechnął się gorzko. — No, dodał, niezazdroszczę szczęśliwym tym, którym biedne istoty dostaną się za życia towarzyszki. Choćby wniosły miliony, choćby im chciały dać serca, mogąż one je mieć jeszcze?
— Ale proszęż pana, oburzył się Walek, przecie to niewiadomo jak indygo rozchodzi się w królikach i czy ucisk, niewola, niesprawiedliwość właśnie człowieka nie czynią lepszym, pobłażliwszym, skłonniejszym do miłości?
— Owszem, młodzieńcze mój, przerwał Walter, wiemy doskonale co robi farba i co może takie wychowanie. I ja boleję zawczasu nad losem małżonków dwóch hrabianek, a podwójnie, jeźli wybiorą sobie ludzi nie ze swojej sfery.
Rozmowa zaczynała być zajmującą i draźliwą razem, Luziński zamilkł, doktór gorączkowo mówił dalej:
— Jest to prolog tragedyi, tak! szczęścia tam ani spokoju być nie może. Gdyby nawet panny inaczej zostały wychowane, jest jedno prawo, które mało cierpi wyjątków. Chcąc szczęścia, trzeba go szukać, w swojej sferze, a nigdy po nie wyżej i niżej nie sięgać. Zaślepia się człowiek chwilową namiętnością, pozorną sympatyą, ale życie jest nieubłagane, długie i wcale nie tak proste, jak się zdaje. Są w niem komplikacye, zadania, węzły, przy których różnica pojęć, obyczajów, nawyknień, wychodzi na jaw i wyzywa do walki. Gdy raz wypowiedziana wojna, życie zje walka i zatruje. Zuchwałym być trzeba nad miarę, aby się rzucać na wir, w którym stu przedtem utonęło pływaków.
Luziński nic do odpowiedzenia nie miał, lękał się nawet stawać w obronie położenia własnego, aby się nie wydać z tajemnicą.
— To nieszczęście, poszepnął doktór smutnie, że prawdy z doświadczenia zaczerpnięte, są straconemi niemal dla ludzi młodych i niedoświadczonych. Widzą oni niebezpieczeństwo i naigrawają się zeń, czasem ich ono pociąga nawet. Każdemu się zdaje, że to co jego poprzedników spotkało, jednego jego wybranego minąć musi. I tak giną muchy na świecach.
Była chwila milczenia, wchodzili właśnie do dworku doktora. Walter usiadł.
— Coś mi pan, rzekł, powróciłeś z tej wyprawy nieswój, zmęczony i smutny. W Bożej Wólce bywa gra, czybyś miał tę słabość?
— O nie! — zawołał Walek, nie grałem, nie grywam, powróciłem w tem samem usposobieniu, w jakiem wyjechałem.
— Daruj mi, że pana pytam, dodał Walter, jestem sam, bez rodziny, potrzebuję się zawsze do kogoś przywiązać i komuś dokuczać, pod pozorem, że mu pomagam. To usposobienie smutne, którego pan doznajesz, znam jako lekarz. Właściwe ono młodości, gdy nadchodzi chwila ta, którą starzy Polacy nazywają Bożą Wolą. Pan alboś się zakochał, albo potrzebujesz się kochać i myślisz żenić!
— Ja! — zawołał Walek, ja!
— Ale nie zarzekaj się, uśmiechając dodał Walter. Sam może się nie znasz. W takiem usposobieniu krytycznem, pierwsza kobieta, która się nastręczy, wzbudza najgwałtowniejsze uczucie. To się pan żeń, ale nie po szalonemu.
Luziński chciał się śmiać, niemógł, usta mu się skrzywiły tylko.
— Wcale nie myślę ani się kochać, ani żenić, rzekł stanowczo.
— Dajesz mi słowo honoru? — z naciskiem spytał Walter.
Luziński zmięszał się bardzo i zamilkł.
— Będę więc natrętnym do końca, po chwili rzekł doktór, słuchaj pan. Jestem obcy, dla pana zupełnie obcy... w tych stronach także... mimo to, skutkiem pewnych stosunków, z których się panu wytłómaczyć nie mogę, znam strony tutejsze, ludzi, charaktery, położenia, doskonale. Muszę panu wyznać, że mnie szczęście wasze obchodzi dosyć i nie bez powodu. Powiem wam tylko to jedno, więcej nie mogę, że znałem waszego ojca.
Luziński zbladły zerwał się z krzesła, załamał ręce.
— Panie! — zawołał, powiesz mi o nim.
— Ani słowa, znałem go przypadkowo, krótko, nic nie wiem, ale to wytłómaczy dlaczego chcę i muszę z wami mówić otwarcie. Pan zawiązałeś intrygę ze zdesperowaną hrabianką Izą, dostałeś przyrzeczenie i pierścionek...
Luziński schował w tej chwili rękę, ale już było po czasie.
— Daj mi pan słowo honoru, że tak nie jest? — spytał doktór, a po chwili dodał: milczysz! bo jest tak jak mówię. Otóż mam sobie za obowiązek zakląć cię, abyś zerwał stosunki te, myśl szaloną porzucił i usłuchał mnie. Kładziesz sobie pęta na szyję, gubisz się, zginiesz.
Luziński oburzony wreszcie, wybuchnął:
— Ale przypuściwszy, żeś pan odgadł mnie, czy wyszpiegował, jakiem prawem chcesz mojemu życiu narzucać swe doświadczenie?
— Prawa nie mam żadnego, spokojnie rzekł Walter.
— Pan nieznasz osób, odgadujesz charaktery fałszywie, a nie rozumiem nawet powodów, dla których chcesz odebrać biednemu człowiekowi nastręczające się środki do podźwignięcia.
— Bo to są środki złe, fałszywe, omylne, odezwał się doktór, bo jeźli masz talent, dźwignąć się powinieneś o sile własnej, a nie zaprzedawać dla grosza.
Luziński gniewny ruszał ramionami pogardliwie.
— Proszę pana, zawołał, dajmy pokój tej rozmowie, niewchodzę w powody. Mówisz pan, że znałeś ojca mojego, a dziecku chcesz zamknąć wrota do szczęścia.
Walter powstał i uderzył rękami, załamując je z nadzwyczajną gwałtownością.
— Patrz, zawołał, na ten siwy włos, na spaloną twarz, zorane czoło, na wygasłe oczy, żyłem długo i mam prawo uczyć życia drugich. Ty to nazywasz szczęściem, co jest przepaścią. Jakie szczęście? Ta kobieta nie kocha cię, ty jej nie kochasz, robicie kontrakt świętokradzki i chcecie w nim znaleźć szczęście? Czy pan wiesz co to jest ożenienie ubogiego człowieka z taką wielką panią, której dziesięć pokoleń antenatów siędą na twej piersi? Czy znasz upokorzenia jakie cię czekają, rolę którą bierzesz? śmiech i szyderstwo, z jakiemi cię zaprzedańca wskazywać będą palcami? wiesz ty, że dziś użyty do wydobycia z nieszczęsnego położenia, jutro możesz być rzucony na śmiecie, jakeś zasłużył?
Luziński stał zburzony mocno, ale nieprzekonany wcale.
— Wszystko to deklamacye starego człowieka, któremu na świecie było niedobrze, który się zawiódł na ludziach i drugim by smak życia pragnął odebrać. Daj mi pan pokój! Najprzód nieprzyznaję się do faktu, a gdyby w istocie coś podobnego się gotowało, wiem z kim i z czem będę mieć do czynienia.
— Właśnie, przerwał Walter, łudzisz się tem, iż ci się zdaje, że wiesz to, o czem niemasz wyobrażenia, że masz być położenia panem, gdy będziesz jego sługą. Ale na zaślepienie ratunku nie ma. Są fatalizmy, niestety!
Westchnął doktór i zamyślił się. Luziński był niewzruszony.
— Dotknąłeś, odezwał się po chwili, struny, najboleśniej wibrującej w sercu mojem, wspomniałeś o ojcu, o rodzinie, powiedz mi pan co o nim?
— Niewiem wiele, znałem go, rzekł doktór, znałem bardzo nieszczęśliwym, z przeszłości mi się nie spowiadał, nieznam jej, a gdym go spotkał, był biedny i zmarł... zrozpaczony. Z pół słówek, które pochwycić od niego mogłem, wnoszę, że i w jego życiu stanowczą rolę grała kobieta, nie jego sfery, do której się przywiązał, z której przyczyny zginął... Ale jemu mogło to być wybaczonem, bo błędy i zaślepienia serca obudzają litość, a rachuby głowy i ambicyi rodzą wcale inne uczucie. Ty, panie Luziński, nie kochasz się, jesteś olśniony, sprzedajesz się dla fortuny, dla domniemanego stanowiska w świecie. O fortunie nic nie wiem, musiano ją nadszczerbić, ale to rzecz najmniejsza, położenia zaś w świecie arystokratycznym nie zyskasz, niemasz potemu ani powierzchowności, ani ogłady, której się w twoim wieku już nie nabywa... Żona idzie za mężem, a biada mężom, których one wlec muszą za sobą pomiędzy ciasne szeregi uprzywilejowanych! Luziński mąż hrabianki Turowskiej, pozostanie mieszczukiem, na biletach pani większemi literami stać będzie née Comtesse Turowska, niż własne jej nazwisko, potrącać będą intruza i życie spędzisz żrąc się gniewem i nienawiścią.
— Widzę, że pan za nic rachujesz, że ja przecie nie jestem pierwszym lepszym z brzegu człowiekiem, że mam talent i że nim przy pomocy stanowiska, jakie ożenienie dać może, wyrobić, zdobyć sobie potrafię położenie całkiem, spodziewam się, właściwe i świetne.
Walter się rozśmiał szydersko.
— Talent! zawołał, cóż! do poezyi? Któż to dziś ceni? co to komu daje? Jeźli się tego talentu zlękną jak witryolu, którym polać im możesz ich suknie pożyczane i popalić, będą stronić, pochlebiać, nie nawidzieć mocniej jeszcze i szkodzić. Urok geniuszu dla tłumu niezrozumiały. Obok najprawdziwiej, najświetniej obdarzonego człowieka, który talent wykołysał i wyolbrzymił pracą, stanie salonowy świszczypałka z ich żargonem, z dowcipkiem pożyczanym, ze śmiałością i zaćmi nawet geniusz. Literackiemi gruntownemi zasługami dobija się wiesz czego? korony cierniowej i pomnika na grobowcu, ale nie stanowiska na świecie. Kto myśli o tem, by natchnieniem upiekł pieczeń, świętokradzcą jest, służyć trzeba idei, nie brzuchowi. Obok istotnych darów, fałszywe klejnoty ludzi zręcznych świecą jaśniej od prawdziwych dyamentów. Słuchają Tassów, których melodyjna poezya ucho im głaszcze, ale gdy w imię poezyi wieszcz wyciągnie dłoń do dłoni, serce chce przycisnąć do serca, zamkną go w szpitalu waryatów.
Luziński się uśmiechał fałszywie, ale zżółkł i gryzł się tem przeciwieństwem upartem. Głuchy był na argumentacye, chociaż go one męczyły.
— Szanowny panie, rzekł, w końcu z uśmiechem kwaśnym, bardzo ocenić umiem jego łaskawą o mój los troskliwość, wszakże zostawcie to mnie. Będę wiedział co począć...
Zamilkli.