Dzieci wieku/Tom II/Rozdział VIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dzieci wieku |
Wydawca | Michał Glücksberg |
Data wyd. | 1883 |
Druk | S. Orgelbranda Synowie |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Gdy Walek powrócił do Wólki, wszyscy tam jeszcze spali po orgii wczorajszej, oprócz gospodarza, którego żelazny temperament ani snu, ani wygód, ani spoczynku nie potrzebował.
— Ot to mi ranny ptaszek, zawołał, zobaczywszy go kroczącego od strony zwierzyńca. Szukałeś zapewne natchnienia, które z rosą poranną spada, ale wyglądasz, jakbyś zamiast niego wilka gdzie spotkał.
— Jakże wyglądam? nierozumiem — odezwał się Walek.
— Przestraszony, zmęczony, z trochą gorączki.
— Po prostu się zmęczyłem, i nic więcej.
Bogunio obejrzał go od stóp do głów.
— Jest kto u ciebie? zapytał Walek.
— Ale u mnie zawsze któś jest, ktoś był lub jest oczekiwany — zaśmiał się gospodarz. Myślę, że ten baron galicyjski wczorajszy, któremu się w Turowie znudzi, pewnie tu dziś będzie. Szepnąłem mu na ucho żeby u mnie odpoczął, w Turowie można Bogu ducha oddać z don Luisem, panem Brunonem, hrabiną i uroczą Manetką, a no — i z dwoma nawet staremi kuzynkami.
Walek za ten przymiotnik niegrzeczny, spojrzał na Bogunia.
— Jakto, staremi? powtórzył.
— No — młode nie są — odparł gospodarz, ale dojrzałe i dobrze dojrzałe, starsza nawet, zdaje się zaczyna więdnąć. Biedne panniska, dawno by to za mąż poszło, bo są majętne, dobrze wychowane i pięknego imienia, ale je tam dobrze pilnują.
Walek spojrzał na Bogunia szydersko. Mimo przestrogi Mamerta, zapomniał był zdjąć z palca pierścionka; pierścionek był charakterystyczny, Bogunio rzucił nań okiem, podniosły mu się brwi, usta skrzywiły, osłupiał na chwilę, a potem śmiechem parsknął.
— Jak Boga kocham, zawołał! jak Boga kocham! to mówiąc, ręce załamał i dodał żywo — a niechże cię trzysta...
Walek nierozumiał o co chodziło, ale strasznie będąc uraźliwy, nasrożył się.
— Cóż to znaczy?
— Znaczy, że kiedy kto od starej panny dostanie stary pierścionek, który wszyscy na sto mil dokoła znają, to go powinien sobie na ładnym sznureczku jedwabnym powiesić na piersiach, a nie zdradzać się lub chwalić.
Walek pobladł, szybko zdjął pierścień i skrył go. Było to przyznaniem się do winy.
— Na miłość Bożą cię zaklinam, zawołał, niech że to między nami zostanie.
— Ale bądź spokojny, schowam to sobie do kieszeni, zapnę i żywa dusza o tem wiedzieć nie będzie, musisz mnie jednak w nagrodę objaśnić, jakim sposobem u djabła tam trafiłeś? Oczom nie wierzę.
— Nic powiedzieć nie mogę, otwarcie tylko ci wyznam, że — że tak w istocie jest i że paplaniem zgubić możesz dwie istoty.
— Cyt! nie puszczaj się w romanse, bo ci nie uwierzę. Dwie istoty zakochane! zrozpaczone! Terefere! dwie istoty! Jak gdybym ja nieznał Izy od młodu, a z tobą do szkół nie chodził. Naturalnie, że hrabianka w jedwabnej sukni, musiała zrobić na tobie wrażenie, a twoja młodość i śmiałość, na niej, ale żebyście się mieli pozakochiwać, daj pokój.
Rozśmiał się.
— Zostaw to mnie.
— Oczywiście to nie moja rzecz, rzekł Bogunio, rób co ci się podoba, ale ponieważ zdradziłeś się przedemną, muszę cię przestrzedz, że Duval jak cię złapie, lub gdy cię Mamercio wyszpieguje, ryzykujesz wiele. Oba grubianie.
— No! no! nie mówmy o tem.
— Nie mówmy.
— Czy baron przyjedzie? spytał niespokojnie Walek.
— Sądziłbym! spodziewam się.
— Sam? dodał Walek.
— Za to ręczyć nie mogę. Ale na cóż ci baron?
— Mam potrzebę zbliżenia się do niego, rzekł Luzinski.
— Nie będę cię badał — bądź spokojny — odparł, klepiąc go po ramieniu Bogunio — a że z serca ci się ofiaruję pomagać — wierz.
Czy ty i ona zrobiliście dobry wybór, no — niewiem, ale zawsze to dla niej lepsze niż zwiędnąć na gałęzi. Oburzała mnie ta niewola, trzeba, żeby się to raz skończyło.
Chodź na kawę.
We dworze powoli budzili się rezydenci, goście nocą przybyli, stajnia, psiarnia, słudzy i wszyscy gospodarzyli już u Bogunia jak u siebie. Jedni kazali sobie przynosić kawę, drudzy wynosili się śniadać w dziedziniec, komuś już konia kulbaczono i w niewielkiej odległości strzały było słychać, wystrzeliwano znać stare naboje.
Bogunio patrzał na ten rozgardyasz z krwią najzimniejszą.
— Co to jest, rzekł, kiedy kto ma słabą głowę i niedobrą pamięć, dalipan nie mogę sobie dziś przypomnieć, czy ja Luisa i barona prosiłem na obiad dziś, czy oni mi być przyrzekli, czy nie?
Kiwnął na przechodzącego wąsatego rezydenta, który specyalnie zajmował się końmi w Bożej Wólce.
— Rotmistrzu, byłeś wczoraj do końca?
— A byłem.
— Czy don Luis ze swym gościem, obiecał mi być dziś na obiedzie?
— Dalipan nie — niepamiętam, cicho zawołał rotmistrz.
— A! niechże cię też z taką pamięcią, takiej rzeczy niezanotować.
Rotmistrz potroszę był skonfudowany, ale uśmiechnął się.
— A pan? szepnął.
— No — ja! ja! niecierpliwie zawołał Bogunio, ja nie jestem obowiązany mieć pamięci — od czegóż wy jesteście? — to skaranie Boże.
Odwrócił się i poszedł. Walek też rad był wymknąć się do swego pokoju, wypocząć nieco, pomyśleć i osnuć jakiś plan na przyszłość. Chciałby był zaraz powracać do miasteczka, ale Mamert rozkazał mu się widzieć z baronem, musiał czekać.
Wprawdzie wygodnie było w Bożej Wólce, ale towarzystwo szumne, hałaśliwe, łatwe do zwady, lekceważące Luzińskiego, — nie smakowało — mu. Znalazłszy w swoim pokoju jakąś książkę, siadł i czytał.
Bogunio zajęty końmi, ludźmi, śniadaniem, podobno w dodatku wierzycielem jakimś, jeszcze niepokazywał się. Już miał zejść Walek na dół, gdy zapukano do jego pokoju i oznajmiono mu, że na dole nań czekają. Dosyć zdziwiony znalazł w dziedzińcu przechadzających się razem ręka w rękę, jakby starych znajomych, gospodarza i barona Helmolda.
Luziński był już z nim niby od dnia pierwszego spotkania znajomy, przywitali się, ale na teraz badając się wzajemnie oczyma, ze szczególną ciekawością.
Walek był zakłopotany. Baron acz pan siebie i niedający nic poznać po sobie, był trochę skwaszony, że mu los dawał towarzysza nie do kalibru, bez tytułu, bez wychowania, bez politury i prostego takiego mieszczańczuka, ale przełknąć go było potrzeba.
— Panowie, rzekł Bogunio szydersko jakoś, macie z sobą pewnie do pomówienia o literaturze? nieprawdaż? idźcież do ogrodu i nagadajcie się.
Baron coś zabełkotał, Walek spuścił oczy, gospodarz znikł, dwaj panowie zostali sami. Z początku milczeli, rozpoczęcie rozmowy było w istocie trudnem.
— Pan Mamert Klaudzyński — rzekł baron, chciał, abyśmy się z panem skomunikowali.
— A... bardzo chętnie, odparł Walek.
— Pan zarówno wiesz moją tajemnicę, jak ja — pańską. Interesa nasze są jednej natury, powinniśmy sobie dopomagać wzajemnie.
Podał rękę grzecznie, Walek nie nawykły do podobnych zwierzeń, nie obyty z życiem, bełkotał coś niewyraźnie.
— Ja się chcę starać o pannę Emmę, pan się już podobno zbliżyłeś do hrabianki Izy. Mam nadzieję, że i ja interes mój z pomocą pana Mamerta wkrótce postawię na dobrej stopie, idźmy więc razem. Jaki jest pański plan? zapytał baron.
— Mój plan! szepnął lękliwie Walek, ale ja... ja jeszcze nie mam żadnego, nie zdałem sobie sprawy z położenia, nie miałem czasu się namyśleć.
— Nie ma najmniejszej wątpliwości, wesoło przerwał baron, biorąc rzecz żartobliwie, iż my nasze panny będziemy musieli kraść. Że ani panu, ani nawet mnie, ta francuzka klika ich nie da po dobrej woli, to pewna. Zawczasu więc należy się zabezpieczyć, jak my to wykonamy, kto da ślub? gdzie? Pan, jako miejscowy, mógłbyś to przygotować.
— Ale jestżeś pan tak blisko z panną Emmą? zapytał Walek.
— Ja — wcale dotąd nie, ale traktuję przez wszechmogącego Mamerta a za mnie mówi niewola panien, ucisk ich, znudzenie. Panna mi się podoba, ma bardzo arystokratyczną powierzchowność, przywiążę się do niej, ona także. Uważam to za rzecz skończoną, wstępne formalności w tych dniach się dopełnią, mam nadzieję. Więc jak pan myślisz?
— Ale ja, ani doświadczenia, ani inwencyi, ani planu dotąd nie mam — zawołał Walek, jeźli baron możesz co poradzić, posłucham.
— Ja?... Wprawdzie tak bardzo nowicyuszem nie jestem, uśmiechnął się Helmold — raz w życiu kradłem już pannę ubogiemu szlachcicowi, ale nie dla ożenienia... To mnie tyle tylko nauczyło, że trzeba mieć dobre konie, zresztą nie wiem nic.
Powóz, konie, ludzie, zdają mi się rzeczą najmniejszą, zresztą, najgłówniejsza ksiądz.
— Mnie się zdaje, przerwał Walek, że wedle prawa, gdy oboje młodych ludzi staje przed duchownym i objawia mu, że chcą być połączeni, żaden ksiądz nie może odmówić błogosławieństwa.
Baron zaczął się śmiać. — A! kochany panie Luziński, to pan jeszcze na tym stopniu naiwności jesteś w praktyce życia! Cha! cha!
Może tak kiedy było, ale dziś panie zależy wszystko od formalności, od formułek, z których i jednej pominąć niepodobna. Ksiądz musi być grubo zapłacony nim się odważy na rozminięcie z prawem. Masz pan takiego księdza?
Walek ramionami ruszył.
— No, to trzeba jechać, starać się i to w ten sposób, żeby nie wyśledzono do czego pan zmierzasz. Najmniejsza nieostrożność zdradzić nas może, a najmniejsze podejrzenie uczyni wykradzenie niemożebnem.
— Ja dziś pojadę do miasteczka, odparł Luziński — a pan Baron?
— Ja wszelkiemi siłami, póki tylko przyzwoicie będzie można, starać się będę utrzymać na stanowisku. Przewiduję wszakże, iż mnie z Turowa grzecznie pozbyć się będą starali. Zawadzam im, bo ja... ja udaję, że nic nie rozumiem.
Wypędzony przybędę do miasteczka, bo widzę, poznawszy pana bliżej, dodał, że jesteś poetą, a zatem najniepraktyczniejszą w świecie istotą, trzeba będzie i za was i za siebie myśleć.
W miasteczku, gdzie się będziemy widywali?
— Najlepiej tam, gdzie pierwszym razem, szepnął Walek, w restauracyi pod Różą.
— A no, dobrze, zawołał baron. Mieliśmy dziś być razem u Mordka Szpetnego i Klaudzyński z nami, ale zdaje się, że kontrakt z nim da się odłożyć na później, pomówiemy o tem.
Nie było już co mówić dłużej, Helmold rękę wyciągnął.
— Zatem, rzekł, pakta między nami, wspólny interes, pomoc wspólna... mam nadzieję, że wszystko dobrze pójdzie.
Domawiał tych wyrazów, gdy dwie ręce sążniste spoczęły na ramionach obu młodzieńców, a głos Bogunia wesoły, krzyknął im nad uszami.
— Wszystko dobrze pójdzie, panowie moi, nie ma wątpliwości, ale chyba z czynną pomocą moją. Nie tajcie się, nie kryjcie, ja do sekretu jestem dobry, do figlów jedyny, wiem wszystko. Pozycya moja pod obozem nieprzyjacielskim czyni przymierze moje nieoszacowanem. Jestem niezależny, narazić się nikomu nie obawiam. Konie mam doskonałe, broń na wypadek wyborną. Słowem, powinniście mnie panowie szanować, bo węzeł strategiczny pozycyi w moich rękach.
— Cyt! cyt! rzekł baron, nie tu miejsce spisywać traktat, rozejdźmy się, oto już ktoś idzie.
W istocie szedł ktoś i bardzo zawadzający nawet w tej chwili. Bogunio poznał po nader wykwintnej rannej toalecie i szkiełku w oku, pana Rogera Skalskiego, który przybywał w odwiedziny, bo któż do Bożej Wólki nie przyjeżdżał?!
Baron raczej przeczuł niżeli się domyślił, iż przyjazd ten nie był bez celu i szybko począł porównywać fizyognomią pejzażu z galicyjskiemi prowincyami.
— Lasy i u nas miejscami są bardzo piękne, wschodnia Galicya szczególniej obfituje w puszcze, a Karpat naszych nie macie panowie. W Karpatach to polowanie!
Skalski się zbliżył. Bogunio otworzył ręce. Walek wyśliznął się bokiem.
— A! a! Rogera! kochanego! zkądże! jak? co? którędy do Bożej Wólki przybywasz? o najrzadszy z gości!
Skalski się witał.
— A! i baron tu!
Uśmiechnęli się do siebie zębami.
— Jadę właśnie z oględzin Paprotyna, który mój ojciec kupuje, to jest prawie już kupił. Wracałem blizko, pomyślałem sobie, wstąpię, co też nasz Bogunio porabia?
— Tyje! rzekł śmiejąc się gospodarz — zły znak — łysieć i tyć są to dwie ostateczności najboleśniejsze dla młodzieńca, który jeszcze nie zatrzasnął za sobą furtki małżeńskiej. A tu, patrz Rogerku! brzuch rośnie a włosy niechcą, łysina jak patyna. Więc papa kupił Paprotyn?
— Prawie skończono.
— Hm! pałac śliczny, ale gleba żytnia i owsiana, piachy.
— Co to gleba! przerwał Roger, przesąd! proszę zobaczyć w Niemczech jak rodzi na wydmach! A od czegóż guano peruwiańskie, gospodarstwo poprawne?
Bogunio ruszył ramionami.
— Ja się zresztą nie bardzo na tem i znam, rzekł, główna rzecz, czy jesteś na czczo? i czy ci czem służyć mogę.
— Czem łaska? rzekł Roger i zwrócił się do barona.
— Prawda, że nasze strony się wam podobać muszą? Sąsiedztwo miłe, ludzi pełno, towarzystwo najlepsze.
Baron potakująco się skłonił.
— Nie dziwuję się, żeś pan tu, panie baronie, aż z Galicyi zawędrował, to kąt jakiego trudno gdzieindziej znaleźć.
Mówił, baron był milczący. Gniewało go to szpiegowanie, czuł nieprzyjaciela w Skalskim, ale potrzeba było udawać zupełną obojętność — tembardziej, że Skalski mu się ze swemi projektami wypaplał, a on postanowił taić.
Nie uszło oka Rogera, że Luziński rozmawiał z gospodarzem i baronem poufale i że widząc go nadchodzącego, wysunął się.
Pomiędzy Luzińskim a panem Rogerem, stosunek był więcej niż chłodny, skrycie nieprzyjazny. Oba udawali, że się nie widzą, nie znają. Walek niecierpiał aptekarczyka, Skalski ze wzgardą patrzał na podrzutka — jak go nazywał.
— Ten Bogunio, szepnął, ma talent zawsze zbierać najróżnorodniejsze towarzystwo, wszakże nawet zdaje mi się, żem tu Luzińskiego widział?
— Przecie to mój szkolny towarzysz! rzekł gospodarz marszcząc się, a z kim ja żyć mogę, dalipan mój Rogerze, ten i dla ciebie dobry.
— No, nie gniewaj że się — co znowu — śmiejąc się, przymuszonym śmiechem zawołał Skalski, pozwolisz na to, że nie jestem obowiązany kochać wszystkich twoich szkolnych kolegów.
— Ale cóż ci winien Luziński? zapytał Bogunio.
— Ja go prawie nie znam, pogardliwie odparł Skalski — to jest, znam, nie znam, ignoruję — ale to człowiek nie naszego towarzystwa?
Bogunio był czasem diable złośliwy.
— Proszęż cię Skalski, co ty nazywasz naszem towarzystwem? Ja jestem Turowski z Bożej Wólki, ty Skalski...
— Z Paprotyna, przerwał Roger.
— No — tymczasem z apteki — rzekł śmiało gospodarz, a on Luziński z...
— Diabli wiedzą zkąd! przerwał Roger, boć przecie to jakiś podrzutek...
— Co tylko dowodzić może, iż go też rodzi hrabina, księżna lub co podobnego...
— Albo żebraczka.
— Diableś mi zarystokratyczniał sprzedawszy aptekę! rozśmiał się Turowski.
— Cóż ty mi apteką w oczy kolesz, ofuknął Skalski, jak gdyby to co ujmowało szlachectwu, że ojciec administrował.
— Ale nie ujmuję! nie! rzekł Bogunio, tylko znów nie widzę coby Luzińskiemu szkodziło, że jego ojciec nie był nawet aptekarzem.
Skalski szarpnął rękawiczki z gniewu.
— Cher Boguslas, odezwał się — decidement, vous de venez mauvais genre.
— Roger, vous en êtes un autre! rozśmiał się, obracając w trywialny żart szorstką rozmowę gospodarz.
A że nie lubił kwaśnych min u gości, począł ściskać Skalskiego, śmiać się i potrafił go w końcu udobruchać.
Rzucił go potem na łup baronowi, pod pozorem pilnego zatrudnienia i wymknął się ku dworowi, około którego słychać było wrzawę codzienną.
O jakie dziesięć kroków, za bzami ukryty, ogryzając sobie do krwi palce, czekał nań Luziński.
— Mój Boguniu, na miłość Boga, daj mi parę koni do miasteczka!
— A cóż ci tak pilno?
— Co ja tu będę robił?
— Z baronem...
— Mówiliśmy i dosyć — odparł Walek, ja muszę powracać — daj mi parę koni, zaklinam cię na wszystko.
— Dam ci cztery i każę zaprządz do kocza! uśmiechnął się Bogunio — trzeba żebyś się wcześnie nauczył jeździć paradnie.
— Ale dajże mi pokój — ja żartów nie lubię — parę koni i bryczkę.
— A obiad?
— Za obiad dziękuję, pozwól mi jechać.
— Rozumiem, stan twego serca wymaga samotności, rozśmiał się Bogunio, nie będę cię wstrzymywał. Wiem prócz tego, że się ze Skalskim nie lubicie. Jedź kiedy chcesz.
To mówiąc, kiwnął na chłopaka przechodzącego.
— Stefek! w mig para koni dereszowatych do bryczki najtyczanki, natychmiast, w szleje zaprządz, sam powieziesz, a koni mi nie poochwacać!
Luziński ledwie miał czas pożegnawszy się wysunąć ku stajni, gdy znalazł już deresze przy najtyczance, siadł, a chłopak obejrzawszy się tylko, zaciął i ruszył.
Około południa stanął Walek przed groblą miasteczka, zsiadł, chłopakowi dał na piwo i pieszo, nie chcąc na siebie zwracać oczów, udał się do mieszkania w restauracyi pod Różą.