Dziedzictwo (Mniszkówna, 1930)/19 czerwca
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dziedzictwo |
Wydawca | Wielkopolska Księgarnia Nakładowa Karola Rzepeckiego |
Data wyd. | 1930 |
Druk | Drukarnia Rob. Chrześc. S.A. |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Przez tych kilka dni byłem pod wrażeniem muzyki Gabrjela. Gdy powiedziałem mu o tem, zachmurzył się i odburknął niegrzecznie, unikając wogóle rozmowy na ten temat. W. tej chwili znowu gra. Posiada on nietylko doskonałą technikę, lecz i olbrzymią skalę uczucia, co się u niego wogóle nie uzewnętrznia. Jednakże zdaje się, że moje zachwyty nad jego muzyką, zrobiły mu przyjemność, pomimo, że się do nich odniósł tak nieżyczliwie.
To natura skryta, zapewne nieufna w stosunku do ludzi. Dziś rozmawialiśmy z sobą dłużej i wnioskuję, że szczerość jest dla niego dźwiękiem pustym, pojęciem w jego naturze nie istniejącem. O mojej wizycie, onegdaj u Paschalisa w zamku nie wspomniał ani słowem, więc i ja milczałem. Wczoraj przy obiedzie babka Gundzia pytała mnie krótko, jak zdrowie kamerdynera — opowiedziałem przeto swoją bytność u niego. O częściowem zwiedzeniu zamku zamilkłem, sam nie wiem dlaczego. Babka była zasępiona, wszyscy jak zwarzeni. Rządca Korejwo rzucił pytanie, jak mi się podoba borowy Krzepa, a na moją odpowiedź pochlebną, odrzekł kiwając głową znacząco;
— Ho, ho, to mądry chłop! on nietylko wie, jak trawa rośnie, ale nawet jak rosną korzenie trawy. To wielki przyjaciel Paschalisa.
Podczas zamiany tych słów, babka okazywała niepokój szczególny. W twarzy staruszki jest zastygły ból i trwoga. Robi wrażenie, że ciągle się czegoś obawia, jakby miecz Damoklesa wisiał nad nią i jakby oczekiwała ciosu lada chwila. Jest zamknięta w sobie, małomówna, Gabrjela nie lubi, zawsze na niego patrzy niechętnie i docina mu w sposób przykry, za co on dłużnym nie pozostaje. Jest jej jedynym wnukiem po synie Konstantym. Dwaj inni jej synowie i córka nie żyją. Jeden z nich zastrzelił się, córka utonęła w rzece. Istotnie tragiczna rodzina. Dla mnie babka Gundzia jest wyjątkowo uprzejmą, zdaje się, że już to wszyscy spostrzegli i że ich to dziwi. Ta uprzejmość, czasem zakrawająca na serdeczność, krępuje i mnie wobec niej, tem bardziej, że źródła tych objawów nie odgaduję.
Wczoraj po obiedzie, chodząc po parku, spotkałem Weroninkę. Zaczepiła mnie sama z wdzięcznym uśmiechem i zalotnym wyrazem dużych, niebieskich oczów. Sprytnie zaczęła rozmowę na temat Krąża, prowadząc mię bardzo zręcznie w dziką pustosz parku. Kokietuje z wprawą godną podziwu. Jest młodziutką, a już wytrawną zalotnicą. Nadzwyczaj swobodna i pewna siebie nie wygląda co prawda na ogrodniczkę z zapadłej wsi, raczej na pannę miejską, zupełnie świadomą swej urody i wdzięku. Rozglądała się niespokojnie, jakby oczekując kogoś, lub może lękając się, że nam kto przeszkodzi w rozmowie. To ostatnie przypuszczenie wydało się prawdziwsze.
Zacząłem tedy grę, chcąc wypróbować panienkę. Celowo już odsuwałem się z nią coraz głębiej w cieniste aleje parkowe. Zauważyła to odrazu i ujrzałem triumfujący uśmieszek na jej ustach. Spojrzała mi zalotnie w oczy. Przysunęła się do mnie ciasno ramieniem. Szepnęła zdyszana:
— Pan jest zupełnie inny, niż pan Gabrjel, ale to zupełnie inny, jakby był całkiem obcy.
Łatwo było odczuć, że w akcentowaniu tej różnicy chciała pochlebić mnie.
Zaśmiała się figlarnie, szczebiocąc z umizgiem...
— Chociaż pan taki przystojny, ale pan okropnie podobny do tamtego z portretu i Pobóg, więc wszyscy się tu pana boją, właśnie dlatego, że pan jest Pobóg.
— To chyba najmniejszy powód do strachów — rzuciłem niechętnie.
— Owszem, bo tu o Pobogach nigdy nie mówiono, a jeżeli się kto odważył, to chyba szeptem.
Zamyśliłem się nad tym szczegółem, tak bardzo podobnym do identycznej sytuacji w Uchaniach, różniącej sie jedynie zmianą nazwiska. Dotknęło mnie to w sposób Przykry. U nas nie mówi się o Zatorzeckich, tu o Pobogach. Jakże nieubłaganie odsunęły się od siebie te dwie rodziny, z jednego pnia wyrosłe! Czyżby powodem tego był ów fakt niesprawiedliwego wydziedziczenia syna na korzyść córki przez pradziada? Ale w takim razie zrozumiałą byłaby tylko niechęć Pobogów do Zatorzeckich, dlaczego istnieje to samo i ze strony przeciwnej?...
— Ja pana widocznie nudzę!?...
Gniewne słowa Weroninki zbudziły mię z zamyślenia. Parsknęła, jak rozkapryszona kotka.
— Pan mnie wcale nie widzi! Czy ja jestem taka, mnie można nie widzieć? Pan Gabrjel mówi, że to niepodobieństwo.
Zacząłem ją uspokajać w tym samym tonie. Nagle na końcu aleji ukazał się Gabrjel. Szedł, rozglądając się, widocznie nas nie dojrzał. Weroninka śmiała się zdławionym chichotem.
— Pan Gabrjel mnie wypatruje. Nie można ukryć się przed nim na krok, ale że prawie ślepy, więc pan mógłby mnie nawet całować, a on nie zobaczyłby napewno.
— A gdyby?... wówczas straszyłbym w Krążu nie jako żywy, lecz jako umarły. Co?...
— A pan dałby się zabić dla mnie... bo pan Gabrjel pozwoliłby się za mnie porąbać, za to ręczę. On mnie strasznie kocha.
— Aż strasznie?... Gabrjelu, tu jesteśmy — zawołałem.
Śmieszna mina Zatorzeckiego, węszącego jak wyżeł za zwierzyną, ubawiła mnie.
— A... ładnie! — pisnęła Weroninka — to zamiast się ze mną schować, pan jego woła?
— Teraz już zapóźno, niestety...
Gabrjel podszedł szybko i przyjrzał się najpierw mnie, potem Weronince.
— Szukam was po całym Krążu.
— Was, czy mnie? — zapytała kokieteryjnie i wsunęła rękę poufale pod ramię Gabrjela, zaglądając mu pod jego monokl. Zatorzecki uśmiechnął się po swojemu, krzywiąc usta. Zerknął na mnie niechętnie i zaczął coś szeptać do Weroninki. Skorzystałem z pierwszej uliczki bocznej, by ich zostawić sam na sam. Po chwili rozległ się śmiech ogrodniczki, piskliwy, nieprzyjemny. Obejrzałem się. Z poza drzew ujrzałem głowę dziewczyny na ramieniu Gabrjela i twarz jego nad jej twarzą.
Zatem wszystko w porządku.
Postanowiłem iść do zamku. Skierowałem się przez trawniki do tarasu, bez wielkiej nadziej i, że tędy wejdę do wnętrza gmachu. Drzwi w kształcie tarcz były zawarte szczelnie. Chciałem raz jeszcze w pełnem świetle obejrzeć ich antyczne okucia i budowę, której topory, ani chyba kule nie potrafiłyby roztrzaskać. Przy tych potężnych oddrzwiach wydawałem się prawie małym, pomimo, że jestem wysokiego wzrostu. Po chwili usłyszałem wewnątrz zgrzyt rygli. Odsuwano tam żelazne sztaby. Dębowe zawory rozchyliły się ciężko, z ostrym skrzypem zardzewiałych zawias i w progu stanął Paschalis, w tym samym kostjumie, w którym go ujrzałem poraz pierwszy. Żółty, jak stary wosk, oczy miał zaczerwienione, twarz bardziej obwisłą. Usta zwiędłe, trzęsły się, ręce mu drżały. Zrobił szeroki gest ramionami, wskazując mroczne wnętrze.
— Jaśnie wielmożny pan pozwoli, cały zamek na usługi jaśnie pana, dziedzica wielkiej fortuny Krąża i sławnego nazwiska Pobogów.
Patos ten zdumiał mnie i rozgniewał. Dość szorstko Zabroniłem mu tytułować się w ten sposób. Powiedziałem mu, że jestem gościem w Krążu i dalekim kuzynem Zatorzeckich i że mu zapowiadam, by zaprzestał swoich Pochlebstw. Paschalis skłonił się tak, że prawie dotknął moich kolan i rzekł z uroczystą powagą:
— Jaśnie wielmożny pan jest prawym dziedzicem Krąża, a Zatorzeccy są tu gośćmi tylko.
Wzruszyłem ramionami. Stary maniak — pomyślałem rozbrojony i ubawiony miną i całą postawą kamerdynera. Wyglądał, jakby witał monarchę, wstępującego na tron. Położyłem mu dłoń na ramieniu z uśmiechem pobłażliwym, prosząc go, by pokazał dalszy ciąg zamku. Skłonił się uszczęśliwiony, a w oczach miał płomień szczególnego zadowolenia. W milczeniu zaryglował drzwi. Po przebyciu kilku komnat mniej ciekawych, weszliśmy do sali portretowej. Patrzyłem znowu na portret pradziada, jakbym patrzał na swój własny w innych cokolwiek akcesorjach. Paschalis stał poza mną i nie odzywał się przez parę minut, wreszcie zaczął dowodzić o nadzwyczajnem podobieństwie mojem do pradziada. Mówił, że i dziadek Marceli był podobny do swego ojca, lecz ja jestem jego sobowtórem. Spytałem go, czy znał mego dziada. Paschalis uśmiechnął się jakimś rozdzierającym uśmiechem, a na policzkach wystąpiły mu ceglaste plamy.
— Znałem młodego pana, a jakże, ale najlepiej znałem pana Hieronima.
— Znaliście osobiście pradziada? — zawołałem zdumiony.
Paschalis wyprostował się z godnością.
— Ojciec mój Kryspin był kamerdynerem przy panu Hieronimie przez 35 lat; gdy umarł, ja objąłem po nim obowiązek i spełniałem go wiernie przez dwadzieścia lat. Kochałem pana, jak ojca i byłem przy śmierci jego.
— Więc ileż lat liczycie sobie teraz?
— Stary jestem, to jedno wiem dobrze. Miałem coś niespełna siedemnaście lat, jak stanąłem do służby przy boku pana, a pan Hieronim umarł czterdzieści jeden lat temu, jak wiadomo. Te lata sieroce już dla mnie, lata-wieki trwam ciągle jakby przy jego boku. Krzepa liczy sobie siedmdziesiąt trzy, a młodszy on odemnie, to wiem. Krzepa był z panem Marcelim w powstaniu w sześćdziesiątym trzecim roku, razem wojowali, a potem z pola bitwy pod Węgrowem Krzepa wyniósł rannego pana na rękach swoich, ukrył go w chłopskiej chałupie i młodą panią tam sprowadził, żonę pana Marcelego z synkiem, jedenastoletnim Pawłem.
— Z moim ojcem — zawołałem.
— Tak jest. Krzepa z panią leczyli rannego i ukrywali go przed moskalami. A gdy już mógł chodzić, Krzepa dopomógł państwu do ucieczki z kraju za granicę, bo inaczej pan Marceli byłby zesłany na Syberję... Jak wyjechali, tak i zginęli, od tej pory ślad wszelki przepadł.
— Więc nie znaliście mego ojca? — spytałem.
— Ja nie znałem, tylko Krzepa, bo pan Marceli po ożenieniu się nie był w Krążu ani z żoną, ani z synem. Pan Hieronim nie dał błogosławieństwa na to małżeństwo, bo choć młoda pani była jak kwiat na łące, ale że nie z pałacu, ani ze dworu, jeno z miasta... to i ojciec za to wyrzekł się syna, znać go nie chciał... ot już takie nieszczęście!
Patrzyłem na starego ciekawie. Ile uczucia jest w tej twarzy wyjątkowo charakterystycznej, jaki wyraz bólu i żalu, jaka inteligencja w oczach.
Paschalis z nagłą determinacją drżącemi ze wzruszenia ustami, zaproponował mi przejść do zamkowej bibljoteki, gdzie opowie wszystko. Wskazał ręką na prawo ruchem przywołującym i nakazującym, znajomym mi dobrze z moich snów. Tylko w snach przywoływał mnie w tym samym kierunku pradziad, wychodząc z ram portretu.
Bibljoteka, przytykająca prawie do sali portretowej, mroczna już była nieco o tej godzinie przedwieczornej, pomimo czterech wielkich okien, z których dwa są weneckie. Komnata jest duża, okrągła, z wnękami w murze, których tu wogóle pełno. Ściany pokrywa ciemny, wypłowiały adamaszek, z tłoczonym deseniem złotych lwów, połyskującym smutnie na tle już nieokreślonego koloru Jedwabiu. Ściany te przypominają starą szatę, zdjętą po wiekach ze strychu. Posadzka pokryta całkowicie pięknym kobiercem, pogryzionym przez mole, co mu nadaje wygląd wyłysiałego eleganta, gdzieniegdzie bowiem błyszczy żywym kolorem jakiś motyw deseniu, urągający wytartym plastrom, jak w gołej czaszce.
Środek komnaty zajmuje stół okrągły mahoniowy, na staroświeckich krzyżakach, na nim ciężki posążek Napoleona, cały z bronzu, bardzo piękna sztuka. Dokoła leżą stare księgi, oprawne w zamsz, biblja w czerwonej skórze, tłoczonej w złote desenie, przedstawiające sceny z tekstu. Dokoła ścian rozpierają się szafy ciężkie, oszklone, półki olbrzymie, pełne ksiąg pyłem okrytych. Ponura to komnata i chłodna, ale niezmiernie ciekawa. W głębi naprzeciw okien, a pomimo to w cieniu stoi starożytny antyk zegar, w szafce wysokiej, rzeźbionej. Ogromne wagi mosiężne na łańcuchach zwisają apatycznie. Potężne wskazówki unieruchomione na godzinie piątej. Można się domyślać, że gdy ta machina wyda głos, usłyszy go napewno cały zamek, cały Krąż. Uwagę tę zrobiłem głośno.
Paschalis podniósł rękę uroczyście i rzekł, akcentując słowa znamiennie.
— Ten zegar stanął w godzinie zgonu pana Hieronima Poboga, o piątej rano. Wybił piątą, gdy pan wydał ostatnie tchnienie. Od tej pory on głuchy, ale o nim jest wróżba księdza pokutnika Halmozena, którą wypowiedział przed samą śmiercią, że zegar uderzy znowu, gdy Pobóg, prawy dziedzic Krąża, odnajdzie i obejmie dziedzictwo.
Zapewniłem go ubawiony, że najlepszym dowodem, iż nie jestem prawym dziedzicem, jest fakt, że zegar milczy. Paschalis podniósł dłoń do góry, jak natchniony.
— Poczekajmy, gdy jasny pan odnajdzie testament.
Zanim zdążyłem spytać go, jaki testament, opowiedział mi, że tej nocy, co przyjechałem do Krąża, on spać nie mógł, coś go trapiło i męczyło; poszedł do bibljoteki, sam nie wie po co i ujrzał przed sobą księdza Halmozena ze zwojem papierów. Widuje go często, ale owej nocy duch pokutnika prześladował go wyjątkowo. Do rana nie spał, a rano coś mu nakazało otworzyć drzwi główne, wiodące do zamkowej sieni, czego nigdy nie czyni i... odrazu ujrzał przed sobą... Poboga. O mało nie padł trupem na miejscu.
Pamiętam zresztą doskonale jego wrażenie na mój widok.
— Te papiery — mówił dalej — które ksiądz pokutnik nosi z sobą, to testament pana Hieronima. Ksiądz był wykonawcą tego testamentu, naznaczonym przez umierającego, ale misji tej nie wypełnił. Za to pokutuje w zamku jego duch i nakazuje, by szukać testamentu, który jest ukryty tu, w bibljotece...
Zgryzotę i ból miał w twarzy. Byłem niesłychanie zdumiony jego słowami. Rzekłem, patrząc mu badawczo w oczy:
— Wszak pradziad Hieronim chyba na mocy testamentu uczynił córkę swoją Kunegundę, do dziś żyjącą Panią Zatorzecką, właścicielką Krąża, przeto testament był dawno ujawniony?
Paschalis zrobił minę tajemniczą, spojrzał na mnie z Pobłażliwą ironją. Podniósł obie dłonie z rozwartemi szeroko palcami do twarzy, i rzekł dobitnie:
— Jasny pan nie wie całej prawdy. Oddanie Krąża córce Kunegundzie, było tylko prywatną darowizną po „odziedziczeniu syna, a testament był jedyny, sporządzony przed śmiercią pradziada i spisany przez księdza Halmozena, z własnoręcznym podpisem umierającego. Świadkiem sporządzania testamentu i podpisu pana Hieronima byłem ja, stary kucharz zamkowy Bogdziewicz, ojciec dzisiejszego stangreta, dziś już nieżyjący, kościelny organista, który również nie żyje, i borowy Krzepa.
Pani Kunegunda Zatorzecka i jej mąż Ksawery, przyjechali wezwani z zagranicy, na parę godzin przed śmiercią ojca i słyszeli odczytany im testament przez księdza pokutnika.
Gdy spytałem, co zawierał testament, Paschalis zatrząsł się.
— I tego jasny pan nie wie?... prawda! Skąd ma wiedzieć! Testament nakazywał oddać cały klucz Krąża panu Marcelemu. Córce Kunegundzie obowiązywał wyliczyć dużą spłatę, należną jej jako posag. Pan Hieronim jeszcze zdążył ustnie powtórzyć wolę swoją obojgu Zatorzeckim przy nas wszystkich.
— Cóż się stało z tym testamentem? — spytałem coraz bardziej zaciekawiony.
— Jest ukryty w tej komnacie — rzekł Paschalis z powagą.
I opowiadał dalej, że ksiądz Halmozen, pokutnik, jak go stale nazywał, naznaczony przez pradziada wykonawcą jego woli, miał rejentalnie potwierdzić dokument. Ale był chory, działo się to w zimie, panowały wielkie mrozy, nieprzebyte śniegi zasypywały drogi. Sam wyjechać nie mógł, aby roborować testament u rejenta, a rejenta wzywać do Krąża bał się. Halmozen nie ufał Zatorzeckim, ani rejentowi, który był Rosjaninem, cieszącym się niezbyt dobrą opinją. Zresztą ksiądz obawiał się, że Zatorzeccy mogą rejenta przekupić i zrobić jakąś malwersację, że zaś Halmozen kochał wielce pradziada Hieronima, przeto wolę jego chciał wypełnić święcie i najsumienniej.
Choroba księdza przedłużała się, a tymczasem lody i śniegi stopniały, rzeka wylała na milę dokoła, „jak to, ona potrafi — wedle słów Paschalisa — zrobić morze dokoła Krąża“. W tę to powódź właśnie ksiądz pokutnik zmarł nagle. Zapewne na paraliż, jak się domyślają, bo odrazu zaniemówił. Z wysiłkiem wielkim wybełkotał do mnie i Krzepy: „testament w bibljotece ukryty... napewno“ i więcej ani słowa wyrzec nie zdołał. Dawał jakieś znaki ręką, lecz nikt się na tem nie poznał. Podaliśmy mu papier i pióro, chciał pisać z męką wyraźną, ale tylko rzucił jakieś kreski nie do odcyfrowania, oczy miał wyraz straszny z przerażenia, i tak skonał, nie wyjawiwszy tajemnicy.
Paschalis kończył opowiadanie:
— Umarł, zacny ksiądz pokutnik. Bóg mu za jakąś karę z jego własnej winy, czy z winy pana Hieronima, nie dozwolił wypowiedzieć tych słów ważnych. Może szatan wplątał się w tę sprawę i sprawił nieszczęście. Ale ot... Zatorzeccy triumfowali!...
Łzy wielkie stoczyły się z wypłowiałych oczów Paschalisa i zaczęły wędrówkę po parowach, bruzdach i fosach pooranej twarzy starca.
Zapadło między nami długie milczenie. Patrzyłem uważnie na te łzy wiernego sługi, widziałem w nich szczerość, prawdę i ból rozpaczliwy. Usiadłem w fotelu, zapaliłem papierosa, myśląc, że Paschalis jako typ i jako sługa jest już anachronizmem w epoce naszej. A on kontynuował dalej swą ponurą opowieść.
Mówił, że zaraz po zgonie księdza on i reszta świadków testamentu wezwali sami rejenta do zamku, szukali dokumentu w bibljotece, badali ściany, szafy, stoły, książki, nawet ten zegar antyk, nigdzie ani śladu testamentu!
Wyraziłem wątpliwość, czy ksiądz był przytomny, gdy mówił o bibljotece, a może zresztą dokument został przedtem wykradziony lub unicestwiony.
Paschalis zaprzeczył energicznie.
— O nie!... nie!... Ksiądz tego dokumentu strzegł przed Zatorzeckimi, jak oka w głowie. Przed śmiercią sam, często po nocach, pracował w bibljotece, coś pisał, a gdy tylko umarł, myśmy dzień i noc na zmianę pilnowali bibljoteki, bez przerwy ktoś z nas stał na straży w tej komnacie. Od zgonu księdza Zatorzeccy nigdy tam nie byli, ani razu. Potem w kilkanaście lat zachodził tu czasem który z ich synów, ale zawsze tylko ze mną, bo sami się bali.
Paschalis powtórzył kilkakrotnie z siłą niezłomnego przekonania:
— Testament jest w tej komnacie, wielka fortuno! jest napewno. Jasny pan jest prawym dziedzicem Krąża i musi szukać dokumentu, by objąć samemu dziedzictwo wedle ostatniej woli zmarłego. Trzeba się spieszyć, bo ja umrę, Krzepa umrze, ostatni świadkowie!... Chryste Panie! — krzyknął okropnym głosem — dozwól mi ujrzeć Poboga na Krążu przed moją śmiercią!
— Czy Zatorzeccy nigdy nie robili starań, by odszukać Pobogów? — spytałem, wzruszony wyglądem i bólem kamerdynera.
— Oni nie szukali, bo odrazu po przyjeździe z zagranicy rozgłosili, że Marceli zginął razem z synem Pawłem, na statku, płynąc jakoby do Ameryki. Nikt temu nie wierzył, ani nawet umierający pan Hieronim nie uwierzył, choć oni jemu rzucili to w oczy przy odczytywaniu testamentu. Ale potem my sami z rejentem robili starania, rejent miał rozpisywać po gazetach, ale czy go Zatorzeccy nie przekupili, tego nie wiemy. To nie był człowiek pewny. Przeszły lata, Pobogowie się nie odzywali i ot Zatorzeccy dzierżą Krąż — jak swój po dzień dzisiejszy, całkiem nieprawnie. Siedzą na krzywdzie brata i czują to dobrze, że sąd Boży nad nimi i kara musi się wypełnić, bo Bóg nie rychliwy, ale sprawiedliwy.
W miarę, jak Paschalis mówił, czułem napływ gorącej krwi do serca. Dreszcz niemiły przeniknął mnie nawskroś. Nagle stanęła mi w oczach nędza mego dziada w Paryżu, opowiadana przez ojca. Nadmierna praca, która zabrała zdrowie jemu i jego żonie, a wkrótce i życie obojgu. Dziadek mój był długi czas prostym robotnikiem w Paryżu, babka nauczycielką muzyki i rysunków. Pracując w pocie czoła, kształcili syna, Pawła. Umierając, żądali od syna, by powrócił do kraju koniecznie i tam pracował na ojczystej ziemi, co też ojciec mój uczynił, mając już około trzydziestu lat. Wtedy ożenił się i za zaoszczędzone pieniądze z własnej pracy w Paryżu i z pomocą posagu mojej matki kupił majątek Uchań. Zestawiałem te fakty z tem, co mówił Paschalis. Nurtowało mnie jedno pytanie, które chciałem zadać starcowi, lecz przerwał mi jego ponury, tragiczny pomruk:
— Zginęli, zginęli... a ot i nie zginęli!... ot i sam Zatorzecki zrządzeniem Bożem przywiózł prawego dziedzica do Krąża. Ja wiedziałem, że Pobóg wróci, modliłem się tylko o to, żeby doczekać tego dnia szczęsnego...
Gdy go spytałem, skąd miał tę pewność, że Pobogowie żyją i wrócą, Paschalis odrzekł:
— Mówił to do mnie przed śmiercią pan Hieronim w objawieniu proroczem: „będziesz jeszcze służył wiernie Pobogom w Krążu — oni mi wybaczą zbrodnię popełnioną na Marcelim, wiem, że on mię nie przeklina“. Mówił to samo ksiądz Halmozen, za życia i potem, gdy mi się jako duch objawiał — „są Pobogowie i wrócą do Krąża, Zatorzeckich zetrze gniew Boży“. Ksiądz Halmozen to był święty ksiądz i prorok.
— Więc i Halmozen wam się objawia?...
W moich słowach zadrgał ton żartobliwy. Paschalis uchwycił go w lot. Podniósł po swojemu obie dłonie do twarzy, mając wygląd modlącego się chińskiego mandaryna.
— Jaśnie panie, stary sługa Pobogów nie kłamie nigdy. Duch księdza pokazuje mi zawsze w stronę biljoteki, jakby mówił: — tam ukryte, tam szukaj.
Szczególne — pomyślałem — to samo zdawał się mówić i w tym samym kierunku wskazywał mi portret pradziada w czamarze, w sennych majakach.
Po chwilowem wahaniu spytałem Paschalisa, patrząc mu bystro w oczy.
— Słyszałem, że pradziad mój jakoby występuje z ram portretu i na krużganku wygraża maczugą. Skąd powstała taka legenda?
Paschalis podsunął się do mnie blisko i spytał cicho — skąd o tem wiem.
— Tak mi mówiono...
— Ale kto, kto mówił? O, o... pewno mówił pan Gabrjel, albo ta, ta kukawka z oranżerji, której panią na Krążu zachciało się zostać.
Zastanowił się chwilę, poczem położył palec na Ustach i mówił uroczyście:
— A może mówiła to stara? Wielka fortuno! O!... może być. Ją sumienie dawno już gryzie, a że jej grób bliski, to i sumienie głośniejsze.
— Mniejsza kto mówił. Nie warto dociekać takich bajek — odrzekłem.
Paschalis zesztywniał, stał się prawie groźny. Błysnął mu w źrenicach gniewny, nieprzyjemny blask. W oczach jego w tej chwili było coś mistycznego. Uderzyło mnie to tak silnie i niespodziewanie, że patrzyłem na niego ze zdumieniem. A on jął mówić półgłosem jakimś nieswoim, patrząc przed siebie tym mglistym, niepojętym, jakby zaświatowym wzrokiem.
— Gdyby to były bajki, toby Zatorzeccy nie mieszkali teraz w pawilonie, jeno w zamku. Oni są chciwi, a tu się marnują bogactwa, nikt ich stąd nawet nie ruszy, jednego sprzęta nie tknęli, bo się boją. Zatorzeccy nie mieszkają w zamku od czterdziestu lat. Nie mogli oni tu mieszkać, pan Hieronim i ksiądz zakonnik nie dopuścili. Zatorzeccy z wielką zgryzotą wynieśli się stąd do pawilonu. Dobrze oni tu szukali, śledzili, nie wierząc z początku, że to duchy pana Hieronima i księdza ich prześladują. Przekonali się sami, że tak jest i musieli uciekać. Z nieczystem sumieniem mieszkać tu nie można, bo kiedy sumienie kąsa, to strach zawsze większy, włosy podrywa na głowie, a gady rzuca pod nogi. W tych progach miejsce tylko dla Pobogów, nie dla krzywdzicieli o oszustów.
Siła przedziwna i nienawiść była w słowach Paschalisa. Chwycił gwałtownie moją rękę i gniotąc ją w swej kościstej dłoni, szeptał zdyszanym głosem:
— Ja tu od czterdziestu jeden lat jestem ciągle jak w grobie... Duchy mnie prześladują, spokoju nie dają. W portrecie pana Hieronima jest duch jego żywy, zaklęty... boję się go i księdza się strasznie boję... panie!.... Ale nie opuściłbym tych progów za nic!... Czekałem w tych pustych, strasznych murach na Poboga. Zatorzeccy mnie także nie wyrzucili, mogli wyrzucić mnie i Krzepę, a przecie nie zrobili tego, bo się... bali... Samą męką tu żyję i modlitwą o przyjazd Poboga. Bóg mi darował tyle lat, by chwili tej doczekać...
...Zgiął się, stęknął i upadł przedemną na kolana.
Ucałował moje stopy, zanim się zorjentowałem, co on robi. Dźwignąłem go prędko z ziemi i posadziłem na fotelu.
Wzruszony, uspokajałem go łagodnie. Starzec trząsł się, łzy płynęły mu z oczów. Całował moje ręce, pomimo oporu, powtarzając:
— Jest prawdziwy dziedzic Krąża, jest Pobóg! jest prawnuk ukochanego pana, młody kasztelan zamku!
Nie pomogły moje perswaje, że jestem tylko gościem w Krążu, że Krąż należy do Zatorzeckich i nikt im go nie odbierze, ja zaś za kilka dni wyjadę.
Starzec płakał, patrząc na mnie wzrokiem rozdzierającym, z rozpaczą w głosie.
Widząc, że nie dojdę do ładu z biednym maniakiem, postanowiłem skierować myśl jego w inną stronę.
Spytałem go, czy był już wtedy obecnym przy pradziadku Hieronimie, gdy on wydziedziczał syna. Paschalis ożywił się odrazu, ręce na piersiach splótł i jął mówić, jak zwykle uroczystym tonem:
— To się stało w pierwszym roku mojej służby przy umiłowanym panu. Pamiętam dobrze ten dzień straszny, kiedy pan Marceli powiedział ojcu o swojej miłości dla mieszczki. Sądny to był dzień w Krążu. Pan Hieronim był despotą wielkim, wszyscy przed nim drżeli. Złoto to było, nie panisko, ale jak czego chciał, albo na co nie pozwalał, tak już amen! Wszyscy musieli panu ulegać i jego woli być posłusznymi. Taki już był. Nie uznawał takiej samej natury u swego syna, bo i pan Marceli także miał swoją wolę silną i ogień we krwi. Starli się z sobą, ojciec z synem, jak dwie skały. Pan Hieronim wołał, że nie pozwoli żenić się synowi z łyczkówną, że go wydziedziczy z majątku. A panicz na to: „Milsza mi ona, niż cały Krąż, jej się dla majątku nie wyrzeknę“. Co się to działo. Boże miły, co się działo!! Pan Hieronim, gdy zostawał sam, ryczał, jak tur, i włosy rwał z głowy. Zgubiony, zgubiony! — jęczał. — Zatraci nazwisko shańbi nasz ród!... A panicz o ustępstwie i słuchać nie chciał. Pan starszy kazał mu iść precz z oczów swoich i nie wstępować więcej na próg Krąża, nie dał mu błogosławieństwa, wydziedziczył... Panicz odszedł. Z ojcem się nawet nie mógł pożegnać, bo pan starszy nie chciał widzieć syna. Cały dwór we łzach tonął, błagaliśmy panicza, by zerwał zaręczyny, by nie opuszczał nas. Ale panicz kochał narzeczoną więcej niż wszystko na świecie i odszedł. Narzeczona panicza nie chciała ślubu bez pozwolenia i błogosławieństwa ojcowskiego... myśleliśmy, że już nic z tego nie będzie. Panicz szalał z rozpaczy, listami błagał ojca, aby mu szczęścia nie odbierał, ale Pan nie i nie! W końcu zdesperowany pan Marceli przegnał narzeczoną i cichy ich ślub odbył się w Warszawie. Pan Marceli pracował sam na siebie i więcej się nie pokazywał w Krążu. W rok po ślubie urodził się młodym państwu syn, Paweł. Pan Hieronim i słuchać nie chciał o wnuku. Po nocach nie sypiał, jęczał strasznie, rzucał się na łóżku, albo wołał córkę, całował ją ze łzami... i krzyczał do niej: ty moja jedynaczka, ty jedyna dziedziczka Krąża. Sierota jestem, sierota nieszczęsny!... Myśleliśmy nieraz, że pan oszalał.
— Ileż córka Kunegunda miała wtedy lat? — spytałem.
— Pewnie osiemnaście, już była dorosła. W dwa lata potem wyszła zamąż za Ksawerego Zatorzeckiego. Dla majątku się ożenił, wszyscy o tem wiedzieli, bo jak się rozeszło, że Krąż dla niej, tak od konkurentów opędzić się nie było można.
Na zapytanie moje, czy działo się to już przy księdzu Halmozenie, Paschalis zatrzepotał rękoma.
— Przy księdzu pokutniku taka rzecz by się nie stała nigdy!... nigdy!... To się działo na jakieś siedemnaście lat przed przyjazdem księdza. Ksiądz był w Krążu tylko trzy lata przy panu Hieronimie i, w trzy miesiące po nim sam umarł...
— Cóż się działo potem jak Zatorzecki się ożenił? — rzuciłem nowe pytanie.
Paschalis opowiadał, że Zatorzeccy zamieszkali w zamku, ale Krążem rządził pradziad Hieronim. Zatorzeccy bawili się, podróżowali, tylko w zamku nie wolno było urządzać żadnych festynów, bo „starszy pan“ zabraniał kategorycznie. Nadeszło powstanie 63 roku. Gdy się dowiedziano w Krążu, że Marceli wstąpił do partji, natychmiast podążył za nim młody Krzepa, gajowy lasów dworskich, na czele kilkunastu chłopców z dworskiej służby. Miał iść i Paschalis, lecz pradziad mu nie pozwolił, rozkazując pozostać przy sobie.
— A Zatorzecki? — spytałem.
Paschalis lekceważąco wzruszył ramionami.
— Zatorzecki nie poszedł. Ukrywał się przed powstańcami, a był w wielkich łaskach u moskali. Zatorzecki dbał tylko o własną kieszeń i żeby jemu dobrze było. Z żoną kłócili się ciągle, niezgodnie żyjąc z sobą zgrozie pana Hieronima. Tak przeszły lata. Pan Hieronim umarł, a ród Zatorzeckich rozpanoszył się w Krążu aż do dziś, kiedy zbliża się na nich kara...
Lękając się, że kamerdyner znowu powróci do swego tematu, opartego, jak sądzę, na maniactwie, zapytałem go, dlaczego nazywano Halmozena pokutnikiem?
Paschalis odrzekł, że Halmozen wstąpił do zakonu, mając już trzydzieści kilka lat, że o swojej młodości nigdy nic nie mówił, że się umartwiał, wyglądał jak cień człowieka i że się ciągle modlił. Gdy zaś pradziad pod jego wpływem bezpośrednim sporządził testament na korzyść Pobogów, Halmozen upadł w ekstazie przed krucyfiksem i zawołał z głębi serca: „Dzięki ci Chryste, że przezemnie, przeklętego, sprawiedliwość czynisz. Daj, Boże, by za moje grzechy przyjaciel mój Hieronim został z grzechu krzywdy obmyty“.
Paschalis cytując te słowa, miał tyle natchnienia w twarzy jakby sam był ich twórcą.
Opowiadał dalej:.
— Drugi raz słyszałem jak Halmozen mówił do pana Hieronima: „Lepiej być skrzywdzonym, niż krzywdzicielem, pamiętaj o tem przyjacielu. Twój syn ma czoło jasne a ty zaciemnione jego krzywdą. Jego sumienie w słońcu, twoje w chmurach... tak samo, jak moje... chociaż za inne występki, a to ci mówię, że niech Bóg strzeże od takich chmur!! Z tego com słyszał i z innych jeszcze rzeczy wiem, że ksiądz pokutnik jakiegoś kamienia ciężkiego zwalić z serca do śmierci nie zdołał. W Krążu przybył mu nowy kamień, niespełnienia obowiązku i przysięgi danej umierającemu. Może za jego własne winy Bóg mu nie dozwolił obmyć Krąża z krzywdy, jaka na nim ciąży, i tak zostało....
Paschalis znowu zwrócił się do mnie z tragicznym wybuchem:
— Ostatnia nadzieja w tobie, panie nasz najdroższy. Szukaj testamentu, ty go znajdziesz napewno! Bo inaczej wszystko tu pójdzie w gruzy. Po śmierci mojej i Krzepy nikt tu nigdy nie zamieszka. Przekleństwo wieczne zawiśnie nad Krążem....
Rozstałem się z nim wreszcie. Jestem rozdrażniony, niespokojny o tego starca, który mnie wzrusza i przygnębia jednocześnie. Chyba fatum przywiodło mię do Krąża na takie niespodziewane przygody. Jak wybrnę z nich — niewiem. Jutro wybiorę się na dalszą wycieczkę w okolicę, by zebrać myśli i zastanowić się nad położeniem. Słyszę początkowe tony sonaty księżycowej. Gabrjel zaczyna swój nocny koncert. Zatem rzucam pióro chcąc zapomnieć o świecie całym.... a może tylko o Krążu?....