Dziedzictwo (Mniszkówna, 1930)/17-go czerwca

<<< Dane tekstu >>>
Autor Helena Mniszek
Tytuł Dziedzictwo
Wydawca Wielkopolska Księgarnia Nakładowa Karola Rzepeckiego
Data wyd. 1930
Druk Drukarnia Rob. Chrześc. S.A.
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
17-go czerwca.

Jestem, wyrażając się plastycznie, przepełniony Krążem i jego mieszkańcami. Cóż za szczególna miejscowość, panuje tu nastrój baśniowy. Czasem mnie się zdaje, że to dalszy ciąg moich dziwacznych snów. Na każdym kroku mgły tajemnic. Gdy wczoraj o ósmej rano wyruszyłem z mego pokoju na zwiady, spotkałem najpierw Kacpra. Zaprowadził mnie do stołowego pokoju na śniadanie i stojąc przy samowarze wdał się ze mną w gawędę, nieproszony o to wcale. Widziałem, że Kacper pała ciekawością, kim ja jestem i w jakiej roli tu przyjechałem. Przyglądał mi się bardzo uważnie, miał wielką ochotę do obszerniejszej rozmowy, ale ja wolałem samemu sobie zawdzięczać wszelkie spostrzeżenia i wiadomości. Powściągliwość moja tembardziej niepokoiła gadatliwego chłopca. Przeprowadził mnie potem na ganek pod filarami, opleciony caprifoljum. Zapach tam silny od mnóstwa cielistych baldaszków, tych wytwornych kwiatów. Nawprost ganku, na obszernym dziedzińcu ujrzałem wielką kępę drzew, gaj świerków, jodeł, modrzewi, rozjaśniony gęstemi świecami brzóz, o białej jak śnieg korze. Ich puszyste, jasno seledynowe pióropusze, na tle głębokiej zieleni drzew iglastych wyglądały malowniczo. Gaik ten przyciągnął mój wzrok, chciałem mu się bliżej przypatrzyć. Zbiegłem z ganku i.... stanąłem oniemiały, Ujrzałem przed sobą w głębi, na prawo, zamek w całej wspaniałości frontowej fasady. Zdumienie moje było zupełnie uzasadnione, gdyż jest to zamek z mojego snu, identycznie taki sam. Gmach szary, ponury, sprawia przygnębiające wrażenie, także znajome dobrze z sennych marzeń. Nawet płyty schodów kamiennych przetkane porostami traw, takie same. Przetarłem oczy, chcąc się przekonać, że nie śpię i odruchowo, bez namysłu podążyłem wprost do zamku. Wstępowałem właśnie na schody, zakończone szeroką płaszczyzną wielkiego por tyku, pod sklepionemi arkadami, gdy przedemną otworzyły się nagle drzwi wejściowe, właściwie jakby wierzeje z okutych bierwion dębowych. Stanął w nich jakiś cudak; człowiek bardzo stary, zupełnie łysy, żółty jak chińczyk, z twarzą opadającą niezliczonemi fugami fałd, bruzd, głębokich załamań i węzłów szczególnych. Twarz ta ozdobiona figlarną parą uszów, daleko odstawionych i o wiele za dużych, przypominała stary zmurszały pergamin, rozpięty na dwóch hakach i ciężko obwisły na dół. Oczy okrągłe wypukłe, bure czy żółte, bez brwi i rzęs wyglądały jak dwa nity zardzewiałe, wbite w ten zmurszały zwój pergaminu, należycie żółtego, z dostateczną warstw; kurzu w załomach. Cała figura tego osobnika niemiłosiernie chuda, robiła wrażenie szkieletu, obciągniętego żółtą skórą. Nogi cienkie w białych pończochach pocerowanych szczodrze, w pantoflach z klamrami antycznej mody, istne dwa patyki podtrzymujące deskę korpusu. Człowiek ten ubrany był w atłasowe dawniej, dziś wytłuszczone, krótkie spodeńki do kolan, szerokie jak worki i w taką samą szeroką kamizelę wyświechtaną tłuszczem. Biały strzęp halsztuka i czerwony widocznie, za czasów swej młodości, dziś rudo-plamisty frak, ze złoconemi guzikami, dopełniał tego stroju, który zdawał się sam błagać o strych i stary kufer z rupieciami, a w świetle dnia dzisiejszego urągał śmiesznie własnej przeszłości. Najciekawszem jednak było wrażenie, jakie wywarłem na właściciela tego stroju. Spojrzał na mnie i rudo-złote oczy jego znieruchomiały. Całą figurą odskoczył w tył, a w źrenicach odmalowało mu się najwyższe przerażenie. Bełkotał coś niezrozumiałego, patrząc na mnie jak w obłędzie. Domyśliłem się łatwo, kto to jest.
— Dzień dobry — Paschalisie — rzekłem obcesowo.
Zatrząsł się cały, jak spróchniały odziom pnia, uderzony kijem, i jeszcze bardziej zżółkł.
— Co to? jak to? wielka fortuno! — wyrzucił gwałtownie ze zwiędłych ust i nagle zgiął się przedemną niemal do ziemi, na swych chudych, trzęsących się, białych, pocerowanych piszczelach.
— Jaśnie Wielmożny Pobóg?! Pobóg?! Boże wielki!! co... jak?... Fortuno!
Zaciekawiło mnie to, skąd on zna moje nazwisko.
— Chcę obejrzeć zamek — rzekłem nie zdradzając zdziwienia.
Wstąpiłem do wielkiej sieni zamkowej, mrocznej, zimnej, ponurej. Zaduch stęchlizny nie pozwalał tu oddychać. Doznałem jakby uderzenia w piersi, cofnąłem się. Zostawmy zwiedzanie na potem. Dławiło mię przykre uczucie ciężkie nad wyraz i tem przykrzejsze, że już mi znane. Wszak tego samego uczucia doznawałem w snach, wchodząc do tajemniczego zamku?....
Z nieprzyjemnym dreszczem wewnętrznym powróciłem na ganek.
— Jaśnie wielmożny, nie wiedziałem, nie wywietrzone!.... dawno, dawno! co.... jak!?....
Paschalis skłonił się prawie w pas i znikł w czeluściach sieni, nie zamykając drzwi. Miałem wrażenie, że z jakiejś dziury obserwują mię napewno jego żółto-bure oczy pająka.
Zapaliłem papierosa i wolno zstępowałem ze schodów. Nowe dziwo!... Z prawej strony ganku wyszła postać wysoka, zagadkowa. Mężczyzna czy kobieta?....
Chuderlawe kształty owej postaci ginęły niemal w głębokich kaloszach i w burce nieokreślonej formy, wiszącej na niej jak na szaragach. Kołnierz wytarty do białości okrywał jej twarz do połowy. Głowę miała owiniętą, aż po brwi, w czarną włóczkową czapkę. Pomimo jednak tego pozornego ubóstwa, na kołnierzu po bokach twarzy, suchej jak trzaska, ujrzałem dwie wspaniałe perły-gruszki, spływające z osady brylantowych kolczyków. A więc to kobieta!...
— Babka Gundzia?!....
Byłem od niej o parę kroków. Zatrzymała się jak wkuta w ziemię. Oczy czarne, wypukłe, przenikliwe wpatrzyły się we mnie ze zdumieniem i przestrachem gwałtownym.
— Co we mnie jest do djabła.... — pomyślałem z przykrością.
Skłoniłem się w milczeniu.
— Kto pan jest? — wypadły szybkie, skandowane słowa z wąskich ust starej kobiety.
— Przyjechałem wczoraj z Gabrjelem.... jestem....
— Był w zamku? — przerwała mi ostro.
— Kto?....
— Pan.... widziałam!
— Paschalis otworzy! drzwi, wszedłem do sieni, ale...
— Paschalis? co to znaczy? kto pan jest?.... skąd znasz Paschalisa.... ktoś ty?....
Jej szczególny niepokój, prawie trwożny, wzmagał się.
Zaryzykowałem:
— Jestem jedynym wnukiem brata... pani, Marcelego Poboga, Roman Pobóg z Uchań....
Zapewne miałem zakłopotany uśmiech na ustach, lecz i ten znikł wobec wyrazu twarzy staruszki po moich słowach.
— Ktooo?!..........
— Roman Pobóg z Uchań.
— Pobóg.... z Uchań?....
— Tak jest, syn Pawła, wnuk Marcelego, prawnuk Heronima — wyrecytowałem jak uczeń.
Na dźwięk ostatniego imienia staruszka szarpnęła się z głuchym okrzykiem przerażenia.
— Milcz!....
Wzburzyłem się, już miałem cisnąć coś przykrego i odejść, gdy staruszka zawołała z wyraźną męką na twarzy.
— Nie wymawiaj tego imienia — nie trzeba!
— Ależ ciociu!
— Cóż to.... znowu?!....
— Bo chyba mam prawo nazywać tak rodzoną ciotkę mego ojca?....
Spojrzała na mnie z pod czoła, ponuro, niezbyt życzliwie.
Odwróciła się i nie podając mi ręki, rzekła krótko:
— Chodź do pawilonu.
Zrównałem się z nią. Szła bardzo prędko, trochę pochylając naprzód wysoką, chudą postać. Spostrzegłem, że rozmowa nasza miała świadków. Pod filarami ganku, stał Paschalis przyczajony, twarz jego zdaleka podobna była do głowy starego osła. Z poza gaju, skąd wyszła babka, wyglądał, chowając się za jodłę, stangret Bogdziewicz. Poznałem go odrazu po bokobrodach i jednem oku. Oko to, o spojrzeniu ostrem jak strzała, przeszywało mię na wskroś. Wzruszyłem ramionami, zaczynało mnie to wszystko śmieszyć. W przedpokoju babka Gundzia zrzuciła burkę, zanim zdążyłem jej pomóc, z tąż samą żywością powyciągała nogi z otchłannych kaloszy i czapkę cisnęła na stolik. Figurę miała okropną, wysoką, płaską, w szarej sukni. Głowa duża, sucha, o twarzy ściągłej, bardzo bladej, trzymała się sztywno na cienkiej szyji jakby na sztabie żelaznej. Włosy obfite zupełnie białe, gładko zaczesane w zwinięty ciasno warkocz na tyle głowy... Rysy twarzy, wydatne, usta zaciśnięte jakby gniewnie i czarne, długie brwi, nad czarnemi oczami, czyniły tę fizjonomję niezwykle surową o nieubłaganym wyrazie.
Prócz wspaniałych kolczyków z perłami, wiszącemi prawie do pół szyji, babka miała jeszcze suknię zapiętą wielką broszą brylantową z perłami: trzy perły także w kształcie gruszek jak wielkie łzy. Na chudych palcach pierścienie i sygnety.
Babka kiwnęła na mnie ręką. Przez parę dziwacznie umeblowanych pokoi weszliśmy do małego gabinetu, gdzie palił się, na wielkim kominie, suty ogień, trzaskając wesoło.
Tu dopiero babka podała mi rękę nerwowo, tak, że zaledwo dotknąłem ustami jej palców.
— Siadaj... no, tu naprzeciw mnie.
Sama wsunęła się w głęboki fotel na wprost ognią stojący.
— Tedy mówisz... że Pobóg?... — padło ostre pytanie.
— Jestem rodzonym wnukiem Hieronim a Poboga po mieczu.
Zbladła i zadrżała, nie spuszczając ze mnie oczów.
— Któż ci to... to mówił?
W słowach jej był ton twardy, nieprzyjemny.
— Mówił mi mój ojciec, Paweł.
— Z Uchań?
— No tak.
— A Marceli?
— Dziad Marceli dawno nie żyje, umarł w Paryżu.
— A jego żona?...
— Również. Oboje spoczywają na cmentarzu Montmartre.
— A jego dzieci?
— Jest tylko ojciec mój, Paweł.
— A jego dzieci? — powtórzyła z akcentem, niecierpliwie.
— Jestem jedynakiem.
Babka oderwała oczy odemnie, spojrzała na ogień. Coś jakby lekkie westchnienie uniosło zapadłą, suchą pierś staruszki.
Trwało to chwilę, czarne płomieniste źrenice znowu wlepiły się we mnie uważnie, badawczo, z dziwną iskrą tlącą się w ich ponurej czarności.
— Ojciec... zdrów?...
Odczułem, że to pytanie zdawkowe. Ominąłem je celowo, zagadnąwszy ze swej strony.
— Ciocia nie zna rodziny naszej od czasu dziadka Marcelego. Nieprawdaż?
— Nie! — brzmiała krótka, gniewna odpowiedź.
Spytała innym tonem.
— Jakimże sposobem przyjechałeś do Krąża?
Opowiedziałem o naszem spotkaniu w teatrze z Gabrjelem.
— Warjat! — mruknęła.
Nie byłem pewny, do którego z nas odnosił się ten epitet, ale mnie ubawił, więc się uśmiechnąłem.
— Czegóż ty się śmiejesz? — sarknęła zdziwiona.
Wpadłem w doskonały humor, jakby na przekór sytuacji.
Zacząłem opowiadać o naszej podróży, o Warszawie, zaczepiłem o lata studjów na uniwersytecie — opowiadałem o podróży do Afryki, wespół z paru kolegami. Przeskakiwałem z tematu na temat, swobodnie, czując na sobie bez przerwy dwie czarne otchłanie oczów babki, utkwione we mnie.
— A cóż ty będziesz robił w Krążu? — przerwała tok mego opowiadania.
Tegom właśnie chciał.
— Krąż bardzo mi się podoba — oświadczyłam skwapliwie — zamek wspaniały. Korzystając z łaskawego zaproszenia Gabriela, a przypuszczam, że obecnie i... cioci — skłoniłem się przed nią głęboko — chcę tu przebyć jakiś czas, by poznać tak ciekawą miejscowość.
— Ciekawą? — zdziwiła się.
— No, zamek starożytny, gmach niepospolity, nie często się taki spotyka w kraju. Pragnę mu się bliżej przypatrzyć, zapoznać się z tą budowlą archaiczną.
— W Krążu niebezpieczne takie eksperymenty.
— Dlaczego? — spytałem.
— A... czy Gabrjel nic ci nie mówił?
— Czy o tem, że podobno w zamku ktoś straszy?...
— Nie ktoś straszy, lecz zamek ten jest groźny, nie mów z lekceważeniem o rzeczy, której nie znasz.
— Sądzę, że to nie realnie brane fakty?
— To są właśnie fakty i ty im nie zaprzeczaj.
— Chciałbym je zbadać.
— Nie radzę, nie radzę!... może się to dla ciebie smutno skończyć. Nic tu niema do badania, nic do oglądania w tej starej, okropnej ruderze. Tylko taki nietoperz, jak Paschalis, może tam mieszkać.
— Pyszne określenie... nietoperz — zaśmiałem się. — Czy on mieszka w samym gmachu?
— Tak... zupełnie sam.
— Może to on urządza owe strachy?...
Babka zerwała się z miejsca, była groźna.
— Milcz! jeszcze nam do pawilonu nieszczęście sprowadzisz.
Zaczęła chodzić po pokoju szerokiemi krokami, założywszy ramiona splecione na piersiach. Przerwałem milczenie.
— Wczoraj w nocy, Kacper był przerażony, ujrzawszy światła w oknach zamkowych, poprostu ktoś był w zamku ze światłem i to już wywołało popłoch. Może wszystkie inne strachy są tak samo wątpliwej natury?...
Babka Gundzia stanęła przedemną w wyzywającej pozie.
— A czy ty wiesz, dlaczego te światła przeraziły wszystkich?
Milczałem umyślnie, zrobiwszy brwiami znak nieświadomości.
— Nie wiesz?... no, więc, skoro nie wiesz, to nie przesądzaj sprawy.
Nie powiedziała mi tego, co mówił Kacper o owych światłach w zamku. Nie zdradziłem się, że o tem wiem.
Tymczasem podano drugie śniadanie. Obiad jadają tu o szóstej wieczorem. Gabrjela nie było. Na wyrażoną przezemnie uwagę, czy nie chory, babka sarknęła:
— Przecież on z dnia robi noc, a w nocy awanturuje się zawsze. Uciekniesz ty z Krąża, gdy go lepiej poznasz — zaśmiała się przykro.
— Kogo?... Gabrjela... czy Krąż?...
— Wszystko!
Wszedł rządca Korejwo, mężczyzna w starszym wieku, rubaszny, o dobrodusznym wyrazie twarzy pospolitej. On także, usłyszawszy moje nazwisko, spojrzał na mnie z takiem zdumieniem, jakby własnym oczom nie wierzył. Nagle stanął przed nami Gabrjel, kwaśny, niewyspany. Podał mi rękę, poprawiając monokl dwoma palcami. Babkę przywitał, cmoknąwszy ją w rękę w powietrzu.
— Cóż to za objawienie, że tak dziś wcześnie? — spytała staruszka.
— Musiałem leczyć pacjenta, jest przeziębiony.
— Kto?
— Fortepian, przecie nikt inny mnie tu nie obchodzi.
— Cóż mu się stało? — spytałem z uśmiechem.
— A cóż, Kacperek kochany, wietrzył salę, gdy padał deszcz, jemu się zdaje, że Blüthner, to stara pierzyna i zwyczajny cymbał, z którym się można obchodzić jak kto chce.
Przydreptała do stołu nowa osoba: jejmość o kształtach powydymanych jak balony. Wdzięki te były tak silnie oklamrzone gorsetem, że aż wystąpiły jej na twarz ogniste wypieki, włosy miała rude, przypieczone żelazkami w nioby i pukle.
Szła, podrygując, z piersią jak kopuła podaną naprzód, wystrojona, w lekkiej, różowej, młodzieńczej sukni; prawdziwa reklama pretensji, bez kwalifikacji do tego. Podbiegła z ciężką imitacją lekkości do Gabrjela i rzekła z umizgiem:
— Niech mnie pan przedstawi temu panu.
— A po co, on to sam zrobi — odrzekł Gabrjel, zabierając się do polędwicy.
— Roman Pobóg — rzekłem z ukłonem.
Cofnęła się i oniemiała. Oczy jej zamigotały niespokojnie, wyglądała na przerażoną.
— Czy pani zwarjowała? — sarknęła babka gniewnie.
Jejmość opanowała się natychmiast i podała mi rękę z godnością niewypowiedzianie śmieszną.
— Jestem Chmielnicka, w prostej linji od...
— Od bat’ki Chmielą i jakiejś krasawicy z Zaporoża — rzekł Gabrjel z humorem.
— Et! pan Gabrjel to zawsze dokuczliwy.
— Nie zawsze, tylko przy tak podłej polędwicy.
— Albo, jak fortepian kataru dostanie — uśmiechnął się Korejwo.
— A tak, bo cały Krąż nic nie wart wobec mego Blüthnera.
— Są ich tam przecie całe zastępy — dogryzła babka.
— Ale on jedyny.
Gabrjel z kwaśną miną jął dogadywać babce w sposób bardzo niesympatyczny. Widziałem, że staruszka mieni się na twarzy. Było mi przykro i wstyd za niedelikatność Gabrjela. Chciałem mu przerwać jego złośliwość, gdy uprzedził mnie Korejwo, pytając, dlaczego „pan dziedzic“ po wycieczce do Warszawy nie grał dziś jak bywa co dzień. Gabrjel skrzywił się jak po piołunie.
— Najpierw nie co dzień, a co noc i niechże się pan oduczy dawać mi idjotyczny tytuł — dziedzic — to trąci oborą, zaraz mię zalatuje woń tej instytucji i tracę apetyt. Czy byłeś w zamku? — zwrócił się do mnie gwałtownie. — Jakże tam Hieronimek? wylazł z ram na powitanie twoje?
Babka zadrżała...
— Gabrjelu!...
— Jużby też pan i nie wspominał nie wiedzieć co! — jęknęła hetmanówna.
Gabrjel wzruszył ramionami.
— No jakże!... być w Rzymie i nie widzieć Papieża?... Wszakże wczoraj sam się oznajmił illuminując zamek, zapewne in gratiam przyjazdu Romana. Pobóg witał w ten sposób Poboga! To sprawka pradziadunia, znam ja go dobrze. Oho! ho!... — zatrząsł widelcem nad swoją głową.
Babka Zatorzecka zerwała się z krzesła.
— Jeżeli natychmiast nie przestaniesz — wyjdę z pokoju.
Była blada, jak widmo, przestraszająca.
Żal mi się jej zrobiło. Chwyciłem rękę staruszki i ucałowałem, zatrzymując silnie na miejscu.
— Babciu droga — (tytuł ten wypowiedziałem odruchowo i tak już zostało) Gabrjel żartuje, poco się tak przejmować? No, proszę usiąść, proszę nam nie uciekać, będziemy mówili o czem innem.
Spojrzała na mnie bezmiernie zdumionemi oczami, usta jej się zatrzęsły, jakby z wrażenia. Usiadła dziwnie zmieniona.
— Są rzeczy, z których żartować nie wolno — rzekła półszeptem, z naciskiem.
— Nie wolno! — powtórzył Gabrjel z patosem, podnosząc wysoko palec wskazujący i grożąc nim nad swoją głową. Oczy przytem roztworzył szeroko, tak, że monokl spadł mu prosto na talerz i osiadł na gęstym sosie jak liść na błocie.
— O... do czarta!...
Był zły, zaczął z niezwykłem namaszczeniem wyjmować monokl palcami i widelcem, ocierał go chusteczką do nosa, którą potem bez ceremonji rzucił w potrawę i krzyknął na Kacpra ostro:
— Daj drugi talerz, a uważasz... zęby w gardło, ośle!...
Chłopak dusił się od śmiechu. Hetmanówna schowała twarz w chustkę.
Zacząłem mówić o czem innem, bo i mnie komizm tej chwili, a zwłaszcza mina Gabrjela, ubawiła serdecznie.
W toku mojego opowiadania zauważyłem, że babka spogląda na mnie ciekawie i jakoś inaczej, niż przedtem.
Przyciszonym i trochę drżącym głosem spytała mnie, czy dawno straciłem matkę. Rozmowa skierowała się na moją rodzinę i Uchanie. Babka była powściągliwa w pytaniach, ale wyczułem, że temat ten interesował ją i zarazem bolał.
W wyrazistych oczach babki był stały niepokój, często dostrzegłem w nich wzruszenie, tłumione jakby gniewem.
Po śniadaniu udałem się z Gabrjelem do jego pokoju. Słusznie mówiła babka, że posiada on zastępy fortepianów. Wielki okrągły salon zastawiony był tylko temi instrumentami. Naliczyłem ich dwanaście. Jak duże foki rozpierają się tu wszędzie błyszczące ich cielska. Odróżnia się mahoniowy przepiękny Blüthner, polisandrowy, jakiejś starej firmy pyszny okaz i wązki wydłużony antyk klawikord, wielce widać sfatygowany kolejami swego istnienia, pełen inkrustacji emaljowanych, medaljonów i złoceń.
Wszystkie fortepiany starannie pozamykane, oddalone od kwiatów, których tu jest również pełno i bardzo niepospolitych. Doniczki kwiatów pogrążone są w porcelanowych wazonach, widocznie się tu obawiają, by wilgoć najmniejsza nie zaszkodziła płucom faworytów.
Posadzka jak szkło, żadnego dywanu, ściany pokryte białym jak marmur stiukiem, puste, gdyż, jak twierdzi Gabrjel, obrazy tłumią akustykę. Na wprost Blüthnera, na sztalugach, stoi portret kredkowy młodej, ślicznej dziewczyny. Główka malownicza z rozpuszczonemi warkoczami przykuwa wzrok. Nie chciałem pytać, ale byłem pewny, że to Weroninka. Sprytny, zalotny wyraz jasnych oczów, na portrecie, zaciekawia. Przyglądałem się zbyt długo. Gabrjel majstrując coś około fortepianu, rzucił na mnie okiem.
— Podziwiasz Glicynję Krąża? Kredka nie jest w stanie wykazać całego jej piękna. Zdawaćby się mogło, że wszelkie strachy powinny się łasić do niej, jak psy i nie dokuczać jej, a oto, widzisz, jest inaczej. Weroninka chora z powodu wczorajszego dowcipu pradziadunia.
— Czy ona mieszka w zamku? — spytałem.
— Nie, gdzież tam! W prawym pawilonie, ale tam widziano światła lepiej, niż u nas.
Byłem ciekawy, kim jest Weroninka, lecz ponieważ Gabrjel nie zdradzał chęci mówienia o niej, nie pytałem. Natomiast prosiłem go, by zagrał.
— Teraz?... nigdy! Nie grywam za dnia.
— W takim razie do widzenia, idę na przechadzkę.
— A nie natknij się gdzie na Hieronima, a gdyby, to mu powiedz odemnie reprimendę za nastraszenie Weroninki — zawołał za mną.
Wyszedłem na dziedziniec, mający w pośrodku skupinę drzew, rozejrzałem się ciekawie dokoła.
Dziedziniec zamyka wielka brama murowana, z daszkiem staroświeckim, z wieżyczkami, nie tyle ładna, ile ciężka i jakaś więzienna. Minąwszy ją, ujrzałem przed sobą przestrzeń wzgórzystą, okoloną czarną linją lasu. Pod lasem błękitniały dymy, zapewne wioska.
Na polach zielonych od zbóż stoją drzewa pojedyncze, jak maćkowe grusze, gdzieniegdzie kępa tarnin, wszystko w mętnym tumanie deszczowego pyłu miało w sobie przedziwną melancholję. Poza prawym pawilonem zamku grupują się murowane budynki gospodarcze, dawniej widocznie świetne, dziś bardzo zębem czasu naruszone, gdzieniegdzie prawie walące się.
Jaskrawe plamy nowych budynków odcinają się wyraźnie na tle tych szanownych pół-ruin, świadcząc sobą, że jest tu jakaś ręka w tym Krążu, która nie zapomina o przyszłości, nie unicestwiając zabytków przeszłości. Nie czułem jednak ochoty do zwiedzania gospodarstwa, tem bardziej, że przy budynkach kręcili się ludzie, ja zaś wolałem być sam. Zawróciłem przeto w przeciwną stronę, ku zaroślom parkowym, otaczającym lewy, zamieszkały przez nas pawilon.
Prosta wstęga rzeki, idąca z pod lasu, czyniła tu wygięte do wewnątrz półkole i płynęła pod wyżyną zamkową, szeroka, zbałwaniona, koloru żelaza. Zstąpiłem na brzeg, mokrym piaskiem pokryty. Stało tam parę łodzi rybackich i na kołkach suszyły się niewody i węcierze. Ludzi nie było. Patrzyłem długo na rzekę. Monotonny szelest jej wód nasuwał mi jakieś wspomnienia odległe, nieuchwytne majaki. Szelest wody przy brzegu szeptał tajemniczo, wyobraźnia moja podchwytywała te szmery i może okrasiłaby je fantazją marzeń, gdybym się chciał poddać nastrojowi, jaki budziła we mnie ta ciemnostalowa wstęga wody wśród łąk zielono-mglistych.
Rzeka zakręcała prosto pod zamek. Przez małą bramkę w murze, otaczającym siedzibę, wszedłem do cienistego parku. Wielkie drzewa stare kończyły się tuż nad piaskiem nadbrzeżnym, park z wyżyny zamkowej spływał potokami zarośli ku rzece. W pewnem miejscu wrzynał się w niego ostrym węgłem budynek lewego pawilonu i wznosił się tuż nad rzeką.
Spojrzałem w górę. Tam jest okno mego pokoju, w tym szeregu okien błyszczących szybami, niby tafelkami lodu.
Poza rzeką rozpościerają się łąki, młodą zielenią traw i kępami rokiciny buchające, dalej las zwarty, nieprzenikniony... czarny, snać iglasty. Idąc po piasku mokrym, usianym kamieniami i muszlami, minąłem wzdłuż mury pawilonu i znalazłem się znowu w parku. Był to ogromny narożnik półkolisty, zarośnięty całkowicie starodrzewiem. Rzeka odsunąwszy się prawie gwałtownie od przeciwległego węgła pawilonu, otaczała ów narożnik szerokiem wieńcem, by znowu podpłynąć pod potężny cokół gmachu zamkowego, liżąc w pokorze jakby jego stopy. I... oto znowu odsuwała się łagodnie dalej i dalej, ustępując miejsca rozbuchanej masie drzew, cofniętych ku rzece i odkrywających wielką płaszczyznę przed tarasem zamczyska.
Wyglądało to tak, jakby niezliczone legje starodrzewiu odepchnęły od zamku natrętną rzekę i stały na straży, by nie powróciła. Dobra nazwa — Krąż — rzeka istotnie otacza całą wyżynę krętem kołem, bo i w oddali po stronie prawego pawilonu i folwarku poza nim, prześwitywały znowu stalowe fale, i słychać tam było przytłumiony huk wody. Wodospad, porohy jakieś, czy młyn? Nie zastanawiałem się nad tem, gdyż zajął mnie teraz widok zamku, odkrytego w całej chwale archaizmu i siły. Gmach nie jest kolosalny, ale jednak duży. Ściany łamane we wnęki i występy murów, okrągła narożna baszta zębata z wąskiemi oknami, parę krużganków i wieżyczki. Dach ciężki, także łamany z blachy dobrze zczerniałej. Taras otoczony kamienną balustradą, z niego wiodą do wewnątrz wielkie oddrzwia, zaokrąglone u góry, jak dwie połowy tarczy. Okna wysokie i wąskie na parterze, na pierwszem i drugiem piętrze są już rozmaite, widać nawet kilka weneckich, snać dorabiano je po kilku wiekach istnienia zamku. Wogóle gmach jest nieco pokiereszowany w stylu, wskutek nowożytnych dotknięć ręki profana, ale całość robi wrażenie ogromne.
Coś mi się zaczynało śnić.
Jakieś nowe, a nieznane melodje napływały hucznemi tonami, ni to dźwięki kopji, uderzanych o pancerze i szczęk dzirytów... ni to chrzęst rozwianych piór... husarzy... czy łoskot walących moździerzów...
Oto tam hetman na rumaku cisawym w rozwianej opończy, w szyszaku na dumnej głowie... Rząd jego konia bojowy... Hetman skinął buzdyganem, hej! popłyną zastępy rycerzy... tętni łomot walącej chorągwi...
W skok!!...
Ocknąłem się. Cóż mnie się majaczy? Zastępy?... Dzisiejszy kasztelan tego zamku ma zastępy... ale fortepianów. Oprzytomniałem zupełnie, uczułem gorzki smak niechęci z powodu tego przebudzenia... coś jak raptowne oderwanie się od dostojnych kart i wizji historycznych, by ujrzeć realnie sprofanowany pomnik przeszłości... gdzie... „straszy“... wedle opinji obecnych kasztelanów. Ale ten zamek jest mi tak samo znajomy, jak naprzykład Uchanie, tylko Uchanie realnie, a zamek ten z sennych widziadeł. Zdumienie moje rosło. Owładnęła mną szalona chęć wejścia do środka zamczyska, które, jak mnie się zdawało, znałem również doskonale. Zapadał lekki mrok wieczorny, zerwał się wiatr, powstał łoskot drzew tłukących się czubami, suchy chrzęst jodeł i świerków. Zrobiło to wrażenie, że park przemówił, usłyszałem jakieś głosy, zwrócone jakby wprost do mnie.
Stojąc na tarasie przy wielkich oddrzwiach wejściowych, zamkniętych na głucho, zrozumiałem, że tędy nie dostanę się do środka. Z wejścia trzeba było zrezygnować, ale w tej chwili zajęło mię coś innego. Oto napłynęły do mózgu dziwaczne myśli, że po długiem i bezcelowem błądzeniu stanąłem nareszcie u mety, przywołany tu siłą nadprzyrodzoną, mocą hypnotycznego nakazu czyjejś woli niezłomnej. Oparty na kamiennej, ciężkiej balustradzie, patrzyłem przed siebie na rozległy i piękny widok trawników, otoczony zwartem bogactwem drzew w tem miejscu. Przez wąską lukę pomiędzy drzewami widać rzekę, łąkę i wioskę pod czarnym murem lasu, kurzącą teraz smugami dymów, które w zapadającym mroku nabrały błękitno-sinych tonów.
Rozgwar drzew nie ustawał i oprócz tej chrzęszczącej rozmowy, szelestnych szeptów gałęzi i konarów, żadne inne odgłosy nie dochodziły. Byłem pod wrażeniem dziwnego niepokoju, koncentrującego się w pytaniach: poco tu jestem i niezwykłej podświadomej pewności, że jestem tu przywołany potężną wolą przeznaczenia, czy może fantomu?... Pierwszy raz nie władałem sobą, pierwszy raz byłem pod mocą czegoś, co mnie opanowywało bez mojej woli, bez mojej świadomości. Odnosiłem jedno tylko wrażenie, że nie przypadkiem jestem w Krążu, lecz, że to jest konieczność, wynikła z szeregu faktów, poprzedzających mój przyjazd.
Niepojęte zagadki szły ku mnie z tych starych murów, magnetyczny fluid trzymał się tu uparcie i popychał do wnętrza. Pogrążyłem się w mgławicy własnej psychiki, której nie mogłem zgłębić i nie chciałem. Może to wpływ zabobonów, krążących dokoła zamku, lecz na to chyba jestem zbyt trzeźwym. Pogrążony w tej zadumie, usłyszałem nagle czyjeś kroki na asfalcie chodnika, pod tarasem. Wychyliłem się poza balustradę.
Kroki zbliżały się. Szedł Gabrjel. Mijał zamek, nie widząc mnie. Zmierzał na lewo, w stronę prawego pawilonu. Domyśliłem się, że zapewne idzie do Weroninki. Znikł wreszcie w podłużnym niskim budynku w głębi parku. Nie zauważyłem przedtem tej budowli.
Wkrótce błysnęło tam światełko i rozjaśniła się prawie cała ściana pochyła do wewnątrz, a więc to cieplarnia.
Teraz dopiero zrozumiałem, skąd Gabrjel ma w pokoju swoim tak piękne okazy kwiatów. Ponieważ i ja przepadam za kwiatami, postanowiłem tedy iść za nim. Dochodząc do oranżerji, usłyszałem wesoły śmiech kobiecy. To mnie na chwilę powstrzymało, ale wnet pchnąłem drzwi i stanąłem na progu. Byłbym wydał okrzyk zachwycenia na widok cudownej otchłani kwiecistej, gdyby nie inny jeszcze widok, na tamtem tle, który w tej samej chwili zatamował mi głos.
Na wysokiej drabince, w świetle jasnej lampy, stała postać kobieca, zwrócona twarzą w stronę oranżerji, czyli profilem do mnie. Jedną ręką trzymała się za wyższy szczebel, drugą otulała suknię dokoła nóg. Gabrjel stojąc niżej, trzymał jej stopy w objęciach rąk — i przyciskał do nich usta.
— Tableau!... Co tu robić! Lada chwila Gabrjel i ona, oczywiście Weroninka, dojrzą mnie i... Tego „i“ bałem się najwięcej. Miła sytuacja! Stałem w grubym cieniu cedrów zdobiących wejście, lecz bezpieczniej było wycofać się, ale jak?...
— Niech pan puści moje nogi. Ojej, bo zaraz tatko nadejdzie! — zawołała piskliwym głosikiem.
— Tatko dobrze wie, że cię kocham — odrzekł Gabrjel.
Masz tobie! Tatko!... włosy mi stanęły na głowie. Ktokolwiek on jest ów — tatko — wejdzie naturalnie temi drzwiami, przy których stoję. Co robić?...
Zaryzykowałem śmiały czyn. Lekko i cicho, jak sprawny kot, zaczajony na myszy, albo zazdrosny mąż, cofnąłem się w tył i... nagle z hałasem otworzyłem drzwi, wchodząc niby impetycznie.
— Tatko! — krzyknęła z przestrachem dziewczyna.
Ja byłem już w pełni światła, blisko nich. Zatrzymałem się, gdyż tak wypadało w mojej roli. Dziewczyna jak wiewiórka zbiegła z drabinki z okrzykiem przerażenia. W tej samej chwili wszedł „tatko“. O, błogosławiony mój pomysł udanego wtargnięcia! Gdybym się był wahał, co?... Gabrjel wziął za rękę piękną pannę i rzekł niedbale:
— Przedstawiam... pani mego kuzyna... Romana Poboga... panna Weronika Ślazówna... — Pan Ślaz — dokończył rekomendacji, wskazując na „tatkę“.
Podałem im rękę, patrząc z zaciekawieniem na pannę. Ale uniżoność, z jaką mnie witał „tatko“, jego uparte wpatrywanie się we mnie, jego cała z gruba ciosana postać zastanowiły mnie. Kim on jest? Wygląd niższego oficjalisty.
— Wielmoż... Szanowny pan wczoraj w nocy przyjechał?... ja wiem, z naszym panem Gabrjelem. Jakże się wielmożne... szanownemu panu oranżerja podobała? bo to jest moje gospodarstwo.
Prezentancja dopełniła się sama przez się... a więc ogrodniczka! Zauważyłem, że ile razy „tatko“ zdradzał tendencję nazwania mnie wielmożnym, córka gwałtownym znakiem mimicznym hamowała go w zapędzie. Ów pan Ślaz przypatrywał mi się natrętnie i chciał widocznie o coś spytać, ale zawahał się. Zamieniał z córką porozumiewawcze spojrzenia... Ona również patrzyła na mnie wzrokiem przestraszonym.
Sytuacja była zabawna, lecz nieprzyjemna... Tu chyba wszyscy widzą we mnie jakiegoś upiora?...
Ślaz pokazywał mi oranżerję, bogatą w okazy kwiatowe. Niepokój ogrodnika rósł widocznie. Nareszcie skorzystał, że Gabrjel z Weroniką ukryli się w gąszczu palm i spytał zniżonym głosem:
— Wielmożny pan jakoby nazywa się... Pobóg... przepraszam... ale pan Gabrjel tak mówił.
— Nie jakoby — ale jestem istotnie Pobóg.
— Rzeczywiście... tak... bo to nawet podobny jasny pan do... (przeżegnał się) panie świeć... — rozejrzał się trwożnie dokoła. — Ech!... nie będę wspominał.
— O czem to pan nie będzie wspominał? — spytałem, podchodząc do niego bliżej...
Ślaz odskoczył odemnie przerażony... Zakrył sobie oczy.
— Co u djabła! co za komedje pan wyprawiasz?
Byłem już zły.
Gabrjel usłyszał mój podniesiony głos i wyszedł z Weroninką z za klombu palm. Spojrzał na nas i widocznie zorjentował się w sytuacji. Ale zamiast do ogrodnika, zwrócił się do swej panny. Podprowadził ją do mnie i nagle żywym ruchem obmacał mię obu rękami od szyji do stóp, jakby dokonywał osobistej rewizji.
Stało się to tak prędko, że nie zdążyłem zaprotestować.
— No, widzi pani, że to człowiek żywy, nie zaś duch.
Mówiąc to, ujął rękę Weroninki i dotknął nią mego ramienia.
— Cóż, nie boi się już pani? — spytał z odcieniem ironji.
— Powiedz nareszcie, Gabrjelu, za kogo mnie tu biorą? bo nie spotkałem osoby w Krążu, którejbym nie przeraził. Domyślam się, że przypominam zapewne jakiegoś upiora, grasującego w Krążu. Dziś wieczorem idę do zamku.
— Ach! ach! — wykrzyknął jednocześnie tatko Ślaz i panna Ślazówna. — Niech pan tam nie idzie! A już wieczorem, tak za nic! — szepnęła Weroninka, składając pobożnie ręce przy ustach.
— A ot co... może to i dobrze, że pan przyjechał tutaj... może to i przeznaczenie, co ludzie gadają... — rozwlekłym głosem rzekł ogrodnik Ślaz, trzymając się jednak przezornie daleko odemnie.
Gabrjel spojrzał na niego ostro i ostentacyjnie wzruszył ramionami.
— Taż nie ja... a ludzie tak gadają... że jakby...
— No, dosyć! — szybko przerwał Gabrjel.
Uścisnął rękę Weroninki, istotnie prześlicznej dziewczyny, ja skłoniłem się z daleka i wyszliśmy z cieplarni. Gabrjel milczał. Chciałem go szczerze wybadać co do zagadkowych słów Ślaza, lecz po krótkim namyśle dałem spokój. Postanowiłem bagatelizować rzecz całą wobec wszystkich i, o ile zdołam, wobec siebie. Przyznaję, że mnie to jednak intryguje.
Przy wieczornej herbacie Gabrjel ciągle grymasił, przedrzeźniał się z hetmanówną, z lekka dokuczał babce.
Gdy zaś staruszka z wyraźnem zaciekawieniem spytała mnie, gdzie byłem, opowiedziałem jej wędrówkę po parku. Instynktownie zamilkłem o wizycie w oranżerji. Gdy wtem rządca Korejwo, rzuciwszy ukośne spojrzenie na Gabrjela, niezbyt życzliwe, zainterpelował mnie wprost:
— A jakże się panu cieplarnie nasze podobały? — Mówił mi Bogdziewicz, że pan tam był i oglądał kwiaty.
Przemknęła myśl niemiła, że stangret mnie śledzi. Zacząłem tedy wyrażać swoje, szczerze pochlebne zachwyty, pod uważnym wzrokiem babki, widząc skrzywioną minę Gabrjela.
— Czy i — Glicynję widziałeś, czy i ciebie oczarował ten cud? — spytała babka tonem szyderczym.
Zrozumiałem, o czem mowa i zastanowiłem się chwilę, co na to odrzec.
Wyręczyła mnie znowu staruszka, mówiąc tym samym tonem:
— Jest tu Glicynja, tak nazwana przez... niektórych, pnie się nie na zamek wprawdzie, bo się go boi, ale opina cały Krąż.
— Zdobiąc go jednocześnie jako jedyne jego piękno — dodał Gabrjel z intencją.
— Wszystko to — piękno — (duży nacisk) dla Krąża, pomimo ponurego zamku, gdyby nie stało Krąża, opadłyby kwiatki Glicynji.
— Ale ponieważ Krąż jest i będzie zawsze — znowu Gabrjel odparował pocisk „Gundzi“.
Zaległa długa cisza i przeciągała się kłopotliwie. Wyczupurzona hetmanówna szepnęła coś cichutko Korejwie prawie do ucha, on miał w oczach zaciekawienie. Mnie to już zaczynało nudzić...
Wtem do jadalni wbiegł prędko pokojowiec Kacper i zawołał głosem spłoszonym:
— Kamerdyner Paschalis bardzo zachorował, cały zamek znowu oświetlony.
Wszyscy zerwali się z miejsc, nawet Gabrjel powstał, poprawiając monokl i patrząc krzywo na Kacpra.
— Znowu... znowu... co to znaczy? — wyraźnie usłyszałem z ust babki.
— Kto ci to mówił? — spytał Korejwo pół szeptem.
— Światła w zamku wszyscy widzą, cała służba patrzy się z dziedzińca, a Krzepa był u Paschalisa i melduje, że... bardzo chory...
Znowu cisza głucha.
— Kto to jest Krzepa? — spytałem.
— Stary borowy — odrzekł Korejwo.
— Trzebaby zobaczyć... Paschalisa... ale ja nie pójdę za nic na świecie! — zawołała z emfazą hetmanówna.
— Ja mam nocny objazd — bąknął Korejwo.
— Ja pójdę — rzekłem spokojnie.
— No... a ja idę do siebie — zadecydował Gabrjel. — Dobranoc państwu.
Skinął głową wszystkim i wysunął się z jadalni. Za nim wyszła hetmanówna, Korejwo także gdzieś znikł, jak kamfora. Kacper patrzał na mnie z przerażeniem.
— Jaśnie pan pójdzie... tam... do zamku?... Oj, jaśnie panie... oj, lepiej nie...
Poklepałem go po ramieniu wesoło, wychodząc z pokoju, gdy umiejscowił mię głos babki.
— Roman! — zawołała ostro.
Zbliżyłem się do niej, odsyłając Kacpra za drzwi. Stała wyprostowana, oparta o poręcz krzesła, bardzo blada, ze ściągniętemi brwiami i grozą w oczach.
— Pójdziesz tam, naprawdę?...
— Pójdę... babciu.
— Masz silne nerwy?...
— Ależ zapewniam cię, babciu, że się niczego nie boję... odwiedzę Paschalisa, zobaczę, co mu jest.
— Do sali... głównej, mahoniowej, nie idź... posłuchaj mnie, Romek.
Spojrzałem na nią uważnie, była wzruszona. Podała mi długą, suchą rękę. Ucałowałem ją serdecznie. Staruszka ta była dla wszystkich zimna, odpychająca, ale w
jej wzroku, skierowanym na mnie, dostrzegam czasem jakiś cieplejszy promień. Przeprowadzony przez Kacpra, podążyłem do zamku. Środkowe okna głównego gmachu błyszczały tak samo jak wczoraj srebrnym, błękitnym blaskiem, nienaturalnym, jakby wewnątrz świecił księżyc w pełni.
— Są to okna bibljoteki i głównej sali mahoniowej, w której jest portret pana... Hieronima Poboga — informował Kacper.
Na dziedzińcu, przy gaju drzew, stało pełno ludzi, Wszyscy patrzyli na oświetlone okna — szeptali w przerażeniu, że to niebywała rzecz, aby światło pokazywało się tak często, ale to pewno dlatego, że on przyjechał. W owym on domyślałem się siebie. W gromadzie dostrzegłem świdrujące oko Bogdziewicza; wpiło się ono we mnie jak kleszcz w ciało.
Spojrzałem mu śmiało i ostro w to oczko małe, ale szczególne, koloru ciemnej stali i zjadliwe, jak ostrze sztyletu. Na mój widok powstał szmer w gromadzie.
— To on... to on... patrzcie — Pobóg... — usłyszałem wyraźnie.
— I sam... sam idzie?...
— Jonże tam może iść, jemu nic złego tam nie będzie — rzekł ktoś głośniej. Miałem wrażenie, że Bogdziewicz.
Stanęliśmy przed bocznem wejściem do zamku. W tejże chwili Kacper jakby się rozwiał w ciemnościach. Uciekł.
Zawołałem go, nikt się nie odezwał, w gromadzie milczano głucho. Nacisnąłem klamkę, ciężką, żelazną, drzwi dębowe, okute antabami, z trudem ustąpiły.
Teraz przeciągły okrzyk zgrozy jęknął w gromadzie skupionej na dziedzińcu.
Zamknąłem za sobą drzwi, ogarnęły mnie ciemności i stęchły zapach niewidzianego wnętrza. Zapaliłem zapałkę, lecz zgasła natychmiast pod wpływem wilgoci i powietrza. Jednakże przez tę sekundę światła zdołałem zauważyć drzwi w głębi tej sionki. Trafiłem do nich po omacku. Ciężkie oddrzwia uchyliły się cicho, błysnęło mdłe światełko w ciasnej izbie. Wszedłem, zatrzymując się na progu.
Na łóżku pod ścianą siedziała skurczona figura męska, plecami do mnie. Człowiek ten pochylony nad łóżkiem, rozmawiał półgłosem z kimś leżącym na pościeli. Domyśliłem się, że to Paschalis i Krzepa. Niezauważony, usłyszałem przyciszone ich głosy;
— Mówił co do was?
— Nie... pokazał na papiery, które zawsze ma przy sobie. Dobrze ja jego rozumiem, wiem, czego chce... Ot co!... kiedy nie było, to nie było, ale kiedy jest, żyje i przyjechał, to Krąż do niego należy... Ksiądz drugą noc przychodzi do mnie, taki straszny! Drugą noc światło w zamku... Boże zmiłuj się... pewno on potępiony...
— On by zaś znowu? taki święty?... prędzej stary...
— Stary umarł z czystem sumieniem, Staremu nic, to Halmozena pokuta.
— Jak tak będzie dalej...
Chrząknąłem i podszedłem do nich. Człowiek siedzący na łóżku zerwał się na odgłos kroków, ale gdy on i leżący Paschalis ujrzeli mnie, na twarzach ich odbiło się wyraźne przerażenie. Skinąwszy głową na niskie, za niskie stanowczo ukłony starego borowego, który ucałował moje ręce z powagą, zacząłem wypytywać Paschalisa, co mu jest. Był jeszcze bardziej żółty, niż dziś rano. Twarz jego pergaminowa mogła być twarzą niebożczyka, gdyby nie te żywe, palące oczki zielono-żółte, które jak małe płomyki żarzyły się i wżerały we mnie z zachłanną jakąś chciwością. Patrzył tak na mnie, patrzył długą chwilę, nagle i on chwycił moją rękę i przycisnął do zwiędłych, zapadłych ust.
— Dziękuję jaśnie panu pokornie, że zechciał mnie starego odwiedzić. Ja już stary jestem — jaśnie panie, stary... bardzo stary... i jaśnie pan mnie chciał...
— Nie jaśniujcie mnie, bo ja tego nie lubię...
— A! inaczej nie można, nie można — mówił z głębokiem przekonaniem.
O chorobie jego dowiedziałem się tylko tyle, że borowy znalazł Paschalisa zemdlonego w głównym korytarzu zamkowym i przyniósł go sam na łóżko.
Spojrzałem na niego — mógł tego dokonać, chłop był wysoki i tęgi, jak dąb, chociaż także bardzo już stary. Na kurcie myśliwskiej skórzanej, wytartej, nosił blachę strzelecką, wypolerowaną jak lustro złote na której ujrzałem koronę szlachecką, pod nią zaś, w miejscu, gdzie powinien być herb, blacha była tak pogięta, poławiana i wklęsła, że nic nie mogłem odróżnić. Domyśliłem się jeno herbu Zatorzeckich.
— Jakaż przyczyna zemdlenia? — spytałem.
Paschalis spuścił oczy, a stary Krzepa szepnął tylko tajemniczo.
— Jaśnie pan widział, zamek znowu oświetlony?....
— Pocóż Paschalis zapala światło? — zaryzykowaniu bez przekonania, co prawda.
Słowa moje wywarły wrażenie szczególne. Paschalis zatrząsł się, otworzył szeroko oczy i wlepił je we mnie z wyrazem nieopisanego zdumienia i strachu. Krzepa zbladł i także wpatrzył się we mnie wzrokiem przerażonym, przeżegnał się z widoczną trwogą.
Długa chwila ciszy. — Powtórzyłem pytanie.
— Niech jaśnie pan tak, broń Boże, nie mówi — szepnął borowy — tu nikt nie oświetla. To... to jasny panie, stary pradziad jasnego pana Hieronim Pobóg.... Te światła w oknach nie są tak straszne, ale zawsze niesamowicie patrzyć, bo i dawno nie świeciły. Gorzej jak duch pokazuje się w korytarzu głównym, albo na krużganku frontowym. To samo co jasny pan, mówili z początku i Zatorzeccy i... ot uciekli do pawilonu. Tu nikt z nich nie zajrzy, choćby Paschalis umierał.. A jemu już nie długo.... Te widma jego okrutnie mordują, on wtedy jak martwy chodzi, ni siak ni tak do niego gadać, sam na spectra wygląda.... i potem nic nie pamięta co się działo.
— Chciałbym obejrzeć zamek, czy pójdziecie ze mną? — spytałem Krzepę.
Paschalis ciężko dźwignął się na łóżku.
— Ja pójdę.
Zacząłem go wstrzymywać ze względu na jego chorobę. Nie dał się przekonać. Ociężały, ale radośnie ożywiony, ubrał się w odwieczną szubę i ruszył naprzód z kagankiem w ręku. Ja podążyłem za nim, na końcu szedł borowy. Pomimo serdeczności, jaką mi okazywali obaj starcy, byłem pewny, że zaczną mię sugestjonować strachami. Śmiałem się w duchu z ich rozczarowań. Minąwszy korytarz ciemny, przypominający klasztorny, weszliśmy do pierwszej komnaty również ciemnej. Rozglądałem się ciekawie. Sala długa i szeroka była zapewne niegdyś balową. Na ścianach zwisały stare obicia, dawniej białe jedwabne, teraz rude, jakby w glazurze woskowej, pogryzione gęsto przez mole, rozpaczliwe resztki dawnej świetności. Tu i owdzie połyskują na meblach stare złocenia, zczerniałe ramy, obtłuczone politury. Sala ta pełna woni stęchlizny i cuchnącego swędu szczurów, z temi połyskami złoceń i atłasów, nasunęła porównanie do starca wyczupurzonego, a pełnego pretensji i blichtru.
Następne pokoje, mniej lub więcej umeblowane, czyniły wrażenie przykre, nie zachęcały. Mijałem je, nie widząc nic osobliwego.
Paschalis głosem monotonnym wymieniał mi nazwę każdej komnaty, szedł prędko, nie patrząc na boki, jakby się czegoś lękał. Nieskończona ilość była tych izb obszernych i małych z posadzkami kamiennemi i drewnianemi, wśród bardzo grubych murów, najczęściej o sufitach sklepionych z wąskimi oknami, za kratą żelazną. Znać tu wielkie bogactwo antyczne pleśnią okryte. Coś niesamowitego istotnie błąkało się w tych komnatach, szepcząc do przechodnia „uciekaj“. Ale ja wrażenia takie kładłem na karb sugestji; nic się tu nie błąka, niema nic więcej nad ponurą ruinę i pustkę, która ziębi, oto Wszystko. Broniłem się od tej zmory, męczącej mnie od chwili, gdym tu wszedł. Odrzucałem od siebie przesądy tembardziej, iż nie podlegałem im nigdy. Jednakże cały mój instynkt samozachowawczy był jakby skierowany tylko na to, by nie lękać się czegoś, co tu przeraża mimowoli i by uciec stąd jak najprędzej.
Komnaty zdawały się nieskończone na parterze i piętrach, szły w amfiladę, załamywały się w różnych kierunkach i pod różnemi kątami, były tego szeregi, draźniące swym nierozerwalnym łańcuchem.
— Ile jest komnat w zamku? — spytałem, aby coś mówić i choćby swój własny głos usłyszeć w tym głuchym labiryncie murów.
Paschalis spojrzał na mnie wzrokiem przestraszonym. Palec położył na ustach ostrzegawczo. Nie odezwał się ani słowa i poszedł naprzód przyśpieszonym krokiem. Krzepa wskazał mi wielkie drzwi dębowe, okute bronzem. Ujrzałem na nich rzeźbione herby Pobogów. Jąłem je uważnie rozpatrywać. Zauważyłem, że Paschalis zamienił z Krzepą parę cichych słów.
Sięgnąłem do klamki, otworzyłem drzwi. Na progu zatrzymałem się nieco stropiony. Sala była bardzo duża, ciemna najzupełniej, a wszak to w niej błyszczało księżycowe światło. Nie czekając na Paschalisa i Krzepę postąpiłem w głąb sali prędkim krokiem, rozświetlając ciemne wnętrze lampką elektryczną, którą noszę w kieszeni.... Znowu zaduch stęchlizny.... Szmery znamienne uciekających przed światłem gryzoniów. Obejrzałem się — Paschalis i borowy stojąc na progu majstrowali około czegoś szepcząc półgłosem.
— Dlaczego nie idziecie za mną? — spytałem.
— Trzeba wziąść więcej światła — brzmiała odpowiedź.
Badałem salę za pomocą mej lampki. Nigdzie najmniejszego śladu, który by usprawiedliwiał pochodzenie księżycowego blasku w oknach tej potężnej mahoniowej sali. Jednak okna błyszczały jeszcze wtedy, gdy wszedłem do zamku. Zaciekawiony niebywale, zajrzałem do każdego kąta, ale nigdzie nic, oprócz grubej warstwy kurzu, nie zauważyłem ani jednej lampy, ani świecy, nic w tym rodzaju.... Zdumiewająca zagadka intrygowała mnie drażniąc swą tajemniczością. Jakaś halucynacja czy sugestja.... ale czyja?.... bo przecie nie autosugestja. W, tej chwili wszedł Paschalis, podtrzymywany silnie pod ramiona przez Krzepę, niósł bowiem w obu rękach ogromny świecznik bronzowy. Dziewięć świec woskowych, pierwszy raz zapalonych, w trzech kondygnacjach gorzało żółto-czerwonem płomieniem. Środkowa świeca najwyższa chwiała się w oprawie, kapiąc woskiem niby łzami bursztynu. Spojrzałem na świecznik. Na ciężkiej podstawie wyobrażającej krótki pancerz rycerski, wznosiły się trzy kopje złączone na krzyż, a spięte w środku wiązania tarczą herbową Pobogów, z płaskorzeźbą herbu naszego. Kopje podtrzymywały ramiona, na których były lichtarze w kształcie hełmów z przyłbicami. Sztuka niezwykle okazała, ciężka, ale piękna, w swym archaicznym bogatym stylu.
— Dwanaście takich było w skarbcu naszym, kiedy, świeć panie jego duszy, pradziad jasnego pana, Hieronim... tu obecny... życie, zakończył... Ale pan Ksawery Zatorzecki wszystkie zabrał, tylko ten został, bom go... wykradł ze skarbca — rzekł uroczyście Paschalis.
Nie spuszczał ze mnie oczów załzawionych, widocznie uradowany, żem zwrócił uwagę na świecznik.
— Ciekawy antyk!... i mówicie, że takich było dwanaście?.... Ho, ho! sto ośm świec tak grubych jak te, to i w tej sali możnaby szpilki zbierać. — A gdzież przechowaliście tę jedną sztukę?....
— Mam takie miejsce.... czekałem długo, żeby nim oświetlić jasnemu panu Pobogowi wejście do tej sali mahoniowej, gdzie wszystkie te świeczniki zawsze paliły się razem i.... gdzie, świeć Panie nad jego duszą, pradziad jasnego pana, Hieronim Pobóg, tu obecny, życie zakończył....
Zastanowiły mnie te słowa powtórzone dwukrotnie, a dziwne.
— Jakto.... tu obecny?
Paschalis prędko postąpił naprzód i podniósł świecznik wysoko w górę.
— Jasny pan stoi przed portretem pradziada, panie świeć jego duszy, Hieronima Poboga.
Spojrzałem przed siebie i.... zastygłem w zdumieniu....
Stałem jakby przed swoim sobowtórem. Co to jest?... portret czy żywy człowiek?.... Zapatrzyłem się, bez słowa bez ruchu.... Światło świec migotliwe, od drżącego w rękach Paschalisa świecznika, oświetlało wyniosłą postać młodego mężczyzny w czamarze polskiej. Twarz ściągła, smagła, rysy wydatne, ciemne nieduże wąsy, brwi gęste, oczy piwne bardzo przenikliwe, jest w nich jakaś olbrzymia energja i groza... Rękę ma opartą na poręczy rzeźbionego krzesła z tak przedziwną siłą, że zda się złamie dębową poręcz... Jest władza despoty, w tej postaci człowieka. Nie widzi się ciężkich ram okutych bronzem, w których postać ta wyniosła jest uwięziona, bo to chyba nie portret, to żywy człowiek!.... a zarazem to przecie moja twarz, jakbym patrzał na siebie w lustrze... Przetarłem oczy zdumiony.
— Pradziad jasnego pana, kiedy był miody i obejmował Krąż po ojcu swoim — szepnął Paschalis. — Jasny pan taki sam... taki sam... że aż strach patrzeć. Bo zdaje się... że z portretu tego wyszedł... Ja... wiedziałem, że Pobóg wróci do Krąża, ale żeby zupełnie taki sam, jak ten... choć i rodzony prawnuk, tom... nie myślał...
Ostry, starczy szept Paschalisa wywołał u mnie dreszcz niemiły. Patrzyłem bez słowa na portret — na mój sobowtór... Byłem zahypnotyzowany tem podobieństwem. Jednocześnie błąkała się myśl zdumiona... i spłoszona... Ja ten portret już widziałem...
Gdzie?... ależ napewno?...
Nagle olśniewa mnie świadomość rzeczy.
— To mój sen.... to mój uparty sen....
Wzdrygnąłem się.
— Jasny panie!....
Dałem znak Paschalisowi, aby nie przeszkadzał i parzyłem... patrzyłem... Blask świec czerwono-żółty, pełniąc po bladej twarzy portretu, ożywiał ją w szczególny sposób. Oczy piwne mówiły, mówiły coś najwyraźniej, wpijały się we mnie z nakazem i mocą jakiejś woli niepojętej a władczej.... brwi jeżyły się gniewnie, usta pod małym ciemnym wąsem drgały życiem.... zaraz przemówią.... ręka oderwie się od poręczy krzesła i człowiek ten wystąpi z ram..., stanie tu przy nas.... a może pójdzie naprzód, gdzieś w mrok sali, by mnie prowadzić... jak tam ten... ze snów, by mi coś nakazywać, coś wskazując.
Byłem zdenerwowany, przykuty do miejsca i wpatrzony w portret, zrozumiałem, że trzeba odejść, chcąc być panem siebie i zachować zupełny spokój wobec służby... Dreszcze zimne obsypywały mię gradem kolącym. Zapragnąłem nagle powietrza, ruchu przestrzeni. Przedewszystkiem oddalenia się od tego portretu sobowtóra, wpatrzonego we mnie i z pod upartego wzroku Paschalisa i Krzepy....
Ocknąłem się obrzuciwszy wzrokiem salę.... Cała ściana długa i ciemna obwieszona postaciami portretów... Ujrzałem na sobie mnóstwo oczów.... i miałem tego dosyć, doprawdy dosyć. Dawniej śmiałbym się z takich Wrażeń, dziś ani chwili nie zostałbym tu dłużej. Skinąłem na Paschalisa i prędko opuściłem salę. Niewiem jak Przebiegłem ten zator komnat i salonów. Paschalis i Krzepa zaledwo za mną zdążyli. W jakimś korytarzu, stary kamerdyner, który oddał już świecznik borowemu, ujął mnie delikatnie za rękę.
— Jasny panie?!...
Wydawał się cały w jednym znaku zapytania zawarty. Zrozumiałem go.
— Przyjdę jutro zwiedzić dokładniej — odrzekłem mu i ruszyłem dalej pragnąc, by czemprędzej znaleźć się wolnym.... Nareszcie!.... Błądziłem długo po nocy w parku, chłonąc świeże powietrze przepojone zapachami kwiatów. Późno wróciłem do pawilonu. O spaniu nie było mowy, pisałem długo, długo.... gdy nagle przerwałem pisanie, bo uniosły mnie z miejsca tony muzyki Gabrjela.... W pewnym momencie rozbrzmiał nią cały pawilon... Cudowny akord po wrażeniach wieczornych, po wizycie w zamku tajemniczym. Nerwy moje, roztargane bezprzykładnie, muzyka ta koiła, cudów dokazywała ze mną. Cóż za artysta! Nie miałem pojęcia, by on mógł tak grać. To Blüthner śpiewał pod jego palcami. Natchniony artysta i natchniony instrument. Te melodje to był hymn nocy najwznioślejszej, bo hejnał zamczyska, opiewający epokę rycerską, hejnał triumfu samej muzyki. Pieśń nieziemska. Gdy te akordy dostojne uderzyły w ciszę nocy doznałem wrażenia, że genjusz muzyki zatrzymał się w przelocie nad Krążem i rozsnuł tu pieśń zachwytu i czaru.
Otworzyłem cicho wszystkie drzwi wiodące w stronę sali, skąd płynął ten urok melodji. W małym salonie, bezpośrednio obok sali, gdzie grał Gabrjel, stałem oparty o futrynę drzwi i... jakkolwiek egzaltowany nie jestem, to jednak czułem, że przy tej muzyce nawet umrzeć było by łatwo. Gabrjel wyrósł nagle w moich oczach. Więc on posiada taką potęgę duchową?.... Tego się w nim nie domyślałem. Tak odtwarzanego Beethovena nie słyszałem nigdy. I co za różnorodność talentu. Po brawurze i niesłychanej precyzji wykonywanych sonet Beethovenowskich, przesubtelność w odczuciu Chopina wprost genialna. Marzyły nokturny, śniły proludja..., zdawało się, że to nie palce człowieka, lecz dotyk skrzydełek motylich wyrywa z klawiszów te zaczarowane tony. Zasłuchałem się zapomniawszy o całym świecie. W duszy budziły się nowe uczucia, nieznane mi dawniej, myśli głębokie nasuwały się do mózgu, ale przedewszystkiem całą istotą swoją żyjącą i myślącą oddałem się tej muzyce. Ona mogła mnie w tym momencie przeistoczyć, zrobić ze mnie innego człowieka, nie oparłbym się niczemu, co by wówczas nakazała cudem swej przedziwnej nocy.
Zapomniałem o Krążu, o zamku tajemniczym, o portrecie-sobowtórze. Jak długo trwało moje zasłuchanie się i ta pieśń-bajka, pieśń-epopeja niewiem, — tylko gdy chwilami milkły tony, doznawałem wstrząsu z obawy by nie zgasły zupełnie. Każdy nowy utwór witałem błogosławieństwem rozradowanej duszy.... I oto w pewnej chwili zapadłem w marzenia haftowane na tle wspomnień.
Muzyka huczna w onej minucie, jakaś uwertura Wagnerowska, przeniosła mnie nagle w głąb lasów czarnych nad Dunajec, gdzie stare wyniosłe mury walą się w gruzy. Ujrzałem antyczną wieżę pałacu, spiętrzone głazy kamienne, basztę, na której od lat już, nie powiewa zwinięta chorągiew herbowa byłych właścicieli — Sławohora... Dokoła ni to park ni las starodrzewia. Dęby, jakich się nie widuje teraz, platany olbrzymie, a dokoła góry, lasem porosłe zwartym jak nieprzebyte ściany....
Przy grupie platanów, oparta głową o oliwkowoszarą korę drzewa, na ławce kamiennej, mchem wiekowym okryte].... ona.... ta wytęskniona, cudna, utopja — wizja. Zapatrzona w łańcuch gór, zasłuchana, w nocturny marzeń, czy szumu fal Dunajca, czy w te wagnerowskie akordy, których i ja słuchałem z nabożeństwem?.... Jak się te akordy kojarzą z fizjonomją i otoczeniem Sławohory. Dzikie, huczne, szarpiące a jednocześnie wzniosłe. Lot ku wyżynie wolny, szeroki.
Gdy uwertura skonała i cisza zaległa dokoła, jeno echem tonów drgająca — ocknąłem się jak ze snu, ale z bólem, że sen się przerwał. Co śniłem?... Skąd ona?... nie znam Jej, jak żyję nie widziałem podobnej...
A wszak jestem w Krążu... i to nie grały góry ni fale rzeki... jeno grał Gabrjel... Ona nie słuchała tej muzyki, bo ona nie egzystuje, słuchałem sam... Dlaczego ta utopja, wizja Jej postaci wyśnionej, ukazuje się mnie zawsze jednocześnie z wizją i wspomnieniem Sławohory? Na dworze świtało. Muzyka umilkłszy, nie odezwała się więcej... Echo jej rozprysnęło się w ciszy, by może ulecieć poza Krąż, hen... ku niej... o ile ona istnieje... i o ile echa wagnerowskiej pieśni przepojone mojemi marzeniami, wnikną w jej duszę siłą sugestji czy telepatji...
Zaczynam być nieprzytomnym, wróćmy do porządku myśli i czynów... wróćmy do Krąża.
O, to przedewszystkiem! Muzyka Gabrjela odrzuciła mnie daleko od przedmiotu czysto realnego, od zamku w Krążu. Muszę skupić myśli i... otrząsnąć się z marzeń.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Helena Mniszek.