Dziewice nocy albo anioły rodziny/Część czwarta/III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dziewice nocy albo anioły rodziny |
Wydawca | J. Breslauer |
Data wyd. | 1853 |
Druk | Drukarnia J. Kaczanowskiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Belles-de-nuit ou Les Anges de la famille |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Pola Elyzejskie nie były podówczas podobne do dzisiejszych. Jeszcze gaz nie wydawał rażących płomieni przez wyschłe liście gałęzi; nie było wprawdzie tak widno, lecz za to drzewa były w lepszym stanie, gdyż gaz jest niszczącym sąsiadem który żółci liście od wiosny.
Gdzie niegdzie wisiały skromne latarnie, odznaczające pośród ciemności otaczających drogę.
Gdy noc zapadła, szczególniéj zaś w jesieni, te długie chodniki były puste. Klomby w których dzisiaj obywatele sąsiedni używają chłodu, były samotnemi, a w których jak mówię odbywały się dramy. Tam można było napotkać więcéj łotrów jak w lesie Bondy, ukrywających się w wypruchniałych drzewach.
Aleja Gabryeli, naprzeciw któréj był odwach, była najbezpieczniejszą, dla tego też przechadzano się po niéj wieczorem, lecz były to osoby szczególnego rodzaju.
Na téj pustyni, można jednakże było często napotkać podeszłych mężczyzn, postępujących zwolna z założonemi w tył rękami, nie myślących o złém, i kilka kobiet z gęstemi zasłonami, które wydawały się trwożliwemi, niespokojnemi i zdawało się że szukały jakiejś zguby, w czém im podeszli panowie czasem dopomagali, mianowicie zaś w klombach.
Dwie śpiewaczki wybrały złe miejsce dla siebie, lecz one były niejako zmuszone do tego koniecznością. Śpiewając bowiem poprzednio przed kratami Tulierów, zkąd ostry wietrzyk oddalał próżniaków, przypomniały sobie, że w alei Gabryeli, w pogodne letnie wieczory, nieraz uzbierały kilka groszy. Ich miseczka blaszana była próżny, a Bóg wie jak były ubogie. Od godziny siały pod latarni?, zapaliwszy dwie świeczki.
Dopóki było widno, dzieci gromadziły się około nich, już to dla przysłuchiwania się, już dla uśmiania, a żadne nic nie rzuciło do miseczki.
Przechodzący naśladowali malców. Gdy wykwintny pojazd suwał po piasku alei, wychylała się czasem jaka wystrojona dama... lecz tylko dla przyjrzenia się śpiewaczkom.
Zdarzyło się raz, że piękne dziecko przybliżyło się z uśmiechem do miseczki i ta wydała brzęk metaliczny. Biedne dziewczątka skierowały niespokojny wzrok na miseczkę w któréj był... tylko kamyk, żartobliwa ofiara cherubinka ze złotemi włoskami, który nie miał najmniejszego wyobrażenia o niedoli.
Postępek ten małego swawolnika łzy im wycisnął z oczu, pomimo tego śpiewały daléj.
Inną razą, jeden z podeszłych i szanownych panów zbliżył się do nich z tyłu i przemówił coś po cichu. Żywy rumieniec wystąpił na ich lica i ich glosy były bardziéj drżące.
Dziewczęta zaczęły już tracić odwagę, a łkania przerywały ich śpiewy melancholijne, w ciągu których po każdéj zwrotce zatrzymywały się znużone i zniechęcone. Spoglądały smętnie na siebie, poczém znów rozpoczynały z takim ukorzeniem, iż zdawało się, że najobojętniejsze serce pobudziłoby się do litości; a jednakże nikt na nich nie zwracał uwagi.
Były prawie w równym wieku od 18 do 19 lat. Słabe światło latarni odznaczało ich blade i nadobne oblicza, których cierpienia jeszcze nie zmieniły. Odzież ich była schludną i odznaczała się pewną wykwintnością pomimo zbyt widocznych oznak ubóstwa. Miały bowiem sukienki z lekkiéj tkaniny, rysujące wprawdzie ich powabne kibicie, lecz nie zabezpieczające od chłodnego jesiennego wiatru. Na głowach miały czepeczki okrągłe, obcisłe, z pod których wiły się sploty pięknych włosów spadające do ramion. Pomimo cierpień które ich przygniotły, chwilowo spoglądały na siebie usiłując jedna drugiéj dodać odwagi, a wtedy można było dostrzedz na ich pięknych licach odblask przelotnej wesołości, téj jedynéj pamiątki dni błogich, któréj w ich wieku nawet niedola zniszczyć nie mogła.
Lecz wkrótce spuszczały oczy, a ich małe rączki, zaczerwienione i nabrzmiałe od zimna szukały mimowolnie piersi, jako głównego siedliska cierpień.
W Paryżu, w tém mieście złotych roskoszy, każdy zna to poruszenie; w czasie tych świetnych wieczorów zimowych, gdy sklepy współubiegają się w bogactwach i oświetleniu, gdy wesołe wezwania do zabaw zewsząd daję się słyszéć, widzieć zawsze można nędze i głód bojaźliwy, ukrywające się pod cieniem domów.
To lice trupiéj bladości, ta ręka ściskająca pierś wychudłą, jest to wprawdzie przykre złudzenie... lecz za to widowiska są tak piękne, orkiestry sal balowych tak zachwycające, a szampan strzela tak radośnie w salonach modnych restauracyi, że z zupełną swobodą umrzeć można z głodu, obok takiéj obfitości i upojenia.
To tylko zastanawia, że policja paryzka dozwala nędzy bezkarnie zasmucać szlachetnych obywateli, którzy się bawić pragną i którzy na zabicie tego smutku, uważają jedyném lekarstwem aby się śmiać serdeczniéj i pić więcéj.
Dziewczęta śpiewały ciągle dla zarobienia na kawałek chleba; lecz w miarę jak się noc zbliżała, liczba przechodzących zmniejszała się, zimno było dokuczliwsze, a nadzieja zarobku nikła zupełnie.
W chwili gdy trzéj panowie przechodzili i gdy noga Błażeja przewróciła jedną świecę, dziewczyny zwróciły uwagę na Bibandiera który się zatrzymał. Lecz to trwało tylko chwilkę, baron bowiem uprowadzony przez towarzyszy, zniknął na zakręcie chodnika i zaledwie dostrzedz zdołały twarz jego.
Zdawało się im, że to oblicze było im znane. Lecz jeżeli ich wspomnienie nie zawodziło, Bibandier od kilku tygodni tak dalece się odmienił, że najdokładniejsza pamięć mogła pobłądzić.
Zresztą cóż ich to obchodziło? Nie przestały nawet śpiewać, i myśl o tém spotkaniu zatarta się wkrótce pośród innych dręczących ich serca.
Upłynęła godzina. Świéce się dopalały, a miseczka blaszanna była jeszcze próżną. Ta która w téj chwili trzymała harfę, opuściła ręce wzdłuż bioder i rzekła:
— Mój Boże... mój Boże... trzeba więc umierać...
Druga zbliżywszy się do niéj, przycisnęła ją do serca.
— Odwagi! biedna Cyprjano... zaśpiewajmy jeszcze... może N. Panna ulituje się nad nami.
Cyprjana oparła się o słup latarni, przyłożywszy ręce do piersi.
— Nie mam już sił Djano — rzekła z płaczem — czy długo się cierpi przed śmiercią?...
Djana dotknęła ręką czoła pałającego; jéj oczy były suche, lecz widać W nich było rodzaj obłąkania.
— Gdybym ja tylko cierpiała — szepnęła spojrzawszy w niebo — posłuchaj siostro...
spocznij... jestem silniejszą od ciebie... będę sama śpiewała.
Cyprjana usiadła pod latarnią, a Djana pochwyciła harfę z uniesieniem.
Wśród panującéj ciszy, zaśpiewała smętną i poważną piosnkę bretońską, a jéj głos wznosił się dźwięczny i silny jak wybuch rozpaczy.
Oprócz żołnierza będącego na straży przy sztachetach pałacu Elysé-Burbon nikt jéj nie słuchał.
Cyprjana niewzruszona i strudzona, zdawało się że drzémie, Djana zaś śpiewała ciągle podniecana gorączkowém wysileniem. Żołnierz słuchał z rozrzewnieniem, gdyż, był bretończykiem i poznał śpiew rodzinnej ziemi. Nie zastanawiając się nad tém co robi, złożył broń przy strażnicy, i jakby niewidomą ręką wiedziony, zbliżał się zwolna opuściwszy swoje stanowisko. Gdy ostatnie noty śpiewki słyszeć się dały z ust drżących Djany, żołnierz nachylił się do Cyprjany która go nie spostrzegła i kilka groszy które może stanowiły cały jego majątek, wpuścił w kieszonkę jéj fartuszka. Następnie powrócił na swojo stanowisko, z lekkim sercem i zwilżonemi oczyma. Djana umilkła, przez chwilę stała oparta na harfie, gdy świece wydały ostatni odblask i zgasły. Wtedy spojrzawszy na pustą aleję i westchnąwszy z całych piersi, cichym głosem wyrzekła:
— Chodźmy Cyprjano.
Poczém wziąwszy harfę, obie udały się przez plac Ludwika XV idąc zwolna i ociężale.
Djana trzymając w pół siostrę, mówiła:
— Przecież nie codzień tak się zdarzy, żeby nic nie zarobić... jutro może się nam lepiej powiedzie.
— Mówiłaś mi to samo wczoraj wieczór... gdy nam było zimno... że jutro przestaniemy cierpieć... oh Djano! w Bretanii najubożsi mają kawałek chleba... gdy my tutaj, prawie z głodu umierać musiemy.
Djana zatrzymała się oparłszy harfę o ziemię.
— Spocznijmy... jestem bardzo strudzoną.
Obie usiadły.
— Gdyby Roger o tém wiedział — mówiła Cyprjana — on jest teraz bogatym i Stefan także, lecz być może iż o nas zapomnieli...
— Oh! nie nie... odpowiedziała Djana — Stefan ma szlachetne serce.
— Jesteśmy tak nieszczęśliwe... Gdy ich widzę jadących w pięknym pojeździe, zawsze wesołych, śmiejących się... pytam się sama siebie: jakby oni postąpili, gdyby też nas ujrzeli?
— Poznaliby nas.
— Być może... bo dopiero dwa miesiące jak żyjemy w nędzy... ale czy się ich pojazd zatrzyma kiedy... i czy oni do nas zejdą...
Djana nic nie odpowiedziała. Cyprjana zaś uśmiechnęła się gorzko.
— Śpiewaczki uliczne... — szepnęła — dreszcz mnie przejmuje na samo wspomnienie, gdyby Roger odwrócił głowę odemnie...
— On tego nie uczyni, również jak i Stefan odpowiedziała Djana — jestem pewną... całém naszém nieszczęściem jest, że nie możemy się z nimi spotkać... gdybyśmy były wsiadły do dyliżansu wraz z nimi, nie znajdowałybyśmy się dziś w tak opłakanym stanie.
— Czyliż nie powinni się byli domyślić.
— Oni o niczém nie wiedzieli... mniemali że jesteśmy w Penhoelu,.. oh! to było nasze pierwsze nieszczęście, gdyśmy nie ujrzeli ich na wyznaczonej schadzce przed kościołem Panny Maryi... czy przypominasz sobie, jakeśmy się zasmuciły wówczas, spodziewając się przez cały dzień przyjemności wieczoru.
— Jakieśmy długo czekały...
— Nie przyszli... Czy wiesz kochana siostro... często mnie to pociesza gdy mówię sobie: że jeżeli nie przyszli, to dla tego, że nas kochają...
— Ja też samą myśl miałam... oh! dałby to Bóg... lecz gdybyśmy się były ośmieliły, mogłybyśmy, ich tego samego dnia wynaleźć, gdyż jak się zdaje, towarzysz ich podróży stał w przedsionku Panny Maryi i w chwili gdy nas upatrywał, myśmy ich szukały.
Djana odpowiedziała po chwili:
— Rzecz dziwna... jak rysy tego człowieka głęboko są wyryte w mojéj pamięci... zdaje mi się, że go widzę... jakie oblicze szczere i wzniosłe... nie widziałam jeszcze piękniejszego mężczyzny...
— A jak on na nas spoglądał w czasie podróży... nie wiem... ale zdawało się, że nas znał i kochał... — Cyprjana mówiła to spokojniejszym głosem, jakby zapominała o swym cierpieniu, lecz przy ostatnich słowach głos jéj osłabł i Djana widząc że się zachwiała, zaledwie ją zdołała przytrzymać.
— To nic — szepnęła — mój Boże... jeszcze mamy daleko do domu... i nie wiem jak dojdę...
— Zaniosę ciebie — mówiła Djana przytulając ją do serca — oh! to mnie zabija gdy ciebie widzę cierpiącą... słuchaj... to jest ostatni dzień cierpień naszych...
Cyprjana spojrzała na rzekę.
— Tak... masz słuszność... mogłybyśmy dziś zakończyć nasze cierpienia...
— Djana z płaczem całowała ją w czoło.
— Moja siostro... mja biedna siostro... nie mów tego... Bóg się nad nami zmiłuje...
jestem pewną... pozwól mi dokończyć, co jutro zamyślam... dotąd się nie mogłam odważyć... lecz nie chcę ażebyś umarła... i jutro...
— Cóż zrobisz? zapytała Cyprjana.
— Wiesz dobrze, że oni przejeżdżają codziennie przez pola Elizejskie... gdy jesteśmy pod drzewami, oni nas nie widzą... lecz jutro wystąpię, wezwę ich po imieniu Stefanie! Rogerze!.. i muszą przecież mnie poznać.
Cyprjana podniosła głowę.
— Pójdę z tobą... gdy obie będziemy, przekonamy się czy nas ostatnia nadzieja nie zawodzi... i jeżeli nas nie odepchną... jakaż radość... że znów będziemy mogły przyjść w pomoc pani i biednemu Penhoelowi.
— I naszemu ojcu! — zawołała Djana. A teraz dodała smutnie — nic im nie przyniesiemy dzisiaj...
Podniosła się z bruku.
— To tylko jeden dzień oczekiwania... a nadzieja zeszłe nam noc spokojną.
Cyprjana przyszedłszy nieco do siebie, powstała na nogi. Przez chwilę obie siostry spierały się z sobą która ma nieść harfę i Djana nakoniec przemogła. Poczém udały się na ulicę Augustjańską w kierunku kościoła św. Germana, przed którym się przeżegnały, a po chwili stanęły u kresu swéj drogi; ho zaledwie minęły zaułek uliczki Erfurckiéj, ujrzały dom w którym mieszkały.
Ten dom był przy ulicy ś. Małgorzaty naprzeciw prawie budynku przytykającego do więzienia Abbaye.
Przechodząc spiesznie około odwachu, zatrzymały się obie jednocześnie, a ich ręce zespoliły się i uścisnęły.
— Oh! — zawołała Djana z głębokiém zadziwieniem.
Cyprjana przypatrywała się zdumiona pojazdowi, który się obok niéj zatrzymał. Przez otwarte drzwiczki tego pojazdu, widzieć się dawała główka panienki, któréj twarz wybladłą i schorzałą otaczały długie blond włosy.
Stopień pojazdu opadł równocześnie jak się otwierały drzwi domu sąsiedniego, i z pojazdu wysiadła kobieta podając rękę panience.
— Lola... — poszepnęła Cyprjana.
— I Blanka... — dodała Djana.
Kobieta i panienka weszły do domu, a drzwi się za niemi zamknęły, zanim Djana i Cyprjana stojąc jak wryte, pomyślały aby krok postąpić.