Dziewice nocy albo anioły rodziny/Część druga/XIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dziewice nocy albo anioły rodziny |
Wydawca | J. Breslauer |
Data wyd. | 1853 |
Druk | Drukarnia J. Kaczanowskiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Belles-de-nuit ou Les Anges de la famille |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Pan margrabia de Pontales był człowiekiem rozsądnym i nie miał nigdy skłonności do przedsięwzięć awanturniczych, i konieczność jedynie zmusiła go do uczestniczenia w tej nocnéj wyprawie, a tém samém postawiła go na stopie zupełnéj równości z panem de Blois, który cokolwiekbądź przedsiębrał, Pontales na wszystko się zgadzał.
Pierwszy to raz jednakże tak się kompromitował; dotąd bowiem ukrywał się za Robertem, uważajęc dla siebie właściwém: aby przyczyniając się do kosztów wyprawy, nie narażać się osobiście.
Bo w istocie, uważałby za szaleńca tego, ktokolwiek byłby mu z rana dnia tego, przepowiedział wypadki wieczoru. On, margrabia de Pontales, posiadający 60,000 liwrów dochodu, czatował jak rozbójnik i narażał się na stawienie przed sądem przysięgłych...
Lecz okoliczności daleko zaprowadzić mogą i człowiek najbieglejszy, wdawszy się raz w pewne stosunki, zmuszony jest narażać wszystko dla wszystkiego.
Pontales przeprawiwszy się przez rzekę ze swemi czterema towarzyszami, zajęty był smutném rozpamiętywaniem. Byłby chętnie wypróżnił do reszty swoją sakiewkę, gdyby mógł być natychmiast przeniesionym do swego zamku. Można nawet wnosić, że pomimo dawnej i namiętnej żądzy zniweczenia dawnego wpływu rodziny Penhoela i zajęcia jej stanowiska, nie byłby rozpoczął walki, gdyby był przewidział od początku niebezpieczeństwa téj nocy.
Teraz za daleko się posunął, ażeby mógł się wycofać. Niebezpieczeństwo zagrażało z przodu równie jak z tyłu, a środki ratunku mieściły się jedynie w spełnieniu zbrodni.
Przeprawiwszy się na drugą stronę, Bibandier jednogłośnie obrany został kierującym wyprawą.
Nie jest to poniżeniem służyć pod rozkazami słynnego wodza. Pontales był margrabią, Robert uchodził za szlachcica, Bibandier był tylko zbiegłym galernikiem; lecz historja jest pełną podobnych przykładów, gdzie widzimy, że książęta ustępują dowództwa walecznym oficerom.
Bibandier wzniósł się natychmiast do wysokości swéj nowéj władzy. Pierwszem jego staraniem było wyszukać czółno, które służyło do przeprawy córkom stryja Jana.
— Będziemy potrzebowali tego cacka — rzekł biorąc za tykę.
I pobiegł wzdłuż brzegu, dopóki nie zdołał zaczepić żerdzią o czółno, unoszone przez prąd wody; poczém sprowadził i przytwierdził je do jednéj z wierzb, przy których Robert i Błażej zaczepili się wzywając ratunku w nocy ich przybycia do Penhoelu; następnie powrócił do towarzystwa wolnym krokiem, nie spiesząc się bynajmniej.
— Czółenko płynęło wprost do prądu białéj niewiasty — pomruknął — dostateczném by było puścić się...
— Ah! — rzekł Robert — potrzeba przecież cóś przedsięwziąść... one musiały nas wyprzedzić, i trudno je będzie dogonić.
— Dogonić!... — powtórzył ułan — potrzebaby lepszych nóg od naszych... gdybyście ich widzieli jak ja, przebiegających nocną porą po łanach... hop Biżu... hop Minion... Przyznać należy że to są ładne dziewczęta.
— Lecz cóż przedsięweźmiemy?
Bibandier wyjął z kieszeni fajkę i krzesiwko.
— Czy chcesz pan pokurzyć trochę, mamy dość czasu.
— Nie idzie tu o żarty... — zaczął p. Robert wyniosłym tonem.
Jednym zacięciem krzesiwa, były ułan rozżarzył hubkę, — poczém zapalił nałożoną fajkę.
Pontales wyglądał jak nieboszczyk pod swoim szerokim kapeluszem. Oziębła bezczelność tego hultaja Bibandiera jak go nazywał wgłębi swego serca, nie zwiastowała mu nic dobrego; pan Hiven myślał o swym opuszczonym domu.
Błażéj przybliżył się do Roberta okazującego zniecierpliwienie i rzekł:
— Jeżeli nie pozostawisz mu swobody w działaniu, to nic nie dokażemy téj nocy.
— Niech nam się przynajmniéj wytłómaczy — odrzekł Robert.
— Co się tycze tego — rzekł Bibandier rozciągnąwszy się na trawie — zaraz usłyszysz program Amerykaninie....
Robert zadrżał. Od lat trzech nikt go nie nazwał podobnie, i w tym przeciągu czasu biedny Bibandier w każdéj okoliczności okazywał mu najgłębszy szacunek.
Błażéj śmiał się na stronie z pomieszania pana swego; były zaś ułan rzekł daléj:
— Jak widzę tylko Śpioch i ja, jesteśmy najrozsądniejsi tutaj.
Błażéj przestał się śmiać.
— Pan prawnik — mówił Bibandier — który mniema że się dobrze ukrył pod słomianym kapeluszem, objaśni ci, że klient nie powinien udzielać rad adwokatowi...
Twarz Makreofala przedłużyła się znacznie, margrabia drżał lękając się ażeby nie był poznanym.
Lecz Bibandier być może że nie wiedział o nazwisku czwartego towarzysza, czyli téż uważał stósowném oszczędzać margrabiego, bo dodał:
— Co się tycze drugiego pana, nie mogę o nim nic powiedziéć, gdyż nie mam zaszczytu znać go... no, no Amerykaninie, nie ma się o co zżymać... oto program działań jak mawiał Bonaparte: należy czuwać i czekać!
— A tém czasem — odezwał się Makreofal — zrabują moje pomieszkanie...
— Najniezawodniéj ojcze prawniku!
— I papiery zostaną pochwycone... — dodał Robert.
— Tak mi się zdaje mój synu.
— Słuchaj — odezwał się Robert, który chciał spróbować pogróżki — masz obiecaną hojną nagrodę, lecz winieneś zachować przyzwoity szacunek... weź się do czynności, albo pójdź precz!...
— Gdzież np. — zapytał Bibandier zwolna — może do Redon, zawiadomić pana prokuratora królewskiego co się tu święci.... wiesz przecież Amerykaninie, że nie jestem zdolny do tego... cóż u djabła! jakże to ludzie zmieniają się... wiesz dobrze że należy żyć i dać żyć... No, no, — dodał zmieniając mowę — alboż my to dzieci panie Robercie? Przypuśćmy że się nie przyzwoicie zachowałem i racz mi przebaczyć... nie możesz wymagać innego zadosyć uczynienia od człowieka szlachetnego rodu...
Powstawszy podał z uprzejmością rękę, którą Robert nie śmiał odepchnąć.
— Otóż interess załatwiony... honor nasz nie ucierpiał szwanku... a teraz pomówmy o ważniejszych sprawach gdybyśmy byli w kraju ucywilizowanym, gdzie jest tylko jedna droga od jednego miejsca do drugiego, powiedziałbym wam: idźmy i ścigajmy naszych aniołków ze szpadami w ręku... lecz ztąd do miasteczka de Bains jest przynajmniéj ze sto dróg krętych i krzyżujących się... nadaremnie byłoby się rozłączać i żeby każdy z nas obierał inną ścieżkę... bo w takim razie założyłbym się sto przeciw jednemu, że dziewczątka wymknęłyby się nam z rąk jak węgorze.
— To prawda — odezwał się Błażéj.
Rzeczywiście, ta uwaga była tak właściwą, że nikt nie mógł jéj zaprzeczyć słuszności.
— Mogłeś poprzednio wytłómaczyć się — pomruknął Robert.
— Mógłbym się obrazić — odpowiedział Bibandier z powagą, lecz poświęcam sprawiedliwe moje oburzenie ogólnéj sprawie.... dowiedzionym jest przeto, że byłoby głupstwem gonić dziewczęta... pozostaje teraz naradzić się, jakim sposobem możnaby je schwytać... zdaje mi się, że naprzód odgadłem to zadanie mówiąc: czekajmy....
— Ale jak w inném miejscu przebędą rzekę — odezwał się Makrcofal.
— Wyborna uwaga!... w inném miejscu, to się znaczy przez most pod młynem Hussajskim, gdyż nie ma innéj przeprawy.... a więc niech Amerykanin i ten pan, którego nie mam honoru znać dotąd, wezmę nogi za pas i pospieszę pilnować mostu Hussajskiego.
— Bardzo słusznie! — zawołał Pontales uradowany że znalazł pozór do oddalenia się od miejsca, w którém prawdopodobnie miała się odbyć krwawa scena — panie de Blois służę panu....
Jeżeli tamtą drogę obiorą — zapytał Robert — czy należy ich zatrzymać?
— Wcale nie — odpowiedział Bibandier — usuniecie się im z drogi bardzo grzecznie, ponieważ będziecie mieli dość czasu do wyjęcia z mostu pięciu lub sześciu desek... a rzeka pod Hussay jest szeroką i glęboką...
Pontales uczuł zimno w szpiku swych kości, pomimo duszącego upału w nocy.
Robert ująwszy go pod rękę uprowadził spiesznie.
— Pięć lub sześć desek... lepiéj więcéj! — wołał na nich zacny grabarz — bo Biżu i Minion skaczą jak kozy!
Pontales i Robert zgubili się w cieniu.
— My zaś — rzekł Bibandier prowadząc swych towarzyszy ku wierzbom, — zaciągnijmy wartę... przygotuj chustkę panie Błażeju tak jak ja... ty zaś ojcze prawniku, pilnuj postronka... a teraz milczenie...
Wszyscy trzej położyli się na trawie.
Układając część swego planu względem mostu Hussajskiego, Bibandier nie liczył zapewnie na nadzwyczajną chyżość koników, zaledwie bowiem Pontales i Robert zdołali podnieść jeden bal pokładu, usłyszeli galopujących Biżu i Miniona. Porzuciwszy zatém mozolną pracę, stanęli przy moście nie wiedząc co począć.
Dziewice spostrzegłszy ich, zwróciły się w kierunku przewozu.
Pontales i Robert opuścili swoje stanowisko i szli za niemi z daleka, a stanąwszy w porcie kruczym, już zastali wszystko załatwione. Cyprjana i Djana z zawiązanemi ustami, skrępowane leżały w czółenku.
— Ah, ah! — odezwał się Bibandier próbując postronków ściągających nogi i ręce dziewic — bardzo dobrze... pokazuje się, że byłbyś zdatny ojcze prawniku i do zarzucania stryczka.
— Czy miały co przy sobie? — zapylał Robert z żywością.
— Bez wątpienia... bez wątpienia, — odpowiedział Bibandier, — ah! ktoby miał takie dwa aniołki w Paryżu, mógłby zrobić majątek... one potrafią przemknąć się przez dziurkę od klucza.
— Daj mi papiery! — rzekł Robert.
Bibandier odepchnął go zwolna.
— Nikt ich przecież nie zje mój poczciwcze — pomruknął — lecz potrzeba załatwić wszystko porządkiem... zdam sprawę wtedy, gdy już będzie po wszystkiém... a teraz cierpliwości...
— Ja chcę ażebyś mi oddał te papiery! — powtórzył Robert nakazującym głosem.
— Król mówi chcemy — pomruknął były ułan — ja zaś chcę, ażebyś mi się nie przykrzył, bo w przeciwnym razie — dodał prostując się — pozostawię ciebie mój synku i załatwisz tę czynność sam według upodobania.
— Nic nalegaj pan — szepnął Pontales do ucha Roberta — on chce kilka luidorów więcej, to się mu da.
— Teraz moi panowie — odezwał się Bibandier — możecie mi życzyć szczęśliwéj podróży... odjeżdżam!...
— Lecz nie sam! — wykrzyknął Robert, który powziął niejakie podejrzenie — Błażej będzie ci towarzyszył.
Błażej skrzywił się, lecz nie śmiał odmówić.
— Czółno jest za ciasne dla czterech osób — rzekł Bibandier zachowując dziwaczną spokojność połączoną z szyderstwem, którym się odznaczał od początku — mogę utopić mego bliźniego, lecz samobójstwo nie zgadza się z mojemi zasadami.
Wstąpiwszy do czółna, odsunął od siebie starannie obie dziewice, ażeby mógł sterować czółnem swobodnie.
— Drogie cherubinki, będą spoczywały jak w swoim łóżeczku — odezwał się, odepchnąwszy żerdzią czółno od lądu.
Wszyscy wspólnicy zbrodni doznali ściśnięcia serc. Ich oczy skierowały się na dziewice w czółnie będące, jakby czarodziejską siłą poruszone. Wesołość ułana przydawała posępności tej okropnéj scenie.
Djana i Cyprjana leżały wznak, z rękami na krzyż skrępowanemi.
Księżyc który obecnie przeglądał przez chmury, oświecał ich blade twarze, w których się malowało poświęcenie męczeńskie.
Bibandier jedynie był obojętnym na ten rozdzierający widok.
— Moi Panowie — zawołał gdy czółno poruszyło się na wodzie — usłuchajcie mojej rady... idźcie na bal, który się jeszcze nie skończył... dobrze jest na wszelki przypadek odwołać się na świadków... w razie obwinienia o uczestnictwo w dzisiejszéj wyprawie...
To wyrażenie prawnicze galernika, zabrzmiało jak groźba w uszach wspólników, którzy szli w milczeniu do promu; Bibandier zaś jeszcze raz odezwał się do nich:
— Jeszcze jedną przysługę — rzekł — zapomniałem wziąść z sobą parę kamieni, ażeby aniołki nie mogły wypłynąć...
Zimny pot wystąpił na czoło Pontalesa.
Makreofal podał kamienie; wchodząc do promu zaledwie nie omdlał.
Bibandier odbił nareszcie od brzegu, nucąc jedną z tych piosnek smętnych, które galernicy śpiewają dla zachęty przy mozolnej pracy.
Księżyc ukazał się całkowicie, promienie jego posrebrzyły brzegi kolumny wyziewów, wznoszących się z prądu Tremeulé.
Biała niewiasta, zdawała się rosnąć nad otchłanią.
Przez kilka minut, wspólnicy widzieli czółno płynące po cichych wodach bagnisk, które następnie zniknęło w wyziewach, wyobrażających odzież białéj niewiasty.