Dziewice nocy albo anioły rodziny/Część druga/XIV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Paul Féval
Tytuł Dziewice nocy albo anioły rodziny
Wydawca J. Breslauer
Data wyd. 1853
Druk Drukarnia J. Kaczanowskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Belles-de-nuit ou Les Anges de la famille
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XIV.
Biédne dziewice.

Robert de Blois, margrabia i ich dwaj towarzysze, powracali do pałacu w milczeniu i od czasu do czasu oglądali się jakby pomimowolnie, spoglądając w kierunku zniknionego czółna.
Zdawało się im, że słyszą złowrogi i ponury plusk prądu Tremeulé.
Pośród zarośli pokrywających spadzistość pagórka, wiła się droga wiodąca do chaty Benedykta Haligana... Wspólnicy dążyli nią o 50 kroków wyżéj nad ubogiém pomieszkaniem starca, i dosłyszeli go nucącego grobowym głosem modlitwy za konających.
Przyspieszyli kroku przejęci dreszczem.
Stanąwszy przed bramą pałacu, Robert zatrzymawszy się podniósł głowę:
— To było konieczném — odezwał się z cicha — a zresztą, co się stało to się stało... należy się pomiarkować, ażeby w naszych twarzach nie uważano pomieszania.
— Słusznie pan mówisz — odezwał się Błażéj.
Makreofal dodał:
— Nie można zaradzić przeciw dopełnionym czynom... każę starej Joannie mojéj służącéj, ażeby się modliła za ich dusze... i pewny jestem, że pan margrabia poświęci ze 20 talarów na msze.
Pontales otarł pot z czoła.
— Dam 20 lujdorów kościołowi w Glenak — wyjąkał — 50 kościołowi w Redon... a 100 katedrze w Rennes.
— W istocie — przemówił prawnik — powinny być zadowolone.
Robert i Błażéj nie mogli powściągnąć śmiechu. Wrażenie zbrodni było po części zatarte i gdy zresztą żaden z nich nie żałował szczerze, łatwo im było odzyskać spokój i uśmiech wywołać na usta.
Rozłączyli się, postanowiwszy powrócić na bal rozmaitemi stronami.
Tańce rozpoczęły się na nowo. Młodzież bawiła się ochoczo, wynagradzając sobie godzinę nudów, spędzoną na słuchaniu wycia trzech gracji Baboin. Przy końcu balu, wesołość staje się żywszą. W miastach muzyka podwaja usilności w odgrywaniu skocznych tańców; po wsiach zaś tancerze wyżéj skaczą, klaszczą w ręce i krzyczą; na balach zwanych u nas przyjacielskiemi, tłuką szklanki, podbijają sobie oczy i chodzą prawie na głowach.
Muzykanci z Glenaku grali jak opętani taniec zwany bretońskim, w którym mnóstwo par występuje. Tancerze i tancerki podniecani narodową muzyką, tańczyli z zapałem, mięszali się, potrącali, padali na trawę przy głośnym śmiechu. To był zajmujący widok.
Goście nie mogli się uskarżać że ich zaniedbywali gospodarze, bo lubo pan domu nie powrócił już na bal, to pani jednak po wypadku Blanki, ciągle była obecną i troskliwych o zdrowie córki zaspokajała.
Obecnie przewodniczyła na balu; przy niéj siedział stryj Jan. Twarz jéj była bardzo bladą, lecz przezwyciężając nadzwyczajne wzruszenie, wydawała się pozornie spokojną.
Teraz w szanowném gronie panował smutek. Panowie i panie powrócili na dawne miejsca, na wszystkich obliczach widać było znudzenie i znużenie.
Trzy gracje spoglądały z zawiścią na tancerzy, nie mogąc pokryć wybuchów złego humoru; Aryjka nie uzyskała żadnego poklasku, Romansik doznał niepowodzenia, a Kawantynka najnieszczęśliwsza, kończąc jękliwe rulady, spostrzegła że w salonie trawnikowym nie było nikogo.
Jedynym jéj słuchaczem był braciszek Numa, ponieważ to było jego obowiązkiem.
Przy podobném usposobieniu, w szanownym gronie następowały częste przerwy milczenia, lecz za to rozmowy były uszczypliwsze; każdy pocisk języka dogryzał do żywego, i nieoszczędzano równie znakomitych osób, jak i niższych; mordowano prawie tych, których skutkiem zapomnienia, nie raczyli ukłuć na początku balu.
Na wsiach, gdzie życie jest tak skromne i przykładne, nic starają się o dobór wyrażeń w potwarzy lub obmowie. Gdy rozmowa dojdzie do pewnego stopnia, gdy zęby zgrzytają, język się zaostrza, zdarza się często słyszéć zdania bardzo zuchwałe, nieprzyzwoite, a pochodzące z ust najszanowniejszych.
Przed chwilą zajmowano się lekką obmową Loli, która się zbytecznie zalecała młodemu Pontalesowi; nadawano przydomki bardzo charakterystyczne, dotykając nieobecnego Penhoela; tworzono o pani przypuszczenia, którychby się służący wstydzili. — Poczem mówiono o Blance i kolejno o parach przesuwających się przed ich oczami w tańcu. Daléj zastanawiano się nad prowadzeniem małych żebraczek Cyprjany i Djany, których nie widziano od dwóch godzin, co było rzeczywiście bardzo uderzającym, gdyż znikły jednocześnie z dwoma próżniakami: Rogerem i Stefanem.
Trzy gracje Babouin wraz z panią Kerbichel, robiły z tego względu postrzeżenia filozofii tak dalece postępowéj że pan Zastępca i trzéj wice-hrabiowie, rumienić się musieli.
Rzecz szczególna, że dwaj hultaje Stefan i Roger, powrócili bez panien. Eglantyna tłumaczyła ich nieobecność tém, że panny w ciągu dwugodzinnéj przechadzki musiały sobie pognieść suknie....
— I potargać włosy... — dodała Aryjka.
Cierpka Kawantynka westchnęła, a całe zaś czcigodne grono poklaskiwało.
Stefan i Roger powrócili na bal jednocześnie z pp. Robertem de Blois, margrabią Pontales i Makreofalem, którzy przechodząc koło siebie, zamieniali ukłony, jakby się dawno nie widzieli.
Stefan i Roger przypatrywali się smutnie tańczącym parom, śledząc natężonym wzrokiem, Cyprjany i Djany, których wszędzie szukali i spodziewali się nareście zastać je w salonie.
— Nie masz ich... — rzekł Roger westchnąwszy. — Wydalić się z balu od dwóch godzin?...
Fizjonomja Stefana była melancholijny i zadumany.
— Nie zobaczymy ich tego wieczora... — poszepnął — a ja muszę być w Redon jutro przed świtem... nie będę mógł jéj pożegnać... czy zechcesz powiedzieć jéj kilka słów w mojém imieniu?
— Przed odjazdem — odpowiedział Roger — możéesz ją widzieć jeszcze.
Malarz wzruszył głowy.
— Byłaby to okropna chwila — odpowiedział — dla nich godziny spoczynku są krótkie i rzadkie... dla czegóż ich niepokoić?... a przytém przy pożegnaniu możebym się słabym okazał?... powiedz jéj że ją kocham i że nigdy innéj kochać nie będę... i że pragnąłbym ją widzieć szczęśliwy kosztem mojego życia.
Głos jego był drżący, a w wymawianych wyrazach odznaczała się tkliwość głęboka, sprzeczna z jego zwykłą obojętnością i lekką wesołością właściwy filozofii paryżanina.
Roger uścisnął jego rękę.
— Powiem jéj, żeś najgodniejszy chłopiec w świecie! — powiem, że twój majątek mieści się w twych pędzlach... i jeżeli Bóg pobłogosławi twéj pracy, powrócisz do Bretanii, aby pojęć ją za małżonkę.
Stefan miał łzy w oczach.
— Dziękuję ci — szepnął.
— Jesteśmy młodzi! — dodał Roger z uśmiechem rozrzewnienia — i Róg jest dobrym... być może doczekamy się wszyscy dni szczęśliwych...
Gdy tak rozmawiali, Pontales, Robert i prawnik, przechadzali się pomiędzy gośćmi udając swobodną wesołość. Błażéj roznosił chłodniki i wety; ażeby go także widziano.
W chwili gdy Roger wymawiał ostatnie wyrazy, pełne nadziei i wiary w przyszłość Bibandier ukazał się za nim o kilka kroków.
Wychudłe oblicze ułana było pokryte bladością: wzrok jego był błędny, włosy w nieładzie.
Dwaj młodzieńcy nie spostrzegli go; wspólnicy czatujący na jego przybycie, ujrzeli go wszyscy jednocześnie.
Wymuszony uśmiech Roberta i Pontalesa, zamarł na ich ustach. Makreofal pragnąłby uciec, a Błażéj zaledwie nie upuścił półmiska, który w ręku trzymał.
Zdawało się im, że wszyscy goście dostrzegli ich trwogę i odgadli znaczenie ukazania się grobowéj twarzy ułana, która się widziéć dawała za uchylonemi skrzydłami parawanu.
To zjawienie trwało tylko chwilę. Gdy czterej wspólnicy ośmielili się po raz drugi spojrzéć w tąż samą stronę, Bibandier już zniknął.
Szedł on chodnikiem prowadzącym do próżnéj altanki. Po drodze, nie wiedząc co robi, gasił lampy jakby światło raziło jego oczy; skutkiem czego nastąpiła zupełna ciemność około altany, przed którą się zatrzymał.
Nie długo czekał. Zaledwie bowiem upłynęła minuta, gdy wszyscy wspólnicy zebrali się przybywając jeden po drugim.
Nikt nie śmiał go badać.
— I cóż? — przemówił Bibandier stłumionym głosem — nie jesteście widzę ciekawi mojéj historji?
Było coś dziwnego i uroczystego w głębokiém wzruszeniu tego nielitościwego bandyty, który tak długo zachował zimną wesołość sposobiąc się do spełnienia zbrodni, a obecnie drżał cały i zdawał się bliskim omdlenia.
— Cóż się więc stało? — zapytał nakoniec Robert.
Bibandier oparł się o altankę chwiejąc się na nogach.
— Już nie żyją... — rzekł — obie były bardzo piękne... lecz już ich nie ma!...
— I nikt ciebie nie widział? — zapytał Makreofal.
— Nie żyję... — powtórzył ułan ukrywając twarz w rękach — gdy wiozłem je do przepaści, spoglądały na mnie anielskim wzrokiem... Oh! widzę jeszcze dotąd ich piękne ciała leżące w czółnie...
Zatrzymał się: głos dławił go w gardle.
Wspólnicy słuchali stojąc jak wryci, zimny pot oblewał ich czoła.
— Ktoś mnie pytał — odezwał się ułan nie podnosząc głowy — czy mnie kto nie widział?
— Ja! — przebąknął prawnik.
— Jeden człowiek mnie widział — odpowiedział Bibandier — równie jak was wszystkich...
— Któż jest ten człowiek? — zapylali jednogłośnie.
Bibandier zachował milczenie.
Poczém odezwał się jakby mówiąc do siebie:
— Zobowiązałem się i musiałem skończyć... gdy pierwszą podniosłem w moich objęciach, druga wstrząsnęła się w czółnie i jéj oczy napełniły się łzami... Nie mogły mówić lecz ich spojrzenia szukały siebie... Ulitowałem się nad niemi... przybliżyłem ich twarze, a ich usta jeszcze raz się złączyły z sobą; poczém przyczepiłem do ich szyj kamienie, które pan Hiven był tak łaskaw podać mi, i....
Trzeciego dnia z rana w miasteczku Glenak była uroczystość odmiennego rodzaju.
Przed małym kościołem stała czarna chorągiew; wieśniacy których widzieliśmy z gromadzonych na folwarku w dniu ś. Ludwika, przechadzali się po cmentarzu smutni i zadumani; w kościółku zaś odprawiała się msza żałobna przy dwóch trumnach ozdobionych białemi zasłonami i wieńcami z kwiatów i otoczonych gronem gości znajomych nam z balu w pałacu; z rodziny zmarłych był tylko jeden stryj Jan.
W trumnach spoczywały ciała Cyprjany i Djany.
Brakowało pana, pani i Blanki. Godniejszém zastanowienia było to że oprócz nieobecności państwa Penhoel nie widziano na tym obchodzie Rogera de Launoy i Stefana.
Byli oni w téj chwili daleko od Glenaku i nic nie wiedzieli o zdarzeniu zaszłém w nocy ś. Ludwika.
Przed świtem bowiem, w parę godzin po balu, zeszli ze schodów pałacu udając się w drogę do Redon. Roger odprowadził swego przyjaciela. Przechodząc pod oknami dziewic, Stefan zatrzymał się, a Roger kilka razy zawołał po imieniu na Cyprjanę i Djanę, lecz nie uzyskał żadnéj odpowiedzi.
— One śpię — rzekł Stefan zarzucając na plecy tłomoczek z rzeczami i pospieszył szybkim krokiem.
Po drodze nic prawie z sobą nie mówili. W Redon przy wsiadaniu do dyliżansu, Stefan rzekł do Rogera ściskając mu rękę:
— Słuchaj... ten Robert nienawidzi ciebie prawie jak mnie... gdybyś był zmuszonym opuścić pałac, przypomnij sobie że jestem twoim bratem, i jakkolwiek moje pomieszkanie jest szczupłe i ubogie, będzie zawsze dostatecznym dla nas obu.
Kareta wyruszyła do Rennes, Roger sam pozostał.
Ostatnie wyrazy przyjaciela wznieciły w nim niejaką obawę, lecz dalekim był od myśli, ażeby kiedykolwiek był zmuszonym korzystać z ofiarowaéj mu gościnności.
Gdy wchodził do oberży ojca Géraud na śniadanie, starzec doręczył mu list przysłany przez umyślnego z pałacu.
Pismo było kreślone ręką pana Roberta, zaś Remigeusz de Penhoel podpisał je tylko.
To miało miejsce tegoż rana, Robert bowiem korzystając z krótkiéj nieobecności młodzieńca, i pragnąc również go się pozbyć, zredagował list wspomniony, którego osnowa obejmowała kilka zdań cierpkich i uszczypliwych, a treść ich zawierała rady dla Rogera: że już doszedł do lat dojrzałych, że podróże kształcą młodzież, i że to było godném politowania, ażeby młodzieniec takich zdolności, zakopał się w małém miasteczku, zdala od świata.
Roger czytał to pismo z zaognioném czołem.
Był oddalony z obojętnością i szyderstwem; on! syn przybrany, którego wiek niemowlęcy przeminął wśród najtkliwszych starań... on! którego kochano przez lat dwadzieścia...
Powziąwszy zamiar opuścić rodzinne strony na zawsze, pierwszą jego było myślą powrócić do pałacu, ażeby się pożegnać z ukochaną dziewicą; lecz obawa ażeby się niespotkał z Penhoelem wstrzymała go od tego kroku. Następnie zamknąwszy się w pokoju oberży, zaczął pisać.
Papier po którym biegało pióro był zroszony łzami jego, a jednakże pomiędzy zdaniami malującemi dotkliwy smutek, była i nadzieja, gdyż był młodym i odważnym. Pisał w swojem imieniu równie jak i Stefana, a między innemi wyraził: „My was kochamy... będziemy pracowali... powrócimy!”...
Ojciec Géraud zobowiązał się to pismo doręczyć siostrom, lecz niestety! już go czytać nie mogły...
Roger dosiadłszy konia, pospieszył za dyliżansem do Rennes.
Zamiast oddania pisma, dobry oberżysta ukląkł w kościele Glenackiem, modląc się za dusze zmarłych dziewic.
W nieobecności państwa Panhoel, pan margrabia Pontales i Robert de Blois, zastępowali rodzinę jako przyjaciele, gdyż biedny stryj Jan, przygnieciony brzemieniem rospaczy, nie był w stanie niczém się zająć.
Przy téj okoliczności przyznać należało, że margrabia, Robert, a nawet p. Hiven, okazali rodzinie wielkie przysługi. Nawet biedny grabarz parafii, dał dowody poświęcenia swego.
Panienki utopiły się na bagnach nie wiadomo jakim sposobem, bo szczegóły ich śmierci były otoczone tajemnicą. Mówiono jedynie: że chcąc przeprawić się przez Ust na małym czółenku, uniesione zostały przez prąd pod Białą niewiastą że nazajutrz z rana, grabarz Bibandier znalazł na brzegu szczątki czółna, i on to pierwszy dał o tém wiadomość; i nakoniec że po całodziennym nadaremném szukaniu, Pontales, Hiven, Robert de Blois i jego służący Błażéj wraz z grabarzem Bibandierem pozostali sami w miejscu, przy którym miały się utopić, i że ostatni miał nurkować przez całą noc w pobliskości prądu i tym sposobem udało mu się wydobyć z wody oba ciała, które nazajutrz z rana w dwóch trumnach nakrytych wiekami, stały w kościele na katafalku.
Akta zejścia zeznano zostały w gronie rodziny, gdyż pan Penhoel był także urzędnikiem stanu cywilnego.
Co do Proboszcza, ten był dalekim krewnym margrabiego Pontalesa.
Zresztą nikt nie mógł tworzyć domysłów, bo nieszczęście było zbyt oczywistym.
Wszyscy się modlili i płakali około trumien, które ziemia niebawem pokryje.
Jeżeli się zrodziły niejakie podejrzenia pomiędzy obecnemi, to bezwątpienia nie z przyczyny samej śmierci, lecz z okoliczności towarzyszących takowéj.
Cyprjana i Djana umiały sterować czółnem jak najbieglejsi rybacy, przytém doskonale pływały: jakże więc nie mieć podejrzeń... Było wielu, którzy ukradkiem spoglądali z nieufnością na Pontalesa i Roberta.
Jedno słowo byłoby może dostatecznym do zamienienia ogólnego smutku na gniew i oburzenie, a wtedy biada mordercom! lecz nikt się nie odezwał. Nie było dowodów, a nadto nie można było wyczytać zbrodni w spokojnych obliczach margrabiego pana de Blois.
Wrażenie jakiego uczestnicy zabójstwa doznali przy porcie Kruczym, już się po części zatarło. Zresztą ta zbrodnia była konieczną i jeżeli zadrżeli jeszcze na wspomnienie szczegółów morderstwa, nawzajem byli też zadowoleni. Radość zrównoważyła wyrzuty sumienia.
Oni tam byli w zastępstwie rodziny; wieśniacy widzieli w ich fizjonomjach starannie nastrojonych, smutek ukryty i umiarkowany.
Podejrzenia upadały: przytém ci z pomiędzy wieśniaków, którzy się nie modlili za dusze zmarłe, rozmawiali. wyłącznie o zaszłéj śmierci dwóch dziewic, które widzieli onegdaj jeszcze, tak młode i piękne na balu.
Mężczyzni i kobiety szeptali przed drzwiami kościoła, i jak to jest zwyczajem Bretończyków, każdy usiłował przypominać sobie wróżby téj okropnej śmierci.
— Stary Benedykt prawdę mówił — szemrano — nikt nie chciał wierzyć, gdy powtarzał: że trzy panny z rodziny Penhoelów, zamienią się na dziewice nocy, zanim on umrze... otóż mamy dwie...
— A panna Blanka jest tak słabowitą...
— One będą powracać, kochane dziewczątka... — mówiła gosposia przebierając palcami w różańcu.
Ktoś się odezwał wśród tłumu głosem trwożliwym:
— One już powracają!
Wszyscy się wzdrygnęli i zaczęli skupiać.
Mały zaś Franus drżący i blady, tak się odezwał.
— Tak... tak — mówił spuściwszy oczy — ja to pierwszy odmówiłem de profundis za ich dusze, bo widziałem je tej nocy... i poznałem, że były nieżyjące...
Ojciec Géraud przecisnąwszy się przez tłum pochwycił go za ramię:
— Tyś ich widział! — wyjąknął.
Chłopczyk trząsł się ze strachu.
— Było to tego rana... na godzinę przed świtem — mówił — poszedłem na bagna po nasze konie, gdy wtém dostrzegłem coś białego pod olchę, do której zaczepiają wielki prom.... Bałem się bardzo, lecz zaraz pomyślałem o panienkach... oh! poznałem je dobrze... miały też same suknie co na balu... klęczały pod drzewem i zdawało mi się, że grzebały w ziemi... Zacząłem krzyczeć uciekając, i gdym się odwrócił już zniknęły...
Śpiewano ostatnie hymny w kościele. Wieśniacy umilkli i przyłączyli swoje głosy do śpiewu kapłanów.
Członkowie szanownego grona, którzy w czasie nabożeństwa zajmowali honorową ławkę w pobliskości ołtarza, wychodzili z kościoła rozmawiając podobnie jak w salonie:
— Biedne dziewczęta!... — ubolewała najstarsza z gracji — któżby był o tém kiedy pomyślał...
I otarła łzę rzeczywiście udaną.
— Biedne my panny!... — westchnęła Eglantyna.
Wdowa Lebinihik spoglądała z pod oka na trzech wice-hrabiów, czy podziwiają jéj ubiór żałobny.
— Moje panie — odezwał się poważnie kawaler Kerbichel — jest to prawo powszechne...
Numa zaczął deklamować jakiś urywek poezji, kawaler zaś mu przerwał.
— Ah! — poszepnęła Kawatynka — mężczyźni nie mają serc... zamiast łzy ronić jak my, przytaczają wiersze Bossueta czy tam Woltera.
Otworzyły się podwoje kościoła i orszak pogrzebowy wychodził. Przed trumnami szły tancerki z balu ś. Ludwika, które miały też same suknie na sobie.
Stryj Jan opierając się na ramieniu pana Chauvette, postępował za trumnami, również jak Pontałes, Robert, p. Hiven i Błażéj.
— Pożycz mi twego flakonika — mówiła p. de Kerbichel do panny Eglantyny — lękam się ażebym nie zemdlała.
— Droga pani — odezwała się Eglantyna — potrzeba umiéć sobie wyperswadować... Bogu tylko wiadomo jakeśmy lubiły te dziewczątka.
— A przytém — wtrąciła Kawatynka zręcznym zwrotem przechodząc od żałości do potocznéj rozmowy — zdaje się, że nie należałoby bardzo żałować ich życia...
Wszystkie damy wydały westchnienia.
— Niestety! — odezwała się Eglantyna — one nie były szczęśliwe... Tak dalece byłam o tém przekonaną, że nie oburzyłam się jakby wypadało, gdy mi mówiono o samobójstwie...
Eglantyna wymówiła ostatnie wyrazy tak cicho, że tylko ją dosłyszały jéj towarzyszki i wice-hrabiowie.
— Oh! panno... panno!... — zawołali chórem.
Pani Kerbichel i wdowa Klara otwierały oczy i nadstawiły uszu, węsząc smaczną potwarz, Eglantynka zaś zniżywszy głos, wzniosła oczy do nieba.
— Nie znam się na tém... — pomruknęła — lecz mówią, że gdy młode dziewczęta dadzą się uwieść...
— To się codziennie wydarza!... — przerwała Klara.
— Czy uważacie? — mówiła zachęcona Eglantyna — że Roger i ten włóczęga Stefan, nie śmieli się pokazać na pogrzebie...
Szukano ich wszędzie wzrokiem.
— To prawda... — odezwał się jeden z wice-hrabiów — nie pomyślałem o tém.
I wszyscy potępili nieboszczki.
Orszak żałobny doszedł do części cmentarza gdzie stały grobowce rodziny Penholów. Trzy gracje zamilkły, zadowolone że mogły rzucić kilka kwiatków na trumny dziewic...
Na cmentarzu było smutno i cicho, śpiewy umilkły, wieśniacy szykowali się około świeżo, wykopanych grobów, Bibandier zaś stał przy nich z łopatą w ręku.
W chwili gdy wyciągał rękę do pierwszej trumny, ktoś go zatrzymał.
Jednocześnie szmer głuchy objawiający zadziwienie i trwogę, dał się słyszéć w gronie wieśniaków.
Pomiędzy grabarzem i dwoma trumnami ukazało się jakieś widmo, które się wydawało nadzwyczaj wysokie z powodu kościotrupiej chudości, i niewiadomo z kąd przybyło.
Zjawiająca się istota była tak wynędzniałą i bladą, że w pierwszej chwili wszyscy sądzili, że się ziemia rozstąpiła dla ułatwienia jej przejścia.
Wśród tłumów wołano:
— Benedykt Haligan! Benedykt czarownik!..
Widziéć go w téj chwili i miejscu było tak dziwném, jakby się ujrzało prawdziwe widmo z pod ziemi wychodzące.
Jakim sposobem mógł opuścić łoże, do którego przykuwało go konanie od kilku miesięcy? Jaka siła tajemnicza dopomogła mu do wstąpienia na pagórek?...
Wszyscy spoglądali na niego z osłupieniem.
Benedykt stał nieruchomy przy grobach, a jego oczy zapadłe zwróciły się najprzód na Bibandiera, który odwrócił głowę; potém na Pontalesa, Roberta, Hivena i Błażeja, którzy mimowolnie wzrok spuścili.
Po kilko-chwilowém milczeniu, stary przewoźnik pochyliwszy się, każdą trumnę unosił cokolwiek i opuszczał na ziemię kolejno.
Gdy się prostował, dostrzeżono lekki uśmiech na jego zwiędłych ustach.
— Niechaj Bóg ma w swojej opiece żyjących i umarłych! — rzekł zakładając ręce na piersi.
Pozdrowiwszy Jana Penhoela, wyszedł z cmentarza. Wszędzie ustępowano mu z drogi....
Schodząc z pagórka, jego wychudłe nogi zachwiały się pod nim. Zatrzymał się dopiero przy brzegu Ustu, przy olsze, do którjé był zaczepiony wielki prom.
Tam ukląkł i przybliżył głowę do ziemi, która zdawała się być świeżo poruszoną.
Złożywszy swoje suche ręce, upadł na trawę znużony, szepcząc:
— Niechaj Bóg i N. Panna ma ich w swéj opiece....

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Na cmentarzu, Bibandier zarzucał ziemię na trumnę Djany i Cyprjany.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Paul Féval i tłumacza: anonimowy.