Dziewice nocy albo anioły rodziny/Część druga/XII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Paul Féval
Tytuł Dziewice nocy albo anioły rodziny
Wydawca J. Breslauer
Data wyd. 1853
Druk Drukarnia J. Kaczanowskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Belles-de-nuit ou Les Anges de la famille
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XII.
Djabełki.

Robert i Pontales dążyli razem ku rzece nie przez ścieszkę pionową, po któréj się spuściły dziewice, lecz po drodze ciągnącej się wzdłuż dawnych warowni.
Jednocześnie p. Riven spieszył co tchu do pałacu po klucz od promu, Błażej zaś powrócił do folwarku po Bibandiera.
Ten odbywał czasami wycieczki na laguny lub do Nowego lasu gdy księżyc nie świecił, lecz utracił poprzednią odwagę. Pozostawił w lasku Ben swoich bandytów z rękojeści mioteł porobionych; jego pies zdechł dawno z głodu, i jeżeli sam się jeszcze dotąd błąkał, było to popędem niepowściągnionym, który w żadnym przypadku nie wynagradzał mu trudów. Bo cóż mógł zarobić w. okolicy, gdzie w kieszeniach są tylko grosze, a w ręku kije jak maczugi. Mniemał on, widząc swych byłych towarzyszy w błogiém położeniu, że i do niego los się kiedyś uśmiechnie; lecz Robert i Błażéj trzymali go w przyzwoitym oddaleniu i biédak nie mógł wystąpić z wymaganiami, ponieważ galery w Brest są zawsze otwarte dla zbłąkanych owieczek, które tam osadzają.
Milczał zatém. Być może że i cóś zamyślał, jednakże będąc łotrem umiarkowanych skłonności, urazę jaką żywił do swych dawnych towarzyszy, nie doprowadził jeszcze do granic otwartéj zemsty. Przytém od czasu do czasu obiecywano mu lepszą przyszłość. Lubo nie wiedział szczegółowo co się dzieje w pałacu Penhoela, mógł jednakże domyśléć się jak wszyscy, że się cóś knuło przeciw dziedzicowi. Mogli potrzebować jego pomocy, a wtedy muszą go przypuścić do części łupów.
Tymczasem Blażéj dawał mu często sztukę srebrną, ażeby się niezniecierpliwił zbytecznie, a pan de Blois w skutku wpływu swojego, wyjednał mu posadę grabarza w parafii Glenaku, z roczną płacę dwanaście franków i częścią z dochodu od pokładnego.
Lecz pomimo feber bagnisk i dwóch lekarzy, którzy niedawno osiedli w Gacilly, śmiertelność w miasteczku nie była wielką, a tém samém i biedny Bibandier był bardzo chudy.
Błażéj jak to oświadczył, zastał go pod beczkę jabłeczniku, stojącą na dziedzińcu folwarku.
Bibandier leżał ociężale na piasku, głowę miał rękę podpartą, w drugiéj zaś trzymał czarę. Jego twarz długa, której barwa zmieniła się w żółto-szarą, była z lekka zarumienioną, zapadłe oczy były omdlewające, a fizjonomja jego wyrażała spoczynek zadowolenia.
W tém miejscu pozostawał od rana, pijąc sam i napawając się roskoszą życia. Był to dzień uroczysty dla niego, bo tylko raz do roku podobnie zaspokajał pragnienie i to tylko z powodu obecnéj uroczystości.
Po kilku słowach, które mu Błażéj szepnął do ucha, powstał na nogi; wtedy można go było podziwiać w całéj okazałości.
— Oh! oh! — rzekł wesoło — a więc tu idzie o te aniołki!... zdaje mi się że to łatwo pójdzie.
W jego głosie odznaczała się taka wesołość i wyraz twarzy wyrażał taką rubaszność, że Błażej zapytał go:
— Czyś mnie zrozumiał?
— Doskonale! — odpowiedział nie zmieszany — gdy nas co gryzie, to się drapiemy... to rzecz prosta... czy amerykanin należy do tego?
— To jest jego pomysł.
— Dobry interes... dotąd jeszcze nie pracowałem w tym rodzaju... lecz każdy żyje jak może, nie prawdaż?
Zdawało się że Błażej liczył na niejaki opór, gdyż spoglądał na Bibandiera z zadziwieniem a nawet z niespokojnością.
Bibandier zdawał się domyślać o co rzecz idzie. Napełniwszy czarę, podał Błażejowi z serdecznym poruszeniem.
— Można się tu rozpięć, — rzekł wskazując palcem na grono wieśniaków kupiących się około ojca Gérauda — od dwóch godzin żaden nie przystąpił do beczki, tak uważnie słuchają baśni starego szynkarza... Napij się śpiochu... wiedziałem dobrze że nadejdzie czas, w którym Robert i ty będziecie zmuszeni chwycić się tego środka, i czekałem na was.
Spojrzenie jego które przybrało barwę melancholijny zwróciło się na jego wyszarzany kaftan.
— Miałem wielką potrzebę oporządzić się... Amerykanin i ty nie obchodziliście się dobrze z dawnym towarzyszem... lecz nie można płacić temu, który nic nie robi... nie prawdaż?... mówię więc, że bardzo mnie cieszy iż będę miał sposobność dla was pracować.
— Zawsze zuch z ciebie! — zawołał Błażej — bądź spokojnym... będziesz dobrze wynagrodzonym.
— Co się tycze tego — odpowiedział Bibandier — w swoim czasie i miejscu sam oznaczę... mówisz że to pilno.... a więc ruszajmy.
Błażéj nie ruszył się: jego spojrzenie wyrażało ciągłą nieufność.
Rzeczywiście trudno było pogodzić wyrażenia Bibandiera z cierpką łagodnością malującą się na jego twarzy wychudłéj, bladéj i szpetnéj. Wydawało się również Błażejowi, że jego stary towarzysz uśmiechał się zbyt dobrotliwie mówiąc o morderstwie.
— A więc — rzekł z wachaniem — czy jesteś pewnym że ciebie ręka nie zawiedzie... one są tak młode i piękne...
— To mnie nic nie obchodzi — odpowiedział dawny ułan — każdy dla siebie... Nie mówię wszakże ażeby mi przyjemnie było zarzynać te biedne cherubinki... spodziewam się jednakże że mi pozostawiony będzie sposób wyprawienia ich na tamten świat, podług mego widzimi się.
— Zupełny... byle tylko wyprawić.
— Nie troszcz się o to...
— Chodźże więc — mówił Błażéj, i postąpił naprzód parę kroków.
Bibandier wypił resztę jabłeczniku w czarze pozostałą, i wyprostował swoje długie nogi dla doścignięcia Błażeja.
Po drodze Błażéj wytłómaczył mu czego żądają od niego. Bibandier słuchając go, nucił arję z ruladami. Zanim przybyli do portu kruczego, Błażéj zatrzymał się i rzekł:
— Niech mnie djabli porwą jeżeli pojmuję ciebie mój stary. Lubo nie mam serca zbyt tkliwego, nie mógłbym jednakże śpiewać w téj chwili.
— Bo ty jadasz codziennie — odpowiedział Bibandier łagodnie i z uśmiechem — gdybyś był przez trzy lata na dyecie, to byś jeszcze może lepiéj śpiewał.
To było wymówione z taką słodyczą, jaką uważać tylko można za wykwintność okrucieństwa.
Zbliżając się do przewozu, Bibandier przerwał Błażejowi, który mu udzielał stosownych uwag:
— Jużem zrozumiał — rzekł — ułożyliśmy się o interess z małemi i będziesz ze mnie zadowolony... co się zaś tycze wydatku, potrzeba tylko dwóch chustek i parę powrozów.
— Ah! jest tu i Amerykanin, lecz nie sam... któż tam jest więcéj u djabła?...
Przed promem który już był odczepiony od pala, stało trzech mężczyzn...
P. de Blois jeden miał twarz odsłonioną, dwaj inni ukrywali swoje oblicza pod szerokiemi kapeluszami wieśniaczemi.
Bibandier który cięgle był w wybornym humorze, udawał że ich nie poznaje, i skłoniwszy się z uszanowaniem Robertowi, pierwszy wstąpił na prom.
— Znam cokolwiek przywyknienia kochanych aniołów — pomruknął — napotykam ich często przy świetle księżyca, gdy się przechadzam w nocy dla zdrowia... musiały się przeprawić swoim czółnem, które powinno być pod wierzbami.
Robert zbliżył się do Błażeja.
— I cóż? — zapytał go zcicha.
— Serce kamienne! — odpowiedział Śpioch — twarde jak ostrze sztyletu... nie sądziłem ażeby był tak zdolnym.
— Tym lepiéj — rzekł Robert.
Bibandier sterował żerdzią. Zamiast dążyć w kierunku drogi Redońskijé będącej naprzeciw, popłynął cokolwiek w górę po nad brzegiem, przy którym wierzby spuszczały gałęzie do wody. Odsłoniwszy nieco drobne gałązki i liście swoją żerdzią, natrafił nareście na jakiś przedmiot, który za uderzeniem tąż żerdzią, wydał dźwięk przytłumiony.
— A co czy nie mówiłem? — odezwał się wesoło — steruj pan cokolwiek panie Błażeju gdy ja tym czasem pójdę się bliżéj przypatrzéć.
Oddawszy żerdź, poskoczył na koniec promu który był do wierzb zwrócony i wkrótce usłyszano lekki szelest; nakoniec ujrzano małe czółenko które było wolno puszczone wzdłuż brzegu i dążyło w kierunku bagnisk.
Bibandier który się w téj chwili ukazał, spoglądał na płynącą łódkę i odezwał się z głośnym śmiechem:
— Gdy biedne cherubiny będą się chciały przeprawić... to się złapią djabelnie!
Każdy w promie pomyślał, że Bibandier wart był nagrod....
Dziesięć minut prawie upłynęło jak Djana i Cyprjana przeprawiły się przez Ust za pomocą czółna, które Bibandier znalazł pod wierzbami.
Opuszczając swoje ukrycie pod wieżą, pewne były że rozdarcie sukni wykryło ich obecność i że będą je ścigać; lecz miały dość czasu do uprzedzenia pogoni, ponieważ Pontales i jego towarzysze nie mogli się dostać do przeciwnego brzegu, jak za pomocy promu, od którego klucz był w pałacu. Oprócz tego ścieżka po któréj się spuszczały, doprowadziła je do brzegu bezpośrednio, gdy zwykła droga była dość krętą.
Nie pierwszy to raz córki stryja Jana wystawione były na bliskie i okropne niebezpieczeństwo; lecz w tych chwilach, ich siły zdawały się wzmagać wraz z drażliwością położenia.
Cyprjana zdawała się walczyć z namiętnym zapałem, który podniecała myśl o śmierci męczeńskiej, Djana zaś była spokojniejszą, poświęcając się z krwią zimną.
— Słyszały rozmowę nieprzyjaciół Penhoela, wiedziały że ani ich płeć, ani wiek, nie ocalą od nienawiści tych ludzi.
Lecz dalekiemi będąc od zatrwożenia się ich groźbami, czerpały w takowych nowy odwagę. — W ich mężkiej dzielności, panowała dziecinna zarozumiałość. Obawiano się ich, chwytano się tej saméj broni przeciw nim, jakiejby użyto przeciw mężczyznom! O! jakże były z tego dumne...
Czyliż nie słyszały z ust nieprzyjaznych przyznania im władzy? Gdyby nie one... biedne dziewczęta... Penhoel byłby upadł od dawna...
Ich serca drgały z radości nie zaś z obawy, gdyż walka nie była daremną. Dzięki ich usiłowaniom Remigeusz, pani i Blanka, utrzymywali się w równowadze nad brzegiem przepaści.
Grożąca ciągle zguba dotąd się nie spełniła; a według tego co słyszały, pozostawała tylko jedyna broń w ręku Pontalesa i Roberta przeciw oporowi Penhoela.
Lecz to była broń okropna, która zawieszała nad głową Remigeusza hańbę i zniszczenie. Były dokumenta fałszowane... Było to zapewne wypadkiem niegodnych podstępów, lecz istniały dowody, i w takim razie nie sama tylko nędza zagrażała Penhoelowi...
Od dawna Cyprjana i Djana wiedziały o tajemnicy fałszowania podpisów, które uzyskano w chwilach codziennego opilstwa Remigeusza. Odzyskały i zniszczyły niektóre papiery dostając się nocną porą do zamku Pontalesa, lecz innych zaś złożonych u prawnika, nie udało się im dotąd wykraść.
Obecnie wiedziały dokładnie, gdzie są te papiery zachowane; przy pomocy więc Boga, jeżeli tylko będę mieć dość czasu i odwagi do działania, będę mogły ocalić Penhoela.
Djana odczepiła od pala śmiałą ręką czółno ukryte pod wierzbami, a Cyprjana pochwyciła za żerdź.
Rzeczka Ust wezbrała; płynęła ona pełém korytem i niższe części bagien były wodą zalane.
Płynąc, dziewice usłyszały pośród ciszy nocnéj, szum ponury i ciągły, który wydaje prąd Tremeulé. W cieniu, wyziewy wznoszące się nad otchłanią, wydawały słaby odblask. W oddaleniu widziały olbrzymie widmo białéj niewiasty, które się unosiło nad spokojnemi wodami bagnisk.
Za niemi, nad drogą kasztanami wysadzoną, ogrody pałacu były jeszcze oświetlone; bal się nie skończył, niektóre odgłosy muzyki wiejskiéj dochodziły do ich uszu.
Gdy się dostały do przeciwległego brzegu, nic się nie dało widziéć od strony promu, który wkrótce miał ich ścigać.
Zeskoczywszy zwinnie z czółna, zamiast udać się drogę Redońską do domu p. Hiven, pobiegły ku bagniskom.
Na ogromnej łące, przerżniętéj licznemi smugami wody, spostrzegać się dawał ruch pośród ciemności; były to trzody i stada z Glennaku i S. Wincentego, błąkające się swobodnie na ogólnym pastwisku.
Biegnąc po gładkiéj i niskiéj murawie, Cyprjana i Djana, wołały z cicha: „Minion! Biżu!”
Ich głosy gubiły się w przestrzeni. Owce uciekały przed niemi, gęsi zbudzone wyciągały szyje, wydając gęgania żałosne i nieprzyjemne dla ucha.
Dziewice wołały ciągle.
Po kilku chwilach, głuchy tętent dał się słyszéć w oddaleniu. Następnie Biżu i Minion, dwa małe koniki na pół dzikie, zatrzymały się w swym galopie parskając nozdrzami.
Djana i Cyprjana dosiadły ich oklep, a w kilku sekundach odzyskały czas stracony biegnąc po bagnach.
Biżu i Minion były to konie czystej rasy bretońskiéj, karę, grubego zagięcia karku, mogące galopować przez kilka godzin.
Biegły razem z równą szybkością, a głos dziewic podniecał ich chyżość; pędziły przez pola, laguny, przesadzając płoty.
Djana i Cyprjana doskonałe amazonki, nie troszczyły się o zawady po drodze; gdy wypadło szeroki rów przeskoczyć jednym susem, zapuszczały swe białe rączki w grzywy swych wierzchowców; gdy trzeba było przesadzać krzaki lub pnie, kładły się prawie na nich i z szybkością strzały przebywały te zawady.
Na czystém polu częściéj jeszcze zachęcały do biegu swych wierzchowców:
— „Hop Minion! hop Biżu!” i głaskały szyje koni galopujących i oblanych polem.
Gdyby ich napotkał jaki wieśniak, byłby się przeżegnał z trwogą polecając swą duszę Bogu, a po minionym przestrachu, byłby się chwalił do śmierci, że widział w czasie jesiennéj nocy, czarownice jadące na sabat.
W istocie była to zadziwiająca jazda. Karę konie niknęły w ciemności, można było tylko dostrzedz dwie dziewice wysmukłjé kibici, jakby w powietrzu unoszone. Zdawały się ślizgać siedząc na pędzącéj chmurze. Oko nie mogło ich ścigać, ich włosy unosiło skrzydło wiatru, podobnie jak ich samych.
— „Hop Biżu! hop Minion!”
Od portu kruczego jest dobra mila do miasteczka Bains, którą to przestrzeń w kilka minut przebyły.
Cyprjana i Djana zsiadłszy z koni, pozostawiły je na polu.
Pan Protazy Hiven miał dom oddzielny, położony o sto kroków za jedyny ulicą miasta. Ażeby był w możności nabyć tę nieruchomość, musiał wzniecić wiele sporów w sąsiednich wioskach, zniszczyć nie jednego rolnika i pozbawić kawałka chleba nie jedną sierotę. Lecz to było jego powołanie i stanowiło jedyną przyjemność. P. Hiven w pieniactwie był prawdziwym mistrzem. Zdawało się, że jego twarz wyżółkła i nadzwyczaj długa, wzniecała w wieśniakach żądzę pieniactwa.
Cyprjana i Djana kilka razy uwijały się około jego domu, lecz podstępna czujność prawnika, niweczyła dotąd ich zamiary. Dzisiaj miały dwie korzyści obiecujące im osiągnąć cel pożądany: najprzód wiedziały gdzie szukać papierów, powtóre że służący pana Hivena, który zwykle ściśle pilnował domu, był w téj chwili na uczcie ś. Ludwika z drugijé strony rzeki, na folwarku Penhoela. Pan Hiven udzielił mu pozwolenie licząc na wystrzał z fuzyi nocy poprzedzającéj, jak równie na bal, który powinien był wszystkich zatrzymać w pałacu.
Nie było więc nikogo do pilnowania domu tego wieczora, oprócz służącéj 70-letniej i psa starego.
Służąca i pies spali bezwątpienia, pogrążeni w śnie głębokim, zabezpieczeni mocnemi zamkami i zasuwkami; gdyż obie siostry mogły przesadzić mur, nie dostrzegłszy żadnego poruszenia w domu.
Od strony ogrodu nie było okiennic, przeto w mgnieniu oka, za pomocą drabiny którą ich piękne rączki z trudnością zdołały oprzeć o ścianę domu, dostały się do gabinetu prawnika, skrzesały ogień na jego własnym krzesiwku i zapaliły lampę.
Potrzeba je było widziéć podówczas z ożywionym licem w skutku odbytéj przejażdżki i nadzieją osiągnięcia pożądanego celu. Ich jagody pokryte były czystym rumieńcem, ich oczy błyszczały niecierpliwością i żądzą; uśmiech figlarny igrał na świeżych usteczkach, tak dalece były pewne swego zwycięztwa.
Wróciła im wesołość dziecięca. Ta chwila rzeczywiście była uroczystą, ponieważ chodziło tu o los całéj ukochanéj rodziny; w naturze nawet ich postępku, było cóś dziwnego i wesołego, oddalającego wszelką myśl tragiczną.
Śmiały się uchylając obicie gabinetu.
Ich poszukiwanie nie długo trwało: za fotelem na którym Makreofal co wieczór wynajdywał djabelskie wykręty prawnicze, była dziura wycięta nożem w obiciu, w któréj się mieściła brudna teka, na widok któréj serca Cyprjany i Djany mocniéj uderzać zaczęły. Przestały się śmiać. W ich ręku było ocalenie Penhoela.
Uklękły na chwilę, wznosząc zwilżone oczy do nieba z dziękczynieniem.
Myślały o pani i o biednéj Blance...
Lecz czas naglił, Djana ukryła za łono pugilares i obie zeszły po drabinie. Stara kobieta i stary pies spali jak zabici. Udało się zupełnie....
— „Hop Biżu! hop Minion!”
Jakże ich sercom ulżyło, gdy powracały tęż samą drogą, którą przed chwilę przebyły z dręczącą niespokojnością!... Jakże wesoło głaskały szyje swych wierzchowców! jakże były szczęśliwe....
— Patrz — rzekła Djana gdy Minion przesadzał przez rów szeroki — oto tutaj do mnie strzelono... biedny Kabry leży jeszcze w rowie.
Nie zwalniając biegu koniom, pochyliły się ku sobie i ich usta zjednoczyły się pocałunkiem.
— Już to ostatni raz narażasz się na podobne niebezpieczeństwo moja siostro — odezwała się Cyprjana — jużeśmy ich pokonały!
— Któż wie? — dodała Djana — może powrócimy Penhoelowi to, co mu niegodnie wydarli.
Były w połowie drogi. Djana nagle zatrzymała swego konia.
— Przyszła mi myśl — rzekła — że mogą na nas czatować na téj drodze.
— Ciekawa jestem — — odezwała się Cyprjana ośmielona powodzeniem — który z nich odważyłby się zatrzymać w biegu mojego Biżu.
— A jeżeli maję broń przy sobie?
— Przesadzimy przez ich ciała.
— A jeżeli będę na nas oczekiwać przy przeprawie w porcie?
Cyprjana zatrzymała swego, konia.
— Nie lękam się o siebie... mówiła Djana — lecz teraz winnyśmy nasz skarb zachować.
— Wróćmy zatém do Hussay... przejedziemy przez most.
Ta rada zdawała się dobrą. Obie siostry cofnęły się z drogi i puściły galopem do Hussay. Lecz właśnie ta sama myśl przyszła ich wrogom, gdyż stanąwszy przy brzegu, dostrzegły przy moście dwóch ludzi; zdawało się im, że to był p. Robert de Blois i p. margrabia Pontales.
— Puśćmy się przez pola — odezwała się Cyprjana, którą nic nie trwożyło — i omińmy ich.
— Spróbujmy raczéj wrócić do portu kruczego — odpowiedziała Djana — konie będą mogły wpław przebyć rzekę.
I natychmiast puściły, się w tym kierunku.
Gdy stanęły przy przewozie, upłynęło zaledwie trzy kwadranse jak po raz pierwszy dosiadły swych dziarskich biegunów.
Jeszcze północ nie wybiła, ogród pałacowy był jeszcze oświetlony. Bal mógł się ciągnąć jeszcze parę godzin.
Obecnie, nie można było dostrzedz nic podejrzanego na pobrzeżu. Siostry puściły Biżu i Miniona, które wierzgając powróciły na pastwisko. Pomyślały że dobrze uczyniły, iż nie uparły się jechać przez most pod Hussay, gdyż tutaj nic nie zdawało się tamować im drogi.
— Otóż — rzekła Cyprjana idąc do wierzb — jesteśmy w porcie... i jeszcze przetańczymy kontredansa. — Djana odchyliła gałęzi wierzb, i gdy otwierała usta chcąc coś wesołego odpowiedzieć siostrze, trzech ludzi ukrytych w wysokiej trawie rosnącej przy rzece, spiesznie powstali, i nim dziewice wykrzyknąć mogły, związano im usta chustkami...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Paul Féval i tłumacza: anonimowy.