Dziwne karyery/Rozdział X

<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Lam
Tytuł Dziwne karyery
Pochodzenie Dzieła Jana Lama
Wydawca Księgarnia Gubrynowicza i Schmidta
Data wyd. 1885
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ X,

traktujący głównie o tem, jak rzadko ludzie umierają z miłości, a jak łatwo umrzeć mogą z głodu.

W naszych realistycznych powieściach, „gdy się rycerze pożenią“, trubadur nie kończy powieści, i nie dodaje, że żyli długo i szczęśliwie. Przeciwnie, mamy teraz powieści i utwory dramatyczne, w których rzecz zaczyna się dopiero po ślubie, a przebieg jej i koniec wyjątkowo chyba bywa szczęśliwy. Między tą drogą a dawniejszym sposobem obieram kierunek pośredni, i umieszczam małżeństwo w trzeciej czwartej części mojego opowiadania, usuwając chwilowo na drugi plan tego z moich bohaterów, któremu nie świeci pochodnia Hymenu.
Dr. Mitręga, będąc na razie tylko w posiadaniu 4000 idealników, pożyczonych od Wołodeckiego, postanowił być oszczędnym i nie urządzać przyszłego swojego domu na tak wielką, skalę, jak to pierwotnie zamierzał. Najął więc tylko pierwsze piętro w kamienicy, położonej przy jednej z przyzwoitszych ulic Wilkowa, ze stajnią, wozownią i pomieszczeniem dla służby w oficynach. Zaniechał zamiaru sprowadzenia mebli i t. p. z zagranicy i kontentował się tem, czego mu dostarczyć mogli rzemieślnicy miejscowi, którzy ze swojej strony kontentowali się pewnem à conto na swoje rachunki. Niemniej uprzejmym okazał się handlarz koni i powozów, a już wcale uprzedzającym jubiler, który dostarczył prezentu ślubnego dla przyszłej pani Mitręgowej. Ten wprost oświadczył, że nie przyszłe rachunku aż po weselu, od czasu bowiem jak Wilków Wilkowem, nie było wypadku, ażeby nowożeniec przedsiębrał większe wypłaty tego rodzaju, póki mu nie wyliczono posagu, i żaden kupiec nie mógłby się utrzymać, gdyby chciał sprzedawać zawsze tylko za gotówkę. Bardzo także oszczędnym okazał się dr. Mitręga przy najmowaniu służby. Funkcye kamerdynera przeznaczone były z góry Marcinowi, oprócz niego zaś przyjął pan Emanuel tylko jednego lokaja, kucharza i woźnicę, z fraucymeru zaś pannę służącą, pokojówkę, praczkę i dziewkę do kuchni. Jeden kocz, jedna kareta, jedne sanki, para gniadych koni, zaledwie 16-tej miary — oto i cała masztarnia; dawniejsze szpaki wraz dorożką miały jeszcze tylko zawieść pana młodego do ślubu, a potem pójść na sprzedaż, jako zbyteczne.
Przygotowania te zajęły cały adwent, a z początkiem zapust odbył się ślub za indultem, w kaplicy prywatnej arcykapłana wilkowskiego, który błogosławił osobiście młodej parze, i to przed południem, dla angielskiego szyku, jak tego sobie życzył pan młody. Kobiety protestowały wprawdzie mocno przeciw tej innowacyi, ale ponieważ jednym z drużbów był hrabia, a drugim baron urodzony z hrabianki, podczas gdy drużkami były córki nader znakomitych hidalgów, więc trudno było opierać się przy dawnych parafiańskich obyczajach. Omal nie zapomniałem dodać, że prastary ród Siebenzwetschków reprezentowany był przy tej uroczystej okazyi wyłącznie przez panią Swatalską.
Panna Szlachcińska nie pokazała się wcale, jak powiadano oficyalnie, z powodu przeziębienia czy przewiania — z powodu jakiegoś zatargu Minionki z Fidusiem, jak powiadali niektórzy — z powodu, jak mówili jeszcze inni, że pragnęła być drużką, i że ją pominięto przez karygodną nieuwagę. Po ślubie, goście weselni zgromadzili się na śniadanie u pp. Kluszczyńskich, a przed upływem godziny zajechała kareta, która miała nowożeńców odwieść na pocztę, zkąd dalej dyliżansem ruszyć mieli w podróż weselną, jak tego chce obyczaj angielski. Baron urodzony z hrabianki, który raz przez całe trzy tygodnie bawił w Londynie i był powagą w rzeczach tego rodzaju, przypomniał sobie wczas, że tenże sam obyczaj nakazuje rzucać za powozem państwa młodych staremi trzewikami i garściami ryżu, co też uskuteczniono ku wielkiemu zgorszeniu gawiedzi wilkowskiej, sromotnie nieświadomej obyczajów brytańskich i mniemającej, że państwo „tak rano już się popili“.
Przed wyjazdem odbyła się krótka konferencya między p. Mitręgą a p. Kluszczyńskim. Rzecz godna uwagi, a świadcząca bardzo dobrze o bezinteresowności nowożeńca, że dotychczas nie było mowy o żadnej intercyzie, kontrakcie ślubnym, lub czemś podobnem, między nim a jego teściem. Ogólnikowo tylko powiedzianem było, że panna Natalia otrzyma sto tysięcy posagu. Obecnie zwierzył się p. Kluszczyńskiemu przyszły jego zięć, że potrzebowałby pieniędzy. Na oświadczenie tego rodzaju, szanowny prezes Banku Filodemicznego był i nie był przygotowanym. Fizyognomia jego przedłużyła się znacznie, rozmaite gęsta świadczyły o wielkiem zafrasowaniu się, mimo to atoli jakiś uśmiech dyplomatyczny igrał na jego licach. Począł obszernie wyłuszczać, jak dalece miłość ojcowska czyni go troskliwym o dobro córki, jak wielkie zresztą z jednej strony ma poważanie dla swego zięcia i zaufanie w jego charakterze, ale jak bardzo, z drugiej strony, w dzisiejszych czasach trzeba być ostrożnym w kwestyach pieniężnych, i jak tedy, ostatecznie potrzebowałby zabezpieczenia, że Natalia nic nie uroni ze swojego kapitału. Dr. Mitręga, w odpowiedzi na to, żachnął się dość gwałtownie, i rzekł cierpko, iż o takiem zabezpieczeniu należało mówić przed ślubem, nie zaś uwodzić go nadzieją i wprowadzić w ambaras w chwili wyjazdu za granicę. On, który przez całe życie nie miał nigdy ani grosza długów, zmuszonym będzie teraz zapożyczać się, bo przecież dla kaprysu teścia nie odłoży na później i na śmiech ludzki, projektowanej podróży. Tu pan Kluszczyński, widząc, że nie ma innej rady — jak to zresztą po części z góry przewidywał, jął proponować różne wypłaty częściowe, od dziesięciu tysięcy idealników w górę^ podczas gdy bezpieczeństwo posagu Natalii miało polegać na tem, że znaczniejsza jego część zostanie w ręku ojca i dr. Mitręga pobierać będzie po pięć od sta rocznie od tej sumy. W końcu, jak to mówią, krakowskim targiem stanęło na tem, że p. Kluszczyński wypłaci zięciowi 50.000 id., a resztę zatrzyma na procencie u siebie, ale dr. Mitręga da mu pokwitowanie przy świadkach, dajmy na to, przy obecnych w drugim pokoju drużbach. Szanowny doktor nie miał atoli ochoty wtajemniczać tych panów w swoje stosunki finansowe — zważywszy, iż powiedział im był poprzednio w sekrecie, jako posag jego żony wyniesie okrągło pół miliona. Na szczęście zaproszeni byli także na śniadanie pp. Abel i Bandura, radcy dyrekcyi Banku Filodemicznego, i ci w tym wypadku zastąpili drużbów. P. Kluszczyński wyjął z biurka kwit oddawna przygotowany i plik papierów, i dr. Mitręga, od dłuższego czasu niecierpliwie spoglądający na zegarek, podpisał w obecności dwóch świadków dokument, który tylko pobieżnie przejrzał, i mocą którego zeznawał, iż otrzymał od Wgo Kluszczyńskiego 50.000 jako posag jego córki Natalii, stosownie do umowy ustnie zrobionej, i że „z sumy tej tytułem posagu gotówką i całkowicie mu wypłaconej“, Wnego Kluszczyńskiego kwituje. Świadkowie byli obecni przy wyliczaniu pieniędzy, które, ku pewnej konfuzyi dr. Mitręgi, nastąpiło nie w gotówce, ale w zapisach renty chaockiej — tylko że zamiast 50, wypłacił pan Kluszczyński 62 tysięcy pięćset pięćdziesiąt i pięć nominalnych idealników, i chciał wyliczać z ołówkiem w ręku, że to wynosi podług kursu, 50.000 jak uciął. Dr. Mitręga spieszył się atoli coraz bardziej, coraz częściej spoglądał na zegarek, obliczył więc szybko na palcach, że 62.556 po kursie 65½ za sto, wynosi około 50.000 — podpisał kwit i zabrał papiery, nie zajrzawszy nawet do gazety, w której kurs renty płatnej w srebrze notowany był rzeczywiście po 65½, ale kurs tej samej renty płatnej w papierach, figurował tylko w sumie 55 idealników i mizeraków pięćdziesiąt. Nie zawadzi dodać, że zapisy, które otrzymał, opiewały na rentę papierową.
Czego się tak spieszył, dokąd się tak spieszył dr. Mitręga? Według prawideł angielskiego high-life, powinien był spieszyć albo do dóbr własnych, albo do dóbr żony, albo nakoniec nad morze Śródziemne, do Nizzy, do Monaco, do Neapolu i t. p. Należy atoli zważyć, że zima w Milicyi nie sprzyja pobytowi na wsi, że zresztą majątki dr. Mitręgi były wydzierżawione, a trudno, jak mówił, rugować biednych dzierżawców w styczniu, w czasie najtęższych mrozów. Nad morze Śródziemne znowu, z Milicyi jest bardzo daleko — państwo Mitręgowie spieszyli tedy na karnawał do Krachenburga. W pierwszej linii atoli, spieszył dr. Mitręga na stacyę pocztową, ponieważ dyliżans odchodził o dwunastej, która za pół godziny wybić miała, i ponieważ na drugą popołudniu zamówił był do nowego swego pomieszkania swoich dostawców z rachunkami, jakoteż pewnego dyskretnego przyjaciela, ale finansowego, o którego egzystencyi dotychczas nikt w Wilkowie nie wiedział. Namyśliwszy się zaś, że podobne nudne sprawy załatwić można nierównie lepiej po powrocie z podróży, niż na wyjezdnem, postanowił szanowny doktor uniknąć spotkania i przedewszystkiem nie spóźnić się do dyliżansu.
Ale: człowiek strzela, a — Marcin tłumoki wozi. Marcin miał polecenie, przy pomocy szpaków, które tym sposobem oddać miały niejako ostatnią usługę swojemu dotychczasowemu panu, zawieść na pocztę pakunki państwa Mitręgów, ażeby się sam doktor niemi kłopotać nie potrzebował. Ów zaś przyjaciel finansowy p. Emanuela, niemniej jak jubiler i dostawca ekwipażów, pałając chęcią oglądania nowo skojarzonej młodej pary, zamiast o drugiej popołudniu, już od jedenastej rano krążyli ulicą, przy której znajdowało się nowo urządzone pomieszkanie. Spostrzedz emigracyę tłumoków, rozmówić się z Marcinem, i dowiedzieć się o zamierzonym wyjeździe pp. Mitręgów za granicę, było dla nich rzeczą naturalnego instynktu, którym indywidua tego rodzaju szczególnie są obdarzone. Ztąd też, gdy państwo młodzi wysiadali na stacyi, oprócz kapelusza z galonem, który uchylił przed nimi lokaj otwierający im drzwiczki, uchyliły się poważnie i bez afektacyi jeszcze trzy inne kapelusze bez galonów, i dr. Emanuel zaledwie tyle miał przytomności umysłu wobec tej niespodziewanej demonstracyi, iż wprowadził żonę do sali, usadowił ją koło pieca i wytłumaczył się na prędce, że spostrzegł kilku klientów Banku Filodemicznego, z którymi przed wyjazdem koniecznie pomówić musi — przeprasza ją tedy, i zaraz wróci.
Rozmowa z tymi klientami, która nastąpiła w drugim końcu sali, a której p. Mitręgowa nie słyszała, była z początku dość ożywioną ze strony jeneralnego dyrektora Banku, ale po chwili ożywienie udzieliło się klientom, a dyrektor wpadł w głęboką zadumę. Rzecz miała się — nie obwita w bawełnę — tak: Jubiler żądał 2.000 idealników, i to natychmiast. Dostawca ekwipażów, 3000, i to jeżeli można, prędzej niż natychmiast, bo zabierze karetę i konie. Przyjaciel zaś „finansowy“, znajdujący się raptem, ni ztąd ni zowąd, w posiadaniu dokumentów powierzonych niegdyś przez dr. Mitręgę różnym innym przyjaciołom finansowym, żądał 24.000 jak skoro mogą być odliczone, bo zabierze już nie ekwipaż, ale samego doktora, przy pomocy inspektora policyi, i w dodatku zrobi skandaliczną scenę. Jubiler nie groził niczem, ale obecność jego starczyła za ultimatum. Wobec potrójnej presyi tego rodzaju, daremnem było powoływać się na brak czasu najpierw, a następnie na brak gotówki i na trudność spieniężenia zapisów renty chaockiej na stacyi pocztowej. Przyjaciel finansowy podejmował się „wydać resztę“ w okamgnieniu; miał nawet przy sobie urzędowy wykaz kursów giełdowych. Tym razem, dr. Mitręga wziął ołówek do ręki, nie prędzej atoli, aż w skutek zapytania swego przyjaciela finansowego przekonał się, że ma w kieszeni zapisy renty papierowej, a nie srebrnej.
Niestety! Kilkakrotna multyplikacya, na różne sposoby powtarzana, wydawała zawsze ten sam rezultat: 62,555X55.50=34,718.025, czyli, innemi słowy, do 50,000 idealników, niedostawało 15,281 i mizeraków 97 i pół! Jubiler, makinion i przyjaciel finansowy wzięli razem 29,000 — zostało więc na podróż do Krachenburga idealników pięćtysięcy siedmset ośmnaście i 2½ mizeraka. Teraz dopiero dr. Mitręga usiłował przypomnieć sobie, jak opiewał kwit, który podpisał panu Kluszczyńskiemu, ale na nieszczęście, dokumenta prawne mają tę własność, że jeżeli się nie ma przed sobą dosłownego ich brzmienia, to lepiej nie łamać sobie głowy i nie przypominać, co zawierały. To wszakże było pewnem, że 62,555 renty nawet srebrnej, po kursie 65½ nie wynosiło 50,000, ale zaledwie 40 tysięcy i coś przeszło 900 idealników gotówką — co teraz, mając ołówek w ręku, dr. Mitręga natychmiast obliczył. Widocznie tedy zaszła tu kolosalna pomyłka ze strony pana Kluszczyńskiego. A kto wie, może pomylił się rozmyślnie? Ba, przecież świadkowie muszą pamiętać, że odliczył 62,555 zapisami renty chaockiej, mniejsza o to, jakiej. W najgorszym razie, stracę około 6000 idealników, pomyślał szanowny doktor. Prawda, że ci przeklęci lichwiarze zabrali mi prawie Wszystko, co miałem, i że z całego posagu zostaje mi zaledwie kilka tysięcy, oprócz tych 2500 rocznie, które stary ma płacić, Ba, ale mogę go sprocesować; a zresztą, od czegóż Bank Filodemiczny? Swoją drogą zdaje mi się, że wlazłem w rodzinę oszustów.
— Do Sokołowa, Triebstrillu, Krähwinkel, Krachenburga, konie czekają! — zawołał w tej chwili konduktor pocztowy.
Entendez-vous, Maniu? — odezwała się pani Natalia, trącając go w ramię.
Ah c'est vous, ma... chère! — odparł i spojrzał na nią z wyrazem miłości nierównie mniej tkliwym, niż przed stoma minutami, w kaplicy arcykapłana.
I tak tedy, rozmawiając półgębkiem po francusku, a w duszy na całe gardło klnąc po milicyjsku, dr. Mitręga z żoną wyjechał na karnawał do Krachenburga.
Podróż dyliżansem w lecie ma swoje strony przyjemne, których odkryć nie umieją jedynie zrzędy z profesyi. W zimie atoli jest to rozrywka, której zupełnie brak amatorów. Im lepiej kto jest odzianym, im staranniej ma otulone nogi, tem nie wygodniej siedzi, a ponieważ pudło, w którem jest zamknięty, zatrzymuje się tylko raz na dwie godziny, przymus fizyczny, jakiego się doznaje, ^wytwarza i w umyśle podróżnego nadzwyczaj sztywne usposobienie. Tej to zapewne okoliczności przypisać należy, iż młode nasze małżeństwo w podróży do Krachenburga zachowywało się raczej tak, jak małżeństwo, które odprawiło już jubileusz najmniej siedmioletniej wojny domowej — tj. milczało i wypełniało długie godziny między popasami ową męczącą drzymką, którą znają zapewne wszyscy co podróżowali w ten sposób, i która porównać się da tylko ze snem chorego w gorączce. Wszystko atoli ma swój koniec, i tak tedy pewnego wieczora państwo Mitręgowie znaleźli się w Krachenburgu, w eleganckim saloniku hotelu des Millionnaires, na pierwszem piętrze, przy stoliku z herbatą. Kamerdyner, który im usługiwał, był niezmordowanym w deklinowaniu wyrazów „Herr Graf“ i „Frau Grafin“. Komfort i elegancya otaczały ich wkoło. Mimo to dr. Mitręga był nader małomownym, wydawał rozkazy suchym jakimś, tetrycznym tonem i odpowiadał półsłówkami na uwagi i zapytania p. Mitrężyny. Nic dziwnego, że po odejściu służbistego kamerdynera, p. Natalia rozpłakała się na znaną nutę: „Ty mnie już nie kochasz“. Spostrzegł się szanowny doktor, że pofolgował zanadto naturalnemu swemu złemu humorowi, i jął tłumaczyć się, że trudy doznane w podróży, tak fatalnie go usposobiły. W dalszym ciągu rozmowy przyznał się nareszcie, że miał małą nieprzyjemność na wyjezdnem, i opowiedział bez ogródki wszystko co wiemy o „pomyłce“ prezesa Kluszczyńskiego. Dodał do tego — czego jeszcze nie wiemy — że na stacyi w Wilkowie zmuszony był zaliczyć trzem klientom Banku Filodemicznego na rachunek przyznanej im zaliczki sumę 29.000 idealników, a to z powodu, iż w kasie tego zakładu okazał się był chwilowy brak gotówki, a nie można przecież było z góry zrażać ludzi, którzy tak młodą instytucyę obdarzyli swojem zaufaniem. Pani Natalia, która nigdy w życiu nie miała nic do czynienia z interesami pieniężnemi, uspokoiła męża, że oczywiście Bank zwróci mu zaliczone pieniądze, jak to zresztą sam twierdził, a co do owej pomyłki obiecała, iż sama pomówi z papą, który nie omieszka uiścić się z różnicy. Rozchmurzył się powoli dr. Emanuel i powiedział sobie, że w istocie dysponuje nie 5. ale 16.000 idealników, i że na razie chodzi o to, jakby najgodniej użyć tej gotówki, jaką ma w kieszeni. Z planów, które ułożył na zasadzie tej uwagi, wypadło, że zaraz nazajutrz państwo Mitręgowie wzięli lożę w Wielkim Teatrze i oglądali balet czarodziejski, a trzeciego dnia pojawili się na balu publicznym, na którym, według sprawozdań gazeciarskich, die schöne Gräfin M. aus Milizien była zachwycającem zjawiskiem, a toaleta jej jedną z najświetniejszych. W ślad za balem poszło zwiedzenie jeszcze jednego baletu czarodziejskiego, a tym razem odwiedziło już pp. M. w ich loży dwóch młodych dyplomatów, których dr. Mitręga znał jeszcze z czasów swojej akcyi politycznej w sprawie beocko-laputańskiej i których na balu przedstawił był żonie. Tych zaproszono na następny dzień na objad do hotelu des Millionnaires, a nazajutrz po objedzie jeden z nich przyniósł państwu M. zaproszenie na bal — u dworu. Niepodobieństwem było, ażeby p. M. wystąpiła w tej samej toalecie, którą poprzednio podziwiały dzienniki; trzeba więc było pomyśleć o innej. Co gorsza, potrzeba ją było zapłacić gotówką, i trzeba było wypożyczyć u jubilera garnitur z rubinów, bo szmaragdowy, wilkowski, także już bardzo szczegółowo opisany był w gazetach. Przebrzydły Krachenburgczyk miał w tym wypadku śmiałość żądania kaucyi, na szczęście atoli kontentował się obligami Banku Filodemicznego, opiewającemi na hipotekę znanych nam dóbr Wielkie i Małe Znikło wraz z przyległościami, w nominalnej sumie 10.000 idealników — które to obligi dr. Mitręga zawsze miał przy sobie. Zważywszy, iż garnitur oszacowany był na 3000 idealników, suma ta była aż nadto wystarczającą. Bal u dworu wypadł przepysznie, tak sam dla siebie jak i dla p. Mitrężyny, która tańczyła walca z jednym księciem jakiegoś panującego domu i z dwoma dyplomatami, noszącymi historyczne nazwiska, podczas gdy dr. Mitręga otrzymywał w zagłębieniu okna od ministra chaockiego państwa zapewnienie, iż przyznanie mu tytułu barona nie ulegnie wielkim trudnościom, jeżeli dokumenta familijne są wystarczające i jeżeli zapłaci 5000 id. taksy. Pani Mitrężyna olśniona była własnym blaskiem i blaskiem, który ją otaczał, i czuła w duszy niezmierne uwielbienie dla męża, któremu zawdzięczała to wszystko. Nazajutrz po balu odesłano jubilerowi jego garnitur i odebrano obligi Filodemiczne. Zaraz potem pojawił się właściciel ekwipażu i liberyi, który od ośmiu dni wypożyczał państwu M. te drobiazgi i obecnie upraszał o swoją należytość, wynoszącą 216 idealników. Dr. Mitręga sięgnął do pugilaresu i znalazł w nim idealników 220, z których po zapłaceniu właściciela remizy zostały mu cztery...
Była to, na razie, reszta pierwotnej połowy posagu pani Natalii.
Jeżeli się mieszka w hotelu des Millionnaires, gdzie od ośmiu dni rachunek jest niezapłacony; jeżeli się ma przed sobą podróż do Wilkowa, na którą potrzeba najmniej sto idealników, i jeżeli się ich ma tylko cztery w kieszeni, to nie na wiele przyda się człeku obietnica ministeryalna, iż może zostać baronem; ani też rozmnożyć zdoła nakształt pięciu chlebów biblijnych te cztery idealniki, fakt, iż pani dobrodziejka tańczyła wczoraj z księciem krwi jedną turę walca, jak o tem właśnie dzienniki poranne doniosły. Dr. Mitręga, znany nam z daru szybkiego i bystrego rozumowania, pojął to w mgnieniu oka. Zaczął się ubierać naprędce i zadzwonił na garsona, żądając, ażeby mu przyniesiono rachunek. Rzucił okiem na to pismo i przekonał się, że suma figurująca na dole wynosi nieco nad 400 id. Dodawszy do tego prezenta dla służby i koszta podróży do Wilkowa, potrzeba było dr. Mitrędze najmniej 600 idealników. Jeżeli kiedy, to teraz obligi Filodemiczne były jedyną kotwicą ratunku. Nie tracąc czasu, wydał dr. Mitręga rozkaz, iż zatrzymuje na dziś jeszcze remizę z liberyą, wskoczył do powozu i popędził do biur grecko-portugalskiego Banku, który podjął się był spieniężenia obligów, o których mowa, i posiadał ich przeszło półmiliona w ogniotrwałych swoich kasach.
Poznano i przyjęto bardzo uprzejmie jeneralnego dyrektora Banku Filodemicznego z Wilkowa. Posadzono go na wygodnym fotelu i poczęstowano przedniem, oryginalnie hawańskiem cygarem. Poczem zagadnął go dyrektor grecko-portugalski:
— Przybywasz pan zapewne w sprawie wypłaty waszych kuponów, która ma nastąpić w przyszłym tygodniu?
Wygodny fotel stał się odrazu jakoś mniej wygodnym.
— Tak jest — odparł dr. Mitręga. — To znaczy... ja bawię tu chwilowo tylko, dla mojej przyjemności, z żoną, którą pojąłem przed tygodniem.
— A, gratulujemy, gratulujemy! A więc, co się tyczy kuponów...
— Co się tyczy kuponów, mniemam, że rzecz jest załatwiona. Wszak według umowy, macie je panowie wypłacić na nasz rachunek z pieniędzy wpływających ze sprzedaży obligów.
— To jest, mamy to uskutecznić pod warunkiem, jeżeli pieniądze wystarczą. Tymczasem, sprzedaliśmy zaledwie 100.000 w obligach, po kursie 70 za sto — proszę, oto jest rachunek. Wynosi to zaledwie 70,000, a potrąciwszy naszą prowizyę, i prowizyę ajenta, 55,000. Z tego, według układu, mamy prawo zatrzymać 60.000 na pokrycie dalszej naszej prowizyi, a więc brak nam jeszcze 5 tysięcy do zupełnego naszego pokrycia. Oprócz tego, półroczny kupon po 3% od sumy półmiliona, którą panowie emitowaliście za naszem pośrednictwem, wynosi 15.000 — razem przeto oczekujemy, iż panowie zechcecie remitowac nam bezzwłocznie 20.000 gotówką, dla uniknięcia następstw zwykłych w takich wypadkach.
— Ależ skoro panowie sprzedaliście tylko 100.000, jak wykazujecie, więc nie potrzeba jak 3000 na wypłatę kuponu, a prowizyi od niesprzedanych obligów przecież liczyć nie możecie!
— Co nam do tego! Oto jest czarno na białem umowa, spisana między nami, a panem i panem Kluszczyńskim, jako pełnomocnikami Banku Filodemicznego.
Fotel grecko-portugalski był już w tej chwili niewygodniejszym od owego płotu, na którym według przysłowia pies nawet nie może znaleść potrzebnego mu komfortu. Dr. Mitręga potrzebował 600 id., a tu żądano od niego 20.000. Postanowił atoli trzymać się do upadłego i nie kapitulować, chyba pod znośnemi warunkami.
— Zapewne — rzekł — że to stoi w umowie, ale stoi tam także, że w danym razie służy nam prawo wycofać z depozytu resztę naszych papierów i żądać salda naszego rachunku. Ponieważ panowie postępujecie sobie w ten sposób, więc nie zostaje mi nic, jak tylko trzymać się tego punktu umowy. Proszę tedy o wydanie reszty obligów i o saldo.
— Za pozwoleniem, a masz pan pełnomocnictwo Rady Zarządzającej?
— Jestem jeneralnym dyrektorem i nie potrzebuję pełnomocnictwa; zresztą mogę je sobie napisać każdej chwili.
— Bezwątpienia, ale według waszych statutów, potrzebuje ono do ważności swojej jeszcze podpisu prezesa albo jego zastępcy, upoważnionego do podpisu per procuram. Inaczej, uważać pana musimy jako osobę prywatną.
Dr. Mitręga rzucił o ziemię wonne hawana, które w tej chwili szkaradnie cuchnęło, i zerwał się z niewygodnego fotelu.
—  Zapewne — rzekł — iż nie mam prawa działać na własną rękę w imieniu Banku, ale skoro przyjadę do Wilkowa, możecie panowie być pewni, iż wszelkie stosunki między nami będą natychmiast oficyalnie zerwane. Jednakowo uderza mię w rachunku waszym ten szczegół, że wykazujecie ze sprzedaży obligów 70 za sto, gdy kurs ich notowany jest na giełdzie po 90 za sto.
— Jest to kurs sztuczny: codziennie jeden z naszych ajentów kupuje, a drugi sprzedaje kilkadziesiąt sztuk, ażeby giełda notowała kurs, jakiego nam potrzeba. W istocie atoli sprzedaliśmy stotysięcy pewnemu domowi w Humbugu i drugiemu we Frantfurdzie po siedmdziesiąt...
— A wiecie panowie, jak się postępowanie takie nazywa wobec kodeksu?
— Hm, przedewszystkiem nie wiemy, gdzie leżą dobra ziemskie, o których jest mowa w tekście obligów. Tych szczegółów jeograficznych potrzeba ponoś także szukać w kodeksie.
— Bank Filodemiczny postępuje ściśle według statutu, który pozwala mu emitować pewną ilość obligów bez pokrycia hipotecznego. Ale żaden statut nie pozwala sprzedawać obligi po 90, a liczyć klientowi po 70, jak to panowie czynicie, ani też liczyć sobie prowizyę od nominalnej sumy, skoro była mowa tylko o prowizyi od gotówki.
— No, no, panie doktorze, jakoś to się wszystko ułoży; między dżentlmenami spory tego rodzaju nie maj% sensu. Ha, nie sądziłem, żeś pan taki gorączka, gotów zaraz pędzić do sądu! To szczęście, że nie masz pan pełnomocnictwa w takiej chwili rozdrażnienia, i jesteś tylko, jak powiedziałem, osobą prywatną.
— Przyznałem już, że jestem tu i działam jako człowiek prywatny. W gruncie rzeczy, mam nawet do panów mały interes prywatny.
— Będziemy służyć z największą przyjemnością.
— Rzecz się ma tak, że bawiąc w Wiedniu dla mojej przyjemności, potrzebuję chwilowo nieco gotówki. Przypadkiem, mam tylko 10.000 w naszych obligach, pożyczonych mi na hipotekę moich dóbr w Milicyi. Prosiłbym panów tedy, abyście mi papiery te wzięli w lombard.
— A, mój panie, to nie uchodzi! To zupełnie sprzeciwia się naszej umowie. Wszak Bank Filodemiczny zobowiązał się nie wydawać żadnych obligów, z wyjątkiem tych, które sprzedaje za naszem pośrednictwem. Nie możemy nawet uznać ważności papierów, które pan posiadasz, a tem mniej brać je w lombard!
— Mówiłem to w Radzie Zarządzającej, bo pamiętałem dobrze brzmienie naszej umowy, ale ci mieszczanie wilkowscy mają takie tępe głowy, że zamiast przekazać mi tę sumę u panów, zmusili mię do przyjęcia papierów wprost ze swego Banku. Ale mniejsza o to. Na wszelki przypadek nie odmówicie mi panowie przynajmniej zeskontowania wekslu na 1000 idealników?
— Oczywiście że nie, jeżeli podpisy są dobre. Czyj jest akcept?
— Mój.
— A żyro?
— Żyro... żyra nie ma... ale w razie potrzeby, podpisać może moja żona.
— Darujesz pan, ale mąż i żona, to zawsze dopiero jedna firma, a nam do eskontu potrzeba dwóch.
— Czy to ostatnie słowo panów?
— Najostatniejsze.
— Więc dobrze, żegnam!
— Polecamy się względom szanownego pana!
I tak skończyła się konferencya dra Mitręgi z dyrekcyą Banku grecko-portugalskiego, którą powtórzyłem tu głównie, ażeby rzucić niejakie światło na stosunki Banku Filodemicznego, interesującego nas jako instytucya wilkowska, utworzona w ciągu tego opowiadania.
Wsiadłszy napo wrót do powozu, dr. Mitręga zastanowił się powtórnie, co począć. Można było próbować „lombardu“ w innym jakim banku, ale po doświadczeniach greckoportugalskich operacya taka niewiele rokowała powodzenia. Można było przyznać się żonie do kłopotu pieniężnego, pożyczyć od niej jej szmaragdowy garnitur, złożony z dyademu, naszyjnika, kolczyków i naramienników, i uzyskać na zastaw tych kosztowności pieniądze na zapłacenie hotelu i na drogę. Ale dr. Mitręga nie mógł się na to zdecydować, i tłumaczył się sam przed sobą, że przed kobietami należy ile możności taić podobne drobne przykrości, bo biorą je sobie zbyt mocno do serca itd. W istocie zaś dr. Mitręga, choć nie przyznawał się do tego przed sobą samym, nie chciał nawet wobec własnej żony przyznać się, do jakiej ostateczności jest przywiedzionym. Tymczasem myśl o szmaragdowym garniturze zrodziła w bystrym jego umyśle inną. Wychylił się z powozu i zawołał:
— Do jubilera Steinschleifa!
— Panie Steinschleif — rzekł, wyskoczywszy z ekwipażu, którego drzwi otworzył mu pożyczany, ale suto wygalonowany lokaj — nieszczęście mnie prześladuje: jeszczem się dobrze nie wyspał po wczorajszym balu dworskim, na którym, nawiasem mówiąc, pańskie rubiny przecudny efekt sprawiały, a oto dziś znowu musimy iść na wieczorek prywatny, i mojej żonie zachciało się znowu nowego garnituru. Tylko, oczywiście, garnitur musi być tym razem skromniejszy.
— Pani hrabina ma ciemne włosy, nieprawdaż?
— Tak jest.
— W takim razie, jak sądzę, doskonale jej będzie do twarzy w tym garniturze z topazów.
— A cena?
— Dwa tysiące. Za pożyczenie, dwieście.
— Co się zaś tyczy kaucyi, zapewne tym razem mniejsza wystarczy?
— Kaucya stosuje się do wartości.
— Więc daję panu tutaj pięć tysięcy w tych samych obligach, co pierwej. Jak pan widzisz, w piśmie urzędowem stoją one po 90, a więc zostawiam przeszło dwa razy więcej niż biorę, spuszczając się na firmę i rzetelność pańską.
— Panie hrabio, pierwszą cnotą kupca jest rzetelność! Czy mam odesłać garnitur do hotelu?
— Nie, wezmę go z sobą, bo moja żona prawdopodobnie śpi jeszcze. Tylko my nieszczęśliwi mężowie musimy czuwać o każdej porze, ażeby zaspokoić kaprysy tych pięknych czarodziejek. Adieu, panie Steinschleif!
— Najniższy sługa pana hrabiego, G’hoszamerdyner!
Podjechawszy jeszcze przez parę ulic, dr. Mitręga odesłał swój ekwipaż do hotelu a sam pieszo zaszedł przed dom, na którym umieszczoną była tablica z napisem: Geld für Alles. Tam, po dłuższem oglądaniu, próbowaniu, i targowaniu się, pożyczono mu na zastaw turkusowego garnituru 600 idealników, a właściwie, 564 po strąceniu procentów, z warunkiem wykupna za miesiąc. Rachunek hotelowy wyniósł z końcem tego dnia 430. Za remizę należało zapłacić jeszcze 27. Służbie „hrabia“, nie mógł dać mnie jak 25, razem więc wydał 482 itd. Dyliżans do Wilkowa kosztował 82 i tym sposobem suma 564 id. została wyczerpaną, a na drogę zostały tylko pierwotne cztery idealniki, stanowiące, jak mówiłem, resztę gotówki z posagu pani Natalii. Zważywszy, iż podróż miała trwać dwie doby, w ciągu których wypada sześć popasów, należało być bardzo oszczędnym, ażeby nie brakło pieniędzy. Gdy zaś w liczbie tych popasów znajdowały się dwa obiady przy table d'hôte pocztowej, gdzie płacono idealnika od osoby, a osób było jak wiemy dwie, więc śniadanie i wieczerza były bez pokrycia w budżecie dr. Mitręgi — fakt tembardziej opłakany, iż o kredycie w restauracyach podróżnych ani mowy być nie mogło...
Otóż w tej dopiero krytycznej chwili bohater mój dał dowód, że godzien był być bohaterem nie takiej lekko naszkicowanej powiastki, ale głęboko pojętej epopei, kroczącej na 13tu zgłoskach od rymu do rymu i zarejestrowanej następnie w historyi piśmiennictwa ojczystego. Zmyślił niestrawność, pijał tylko czystą herbatę rano i wieczór, jadał przytem ukradkiem bułki i podłe fragmenta kiełbasy, jakiemi raczyli się pocztylionowie, nie siadał do table d’hôte, ale z zaparciem się własnego żołądka sadzał przy niej żonę i postępując w ten sposób, w chwili przyjazdu do Wilkowa znajdował się tylko o krok od śmierci głodowej, ale z ostatniego idealnika miał jeszcze pięćdziesiąt i pięć mizeraków w kieszeni!
Nie będę w tej chwili opowiadał, jak dalece pani Natalia była „anszantowaną“ ze swego pobytu w Krachenburgu, jak zdawała Nojcu i matce sprawę ze wszystkich świetności, które ją tam spotkały, jak pani Swatalska zarówno z nią była dumną z „Mania“, jak panny, znajome niegdyś przyjaciółki panny Natalii, zazdrościły jej losu, itd. Zakończę tylko opowiadanie o tej pamiętnej podróży szczegółem, który w rzeczywistości był jej zakończeniem.
Oto, zaledwie się państwo rozgościli — a było to o ósmej rano, Marcin podając surdut swemu panu rzekł z głupkowatym uśmiechem:
— Jak to dobrze, co państwo ju przyjechali!
— A to dlaczego?
— Bo proszę jaśnie pana, kucharz już wczoraj nie miał pieniędzy na kupno i my nic nie jedli. A dziś także nie ma dla państwa śmietanki do kawy, ani bułek.
— Głupiś! Masz tutaj pieniądze (tu doktor cisnął mu wymienioną powyżej ilość mizeraków) idź, kup śmietanki i bułek. A mówiłem ci przecież, gamoniu, że jak braknie pieniędzy, to masz pójść do kasy w Orędowniczce!
— Prawda co jaśnie pan mówił, ale...
— Ale co?
— Kasyer powiedział, co w kasie nie ma pieniędzy, i co nie ma czem zapłacić za druk i za papier, a panowie w redakcyi na pierwszego ani jednego mizeraka nie widzieli.
— Głupiś! Idź precz! — zawołał doktor, i pobiegł do redakcyi Orędowniczki. Dla czego nie do Banku Filodemicznego, gdzie przecież pobierał znaczną pensyę? Wyjaśni się to zapewne swojego czasu. Na razie wystarczy wiadomość, że kucharz pp. Mitręgów czekał tego dnia do 11-tej przed południem, nim mu dano pieniędzy na kupienie ingredyencyi potrzebnych do zgotowania pierwszego obiadu, który zjadł na swojem gospodarstwie dr. Mitręga, ożeniwszy się z jedynaczką pp. Kluszczyńskich i z posagiem podawanym od stu tysięcy do pół miliona. A obiad ten należał mu się przecież wcześniej, zważywszy nadzwyczajną dyetę, jaką zachował w drodze z Krachenburga!
Organizm ludzki ma swoje prawa: dwudniowa podróż w zimie, o bułkach i suchej kiełbasie, wpędziła dra Mitręgę w chorobę, w której narażony był na dwa niebezpieczeństwa. Pierwszem z nich była śmierć, a drugiem owa transakcya z panem Steinschleifem, która według zapatrywania niektórych prawników nie ma mieć natury cywilno-prawnej, ani handlowo prawnej, ale zupełnie inną. Od śmierci ocalili go lekarze, od następstw negocyacyi krachenburgskich wybawił go szczególny zbieg okoliczności.
Dyrekcya grecko-portugalskiego banku w Krachenburgu, po odejściu dra Mitręgi, zrobiła wprawdzie kilka poufnych a złośliwych uwag o opłakanej potrzebie pieniędzy, w jakiej znajdował się widocznie jej klient wilkowski, ale następnie poczęła żałować, iż dała mu odejść w rozdrażnieniu. Mógł on w istocie spowodować zerwanie umowy z Bankiem Filodemicznym, bardzo korzystnej dla Greko-Portugalczyków, i to w chwili, gdy spieniężyli zaledwie jednę piątą część powierzonych im obligów. Postanowili tedy drzeć łyko zawczasu, tj. sprzedawać jak najwięcej obligów w jak najkrótszym czasie. W skutek tego, nazajutrz po wyjeździe naszego bohatera, pojawił się we wszystkich sześciu dziennikach krachenburgskich artykuł tej treści:
„Bank Filodemiczny w Wilkowie jest to jajo Kolumbusa, a raczej kura niosąca złote jaja, którą udało się znaleść kilku tamtejszym finansistom, jakkolwiek pierwszą myśl poddał im sławny nasz ekonomista Beutelschneider, dyrektor Banku grecko-portugalskiego, którego geniusz nie po raz pierwszy świat finansowy ma sposobność podziwiać. Klientela Banku Filod. rośnie jak na drożdżach, a ponieważ właściciele obligów przypuszczeni są do dywidendy na równi z akcyonaryuszami, więc popyt na te papiery jest ogromny, i jak się dowiadujemy, większą ich część zakupiły już domy bankowe w Humbugu i Frantfurdzie. Pierwszy kupon półroczny począł właśnie wypłacać na rachunek zakładu wilkowskiego tutejszy Bank grecko portugalski, w sumie 3 od sta; z drugim półrocznym kuponem wypłaconą będzie właścicielom obligów superdywidenda, wynosząca według najskromniejszych obliczeń drugich 6 od sta. Zapomnieliśmy dodać, że w skład zarządu Banku Filodomicznego wstępują właśnie dwie największe potęgi finansowe Milicyi i Landweryi, mianowicie graf Niemanicky i baron Hołysz. Na dzisiejszej giełdzie kurs obligów podniósł się o 5 idealników, a to z powodu, iż nowe zakupna zagraniczne sprowadziły chwilowy brak efektów na placu“.
Na koszta umieszczenia tego artykułu wpisał Bank grecko-portugalski filodemicznemu 3000 id. w rubrykę „winien“.
Doniesienie o podwyżce kursu było zgodne z prawdą. Na giełdzie krachenburgskiej pojawiło się było dwóch ajentów z Frantfurdy, rozpaczliwym głosem wołających „wer gibt? (kto sprzedaje) Filodemen? Ich nehme! Ich nehme! (kupuję)“. W odpowiedzi na to ajent grecko-portugalski oświadczył, iż sprzedaje, ale pokazało się, że nie posiada więcej sztuk, nad pięćdziesiąt. Znalazł się jakiś drugi giełdzista, który miał jeszcze 25 sztuk, ale ten nie spuścił ani mizeraka z 93 idealników. Więcej obligów nie było na „placu“, i ztąd poszło, że jeden z ajentów frantfurdzkich, z grzeczności, odprzedał jakiemuś amatorowi połowę swoich papierów po 95 idealników.
Dla wiadomości tych, którzy chcieliby zakładać banki filodemiczne, nadmieniam tutaj, że z wyjątkiem wymienionego na końcu amatora, wszyscy kupujący i sprzedający działali z ramienia Banku grecko-portugalskiego.
W ten sposób prowadzono interes dalej, i w końcu znaleźli się rzeczywiści nabywcy coraz większych zapasów papieru „filodemicznego“, podczas gdy kurs podnosił się stopniowo. Czytał o tem w dziennikach p. Steinscheif, i cieszył się, że ma taką pewność w zamian za swój garnitur turkusowy. Z czasem, zaczęło mu się robić żal, iż deponowany u niego kapitał rośnie wprawdzie, ale na pożytek jakiegoś milicyjskiego hrabiego. Jednocześnie dziwiło go, że hrabia nie odsyła garnituru. Poszedł do hotelu des Millionnaires i dowiedział się, że hrabia i hrabina wyjechali nagle przed kilku dniami. Poszedł do jakiegoś finansisty i dowiedział się, że papier filodemiczny jest w istocie bardzo dobry. Wstąpił więc na giełdę, w zamiarze sprzedania kaucyi dra Mitręgi, ale widząc, jak się kapitaliści rwą do kupna, namyślił się, i zamiast sprzedać, kupił jeszcze za parę tysięcy. Wróciwszy zaś do domu, wystosował taki list do dra Mitręgi!
„JWny panie! Ponieważ JWny pan wyjechałeś, nie zwróciwszy wiadomego garnituru topazowego, więc ośmielam się przypuszczać, iż JWny pan życzysz sobie nabyć go na własność. W tej myśli spieniężyłem dane mi papiery, które po kursie 90 za sto przyniosły 4500 idealników. Garnitur, jak wiadomo JWmu panu, otaksowany jest na 2000, za pożyczenie należy mi się 200, odsyłam przeto z podziękowaniem resztę w kwocie 2300 idealników i jestem JWgo pana zawsze do wszelkich usług gotowym, pełnym wysokiego poważania najuniżeńszym sługą. Steinschleif i Spółka“.
Listu tego nie chciano doręczyć pani Natalii, a ponieważ dr. Mitręga był w gorączce, więc doręczono mu dopiero, gdy przyszedł do siebie.
Gdy, jak powiadam, dr. Mitręga przyszedł do siebie, miał oprócz tego w obecności żony długą i niezewszystkiem miłą rozmowę z teściem o przedmiocie, który już znamy. Pan Kluszczyński klął się na duszę i ciało, najpierw, że nigdy nie posiadał ani jednego zapisu chaocko-teremteckiej renty papierowej, jeno samą srebrną, nie mógł więc dać doktorowi Mitrędze innej, jak tylko srebrną.
— Zresztą, pokaż — rzekł z wyrazem człowieka, gotowego uwierzyć w jakiś cud nadprzyrodzony — pokaż, może doprawdy jakie licho w to się wplątało!
Tej żądanej „inspekcyi oryginałów“ przeszkodziła ta okoliczność, że, jak nam wiadomo, dr. Mitręga w pół godziny po otrzymaniu zapisów renty spieniężył je był na stacyi pocztowej w Wilkowie, spiesząc na karnawał do Krachenburga.
Druga kwestya tyczyła się, jak wiemy, nominalnej wartości doręczonych doktorowi Mitrędze zapisów renty, mniejsza o to, jakiej. Kwestyę tę poruszono dopiero, obmówiwszy obszernie pierwszą, tj. gdy już pan Kluszczyński przekonał się, że jego zięć sprzedał wszystkie papiery, i że jakoś nie bardzo jest pewnym, czy były papierowe, czy srebrne. Teraz utrzymywał, że nominalna suma wynosiła nie 62,550, ale 75,250 idealników, co według kursu renty srebrnej przeszło 66 za sto wynoszącego, odpowiada okrągłej kwocie 50 tysięcy w gotówce. Dr. Mitręga protestował, powoływał się na swoje notatki, które miał w pugilaresie, a których teraz znaleść nie mógł — p. Kluszczyński był bardzo oburzonym, aż w końcu zawołał:
Aaa! A może ty nie uważałeś! Tam było rzeczywiście 60.000 sztukami po 1000 idealników, ale były także trzy sztuki po 5000, a reszta drobnemi. Może ty przeoczyłeś i dałeś się komu oszukać! A toby była ładna historya!
Dr. Mitręga zapewniał stanowczo, że nic nie przeoczył; p. Kluszczyński obstawał przy swojem, i w końcu tak się rozsierdził, że posłał natychmiast po panów Abla i Bandurę, jako świadków wypłaty. Przybyli pp. Abel i Bandura, i zastali panią Natalię zapłakaną, p. Kluszczyńskiego mocno zirytowanego, a dra Mitręgę w łóżku. Gdy im powiedziano o co chodzi, poczęli niezmiernie potężnie myśleć i przypominać sobie, ale przypomnieć sobie nic nie mogli. Dopiero gdy im powiedział p. Kluszczyński:
— Ależ pamiętacie przecież, że wypłaciłem 50, 000 w zapisach renty srebrnej, po kursie 66 i ćwierć za sto, że dałem 60 sztuk po 1000 idealników, 3 po 5000, dwie po sto, a jednę na pięćdziesiąt, i że przy was liczyłem sztuki i obliczyłem, ile są warte w gotówce.
— A to, to pamiętam doskonale! — zawołał p. Abel — nawet przypominam sobie, że jedna sztuka na 5000 była zupełnie żółta!
— A druga splamiona była atramentem, tak oto na rogu; pamiętam doskonale! — zawołał pan Bandura.
Im dłużej w ten sposób pp. Abel i Bandura przypominali sobie szczegóły, których byli świadkami, tem bardziej wspomnienia ich zgadzały się z twierdzeniami p. Kluszczyńskiego. Pan Bandura przypomniał sobie nawet najwyraźniej brzmienie napisu: „Confusions-Münze in Silber“ (monetą, konfuzyjną w srebrze), co najoczywiściej dowodziło, iż renta była srebrną, i co natychmiast p. Abel potwierdził. Obydwaj ci szanowni mężowie przekonani są dotychczas, że przypominają sobie to wszystko, jakby się dzisiaj działo — a złudzenie to psychologiczne tłumaczy się w ten sposób, iż będąc powołanymi na świadków, ze względu na to, iż właśnie wstali od śniadania, nie wiedzieli dokładnie, o co chodzi, i że dowiedzieli się o wszystkiem szczegółowo dopiero teraz od pana Kluszczyńskiego, w którym pokładali ufność najzupełniejszą, będąc z nim od dłuższego czasu w spółce co do różnych interesów pieniężnych.
Wobec dokumentu, który sam podpisał, i wobec kategorycznych zeznań takich dwóch świadków, którym nic zarzucić nie było można, jak tylko to, że będąc świadkami, wypili byli dużo wina, dr. Mitręga musiał skapitulować i nawet już nie wspominał o tem, że wówczas była mowa o kursie 65 i pół, a teraz ni ztąd ni zowąd zrobiło się 66 i ćwierć. Wiadomo zresztą, że kursą podwójnie bywają notowane, jest rubryka: „żądają“, i rubryka „płacą“. Nastąpiło więc tylko wielkie oziębienie stosunków między teściem a zięciem, które atoli jednemu i drugiemu nie przeszkodziło zajmować się wspólnie interesami Banku Filodemicznego, wymagającemi teraz właśnie całej ich baczności.
Jak to wpłynęło na stosunek między „Maniem“ a Natalią, nie wiem. Wiem tylko, że jeździła w zimie saniami albo karetą, a w lecie dorożką i półkoszykiem otwartym. Wiem także, że bywały bardzo świetne przyjęcia w domu państwa Mitręgów, i że państwo Mitręgowie bywali na świetnych bardzo przyjęciach w innych domach. Raz byli nawet u ober-komisarza, który dawał bal na tę intencyę, ażeby Milicyanie posłali rządowi chaockiemu trochę więcej rekruta i o wiele więcej pieniędzy, niż zwykle. Raz znowu byli u ober-szpitalnika, który dawał bal na tę intencyę, ażeby przejeżdżający przez Wilków książę Etelred-Chilperyk pomógł mu otrzymać wielką wstęgę orderu świętej Porcyunkuli i Akkomodaty, z którą (tj. ze wstęgą, nie z świętą) połączone jest prawo przejeżdżania czwórką przez dziedziniec panującego dworu i obowiązek skrapiania się wodą święconą cztery razy do roku, jako też tytuł „mon cousin“, dawany kawalerom w listach monarszych, niemających charakteru urzędowego i nigdy przeto nie pisywanych. W lecie pani Natalia bawiła u wód, dokąd odwoził, gdzie odwiedzał i zkąd przywoził ją Manio, ciągle mocno zajęty interesami filodemicznemi. W następnej zimie urodził się dziedzic rodu Mitręgów, którego chrzciny niezmiernie były sute, jakoteż w ogóle wszystko działo się niezmiernie suto w tej sferze mojej powieści, póki nie nastąpiły wypadki, o których będzie poniżej. Działo się, powiadam, suto, a nie tak, jak wówczas, gdy z pierwszej połowy posagu panny Natalii zostały były tylko cztery idealniki i dr. Mitręga omal nie umarł z głodu. Ale o tem wszystkiem pomówimy jeszcze obszernie.
W tytule niniejszego rozdziału powiedziano, że ludzie łatwiej umierają z głodu niż z miłości. Zabijają się czasem — z miłości, jak twierdzą dzienniki, ze złości, jak ja twierdzę. Wszystkie miłośne samobójstwa, pojedyncze lub dubeltowe, mają swoje źródło w chęci dokuczenia tym, którzy zakochanym stawiali przeszkody. I byłoby tych samobójstw nierównie więcej, gdyby przeważna większość zakochanych nie miała tyle przynajmniej rozsądku, by zważyć, iż zemsta słodką jest jedynie, jeżeli się patrzy na jej skutki, a tragiczne położenie, w którem się znajdujemy, pochlebia miłości naszej własnej także tylko o tyle, o ile widzimy, jak nas żałują, podziwiają i opłakują. Ponieważ zaś nie jest rzeczą udowodnioną, by najnieśmiertelniejszej duszy ludzkiej danem było patrzeć po śmierci na rozpacz i żal jednych, na współczucie i podziwienie drugich, ponieważ przeciwnie istnieją uzasadnione teorye, według których dusza samowolnie odłączająca się od ciała dostaje się w miejsce niezmiernie gorące i ciemne, gdzie nic a nic nie widać, więc, jak powiadam, przeważna część nieszczęśliwie zakochanych wstrzymuje się w stanowczej chwili od wykonania samobójczego zamiaru, chociażby im przyszedł do głowy. Nie przeczę zresztą, że ludzie zabijają się czasem także li tylko z wielkiej moralnej boleści, ale mam przekonanie, że w takich razach boleści tej towarzyszy jakaś ukryta wada ustroju fizycznego.
Wszystko to mówię, ażeby wskazać, dlaczego zapomniany już niemal przezemnie i przez czytelnika drugi, i główny mój bohater, Stanisław Wołodecki, pozostał przy życiu. Muszę nawet powiedzieć, że myśl samobójcza ani na chwilę do głowy mu nie przyszła, pomimo iż cierpiał tyle, ile tylko człowiek cierpieć może, doznawszy zawodu w tem, co najbardziej umiłował. Zdawało mu się tylko chwilami, iż musi umrzeć, albo przynajmniej rozchorować się ciężko, ale nie chciał umierać, ani chorować, bo nigdy na chwilę nie zapominał o matce, której był jedynakiem, życiem całem i podporą. Zamknął się tedy sam w sobie, nie bywał nigdzie, jak tylko w domu i w biurze redakcyjnem, gdzie, jak to podpatrzyli koledzy, siedząc nieraz zadumany nad jakimś telegramem, artykułem, albo korektą, ni ztąd, ni zowąd, zalewał się łzami. Koledzy byli dobrymi ludźmi — można bowiem bardzo niedorzecznie tłumaczyć telegramy, a mieć wiele serca i tej delikatności wrodzonej, której nie zastąpi żadne wykształcenie ani wychowanie. Pojęli, że Stanisław ma jakieś głębokie zmartwienie, i uszanowali je, nie trapili go pytaniami, nie dręczyli żartami, nie smucili bardziej własną wesołością, ani też nie dolewali oliwy do ognia zbyt ponuremi minami. Tak samo postępował Smiechowski, który wiedział, co się stało.

Wołodecki tedy, powtarzam, nie umarł ze smutku, ale żył dalej jeszcze cały rok, o którym tu była mowa, i to żył w sposób, o którym równie jak o wielu innych rzeczach, pomówimy w następnym rozdziale.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jan Lam.