Dziwne karyery/Rozdział IX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Lam
Tytuł Dziwne karyery
Pochodzenie Dzieła Jana Lama
Wydawca Księgarnia Gubrynowicza i Schmidta
Data wyd. 1885
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ IX,

który składa się z dwóch poświęceń, w ogólnej sumie 54.000 idealników, z dodatkiem pięknej panny.

Kto widział salon państwa Smiechowskich wówczas, gdy mieliśmy przyjemność oglądać go po raz pierwszy, nie poznałby go obecnie. Wszystko w nim, że tak powiem, „lśniło się i pachnęło porządkiem“ i elegancyą. To samo można było powiedzieć o przedpokoju, o pokoju jadalnym, o pokoju p. Władysława, a gdyby dyskrecya nie zabraniała nam zaglądać do innych apartamentów, przekonalibyśmy się, że nie było w całym domu jednego zakątka, do któregoby nie można dopuścić badawczego i krytycznego oka nujwielomowniejszej sąsiadki. Na razie atoli zostaniemy w salonie, w którym bujne i dobrze utrzymane kwiaty i rośliny egzotyczne tworzyły — przy pomocy kaflowego pieca, sztuczną wiosnę, podczas gdy na dworze świstał wiatr listopadowy i bił mokrym śniegiem w szyby. Zawieszone u sufitu dwie lampy oświetlały środek pokoju, zostawiając resztę w półcieniu. Środek ten zajmowały dwie wygodne kanapy, umieszczone po obu dłuższych bokach dużego stołu, zapełnionego przyborami do herbaty, którą zwiastował zresztą już zdaleka tak miły w jesieni i zimie szum samowara, umieszczonego gdzieś w kąciku koło pieca, jakoteż aromat, wykluczający z góry wszelkie nieprzyjemne reminiscencye pewnych papierowych idealników, zaparzonych swojego czasu w czajniku przez „Basię“. Aromat ten, czajnik, filiżanki, talerzyki, zakąski i t. d. składały się owszem na całość bardzo apetytną, i był to w ogóle salonik, w którym każdemu wchodzącemu natychmiast robiło się jakoś bardzo dobrze i swojsko. Ażeby jeszcze bardziej spotęgować zdumienie łaskawego czytelnika, pospieszam dodać, że na jednej z pomienionych kanap siedziała pani Alojza, o wiele może trudniejsza do poznania od swojego salonu. Ubrana i uczesana jak Pan Bóg przykazał, odmłodniała o jakie pietnaście lat, a w twarzy jej nie było ani śladu owej nieszczęśliwej miny, budzącej podejrzenie o ból zębów. Uśmiechała się i brała dość żywy udział w rozmowie, którą prowadził jej mąż ze Stanisławem Wołodeckim, podczas gdy geniusz domowego ogniska, którego dziełem były wszystkie te zdumiewające zmiany, tak trudne do uwierzenia, krzątał się około herbaty w postaci 16 do 17 letniej panienki średniego wzrostu, o której wiemy dotychczas tylko, że nazywała się Marynia i wyszła niedawno z pensyonatu.
Krzątała się, jak mówię, około herbaty, i to z takim ferworem, który odrazu pozwalał odgadnąć, że odziedziczyła raczej żywy temperament ojca, niż flegmę matki. Czasem, gdy się odezwała do pokojówki, albo do młodszego braciszka — który, nawiasem powiedziawszy, miał tym razem obuwie na nogach i od dłuższego już czasu ani razu nie opuścił szkoły — wymknęła jej się jakaś uwaga dobroduszna wprawdzie, ale przecież zaprawiona czemś nakształt owego sarkastycznego humoru, którym p. Smiechowski osładzał sobie niegdyś, jak widzieliśmy, codzienną swoję mizeryę domową. Rysy twarzy miała niezbyt regularne, ale tworzące całość pociągającą, a nadewszystko krasił ją wdzięk młodości i świeżości, którego później ani liliowa woda, ani ryżowa mąka zastąpić nie są w stanie. Nie była to zresztą tak zawzięta mała gospodyni, ażeby ją ze wszystkiem absorbowała przyjęta dobrowolnie rola Heby, owszem słuchała naiwnie rozmowy toczącej się u stołu, i parę razy w połowie drogi do samowaru, zatrzymała się była, słuchając długiego wywodu Stanisława, do którego dała powód pani Smiechowska.
Chodziło o nic mniej i o nic więcej, jak tylko o darwinizm. Od pewnego czasu odbywały się w Wilkowie odczyty przeznaczone głównie dla płci pięknej, któremi popisywali się najczęściej młodzi przyrodnicy, wielbiciele nowych badań w dziedzinie fizyologii i biologii. Być może, iż stosowali swoje wykłady do auditorium, z którem mieli do czynienia, być może także, że niejednemu wyrwało się coś niewczesnego i niepotrzebnego — dość, że odczyty te wywołały opozycyę w kołach ludzi starszej daty i opozycyi tej dała wyraz pani Alojza, oświadczając kategorycznie, że „darwinizm może sobie być bardzo mądrą rzeczą, ale dla panienek nic nie wart, bo podkopuje religię, i dlatego lepiejby było, aby Marynia nie uczęszczała na te odczyty“.
— Żadna prawdziwa nauka nie może podkopywać religii, jeżeli religia opiera się na prawdzie — powiedział był sentencyonalnie Stanisław.
— Ale czyliż może być prawdziwą taka nauka, która człowieka wywodzi od małpy!
— Takiej nauki nie ma, chociaż przyznaję, że są przypuszczenia, które prowadzą do takiego wniosku. Przypuszczenia te atoli, równie jak i stwierdzone, poparte dowodami rezultaty badań naukowych, nie są w niezgodzie z naszą religią. Nauka dowodzi, że świat, który widzimy, nie powstał odrazu, że istoty organiczne powstały z nieorganicznych, że niższe z pomiędzy nich istniały dawniej i przekształcały się w coraz wyższe, póki nie powstał człowiek — a to samo, tylko w kilkunastu słowach i w języku, którego już dziś dokładnie nie rozumiemy, opowiada Mojżesz w pierwszej księdze Genezy. Według niego, równie jak według naszych kosmologów, ciała niebieskie wyłoniły się najpierw z chaosu. Według niego także, w późniejszym okresie dopiero, „drugiego dnia“ oddzieliły się na ziemi wody od lądów, i powstała powierzchnia mieszkalna. Według niego także, jak według darwinistów, ryby i amfibia poprzedziły ptaki, ptaki poprzedziły zwierzęta ssące, a zwierzęta te człowieka. Według niego także, Pan Bóg z gliny, a więc z podłego bardzo materyału, podlejszego od małpy, utworzył człowieka, tj. przywołał go do istnienia. Tylko że Mojżesz nie opisuje nam szczegółowo tego procederu rzeźbiarskiego, a uczeni widzą, ten proceder w przetwarzaniu się niższych istot na — wyższe. Przytem religia nazywa ową siłę twórczą, porządkującą świat, nadającą mu prawidła, Bogiem, a niektórzy uczeni opierają się używaniu tego wyrazu i zastępują go innemi — ale to jest już tylko kwestyą filologii i czczą walką o słowa. W gruncie rzeczy nie ma ateistów, każdy wierzy w jakiegoś Boga, tylko że każdy inaczej go sobie przedstawia. Źle robi ten; kto swoje pojęcia w tej mierze narzucać chce drugim, ale spodziewam się, że nasi prelegenci tego nie robią, bo to w pewnych warunkach byłoby niemal niegodziwością.
— I temu człowiekowi zarzucił nasz oberkomisarz, że uczy wykreślnej geometryi w sposób bezwyznaniowy! Katechetąby go powinni zrobić!
— Jakżeż katechetą — zauważyła pani Alojza — a panna Kluszczyńska?
Przed miesiącem, Stanisław byłby się zarumienił na tę wzmiankę, i byłby uczuł przyjemne bicie serca — teraz zaś tylko westchnął i niemal ze łzą w oku spojrzał na pierścionek z ametystem, który miał na palcu. Symptomata tego rodzaju nie przemijają niepostrzeżone w oczach doświadczeńszej płci pięknej“, zauważyła więc i pani Alojza, że Stanisław od tej chwili posmutniał bardziej niż zwykle, a zwykle bywał tak smutnym, że mógł przymiotem tym obdzielić całe towarzystwo — tylko że towarzystwo od czasu powrotu panny Maryni z pensyonatu było zupełnie nieprzystępne smutkowi.
Wzdychać zresztą i jemu nie dała długo Marynia. Na jej żądanie musiał najpierw ile możności szczegółowo wykończyć swoją argumentacyę, godzącą geologów i fizyologów z Mojżeszem, musiał następnie z najtragiczniejszą pod słońcem miną opowiedzieć arcykomiczną historyę o pewnym botaniku, który zapowiedział był właśnie odczyt „o wpływie muzyki na rozwój świata roślinnego“, i którego pomimo to nie zamknięto ani do domu obłąkanych, ani do kozy, jako oszusta, a nakoniec, musiał na poczekaniu przetłumaczyć jeden z owych pięknych wierszyków Heinego, do których istnieje muzyka Szumana, i których panna Marynia nie chciała śpiewać po niemiecku. Nareszcie musiał wyznać, że przetłumaczył także poemat o sporze rabina z mnichem, i musiał wyrecytować swoje tłumaczenie, którego komiczne efekta wypadły jeszcze komiczniej ze względu na ponurą postać i chmurne czoło deklamatora. Popadłszy do reszty w czarną melancholię, odszedł. Jak zwykle w takich razach, nastąpiła między pozostałymi krótka konsultacya co do zasług lub wad osoby, która właśnie salon opuściła. Panna Marynia oświadczyła krótko a węzłowato, że pan Wołodecki ma podobnoś więcej rozumu i talentu od wszystkich pp. profesorów, których poznała, i którzy, jak spostrzegła, nie mieli nigdy do powiedzenia nic niewyczytanego z jakiejś książki. Pani Smiechowska podzieliła się z mężem i córką swojemi spostrzeżeniami co do melancholii Stanisława. Pan Władysław ze swojej strony dodał:
— Szkoda chłopca; ma złote serce, a jeżeli sobie nie wybije z głowy tej urojonej miłości do panny Kluszczyńskiej, czeka go przyszłość niegodna zazdrości.
— Jakto, urojonej? — zapytała pani Alojza.
— Przecież nie możesz przypuszczać, ażeby młody człowiek z tą głową i z tym charakterem mógł kochać się na seryo w bezdusznej lalce i kokietce? Nie widywał prawie innej młodej osoby, prócz niej, jest w tym wieku, w którym niektórzy młodzi ludzie koniecznie potrzebują się kochać, i umieją idealizować sobie wszystko, na co patrzą; kokieterya panny zrobiła także swoje, i chłopak zadurzył się bez pamięci, a nie przejrzy ponoś, aż po niewczasie.
Gdybym był wówczas obecnym w salonie państwa Smiechowskich, byłbym panu Władysławowi zrobił uwagę, że tego rodzaju rzeczy nie mówi się przy córce, która i tak już przyznała się do wielkiego uwielbienia dla osoby pana Stanisława. Młody człowiek, który kocha się w kim innym, ma zawsze tę jednę przynajmniej wadę w oczach każdej panny, chociażby ta w nim sama najmniejszego nie znajdowała upodobania — ale jeżeli jest już początek takiego upodobania, a tatko z całą powagą, jaka mu z wieku i urzędu przysługuje, przeprowadza dowód, że ten młody człowiek właściwie wcale nie kocha się w tamtej drugiej pannie, ale mu się to tylko zdaje — to tatko lepiej zrobi, gdy pójdzie spać, nie powiedziawszy ani słowa. Zresztą, zobaczymy.
Przypadek sprowadził na drugi dzień w mieście pana Smiechowskiego ze Stanisławem. Ten ostatni był jeszcze smutniejszym, niż kiedykolwiek, i wyjątkowo skłonnym do wylań serdecznych. Wyspowiadał się tedy przyjacielowi z dziwnego zakroju, jaki przybrał był od pewnego czasu jego stosunek z panną Natalią.
— Nie rozumiem, o co chodzi — dodał na końcu — ale powiedziała mi wręcz, że „zawsze coś nas będzie rozłączać“.
— Powiedziała ci to? A więc, chyba wie...
— Co wie?
— Ha, nie powinienbym był może wyrywać się z tem, ale kiedy już zacząłem, muszę skończyć. Czy nie uważałeś przypadkiem, że Kluszczyński boi się mnie niepospolicie?
— Uważałem, ale...
— Nic, ale. A ciebie nie boi się trochę?
— To jest... raz, kiedy z polecenia jego żony, przypomniałem mu, czyim jestem synem, zmieszał się jakoś tak niespodzianie...
— Otóż widzisz, ten pan Kluszczyński, na oko jeden z najgłupszych ludzi w całym Wilkowie, jeden z tych ludzi, których od tak dawna świat przywykł nazywać „poczciwymi“, że poczciwość stała się niemal synonimem niemądrości, ten pan Kluszczyński jest w gruncie jednym z największych urwisów, jakich wydała Milicya wraz z Landweryą i uksiążęconem hrabstwem Sokołowskiem. Rzecz miała się tak. Przed laty, kiedy ty ledwie zaczynałeś chodzić, a ja już byłem uczniem szkół łacińskich, twój ojciec i pan Kluszczyński byli obaj urzędnikami chaockimi w Stawiczanach. Twój ojciec miał mały mająteczek, częścią odziedziczony, częścią pochodzący z posagu twojej matki. Część pieniędzy umieścił na hipotekach, a część trzymał w domu. Jednocześnie działo się to, co się powtarza od czasu do czasu, że rząd chaocki ścigał wszystkich malkontentów milicyjskich, w niezbyt przyjaznym zamiarze powieszenia ich na pierwszej szubienicy, jakaby się znalazła. Trzech takich malkontentów uciekało przez Stawiczany, i mieli rekomendacye od ojca pani Kluszczyńskiej, rządcy w dobrach starego hr. Skirgiełły, do pana Kluszczyńskiego. Ten umieścił jednego z nich na nocleg u siebie, a dwóch dał do twego ojca. Malkontent umieszczony u pana Kluszczyńskiego miał przy sobie sakiewkę z dwoma tysiącami czerwieńców, którą, kładąc się spać, położył pod poduszkę i której rano nie znalazł. Wiedziałem o tem wszystkiem, bo jak wiesz, sam pochodzę z rodziny malkontentów. Zrobiła się chryja, cicha i niewyraźna, bo ani malkontenci nie śmieli mówić głośno, ani nikt głośno przyznawać się do nich. Pan Kluszczyński skorzystał z okoliczności, że wszyscy trzej malkontenci, nim się rozstali wieczorem, zmęczeni drogą i brzydkiem powietrzem, wypili byli po kilka szklanek herbaty z rumem, która ich zamroczyła, wmówił więc w nich, że jego malkontent przed rozstaniem się, wręczył swoją sakiewkę do przechowania jednemu z dwóch malkontentów twego ojca, a więc czerwieńce zginęły u was, nie u niego. Twój ojciec nie rzekł ani słowa, przeliczył czerwieńce na idealniki, co uczyniło dziesięć tysięcy, tj. tyle, ile jeszcze posiadał kapitału, i oddał całe swoje mienie okradzionemu malkontentowi. Malkontenci odjechali, a w miesiąc później usunięto twego ojca z posady i wytoczono mu proces o przechowywanie malkontentów. Z procesu nic nie było, ale stary zmartwił się swoją ruiną i umarł, a pan Kluszczyński w rok później kupił małą wioskę, z której powoli zrobił większą, itd. Teraz uważaj. Ów okradziony malkontent żyje, jest to hrabia Grozdawicki, wiceszpitalnik powiatu Moszrodziejowskiego, którego widujesz w Wilkowie. Ile razy go widzę, klnie mi się na zbawienie duszy, że przypomina sobie najwyraźniej, iż nie oddawał nikomu sakiewki do przechowania, ale nocując u Kluszczyńskiego, włożył ją pod poduszkę. To jedna sprawa. Druga zaś jest u mnie w biurku. Oberkomisaryat ma zwyczaj od czasu do czasu sprzedawać stare akta, a ja mam zwyczaj kupować od kramarzy, co jest ciekawego. Między innemi kupiłem oryginalny donos, pisany i podpisany przez Kluszczyńskiego, tej treści, że tego a tego dnia tacy a tacy trzej malkontenci ścigani przez władzę nocowali w Stawiczanach u substytuta inspektoratu, Wołodeckiego. Zebrawszy te dwa fakta razem, natarłem na Kluszczyńskiego, ażeby przynajmniej twojej matce zwrócił owych 10.000, które, mojem zdaniem, poprostu ukradł. Wił się jak wąż i drżał, ale pieniędzy nie oddał. Chciałem udać się na drogę sądową, mając żywego świadka w osobie Gozdawickiego, ale twoja matka protestowała przeciw temu, a Gozdawicki, jako prawdziwy grand milicyjski, także niebardzo był rad zeznawać w sądzie, iż kiedyś przed laty on, wiceszpitalnik, bywał malkontentem! Na wszelki wypadek atoli został w mojem ręku ów fatalny donos, i pojmujesz, jakiby to efekt sprawiło, gdybym np. ogłosił publicznie, że wielki patryota, prezes rozmaitych komitetów i zakładów, sekretarz Kluszczyński, rozpoczął kary erę od podłej denuncyacyi, i od prostej kradzieży. Jeżeli panna Natalia wie cokolwiek o tem zajściu, a zwłaszcza jeżeli wie coś niedokładnego, coś np. o nieudowodnionym zarzucie złodziejstwa, ciężącym na jej ojcu, to słusznie powiada, że zawsze „coś was będzie rozłączać“.
Stanisław słuchał tego opowiadania jak bajki o żelaznym wilku, chociaż rozjaśniało mu ono niejedno, co słyszał bądź z ust swojej matki, bądź od p. Kluszczyńskiej. Niepodobna, ażeby nie czuł jak największego oburzenia przeciw szanownemu, poczciwemu sekretarzowi, ale z oburzeniem tem, przy ogólnym nastroju umysłu, w jakim się znajdował, łączyło się coś, czego dobrze nie mógł zdefiniować, a co odnosiło się do panny Natalii. Jeżeli znała całą sprawę tak, jak ją opowiadał Smiechowski, to była godną politowania, i w takim razie było jego obowiązkiem milczeć o tem na zawsze, a tylko kochać i kochać ją tak mocno, ażeby zapomniała o tem, co ich miało „rozłączać“. Jeżeli zaś przeciwnie, jak przypuszczał Smiechowski, wiedziała tylko o dawnych i bardzo przykrych zatargach jakichś między jej a jego ojcem, nie znając ich natury i przebiegu, to — to jeszcze i wówczas postanawiał milczeć, i nie poniżać ojca w oczach córki, ale tylko znowu kochać i kochać ją tak mocno, aby nie miała żalu do niego, jakkolwiek opartego na błędnem mniemaniu.
Przejęty temi uczuciami, udał się jeszcze tego samego dnia do dworku pp. Kluszczyńskich, i nie dając wcale do zrozumienia, iż wie coś więcej niż wiedział poprzednio, przemówił otwarcie, serdecznie i gorąco do swojej narzeczonej. Wyznał jej, że widzi w niej oziębłość, niechęć prawie, i zapytał drżącym głosem, czy ma zrzec się nadziei.
— Dałam słowo; mam tylko jedno słowo — odparła z miną godną Wandy w chwili, gdy rzucała się w wodę.
— Więc mogę nalegać na... na ojca pani, ażeby przyspieszył chwilę, dla mnie tak upragnioną?
— To pańska rzecz, nie moja. O to się nikt nie zwykł pytać.
Zapewne, pomyślał, jak mogłem pytać się o to?
Bez namysłu udał się do sekretarza, chociaż spojrzawszy na niego czuł, że mu słowa strzęgną w krtani. Sekretarz słuchał go z kwaśną miną, i mówił ciągle o sytuacyi, która się jeszcze nie wyjaśniła. Stanisław odparł, że nie wyjaśni się ona chyba nigdy, i zapytał nakoniec wprost, czyli ma widzieć w tem kunktatorstwie zamiar cofnięcia danego słowa?
— O, broń Boże! Ja mego słowa nie cofam! Tylko widzisz, kochany Stasiu, zaangażowałem kapitały w różne przedsiębiorstwa... Chciałem dać córce 50.000 gotówką... obecnie będę mógł dać ledwie połowę, a od drugiej procent...
— Ależ panie, co mię to obchodzi? Ja posagu panny Natalii nie potrzebuję i nie wezmę do ręki. Co pan jej przeznaczasz, to pan jej oddasz, ja z tem nie chcę mieć nic do czynienia! Chciej pan to pamiętać raz na zawsze, i w tym duchu sporządzić kazać dokumenta prawne, jakie będą potrzebne. Proszę tylko o jakiś termin stanowczy.
— Hm... teraz nadchodzi adwent; więc chyba aż po Trzech Królach, w zapusty... ot tak, w trzecią niedzielę...
Nie posiadając się z radości, Stanisław wybiegł donieść Natalii o tym pomyślnym rezultacie. Odwróciła twarz, ale uścisnęła go za rękę, a on z takim zapałem począł całować dłoń, którą mu podała, że nie widział nawet, co się działo w twarzy! A tymczasem otworzyły się drzwi i wszedł dr. Mitręga.
Sekretarz spostrzegł był przez okno nowoprzybyłego gościa i wybiegł na jego powitanie, poczem porwał go z sobą tak spiesznie, że zaledwie dał mu czas ukłonić się pannie Natalii i skinieniem głowy uznać obecność Stanisława. Tym sposobem, rozmowa interesującej nas przedewszystkiem młodej pary przerwaną została tylko na chwilę, i do towarzystwa przybył tylko Turpin dr. Mitręgi, który, ściśle rzecz wziąwszy, nie powinienby był przeszkadzać przy wymianie zdań i uczuć między narzeczonym a narzeczoną. Ale Turpin był to pies osobliwszego rodzaju, świadomy swego pochodzenia zamorskiego i swego wychowania u hr. Skirgiełły, pewny siebie, i według kaprysu obdarzający jednych sympatyą, a drugich antypatyą. Do istot posiadających pełne jego zaufanie należała panna Natalia. Na Stanisława zapatrywał się obojętnie, a ten ze swojej strony znosił go o tyle, o ile zwykle tolerujemy zwierzęta naszych przyjaciół albo przyjaciółek. Tolerancya ta bywa tem większą, im większą przyjaźń. Nie lubię np. pińczów, a jednak, przed laty gdy byłem pełnym nadziei „abiturientem“ gimnazyalnym, znałem pińcza, na którego widok serce mi omal nie wyskakiwało z kamizelki, w której oprócz niego był zegarek, widoma nagroda dobrze przebytej „matury“. Za nim bowiem, tj. za pińczem, a nie za zegarkiem, zwykła była pojawiać się na skręcie ścieżeczki pewna sukienka koloru lilas... ale było to bardzo dawno, i nie mówmy o tem. Dosyć, że kochałem niemal tego pińcza, a obecnie toleruje rozmaite mopsy, buldoki, wyżły i rattlery, ze względu na sympatyę, jaką czuję dla ich panów — damskich tylko piesków już nie znoszę, bo są źle prowadzone i nie zwiastują już pojawienia się lilowej sukienki. Otóż uczucia, jakie Stanisław żywił ku Turpinowi, stały mniej więcej na równi z mojemi obecnemi względami dla psiego rodu. Inaczej miała się rzecz z panną Natalią. Turpin był stanowczym jej faworytem. Wolno mu było wspinać się i opierać przedniemi łapami na jej ramionach — a był wzrostu średniego źrebięcia — wolno mu było ocierać czarny swój pysk o jej grecki nosek, wywracać ogonem jej doniczki z kwiatami, deptać po jej sukni albo układać się do snu opierając łeb na jej kolanach. Go więcej, zapewniała mię panna Siebenzwetschk-Szlachcińska, z powodu zatargów Minionki z Fidusiem stanowcza wszelkich psów nieprzyjaciołka, a nie wielka wielbicielka panny Natalii, że Turpin obdarzony bywał czasem całusami; czemu wszakże nie wierzę. Wierzę natomiast mocno, że jego przychylność dla panny Kluszczyńskiej i dla całego domu sekretarza miała pobudki czysto gastronomiczne. Zdaje mi się wszakże, że powiedziałem już dosyć, ażeby wytłumaczyć, dlaczego Turpin mógł być przeszkodą przy tête-à-tête, o którem mowa.
— Byłbym szczęśliwym, mówił Stanisław — usiłując nawiązać na nowo przerwaną przez przybycie dr. Mitręgi rozmowę — gdybym mógł mieć nadzieję, że pani doznajesz choć milionową część tej rozkoszy... to jest, chciałem powiedzieć, czegoś podobnego choćby z daleka do rozkoszy, jaką ja czuję...
— Turpin, moja śliczna ducia chodź tu, Torpińciu! (Turpin wspina się, jak wyżej powiedziano, i degustuje językiem pudr ryżowy z jej liców).
— Jaką ja czuję z powodu, iż pan sekretarz... iż ojciec kochanej mojej pani...
— Kochana ciucia! No, fe, nie lizać! A, piesek widzę głodny; pójdziemy do kuchni, pójdziemy! (Turpin daje dowód znanej psiej inteligencyi, machając gwałtownie ogonem wobec tej obietnicy i przewracając taburet, na którym się znajduje kapelusz Stanisława; poczem podskakuje ku drzwiom, obracając głowę ku pannie Natalii i naszczekując z całej siły.)
— Widzisz pan, jaka to poczciwa psina, jak on mię rozumie! Zaraz służę, tylko powiem Marysi, żeby mu dała co na podwieczorek!
I wybiegła z pokoju, skacząc jak dziecko w zawody z Turpinem, którego głos dał się wkrótce słyszeć z coraz to odleglejszych części dworku pp. sekretarstwa.
Stanisławowi nie pozostało nic, jak tylko ustawić na nowo przewrócony taburet, podnieść z ziemi swój kapelusz i wygładzić go rękawem od surduta, dla zabicia czasu. Gdy i to nie pomogło, jął przypatrywać się z uwagą dużej litografii, przedstawiającej majora Bombogromskiego, nie w chwili, gdy mówi: Zur Genesung! ministrowi królestw Chaocyi i Teremtecyi, ale w chwili, gdy wytrzeszczył ogromne oczy z obawy, ażeby nie usnąć. I to wszakże zajęcie okazało się niedostatecznem, i bohater nasz znalazł się w pozycyi, w której grzeczni ludzie nie zwykli zostawiać gościa. Nie miał po co zostawać w pokoju, gdzie go tak osamotniono, i nie mógł odejść, bo wypadało przecież pożegnać się z kimkolwiek, a tu tymczasem sekretarz miał widocznie jakąś konferencyę o interesach z dr. Mitręgą i niewłaściwem było wchodzić do jego pokoju i przeszkadzać; pójść zaś do apartamentów kobiecych i pożegnać się z paniami, na toby mój bohater nigdy się nie odważył.
Sytuacya ta trwała dość długo, przeszło kwadrans, i wybawił z niej Wołodeckiego sekretarz, wchodząc do bawialnego pokoju bez dr. Mitręgi. Był znowu jakiś nie swój i roztargniony; widocznie sprawiło mu to ulgę, gdy Stanisław zamiast zaczynać jaką rozmowę, przesłał tylko na jego ręce swoje uszanowanie paniom, pożegnał go i wyszedł, dodawszy tylko, że pozwoli sobie służyć państwu sekretarstwu jutro popołudniu.
Czytelnik i czytelniczka łaskawa mają prawo żądać od powieściopisarza, ażeby zdał sprawę z tego, co sobie bohater myślał wobec całego tego, po „deklaracyi“ niezbyt zwykłego stosunku, i wobec zbiegu opowiedzianych właśnie drobnych a jednak nieco dziwnych wypadków? Hm — mógłbym powiedzieć, że jak każdy człowiek pragnący złudzeń i lubiący żyć w złudzeniach, Stanisław bronił się jak mógł od rozczarowania. Ale to nie byłoby zgodnem z prawdą. Przyzwyczaił on się już był niemal do pewnej oziębłości ze strony swojej ubóstwionej. Czytał gdzieś, czy słyszał, że osoby wesołego i żywego temperamentu nie lubią okazywać nazewnątrz tkliwszych uczuć, chociaż je żywią w głębi duszy. Panna Natalia była widocznie żywego i wesołego temperamentu, skoro mogła jak mała dziewczynka bawić się z Turpinem — a więc, nie mogła lubić tkliwych scen, wylań serdecznych itd. Uścisnęła mu dłoń, to wystarczało — a pustota z Turpinem była tylko pretekstem, ażeby uniknąć gruchania i romansowania.
— Do którego zresztą zabrałem się jak student — dodał w myśli. — Trzech słów nie umiałem powiedzieć tak, jak mi szły z serca, i gubiłem się w niezgrabnych frazesach, które brzmiały jak lekcya źle memorowana. Gdybym był na jej miejscu, zaśmiałbym się w oczy takiemu jak ja, Romeowi. Ale ona, dobra jak anioł, udała że bawi się z Turpinem, którego przecież na seryo lubić nie może. Nieznośny psisko, i gdyby nie był własnością Mitręgi, nie ścierpiałbym go w pokoju. A ją przecież Mitręga nic nie obchodzi — jest jej nawet wstrętnym, bo ją upokarza mój stosunek do niego. Hm, hm — jakby to zrobić, żeby nic a nic nie tknąć z tych jakichś pięćdziesięciutysięcy, o których mówił Kluszczyński?
Oto, co myślał mój bohater i jak dalekim był od obawy rozczarowania. Mniej tymczasem spokojnie, niż w jego duszy, odbywały się rzeczy w dworku, który opuścił.
Powiedziałem, że sekretarz wszedł był do bawialnego pokoju bez dr. Mitręgi. Stanisław przypuszczał, że Kluszczyński zostawił doktora w swoim pokoju, zajętego jakiemi rachunkami, planami, statutami itp. Tymczasem było inaczej. Dr. Mitręga usłyszawszy szczekanie swego psa, wyszedł był innemi drzwiami zobaczyć co się dzieje, i czyli Turpin, który czasami umiał być niebezpiecznym, nie wyrządza jakiej psoty — sekretarza zaś zostawił zajętego podpisywaniem obligów Banku Pilodemicznego, które już miano puszczać w obieg i na każdym z których stało: Kluszczyński, prezes; dr. Mitręga, naczelny dyrektor; Salewicz, kasyer. Wyszedłszy aż do sieni prowadzącej na podwórze za domem, dr. Mitręga zastał tam pannę Natalię z Turpinem, który na jego widok natychmiast się uciszył. Z rozmowy, która się wywiązała przy tej sposobności, wyjmuję ustęp następujący:
— Panno Natalio! Miałożby być prawdą, miałożby w istocie, w istocie, być nieodwołalnem, co słyszałem przed chwilą z ust ojca pani?
Postawa i wyraz twarzy dr. Emanuela wyrażały w tej chwili boleść prawdziwie tragiczną.
— Pan Wołodecki — odparła zastosowując się jakoś odrazu do jego kamertonu i z drżeniem w cichym głosie — Wołodecki ma oddawna słowo mojego ojca.
— Ależ pani, pani... czy także dałaś mu słowo?
— Ja muszę... słuchać rodziców... ich wola... jest dla mnie świętą...
— To okropne! To... to... (chytając się ręką za czoło)... ja tego nie przeżyję!
— Pan?!
Najdłuższe francuskie a z „daszkiem“ nie byłoby wstanie zawrzeć w sobie tyle prawdziwego zdziwienia, udanego powątpiewania i źle ukrytego tryumfu, co to zwykłe a w tem słowie: pan?!
— Ja, ja pani! Ach czyliż potrzebuję mówić, czyliż nie wiesz pani, nie odgadłaś oddawna, jak cię ubóstwiam, jak ginę, schnę za twoim widokiem, jak cię kocham!
— Słyszałam przecież raz coś o zerwanej róży i o innym kwiatku...
— Ach, nie bądź pani okrutną! Zerwałem, zerwałem, nie różę, ale wszystkie węzły, w które mię uwikłać chciano, bo odkąd cię poznałem, całem mojem marzeniem, jedyną moją myślą, ty jesteś, Natalio!
Szanowna czytelniczka raczy zapomocą romansu jakiego wymowniejszego odemnie autora uzupełnić i upiększyć ten dyalog ile możności gorącemi słowami miłości i rozpaczy, ja przytaczam tutaj główną treść tylko, bo mam głowę nabitą myślami dr. Mitręgi o Banku Filodemicznym i o niektórych innych rzeczach, później wchodzących w zakres tej powieści.
Trwało to akuratnie kwadrans, t. j. tak długo, póki Stanisław nie wygładził w bawialnym pokoju swojego kapelusza i nie oglądnął fotografii majora Bombogromskiego, i póki sekretarz, podpisawszy się pięćset razy prezesem, nie wyszedł wybawić go z tej sytuacyi. Po upływie tego czasu, w owej sieni, prowadzącej na podwórze, i w obecności Turpina, wyjaśniło się, że dr. Emanuel Mitręga i panna Natalia Kluszczyńska kochają się miłością, jakiej nie znały najromantyczniejsze wieki, że kochać się będą dozgonnie, i że panna Natalia tego samego wieczora jeszcze upadnie do nóg rodzicom i będzie ich zaklinać, ażeby cofnęli przyrzeczenie dane Wołodeckiemu, którego nigdy nie kochała, dla którego czuła tylko najzwyklejszą między ludźmi życzliwość, a któremu tylko w dziewiczej nieświadomości własnych uczuć i poniekąd pod wpływem matki, przyrzekła rękę.
Gdy dr. Mitręga z kolei pożegnał się z sekretarzem i odszedł, nastąpiły w dworku Kluszczyńskich sceny, które zwróciły na siebie uwagę sąsiadów w tak wysokim stopniu, że jako wiarogodny sprawozdawca nie mogę pominąć ich milczeniem. Żałuję tylko, że zeznania jedynego świadka, który wszystko słyszał, t. j. Marysi, zbyt są bałamutnemi, by na nich polegać można. Z zeznań zaś wszystkich, zestawionych razem, wynika to jedno z pewnością, że w ożywionym bardzo dyalogu, który nastąpił, dominował długo wyłącznie prawie głos panny Natalii, podniesiony do wysokiego wcale dyapazonu; że następnie z płaczem, ale także bardzo stanowczo przemawiała pani sekretarzowa, o ile ją obok córki słyszeć było można; i że sekretarz mówił dość cicho, ale za to nakoniec ofuknął się bardzo głośno i jeszcze głośniej trzasnął drzwiami, potem już słyszano tylko szlochanie matki i córki.
Nazajutrz rano „panna“ wysłała Marysię po posługacza publicznego, a w godzinę później dr. Mitręga otrzymał bilet następującej treści:
„Jak przewidywałam, ojciec nie może się zdecydować na cofnięcie słowa, w nieszczęsnej chwili danego p. Wołodeckiemu, bo to nie zgadza się z jego zasadami. W takim tylko razie pozwoliłby na nasz związek, gdyby p. Wołodecki sam zwolnił go od tego interesu. N. K.“
Próbowałem parę razy skreślić, co „sobie myślał“ Stanisław, spróbuję teraz oddać tu pokrótce myśli dr. Mitręgi tak, jak one grupowały się po otrzymaniu tego biletu.
Myślał więc szanowny doktor, że stan interesów jego jest rozpaczliwy, i że obligi Banku Filodemicznego mogą połatać go chwilowo, ale radykalnie naprawić ruin nie zdołają, bo przyszłość ich jest mniej świetną, niż sobie wyobrażał prezes i cała rada zarządzająca. Myślał o pewnych długach, które pozaciągał był tu i owdzie w ciągu swojej doktorskiej, politycznej i literackiej karyery i które przedstawiały poważną sumę 25 do 30 tysięcy idealników. Myślał, że sekretarz, a obecnie prezes Kluszczyński, da córce 100 tysięcy posagu, że ta córka jest wcale piękną osobą, którą już ciocia Swatalska poczęła poniekąd w świat wprowadzać, i z którą będzie można pokazać się u ober-komirza i u ober-szpitalnika, zwłaszcza pozbywszy się kawalerskiej dorożki ze szpakami, a kupiwszy karetę i gniade meklenburgskie karosyery od hr. Spitzfindera, albo białe neapolitańczyki od barona Isztenadion. Ale myślał także, że Stanisław, mając tak fundamentalne słowo od p. Kluszczyńskiego, nie zwolni go od „interesu“, jak się wyrażała panna Natalia, zwłaszcza gdy dawała mu nad Kluszczyńskim przewagę jakaś tajemnica, której istnienia dr. Mitręga domyślał się z pewnych wskazówek, chociaż nigdy jej nie znał.
W tym ostatnim kierunku, równie jak w wielu innych, nie mylił się szanowny doktor. Kluszczyński nie pragnął w duszy niczego mocniej, jak pozbyć się Wołodeckiego i mieć zięciem człowieka, który miał takie koneksye, który mu wróżył miliony, i który prawdopodobnie sam ma jaki taki mająteczek, a więc nie będzie zbyt nieużytym, gdy będzie mowa o posagu. Drżał atoli na samą myśl narażenia się Wołodeckiemu. Chociaż bowiem ten ostatni był, jego zdaniem, miękkiego ducha człowiekiem, to był w przyjaźni z Smiechowskim, a ten był wstanie pchnąć go do zemsty. Sprawa sakiewki z czerwieńcami była zbyt dawną i trudną do wyjaśnienia, ażeby mogła wiele szkodzić, ale ów nieszczęsny dokument! Prezes Banku Pilodemicznego, opartego na uczuciu patryotycznem, pierwszy patryota w całym Wilkowie, napiętnowany publicznie jako denuncyant — to byłoby okropnem! Dlatego też p. Kluszczyński, lekceważąc swoją drogą napomnienia i przedstawienia żony, oświadczył córce kategorycznie, że nie zerwie ze Stanisławem, i że jej także zrywać z nim zakazuje, chybaby Wołodecki sam, dobrowolnie, miał się rozmyśleć i cofnąć.
Dr. Mitręga wahał się długo, jak się wziąć do rzeczy. Przypominał sobie wszystkie szczegóły, które mu mogły służyć za punkt oparcia do sądu o charakterze Stanisława; I — rzecz dziwna! Po długim namyśle nabył trafnego przekonania, że Stanisław zdolnym jest do ustępstwa z przyjaźni, a pomylił się tylko co do natury tego ustępstwa, zdawało mu się bowiem rzeczą niewątpliwą, że chodzi tu głównie i wyłącznie o posag panny Natalii, a tylko przyzwoitość nakazuje mówić raczej o miłości.
Ułożywszy plan na tej zasadzie, około południa dr. Mitręga pojawił się w redakcyi Orędowniczki. Zamknął się w osobnym pokoju ze Stanisławem. Przystąpił do niego uroczyście. Ścisnął go serdecznie raz i drugi za rękę. Popatrzył mu głęboko w oczy smętnym jakimś i łzawym wzrokiem. Odstąpił parę kroków, siadł na krześle, zwiesił głowę na piersi i uderzając ręką o stół, rzekł ponurym głosem:
 — Panie Stanisławie: musimy i będziemy się strzelać!
Stanisław, zaniepokojony dramatyczną akcyą swego szefa, osłupiał na te słowa. Nie mógł ich wprawdzie brać na seryo, bo nie miały najmniejszego związku z jakiemikolwiek wiadomemi mu faktami — lecz z drugiej strony, dr. Mitręga należał do ludzi, którzy nietylko sami nigdy nie żartują, ale biorą nawet każdemu za złe, jeżeli zstępuje z koturnu tragicznego, na którym powinien przepędzać swój żywot, i dopuszcza się najlżejszego żartu. Domyślał się tedy niewinny młodzieniec, że zapewne coś zaszło bez jego wiedzy — prawdopodobnie jakieś qui pro quo w rodzaju owej czerwonej listy członków komitetu, która w gruncie była kopią zielonej...
— Strzelać się? — powtórzył machinalnie — a o cóż? na Boga, ja mógłbym strzelać się z panem?
— Masz pan racyę — zawołał doktor-redaktor w patetycznej ekstazie — masz pan racyę! Ja nie mogę, mnie nie wolno strzelać do pana! Ale pan, pan, panie Stanisławie, musisz mnie zastrzelić! Albo raczej — tu zerwał się z krzesła i począł biegać po pokoju, szukając drzwi — ja... ja szalony! Ja sam powinienem sobie odebrać życie! Puść mię pan... puść... broni, broni!
Wołając rozpaczliwym głosem, dr. Mitręga dobywał się przemocą do drzwiczek szafki, w której in usum współpracowników Orędowniczki przechowywano stary „Skorowidz“ pocztowy, kalendarz i siódmy tom Encyklopedyi, obejmujący w 12-tu cały obszar wiedzy ludzkiej, i w której oprócz tego przezorność pana Kosturskiego lokowała zazwyczaj buteleczkę jakiegoś kordyału, korkociąg, kieliszek bez nóżki i parę kawałków suchej skórki z chleba.
— Puść mię pan, puść!
Stanisław domyślił się nakoniec, że wypada trzymać pana doktora, chwycił go więc wpół, jak gdyby on w istocie wyrywał się z pokoju, i począł go błagać, ażeby się uspokoił i powiedział przynajmniej, o co chodzi. Dało to doktorowi Mitrędze sposobność do dalszego szamotania się i do wykrzykników coraz straszniejszych i coraz mniej zrozumiałych, aż w końcu, z rozczochranym włosem, z potem kroplistym na czole i z gorączką w twarzy, stał się w istocie podobniejszym do człowieka szalonego, niż do wydawcy i naczelnego redaktora codziennego pisma i jeneralnego dyrektora Banku Filodomicznego. W tem stadyum oczywiście osłabł, opuścił się na krzesło w postawie do szczętu złamanej, i jęknął:
— Ja ją kocham!
— Kogo?
— Ją, ją, dla której żyłem i umieram, dla której wszystko poświęcam!
— Ojczyznę?
Naiwna ta interpelacya skonfudowała nieco szanownego doktora, ale nie wypadł z roli.
— Ojczyznę! O, tak — zawołał — ona zastąpiłaby mi ojczyznę, ona! Ale bez niej...
— Bez panny... Tu Stanisław miał na ustach nazwisko: Gozdawickiej.
— Bez niej, bez mojej Natalii!
— Pan... pan... kochasz się w Natalii?! — wybełkotał Wołodecki, na pół przejęty przekonaniem, że go trapi jakiś sen niemożliwy i niepodobny do prawdy.
— Czy się w niej kocham! Mówiłem panu, że dla nas dwóch nie masz miejsca na tym świecie; a raczej nie masz go dla mnie, nieszczęśliwego! Czy ja ją kocham, o nieba?!
Tu nastąpiło drugie, poprawne wydanie poprzedniego szamotania się i uspokajania, i przyszło do tego, że Stanisław łkającego i wyrywającego mu się z objęć naczelnika swego tulił, hołubił i całował jak rozgrymaszone dziecko. Na chwilę uspokoił się dr. Mitręga i patrząc znowu żałośnie w oczy Wołodeckiemu, mówił smętnie i z naciskiem:
— Wiem, że masz pan szlachetne serce. Kochałem pana, zdaje mi się, jak brata. I niestety, obok wielkiego mojego żalu ten jeszcze z sobą zaniosę do grobu, że właśnie pan musiałeś mi stanąć w drodze.
— Ja... w drodze?
— Nie mam panu tego za złe, panie Stanisławie. Pojmuję, że jako młody człowiek bez majątku musiałeś pan oglądać się za posagiem, nie wielkim wprawdzie, ale który przy skromnych pańskich wymaganiach wystarczy wam obojgu na życie. Nie potępiam bezwzględnie ludzi, o których świat mówi, że żyją kosztem żony, chociaż sam nie oświadczyłbym się nigdy o rękę osoby; któraby posiadała więcej odemnie. (Dodać tu należy nawiasem, że stosunki majątkowe dra Mitręgi były dla Stanisława ciągle jeszcze mitem, poza którego zasłoną ukrywać się mogły miliony). Ale — rzekł dalej doktor — nie mówmy o tem, bo wszystko skończone. Masz pan słowo Kluszczyńskiego, którego on nie cofnie, nawet dla szczęścia jedynej córki!
Stanisław kilka razy chciał przerywać mówiącemu, ale nie pozwoliła mu wykonać tego zamiaru powaga smutku i rozpaczy, połączona z powagą niezmiernej wyższości moralnej i socyalnej, jaką dr. Mitręga umiał wlać w swoje słowa. Na cóżby się zresztą przydało było zaprzeczać, by posag panny Natalii grał jakąkolwiek rolę w jego stosunku do niej? Bóg jeden mógł wiedzieć, jak mało mu zależało na tych pieniądzach, jak mu one raczej ciężyły na sercu i jak mocno pragnął, żeby się bez nich Natalia obejść mogła i chciała. Zrzekł się tedy wszelkiej dyskusyi z dr. Mitręgą w tej mierze i odpowiedział tylko na ostatnie jego zdanie.
— Dla szczęścia córki? Wszak szczęście córki... szczęście Natalii, zawisło od jej wyboru, a ten wybór, mam prawo powiedzieć to dziś głośno i śmiało, dobrowolnie i bez przyczynienia się ojca padł na mnie.
— Wybór! — zaczął dr. Mitręga, i chciał ponoś powiedzieć dalej, że panna Natalia wówczas, gdy przyrzekła Stanisławowi swoją rękę, nie miała żadnego wyboru do zrobienia. Namyślił się atoli, że to mogłoby dotknąć Wołodeckiego, i dał pokój temu przedmiotowi. — Panie Stanisławie — rzekł, kładąc dłoń na jego ręce — Natalia pana nie kocha. Powiem panu więcej: Natalia kocha mnie, a nie pana.
— To fałsz, fałsz wierutny — krzyknął mój bohater, po raz pierwszy od pierwszego rozdziału tej powieści przybierając minę bohaterską. — Panie doktorze — mówił dalej stanowczo i z naciskiem — winien panu jestem wdzięczność dozgonną, i nie uchybię jej nigdy, ale nie powinieneś pan korzystać ze swego stanowiska i mówić mi...
Łzy zakręciły mu się w oczach i musiał przestać, ażeby się nie rozszlochać jak histeryczna panna; widać wszakże było, że tłumił łkanie w piersiach. Było wiele gorzkich wyrzutów w niemej grze jego twarzy, ale nie trafiały one do serca dr. Mitrędze, który w tej chwili zastanawiał się w duszy, czy dobrze będzie wystąpić z dowodem niezbitym, jakim był bilet Natalii, lub czyli może przeciwnie bilet ten nie przekona Stanisława, jak silną jest jego pozycya, przynajmniej wobec p. Kluszczyńskiego. Po niejakiem wahaniu się, dr. Mitręga wyjął wreszcie z pugilaresu fatalną kartkę i podał ją Wołodeckiemu z zapytaniem:
— Czy znasz pan to pismo?
Czy je znał! Ileż razy pożerał oczyma, przyciskał do ust, najmniejsze słówko, tą ręką skreślone! Równie niepotrzebnie pytałby kto skąpca, czy zna połysk i brzęk złota, które chowa w skarbonie. Stanisław znał, znał niestety to pismo, i tem straszniej, nieodwołalniej, nielitościwiej uderzyły go wyrazy, które przeczytał. Nie zdołam opisać, jak się zachował w tej chwili, jakkolwiek bowiem zdarzało mi się nieraz w życiu być świadkiem wielkiej, cudzej boleści, to jakoś nigdy nie przyszło mi na myśl, jaką ona przybierała pozę, jak zaciskała dłonie, jak jej drgały usta, jak jej oczy pozbawione były łez, być może, że nie studyowałem tego, bo czułem wraz z bolejącym część jego cierpienia. Studyowałem natomiast rozpacze takie, w jakiej np. przed chwilą widzieliśmy dr. Mitręgę, i wiem tyle, że te ostatnie były nierównie rozpaczliwszemi i gwałtowniejszemi od tamtych. To też dr. Mitręga nie potrzebował biegać po pokoju za Stanisławem i prosić go, ażeby się uspokoił. Zdawało mu się nawet z początku, że ten przyjął dość obojętnie cios, który go dotknął. Szanowny doktor uważał to za zachętę do dalszej rozmowy, i zapytał, co teraz sądzi o całej sprawie, ale Stanisław nie słyszał go wcale. Długo, długo siedział i milczał, trzymając w ręku złowrogi dokument, niszczący cały gmach pięknych złudzeń, radośnych nadziei i zawodnych pewności. Dr. Mitręga zrozumiał, że dzieje się coś niezwykłego w umyśle jego przeciwnika, i zamilkł także. Po niejakim czasie Wołodecki wstał, wziął kapelusz i wyszedł, nie pożegnawszy się z nim i nie zwróciwszy mu biletu Natalii.
— A to byłoby... dobrem — pomyślał p. doktor — gdyby ten pedagog teraz wziął mię za słowo i wyzwał mię na prawdę. Mógłbym mu wprawdzie zarzucić, że nie jest szlachcicem, ale kto wie, może ma dokumenta... Przyznanoby mu słuszność, a toby mi wcale nie było na rękę. No, ale ostatecznie można to jakoś ułożyć... na pałasze np. i do pierwszej krwi...
Tymczasem, nic podobnego do krwawych i śmiercionośnych zamiarów tego rodzaju nie postało w myśli Stanisława. Zdawało mu się wprawdzie, że otrzymał raz śmiertelny, ale nie winił nikogo, oprócz własnej ślepoty i zarozumiałości. Opowiadanie Smiechowskiego żywo stanęło mu przed oczami. Ani już wątpił, że Natalia, przyjmując jego miłość, chciała się poświęcić dla ocalenia ojca od hańby, na jakąby go narazić mogło wyjawienie owej dawnej i zapomnianej już sprawy. Kochał ją dotychczas, a obecnie ubóstwiał, poniżając siebie w własnej opinii jako niegodziwca, wyzyskującego tak drażliwe położenie. Uczciwość i honor wskazywały mu zbyt jasno, jak sobie miał postąpić, nie chciał atoli okazać najmniejszej porywczości, najmniejszego pośpiechu lub rozgoryczenia, a może zresztą gdzie w zakątku serca jego kryła się i nadzieja, że zaszło jakieś olbrzymie, trudne do uwierzenia nieporozumienie, dość, że postanowił widzieć się z Natalią, jakkolwiek nie miał wyobrażenia, jak wybrnie z tego zadania, jeżeli ona potwierdzi to, co napisała do Mitręgi.
Chciała wychodzić z pokoju, gdy się pojawił, musiał ją prosić, ażeby się chwilkę zatrzymała. Spojrzała na niego zdziwiona niezwykłym jego tonem, a w połowie uradowana, że zanosi się na jakieś wyjaśnienia, które mogą sprowadzić upragnioną wcale katastrofę.
— Czy to prawda, czy to żart... nielitościwy — rzekł, podając jej własną jej kartkę.
Zarumieniła się mocno. Stanisław nie mógł wprawdzie powołać się na żadne nadzwyczajne objawy czułości i miłości z jej strony, ale zawsze była tam pewna suma drobnych symptomatów, przechodzących miarę tego, co Anglicy nazywają flirtation, i nie wydarzających się zwykle tam, gdzie panna zostaje tète à-tète z narzuconym jej wbrew jej woli narzeczonym. Światu można powiedzieć z Ely’m: „Między nami nic nie było“, i nie minąć się zbyt mocno z prawdą, ale w cztery oczy przypomina się niejedno, coby się nie dało np. sformułować w zeznaniu sądowem, póki nie jest amplifikowanem ustami łaskawych sąsiadek i przyjaciółek, t. j. póki z muchy nie zrobią słonia. W tej sytuacyi wszakże, o jakiej mówię, i mucha była bardzo ambarasującą; dlatego też panna Natalia zarumieniła się i nie mogła znaleść odpowiedzi.
— Z milczenia pani — mówił Stanisław, z trudnością chwytając oddech piersiami — widzę, że omal nie narzuciłem się jej przemocą, sam nie wiedząc o tem. Boli mnie to jedno, że pani miałaś gorsze wyobrażenie o moim charakterze, niż na to zasługiwałem. Gdybym był na chwilę przypuszczał, że mnie pani nie... nie życzysz sobie...
— Do czegóż prowadzą te wszystkie wyrzuty? — przerwała mu, usiłując koniecznie uzyskać jaką taką przewagę, ażeby módz przybrać postawę uciemiężonej ofiary.
— Masz pani słuszność; nie pozostaje mi nic, jak tylko oddać ten pierścionek...
Podał go jej, wzięła go w milczeniu, zdjęła z palca jego obrączkę z brylantem i zwróciła mu ją w milczeniu. Po raz ostatni ich ręce spotkały się przy tej sposobności, tylko jego ręka drżała tak, że zaledwie zdołał ująć w nią złoty zakład miłości i wierności, a jej palce były zimne jak lód i nie drżały wcale.
— I... panno Natalio — dodał, biorąc za klamkę — niechaj mi pani wierzy, że z całego serca, z całej duszy, życzę pani szczęścia, i jemu...
Rozpłakał się i uciekł. Panna Kluszczyńska upuściła na ziemię swój pierścionek z ametystem i zawołała:
— Panie Stanisławie!
Zapewne chciała go zatrzymać i tłumaczyć mu coś, co nie znosiło tłumaczenia, ale uciekł i nie wrócił. Jednocześnie wbiegła pani Magdalena z drugiego pokoju i wybiegła aż na ganek, wołając: Panie Wołodecki! ale nie wrócił.


∗             ∗

— Jesteś pan najszlachetniejszym z ludzi — mówił nazajutrz o podobnej porze dr. Mitręga do Stanisława. — Nigdy sobie nie daruję tego, że mogłem przypuszczać, jakobyś pan pragnął posagu Natalii! I czy w istocie Kluszczyński był u pana, nie dowierzając zwrotowi pierścionków, i nalegał, ażeby wasz związek przyszedł do skutku?
— Tak jest.
— Więc, mówiąc słowami pospolitego gminu, który nie zna nic, prócz podłej mamony, wyrzuciłeś pan za okno piędziesiąt tysięcy.
— Nie wyrzuciłem ani grosza, któryby kiedy mógł być obróconym na mój użytek, gdyby nawet... rzeczy inny obrót były wzięły.
— Prawdziwy starej daty Rzymianin z pana. Więc byłbyś pan żył ze swego małego kapitaliku?
— I z mojej nieudolnej pracy.
— A, zapewne, i z pracy! Ale, à propos, powiedz mi pan, dlaczego pan trzymasz ten swój kapitalik w obligacyach rządowych, które tak mało niosą procentu?
— Połowa jego jest własnością mojej matki, która ma tym sposobem jedyny fundusz zapewniony. Obligi rządowe dają zawsze największe bezpieczeństwo.
— Tak, ale druga połowa? Ot, wolałbyś pan kupić nasze obligi filodemiczne, które teraz wprawdzie jeszcze nie mają kursu, ale niebawem pójdą niezmiernie w górę na wszystkich giełdach, bo damy 6% superdywidendy. Ba; ale to mi przypomina, jakie ja kolosalne głupstwo zrobiłem przedwczoraj, nie spodziewając się, że będę mógł tak prędko potrzebować gotówki. Miałem pod ręką około 10.000 idealników, i dla przykładu i zachęty, umieściłem je w obligach Banku Filodemicznego. Tymczasem, wiesz pan najlepiej co się stało, dzięki pańskiej bezinteresowności...
Tu dr. Mitręga po raz dziesiąty od początku tej rozmowy uścisnął dłoń swego, jak go nazywał, przyjaciela, brata, i przysiągł, że do grobowej deski nie zapomni przysługi, ofiary raczej, jaką poniósł dla niego.
— Otóż — ciągnął rzecz dalej — sytuacya zmieniła się; potrzebuję urządzić się, wyekwipować, a te nasze kochane obligi zaledwie za sześć miesięcy będą mogły pokazać się na giełdzie, i żaden bank tymczasem nie chce ich lombardować. Zachodzę w głowę, co począć, żeby nie robić długów. Możebyś pan kupił odemnie moje Filodemy — albo raczej nie, nie sprzedam ich teraz — ale możebyś pan je wziął w... lombard i wygodził mi swojemi papierami? Dziwna to trochę propozycya, przyznaję, ale procent tu i tu będziesz pan miał zapewniony.
— Ależ, proszę pana, mam do mojej, a tem samem do pańskiej dyspozycyi 5000 nominalnych idealników, co wynosi nieco nad 4000 rzeczywistych. Temi mogę służyć bez żadnego lombardu...
Stanisław byłby może zaproponował swemu dobrodziejowi pożyczenie całego funduszu, który miał w ręku, ale od pewnego czasu wypłata miesięcznych honoraryów w kasie Orędowniczki weszła była na tory mniej regularne od zmian księżyca, i że w skutek tego nie będzie mógł posyłać matce punktualnie drobnej kwoty, ponad którą nigdy nic od niego przyjąć nie chciała. Dr. Mitrędze zaś niezmiernie było na rękę, że uczynny przyjaciel nie chciał przyjąć w zastaw obligów filodemicznych, były to bowiem obligi, na których stało wyraźnie, że Bank Filodemiczny, mając sumę 10.000 id. ubezpieczoną hipotecznie na dobrach Wielkie i Małe Znikło, Niebywałach i Wulce Niebywalskiej, własności JW. Emanuela barona Mitręgi, zapewnia niniejszem wypłatę odpowiedniej części tej sumy każdemu nabywcy takiego obligu. Nie było zaś w interesie szanownego doktora, ażeby w Wilkowie dowiedziano się o takiem obciążeniu jego dziedzicznego klucza, zważywszy, iż mogło wyjść na jaw, że pierwsze operacye Banku Filodemicznego były nieco ryzykownej natury, a to ze względu na katastralny opis Wielkiego i Małego Znikłego cum att: który już nawet i łaskawemu czytelnikowi niniejszego opowiadania jest poniekąd znany. Odkładam wszakże finansową tę kwestyę na później, i stwierdzam jedynie, że dr. Mitręga pożyczył od p. Stanisława Wołodeckiego tego samego dnia jeszcze sumę nominalnych 5000 czyli rzeczywistych 4000 idealników, za prostem zeznaniem długu, napisanem w formie biletu. Suma ta była w istocie bardzo pożądaną dla reprezentanta połączonych trzech godności hidalga, władcy opinii publicznej i finansisty, zamierzającego z przyzwoitym splendorem wstąpić w stan małżeński.
— Bądź co bądź — rzekł wieczorem szanowny doktor sam do siebie, umieszczając pożyczoną kwotę w szufladce koło łóżka, da którego kłaść się zamierzał — bądź co bądź, należy przyznać, że trudno o człowieka, któryby w przeciągu dwudziestu czterech godzin z lepszą gracyą pozbył się 54.000 idealników, jak ten Wołodecki. Niech mi kto powie, że nie znam się na ludziach! A zapomniałem jeszcze dodać, że pozbył się przytem i panny, niepospolicie przystojnej. Ma foi — jak mówi hr. Cedro — wcale przystojna. Ba, dobrze że sobie przypomniałem — muszę jutro spytać się Wołodeckiego, czy to prawda, co Cedro utrzymuje, że „ma foi“ znaczy „na moją wątrobę“. Coś mi się zdawało, że mię Cedro bierze na fundusz od pewnego czasu.
I usnął spokojnie.
— Bądź co bądź — myślał jednocześnie sekretarz Kluszczyński — wybornie to wszystko pokierowałem. Wołodecki dał się ugłaskać, i będę miał zięcia z całą familią grandów, z ogromnemi wpływami i z geniuszem finansowym, który zrobi miliony. Ale zje dyabła, jeżeli mu dam więcej jak 25 tysięcy idealników po ślubie.
I usnął spokojnie.
— Bądź co bądź, jak będę na przyjęciu galowem u ober-komisarstwa, wypada mi być uprzejmą dla tej biednej panny Gozdawickiej, którą pozbawiłam konkurenta. Ciekawam, co mi Manio da na prezent ślubny. — Tak myślała panna Natalia.
I usnęła spokojnie.
— Bądź co bądź — myślała pani Kluszczyńska wzdychając — może ja jestem stara i głupia kobieta, ale Natalia źle zrobiła, i żeby tylko kiedy krzywda tych Wołodeckich nie odbiła się na naszem dziecku i na jej dzieciach! Ale Pan Bóg łaskaw, a Miłosierdzie Jego bez granic!

I usnęła spokojnie.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jan Lam.