Dziwne karyery/Rozdział XI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Lam
Tytuł Dziwne karyery
Pochodzenie Dzieła Jana Lama
Wydawca Księgarnia Gubrynowicza i Schmidta
Data wyd. 1885
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XI,

w którym z dziwnemi karyerami bohaterów łączą, się dziwne karyery losów „Orędowniczki Wilkowskiej“.

Ludzie pracy a zwłaszcza pracy umysłowej, zasługują na zazdrość bogatych próżniaków nietylko wtenczas, gdy spleen pada niejako wraz z deszczem z zasłoconego nieba i z mgłą jesienną wciska się do pokoju, ale głównie może wtedy, gdy jednych i drugich dotknie ciężkie jakie zmartwienie. Z początku, rzemieślnikowi pióra wydaje się to niepodobieństwem, by mógł zająć się czemkolwiek wobec ciężaru, który go przygniata, ale wkrótce, żelazna konieczność zmusza go do wysileń nadludzkich, i powoli, powoli, nowe myśli, nowe wrażenia spychają na drugi plan pamięć o sobie samym i o swojej boleści. Znałem ludzi, którzy w ten sposób przeżyli długie dziesiątki lat z głęboką raną w sercu, o której nikt prawie nie wiedział i która w końcu zabliźniła się niemal zupełnie w atmosferze biurowej, lub innej tego rodzaju. Niejeden też może z łaskawych moich czytelników doznał tego uczucia, wchodząc do biura, do sali wykładów, albo do czytelni w bibliotece publicznej, jak gdyby znalazł schronienie, w którym go dosięgnąć nie zdoła żaden cios, grożący mu gdzieindziej. Dla próżniaka, nawet kościół nie jest takim przytułkiem, ani w modlitwie nie ma tyle ukojenia, ile go jest w obowiązkowem zajęciu.
Doświadczył tego Stanisław Wołodecki, jakkolwiek niejeden uśmiechnie się może na myśl, że można znaleść ulgę w cierpieniu miłośnem pisząc nieciekawe komentarze o czynnościach dyplomatów, lub dając im rady, których oni w znanej przezorności swojej wcale nie czytają, a w najlepszym razie, opisując trywialne zdarzenia brukowe językiem ile możności nie trywialnym. Ale jeżeli Orędowniczka nie stanowiła przedmiotu tak wysoce umysłowego zajęcia, jak owe studya, którym Cycero oddawał się w swojem Tusculum zachwalając ich skuteczność wobec doznanych zawodów, to natomiast działała ona poniekąd homeopatycznie na mojego bohatera, jeżeli homeopatya polega na wybijaniu „klina klinem*. Wiemy, że Stanisław pobierał za swój udział w redakcyi 120 idealników miesięcznie, ale wiemy także, że od pewnego czasu nastąpiła tam była pewna nieregularność w wypłatach. Nieregularność ta z czasem przemieniła się w system tak konserwatywnie przeprowadzany, że w lecie, kiedy państwo Mitręgowie bawili u wód, wypłaty zupełnie ustały. Kasyer zapewniał, że ilekroć zbierze się w jego ręku nieco więcej pieniędzy, dr. Mitręga wpada i zabiera wszystko. Zaledwie można go było ubłagać, ażeby zostawił cokolwiek na pokrycie kosztów druku i papieru. Zdarzało się, że musiano zaciągać na opłacenie poczty pożyczkę u Marcina, który jakoś u wielkiego ołtarza, t. j. pod bokiem wydawcy, mniej cierpiał na brak gotówki.
W tych warunkach przebyli współpracownicy Orędowniczki lato i jesień, i nikogo to nie zdziwi, jeżeli powiem, że w końcu przystęp do biura redakcyjnego znajdował się w stanie ciągłej blokady, wykonywanej przez kilku Milicyan mojżeszowego wyznania, którzy naprzemian to przynosili jednemu albo drugiemu z „panów redaktorów“ po parę idealników, to znowu przychodzili upominać się natarczywie o swoją należytość. Wiadomo, że ten sposób korzystania z kredytu jest bardzo kosztownym, zwłaszcza jeżeli dochody zawodzą i dłużnik nie jest w stanie uiścić się na termin. Stanisław posiadał wprawdzie jeszcze około 5000 id. z owej sumy, która mu spadła tak niespodzianie, ale pod żadnym warunkiem byłby jej nie tknął, ponieważ procent od niej obracał na utrzymanie matki. Z obawy, ażeby kiedy, przyciśnięty potrzebą, nie tknął tego funduszu, uprosił nawet Smiechowskiego, żeby go wziął do przechowania, pod pozorem, że w kawalerskiem pomieszkaniu niebezpiecznie jest trzymać tak znaczne pieniądze. Ponieważ atoli, zdaniem ekonomistów, człowiek musi jeść raz przynajmniej w 24 godzinach — „mniejsza o to, jakim sposobem, ale musi“, powiada J. S. Mili — ponieważ nadto musi mieszkać, zapłacić praczkę i dać połatać buty, więc Stanisław na pokrycie wszystkich tych potrzeb w pierwszym miesiącu pożyczył 15 idealników i był winien 20 — w drugim musiał pożyczyć 35 i był winien 50, w trzecim pożyczył w dwóch partyach po 45 i 25 i był winien 105, a z końcem szóstego miesiąca nietylko był winien 300 z górą idealników sześciu czy siedmiu rozmaitym finansistom, ale w dodatku nie znalazł już żadnego, któryby się podjął znegocyowania dalszej, niezbędnej pożyczki.
Jak nam wiadomo, dr. Mitręga przez cały ten czas żył na bardzo wielką skalę, ale Stanisław nie śmiał jakoś przypomnieć mu swych 4 do 5 tysięcy idealników, któremi mu wygodził. Widywał go zresztą tylko wtedy, gdy dr. Mitręga potrzebował pomówić z nim o napisaniu jakiego artykułu, wystawiającego zalety Banku Filodemicznego i mnogie dobrodziejstwa, jakiemi instytucya ta obsypuje lud, jęczący w ręku lichwiarzy. Raz przy takiej sposobności, gdy chodziło o odparcie bardzo zjadliwej krytyki czynności Banku, umieszczonej w Postąpię Witkowskim, dr. Mitręga zawołał nagle:
— Ach, prawda! Wszakże ja jestem pańskim dłużnikiem! Bardzo przepraszam, że dotychczas nie uiściłem się, ale jak panu wiadomo, wlazłem w to kupno dóbr... Skoro tylko ureguluję moje interesa, nie omieszkam odesłać panu tę bagatelkę...
Stanisław był tak zaambarasowanym, że nie zdołał odpowiedzieć nic, jak tylko że to w istocie bagatelka...
— Ale pan musisz potrzebować pieniędzy — dodał dr. Mitręga, jakoby uderzony zarówno nowością jak i trafnością swojego pomysłu — a mówią mi, że w kasie nie ma ani mizeraka! Może pan zechcesz przyjąć to na rachunek procentu od mojego długu...
To mówiąc, szanowny doktor ofiarował Wołodeckiemu wspaniałomyślnie piętnaście idealników, i uraczył prócz tego długiem opowiadaniem, jako stary Kluszczyński oszukał go przy wypłacie posagu Natalii, jako prowadzi dom z przychodów własnego majątku, bo żona nie ma już i szeląga, i jako uznał za stosowne pomnożyć ten majątek przez nabycie rozległego klucza Jałowieckiego, a następnie wszedł w interes o ogromne dobra Zrębowskie.
Dr. Mitręga w istocie nabył te wszystkie nieruchomości. Wydobywszy prośbą i groźbą od p. Kluszczyńskiego drugą połowę posagu żony, kupił majątek Jałowice, o taksowany na 150 tysięcy, a obdłużony na 120, dopłacając 30 tysięcy właścicielowi. Następnie zaciągnął na Jałowice nową pożyczkę, na spłacenie dawniejszej, w jakimś szalonym banku zagranicznym, który pożyczył 150,000. Kapitał ten obrócił dr. Mitręga na kupno ogromnych obszarów Zrębowa, składających się wyłącznie z lasu, niegdyś wysokopiennego, a obecnie na całej swojej przestrzeni — dzięki zapobiegliwości poprzedniego właściciela, bardzo zachęcającego do „buszowania“ na słomki, ponieważ nigdzie nie przeszkadzały brać na cel tego szybkolotnego ptaka, tak trudnego do ubicia w wysokim lesie. Zrębów był także mocno obdłużony, ale dr. Mitręga spodziewał się że zapłaciwszy 150.000 idealników, zdoła wyrobić w banku wyższą pożyczkę. Na nieszczęście, cudzoziemcy zwietrzyli coś o właściwym stanie tego majątku, i pożyczka szła oporem. Tymczasem Jałowice niosły zaledwie połowę tego, ile potrzeba było płacić bankowi, a Zrębów nie niósł nic wcale, ponieważ władze milicyjskie ze względów kultury krajowej zabroniły wycięcia reszty lasu. W takich warunkach dr Mitręga postanowił nie płacić wcale rat bankowych, i w skutek tego obydwa majątki wystawione były na sprzedaż publiczną, a tymczasem, znajdowały się w ręku sekwestratorów, przez banki ustanowionych. Jeżeli zważymy, że doktor Mitręga z 20.000 idealników, które mu zostały po kupieniu Jałowic, i z 6000, które ściągnął z pierwszego roku dzierżawy, zmuszony był prowadzić przez cały rok dom na wielką stopę, to pojmiemy, że nie mógł Wołodeckiemu dać więcej jak 15 idealników na rachunek swego długu.
Wkrótce też płacz i zgrzytanie zębów w redakcyi Orędowniczki doszły do tego stopnia, że dr. Mitręga uznał za stosowne nie pokazywać się tam wcale, i już tylko pisemnie komunikować się z Wołodeckim, zawsze atoli tylko w interesach Banku Filodemicznego i traktujących o nim artykułów. Przeciw umieszczeniu tych artykułów piorunował codziennie Postąp, a w końcu opinia publiczna i sam Kosturski wraz z resztą współpracowników zaczęli sarkać, że bronią nieczystej sprawy. Jednocześnie oświadczyli robotnicy w drukarni, że przestaną pracować, jeżeli nie otrzymają zaległych należytości. Złożono radę wojenną w redakcyi, na której stanęło, ażeby nie umieszczać więcej artykułów o Banku Filodemicznym, i ażeby wezwać kategorycznie dr. Mitręgę do uregulowania interesów wydawnictwa. Wezwanie to pozostało bez skutku, i w tych warunkach współpracownicy Orędowniczki doczekali się końca owego szóstego miesiąca, kiedy, jak powiedziałem, Stanisław miał już przeszło 300 idealników długu, i nie miał wcale kredytu.
U wejścia do biór redakcyjnych czatowało pół plutona Judaszów w nader machabejskiej postawie. Wewnątrz, pięć głodnych żołądków przeszkadzało pięciu głowom w dokładnem i wyczerpującem traktowaniu rozmaitych zagadnień politycznych, ekonomicznych, społecznych i lokalnych. Można sobie wyobrazić, że robota szła niesporo, i nie rozweselały strapionych takie nawet żarty, jak kiedy Kosturski, przerywając nagle grobową ciszę, odezwał się do ekonoma politycznego:
— Słuchaj, Nieporadnicki, a może, byś poszedł na ostrygi?
Ogólne krząkanie oburzenia, było jedyną odpowiedzią na tę obelgę, którą nędza wyrządziła nędzy.
— Wiecie co, ja mam projekt! — odezwał się pochwili kronikarz brukowy. Wystosujmy zbiorową notę do kasyera, może nam przyśle choć idealnika, i zafundujemy sobie śniadanie, bo już doprawdy czuję jakieś reumatyczne strzykanie w żołądku i to od wczoraj wieczora.
— I ja także! — zawtórował Nieporadnicki.
— I ja! — odezwały się żałośnie — „Sprawy zagraniczne.“
— Ależ-bo i ja! — dodał Kosturski. — A pan, panie Wołodecki?
Stanisław krząknął tylko, co uważano za odpowiedź wystarczającą. Od trzech dni nie miał nic w ustach.
Za pośrednictwem Marcina, otrzymał tedy wkrótce kasyer Orędowniczki następujące pismo, zaopatrzone pięciu podpisami:

Pięciu, głodnych za dziesięciu,
Błaga cię: sięgnij do kasy
I pomóż nam w przedsięwzięciu
Kupienia łokcia kiełbasy...

Tak jest, „to los“ bohaterów moich, suchą kiełbasę jadać!
Na szczęście kasyer, oprócz serca czułego na podobne odezwy, miał wszufladzie trzy idealniki, których jeszcze dnia tego nie zabrał dr. Mitręga, i z których półtrzecia przysłał petentom. Zrobiono składkę: każdy z uczestników biesiady przyczynił się do niej dwudziestoma mizerakami, a trzydzieści schował sobie na później. Marcin przyniósł wódki, bułek, i upragnionej kiełbasy, ku wielkiemu zgorszeniu Machabejczyków czekających w bramie i sarkających, że ich dłużnicy ucztują tak wspaniale, zamiast płacić długi. Tymczasem w biurze, przy zakąsce, ożywiła się rozmowa.
— Wiecie — zagadnął Kosturski — Oberkomisaryat zakłada w Wilkowie pismo urzędowe w języku milicyjskim, którego zadaniem będzie zwalczać dzienniki niezawisłe.
— Słyszałem — odparł kronikarz. Poszukują na gwałt redaktora. Dają trzysta idealników miesięcznie.
— Ciekawa rzecz, czy znajdzie się Iskaryota, któryby przyjął te srebrniki — wtrącił Nieporadnicki.
— Bardzo wątpię — rzekł Wołodecki. — Są między kolegami naszymi tacy, którzy mają swoje wady, ale sprzedajnych przecież nie ma. Możemy swarzyć się i różnić w zdaniach pro foro interno, ale przejść do obcego obozu, to zupełnie co innego.
— Różni różnego byli mniemania w tej mierze, ale w końcu przeważyło zdanie optymistyczne. Wtem otwarły się drzwi, i weszła z wielką pompą figura, odziana w liberyę oberkomisaryatu.
— Pan Stanisław Wołodecki! — zawołała wielkim głosem.
— Ja jestem! — odparł wołany.
— Jego Łaskawość, pan Ober-komisarz, prosi, ażebyś pan natychmiast stawił się przed nim!
Co rzekłszy, figura w liberyi obróciła się i wyszła, nie czekając na odpowiedź — tak była pewną, że nikt nie ośmieli się nie posłuchać podobnego wezwania, które zresztą na wszystkich obecnych wywarło wielkie wrażenie. Najbardziej zdziwionym był Stanisław, po chwili wszakże przypomniał sobie, że oddawna wniósł był prośbę o przywrócenie posady nauczycielskiej, którą mu bez żadnego powodu odebrano — zapewne więc teraz zapadła jakaś decyzya w tej mierze. Przypuszczeniem tem podzielił się z kolegami. Została wszakże jeszcze jedna trudność do załatwienia, ta mianowicie, jak wyjść z bióra wobec blokady, o której kilkakrotnie wspomniałem. Machabejczycy gotowi byli towarzyszyć mu aż do oberkomisarjatu, co dla kandydata do stanu nauczycielskiego mogło być niezmiernie kom. promitującem. Genjusz kronikarza brukowego znalazł i na to sposób. Marcin sprowadził jednokonkę krytą, która zajechała na podwórze. Stanisław dostał się do niej przez okno, przez które niegdyś Machiawel pożarł był kosz redakcyjny, i dorożkarz ruszył z miejsca tak szybko, że bez trudności przebił blokadę. Zawiózł on Stanisława do jego mieszkania, bo ten potrzebował przebrać się przed audyencyą. Ostatnich trzydzieści mizeraków, które posiadał, pochłonęła ta podróż.
— Teraz — pomyślał sobie — albo zostanę napowrót profesorem, albo za kilka dni zginę z głodu i zimna. Wszak sprzedałem już nawet surdut zimowy, a tu dopiero jesień się kończy!
Ale ober-komisarz nawet sobie nie przypominał, że Wołodecki był kiedykolwiek nauczycielem, znał go tylko jako zdolnego pisarza; przyjął bardzo grzecznie.
—  Pan masz wielki talent? — zapytał go między innemi. Na szczęście nie czekał na odpowiedź, ale dodał: — O, wiem o tem; czytuję z przyjemnością pańskie prace w Ogrodniczce... jak się to nazywa?
— W Orędowniczce Witkowskiej.
— A tak, tak! Otóż to bardzo pięknie z pańskiej strony. Kraj potrzebuje takich ludzi. Należy objaśniać, prostować opinię, nie dać pójść na bezdroża. Rząd, dbały o dobro poddanych, zakłada właśnie w tym celu organ, i polecono mu pana na głównego redaktora. Mój sekretarz spisze z panem kontrakt, który pan oczywiście przeczytasz przed podpisaniem i który możesz zmienić we wszystkiem, co się uzna jako słuszne.
Tu Jego Łaskawość sięgnął już ręką do dzwonka, ażeby przywołać sekretarza, gdy Stanisław, przyszedłszy nieco do siebie ze zdumienia, przemówił, i to nierównie więcej stanowczo, niż podczas pierwszej swojej audyencyi.
— Wasza Łaskawość jesteś w błędzie; ja nie mam najmniejszej kwalifikacyi na urzędowego redaktora. Blizko dwa lata temu, Wasza Łaskawość posądziłeś mię o doloryzm.
— Tatatata! Przecież nie potrzebuję się obawiać, byś pan propagował doloryzm w organie urzędowym. To pan przy swoim talencie zrozumiesz, że pismo urzędowe opierać się musi na zasadach konserwatywnych, na poszanowaniu władzy, jaką jest od Boga dana, i na tłumieniu wszelkiej opozycyi niewczesnej i nierozsądnej. Opozycya — i owszem; rząd potrzebuje opozycyi, ale nie takiej, jaką wy prowadzicie w waszych gazetach; opozycyi rozumnej, wytrawnej* A więc, jak powiadam, spiszesz pan kontrakt...
— Daruje Wasza Łaskawość — nie spiszę wcale kontraktu.  Jakto, nie chcesz pan kontraktu? Ależ musisz pan mieć jakieś zapewnienie... Porzucasz pan na każdy sposób dotychczasowe swoje zajęcie...
— Nie porzucam go bynajmniej.
—  Jakto? Co to? Chciałbyś pan pisać i tu i tam?
— Tam, jedynie.
— Więc... więc pan odmawiasz przyjęcia redakcyi organu urzędowego?
— Tak jest, odmawiam — odrzekł Stanisław z ukłonem. — Nie jestem dolorystą, ale umiem pisać tylko tak, jak mi własne przekonanie dyktuje.
Oberkomisarz zerwał się był z kanapy, i miał minę człowieka, w któregoby oczach jedna z trzech najwyższych wież Wilkowa, spakowawszy manatki, wyemigrowała z Milicyi i Landweryi i przeniosła się na stałe pomieszkanie do Sokołowa. Stanisław widząc, że nie ma tu po co dłużej popasać, ukłonił się raz jeszcze i wyszedł. Oberkomisarz stał jeszcze chwilę w swojem zdumieniu, aż w końcu wzniósł ręce w górę i zawołał:
— I ci ludzie żalą się czasem, że nie mogą zrobić karyery!
Poczem zadzwonił i rzekł do wchodzącego sekretarza:
— Posłać po tamtego drugiego... jak się nazywa?
— Wiklicki.
— A czy ma całe buty?
— Ma, Wasza Łaskawości.
— No, to lepiej nie posyłać. Odkomenderować kancelistę z oberkomisaryatu, niech redaguje, a jak będzie źle redagował, to go napędzić!
Z tego epizodu przekona się szanowny czytelnik, że to co tutaj piszę, działo się w istocie bardzo daleko od miejsca, w którem drukuje się moja powieść.
Tymczasem Stanisław, pozbawiony swoich 30stu mizeraków, jakoteż nadziei odzyskania posady nauczycielskiej, wracał do redakcyi, medytując nad tem, jakby też powtórnie przebić blokadę. Ale korpus blokujący oddalił się już był, ze względu na porę obiadową, i zostawił tylko jeden posterunek, który nie należał do specyalnych opiekunów p. Wołodeckiego. Posterunek ten, ozdobiony długiemi rudemi pejsami, przechadzał się w oczekiwaniu rychłego sukursu popod kasą,, i ekspedycyą Orędowniczki, do której z ulicy prowadziło kilka kamiennych schodów. Przechadzał się nucąc pod nosem jakąś niewyraźną melodyę, i nie zwracając najmniejszej uwagi na innych przechodniów ani w ogóle na to, co się działo dokoła, z głową nieco do góry zadartą, jak to jest zwyczajem Hebrejczyków, trudniących się drobnym handlem albo lichwą, ilekroć jaki specyalny interes nie zwraca na siebie ich niespokojnej uwagi. Grdy Reb Szaja w tym półsennym stanie znalazł się prosto naprzeciw drzwi od kasy, te otwarły się z łoskotem i wyleciał z nich nader elegancko ubrany mężczyzna, któremu do nabycia tej szybkości dopomogła widocznie jakaś pięść herkulicznych rozmiarów, która na chwilę ukazała się w drzwiach poza jego plecami. Mężczyzna ten, uderzając jak bomba w Ret) Szaję, powalił go w błoto, i zgubił kapelusz; ale podniósł go szybko i popędził dalej, raz tylko się obróciwszy.
Stanisław, ku osłupieniu swojemu, poznał w wydalonym w ten sposób jegomości — dra Emanuela Mitręgę.
Powalony przypadkiem o ziemię Machabejczyk leżał jakiś czas w błocie, w tem przekonaniu, że znajduje się już na łonie Abrahama; po chwili wszakże ocknął się, wstał powoli i począł krzyczeć, iż go zabito w sposób skrytobójczy, połączony z rozmaitemi okrucieństwami, wymagającemi bezpośredniej interwencyi wszystkich sześciu mocarstw tej części świata, w której leży Milicya. Utrzymywał, że pozbawiając go życia, połamano mu wszystkie ręce i nogi, odtrącono kawałek głowy, i zgruchotano nowiusieńki kapelusz, przed miesiącem zaledwie od pewnego „hrabiego“ za pięćdziesiąt mizeraków kupiony. Nie potrzebuję dodawać, że we wszystkiem tem nie było ani słowa prawdy; natomiast dodać muszę, że Stanisław, ciągle jeszcze nie mogący przyjść do siebie wobec tak niezwykłego pojawienia się i zniknięcia dra Mitręgi, stał się w okamgnieniu środkowym punktem zbiegowiska, złożonego z samych potomków Judy i Benjamina, i że go wzięto za sprawcę popełnionych właśnie mordów. Pozycya jego stawała się coraz trudniejszą, zwłaszcza gdy w Wilkowie na trzech mieszkańców przypada zaledwie jeden policyant lub żandarm, w skutek czego w razie jakiejś bójki najczęściej nie znajdzie się pod ręką nikt powołany z urzędu do przywrócenia i utrzymania porządku publicznego Na szczęście drzwi kasy i ekspedycyi Orędowniczki Witkowskiej były o krok tylko od mojego bohatera, a w drzwiach tych pojawiła się nagle olbrzymia postać, w której nie trudno było poznać właściciela owej pięści, która pojawiła się była przed chwilą tuż obok kołnierza p. Mitręgi w czasie gdy — według wszelkiego prawdopodobieństwa mimowolnie — opuszczał lokal redakcyjny. Postać ta samem pojawieniem się swojem spowodowała nagły odpływ wzburzonych fal machabejskiego żywiołu, a z odpływu tego skorzystał Wołodecki i dostał się bez dalszych przeszkód do biura redakcyi. W ślad za nim pojawił się tam kasyer i wprowadził dwóch jegomości. Pierwszym z nich był ów kolos, któremu Stanisław dopiero teraz przypatrzył się bliżej. Był to barczysty mężczyzna, mający sześć stóp wzrostu, z ogromnym sumiastym wąsem, jasnego koloru, z odpowiednią łysiną, ubrany w popielatą kurtkę z zielonemi wypustkami, w wysokie myśliwskie buty i niebieską krawatkę w białe cętki. Drugi jegomość, równie słuszny, był szczupłej kompleksy i, miał obrzednią czuprynę krótko strzyżoną i okulary, które co chwila przybierały na jego nosie pozycyę jak najmniej odpowiednią akomodacyi wzroku; ubrany był elegancko i miał ruchy trzepiące się i nerwowo niespokojne.
— Dr. Scisłowicz, Wielmożny pan Harapnicki — zarekomendował kasyer.
— Mam panom oświadczyć w imieniu hrabiego Albina Skirgiełły — rzekł uroczyście chudy i elegancki jegomość — że hrabia cofa pełnomocnictwo, dane swojego czasu ustnie p. Mitrędze do nabycia, administrowania i redagowania Orędowniczki Wilkowskiej. Jednocześnie mam zaszczyt... to jest mam przyjemność, przedstawić panom nowego właściciela i wydawcę w osobie obecnego tu p. Harapnickiego.
Członkowie redakcyi skłonili się w milczeniu, a nowy właściciel i wydawca spojrzał na nich, nie okiem wodza, który przegląda szeregi pod jego buławą mające dążyć do zwycięztwa, ale okiem doświadczonego hodowcy bydła, który wybiera z trzody wołu najbardziej kwalifikowanego do jatek. Poczem, musnął wąsa i rzekł:
— Jutro tu się wszystko ureguluje, a tymczasem proszę pisać, i — tu wskazał resztki lukullusowej uczty, której byliśmy świadkami — żeby mi tego więcej nie było! To łajdactwo!
Wygłosiwszy ten sentyment, pan Harapnicki wyszedł w towarzystwie dr. Scisłowicza, o którym już wiemy, że był adwokatem hr. Skirgiełły. Członkowie redakcyi zostali na miejscu, pogrążeni w rozpamiętywaniach, których tu obszernie opisywać nie mogę. Według przyjętych prawideł, człowiek dotknięty obelżywym wyrzutem powinien się oburzyć, zerwać wszelkie stosunki z tym, który go obraził, i rozprawić się z nim następnie w sposób honorowy. Jeżeli wszakże ten człowiek od sześciu miesięcy jest głodnym, jeżeli może w dodatku ma rodzinę niemniej głodną, i jeżeli cały byt jego i tej rodziny zawisł od tego, który go obraził, to w dziewięćdziesięciu dziewięciu wypadkach na sto człowiek taki po pierwszym wybuchu uczucia namyśli się i połknie gorżką pigułkę. W Wilkowie stosunki są zaś tego rodzaju, że czeladnik kowalski albo krawiecki może pogniewać się na majstra i znaleść zarobek gdzieindziej, ale czeladnik dziennikarski oddany jest bez miłosierdzia na pastwę pierwszego lepszego Harapnickiego, który wypływa na powierzchnią jako „właściciel i wydawca“. Dlatego też członkowie redakcyi Orędowniczki, wygniewawszy się ile chcieli, zasiedli na nowo do pisania i tylko od czasu do czasu spoglądali z pod oka ze skruchą na niedogryzione fragmenta swojego „łajdactwa“.
Zkąd się wziął pan Harapnicki? Oto: Drukarze i dostawcy papieru Orędowniczki wiedzieli, czego świat nie wiedział, tj. że dr. Mitręga był tylko pełnomocnikiem hr. Skirgiełły, albowiem dr. Mitręga powiedział im to był sam, gdy się upominali natarczywie o zapłatę. Nie mogąc się jej doczekać, poczęli pisywać listy do hrabiego, coraz nieprzyjemniejsze. To jedna strona kwestyi.
Z drugiej strony, hrabia, jako jeden z największych „myśliwych przed Panem“, jak się wyraża Pismo Święte o królu Nimrodzie, posiadał oprócz najdoskonalszych strzelb, psów i koni, także pomienionego i opisanego powyżej Harapnickiego, który zaskarbił sobie był łaskę pańską tem, że raz siekierą uśmiercił niedźwiedzia, a drugi raz jednem kopnięciem nogi powalił rozjuszonego odyńca i zarznął go następnie kordelasem. Od tego czasu żaden plenipotent, żaden rządca ani techniczny oficyalista nie miał tyle do mówienia w skarbach i kluczach hr. Skirgiełły, co Harapnicki. Gdy atoli hrabia oddawał się łowiectwu, równie jak każdemu innemu sportowi; nie ciągle, ale paroksyzmami, gdy nadto Harapnickiemu sprzykrzyło się pilnować psiarni, więc wypraszał sobie jednę posadę po drugiej, ale na żadnej jakoś nie zagrzał miejsca. Jako leśny, dał się rozmnożyć szkodliwemu „kornikowi“ w swoim rewirze. Zrobiono go gorzelnikiem, i doczekano się w dwóch miesiącach jedenastu awantur z poborcami akcyzy. W skutek tego Harapnicki awansował na dyrektora młyna parowego i ten odtąd mełł tak doskonale, że wyprodukowanej w nim mąki, oprócz nierogacizny, nikt nie chciał uważać za pokarm godny podniebienia i żołądka. Oddano mu tedy z kolei w specyalny jego zarząd browar, przędzalnie lnu, kopalnię węgla i stadninę; a nakoniec polecono mu budowę kościoła, ale wszystko z równie niepomyślnym skutkiem. Co widząc hrabia, uchwalił, że Harapnicki, jako urodzony na wsi, powinien przecież rozumieć się na gospodarstwie, i w skutek tego zrobił go samoistnym ekonomem w jednym ze swoich najlepszych folwarków, gdzie ziemia niemal sama wszystko rodziła. Ponieważ atoli zaprowadzony tam był oddawna płodozmian, a Harapnicki znał i widział tylko gospodarstwo trzypolowe, więc tak się dzielnie spisał, że oprócz perzu i chwastów, wypielęgnował jeszcze tylko nieco owsa naosypkę dla chartów.
Hrabia miał właśnie pod ręką raport rządcy o tym świetnym wyniku gospodarstwa, a Harapnicki stał u drzwi w nader skruszonej postawie.
— No, i powiedz-że mi, mój kochany — mówił hrabia — co ja z tobą pocznę? Chyba cię na nowo poszlę do psiarni!
Nim Harapnicki zdołał otworzyć usta do odpowiedzi, kamerdyner podał hrabiemu na tacy list, który ten otworzył machinalnie i przeczytał. Był to jeden z listów, o których mówiłem.
— A niechaj-że ich wszyscy... nieświęci porwą — krzyknął hr. Albin — tego już wytrzymać niepodobna! Pana doktora Mitręgi mam już dosyć, po same uszy! Józef! Każ zaprzęgać konie, jadę do Wschodnich Indyj! A... a... słuchaj-no, Harapnicki, możebyś ty chciał być redaktorem?
— Ha, jeżeli jaśnie pan rozkaże, to będę, ale znowu nie wiem, czy potrafię...
— Potrafisz, potrafisz! Tam nie potrzeba płodozmianu; możesz prowadzić gospodarstwo, jakie ci się podoba. Jak polityka górą, to możesz np. literaturę puścić w ugor, a tymczasem z ekonomii politycznej będziesz miał jarzynę. Czekaj, ja ci zaraz napiszę list do Scisłowicza, i pojedziesz z nim do Wilkowa.
Taki był początkowy przebieg tej sprawy. Dr. Ścisło wicz zajął się stroną jurydyczną i formalną, a Harapnicki przełamał fizycznie opór dra Mitręgi i wszedł w posiadanie wydawnictwa. Nazajutrz po scenie, którą opisałem, oświadczył każdemu ze współpracowników, że zmniejsza dotychczasowe jego honoraryum o połowę; w szczególności zaś Wołodeckiemu oświadczył, że to rzecz niesłychana, ażeby kto za pisanie do gazet brał prawie tyle, co trener, mający do czynienia z kosztownemi folblutami. Pocieszył atoli podkomendnych zapewnieniem, że odtąd będą mieli bardzo mało do czynienia, albowiem postanowił zapełniać większą część Orędowniczki inseratami, za którejbierze się pieniądze, a drukować jak najmniej tych wszystkich „bzdurstw“, których czytać niewarto.
Stanisław wyszedł z biura zasępiony, ale nie trapiony już tak mocno przez zwykły korpus blokady, który uspokojono na parę dni zapewnieniem, że z nowym właścicielem przybędą wkrótce i nowe pieniądze. Na ulicy spotkał Smiechowskiego, którego nie widział już od kilku tygodni, tj. od czasu, gdy nastało zimno; wstydził się bowiem jakoś pokazywać o takiej porze w letniej zarzutce w domu, gdzie były kobiety — nie mówiąc już o tem, że w ogóle garderoba jego była w stanie przejściowym z niedoskonałości do ostatecznej ruiny.
— Jak się masz? — zawołał p. Władysław. — Cóż to, czemu się nie pokazujesz tak długo! I czyś ty oszalał, na 17 stopni Reaumura mrozu chodzisz wtakiej katance?
— Nie przypuszczałem... że tak zimno...
— No, no, mój kochany, pomówmy trochę na seryo. Wiem, że ci płacą nieregularnie, ale kiedyś przecież będą musieli zapłacić. Masz pożyczać u lichwiarzy, to wolisz pożyczyć odemnie.
— Nigdy w świecie! Nie wiem, czy będę mógł spłacić długi, które mam już teraz. Zresztą, już niedaleko do wiosny...
— W grudniu niedaleko do wiosny! Słuchaj. Nie chcesz ruszać papierów, od których procent posyłasz matce, i masz słuszność. Musisz atoli wiedzieć, że papiery twoje stoją obecnie nierównie wyżej, niż stały, zarobiłeś więc na nich paręset idealników, które możesz zrealizować kupując obligi tańsze, a równie pewne. Podejmuję się tej negocyacyi, a tutaj oto masz na rachunek zysku 150 idealników, ale idź natychmiast do krawca i wyekwipuj się na zimę.
Po półgodzinnej dyskusyi p. Smiechowski zdołał nakoniec przekonać Stanisława, że pożycza mu tylko własne jego pieniądze, bez uszczerbku kapitału przeznaczonego dla matki, i nakłonić go do przyjęcia pożyczki.
— A teraz, jeszcze jedno — dodał. Nie wiem co począć z moim Tadziem, któremu nie mogę dobrać korepetytora. Uchwaliliśmy tedy na walnej radzie wojennej z Alojzą i z Marynią, że czy chcesz, czy nie chcesz, musisz podjąć się tej misyi, bo wiemy, że popołudniu nie masz zajęcia w biurze. Czeka na ciebie wygodny pokoik na drugiem piętrze, a honoraryum otrzymasz takie, jakie twoi poprzednicy, t. j. 15 idealników miesięcznie.
P. Smiechowski zmyślał, bo poprzednicy Stanisława otrzymywali tylko po 10 idealników, i nie mieli pomieszkania w dodatku. Propozycya jego była atoli tak naturalną, że Stanisław przyjął ją bez namysłu. Tego samego dnia jeszcze, przebrawszy się po ludzku, przeniósł się wraz z nielicznemi swojemi ruchomościami do pokoiku w kamienicy Smiechowskiego. Na zasadzie zaś nowej tej i dodatkowej posady, i ze względu, iż dotychczas żył jakoś z 15 idealników pożyczanych co miesiąca, zrobił układ ze swoimi wierzycielami, mocą którego na spłatę długu wynoszącego około 300 id, przekazał im na przeciąg ośmiu miesięcy całą swoją pensyę w Orędowniczce, zredukowaną do 60 idealników. Uskuteczniwszy to, po raz pierwszy od długiego bardzo czasu odetchnął swobodnie, i dopiero teraz, rzuciwszy okiem w najbliższą przeszłość, zdał sobie sprawę z tego, ile wycierpiał rozmaitej biedy, i jak mocno mu ona umysł była przygniotła. Być może, że westchnął raz jeszcze do owych marzeń i złudzeń, z których rozwianiem się jednocześnie jakoś nastała owa bieda, ale nie miał czasu długo wzdychać, bo proszono go na herbatę do pp. Smiechowskich. Tam ciągle już teraz było tak miło i swojsko, jak to widzieliśmy zaglądając po raz drugi do salonu pani Alojzy, a w dodatku, wszystko było w jak najlepszym humorze. Panna Marynia tylko nie była tak pusto wesołą i niewinnie ucinkową, jak zwykle; oczy jej jedynie świeciły jakiemś niby wielkiem zadowoleniem, czy cichem szczęściem, czy jak się to komu nazwać podoba. Stanisław znowu śmiał się tego wieczora po raz pierwszy od roku, żartował, opowiadał między innemi w sposób niezmiernie komiczny wstąpienie p. Harapnickiego na tron redakcyjny i naśladował wybornie ruchy dra Scisłowicza, jego urzędowy ton mowy i jego ciągłe tarmoszenie się z nieposłusznemi okularami. Sam nie wiedział, dlaczego mu tak dobrze i wesoło, i zaledwie spostrzegł, że wybiła już jedenasta i że kobiety poznikały już od pewnego czasu. Udał się tedy na górę i ku wielkiemu swojemu zdziwieniu spotkał na schodach pannę Marynię w towarzystwie jednej z Basiek czy Kasiek p. Smiechowskiej. Powiedziała mu w przelocie: dobranoc, i znikła.
Stanisław wszedł do swego pokoju, zaświecił świecę, i rozglądnął się wkoło. Uderzyły go dwie rzeczy. Najpierw, jakiś miły i nienarzucający się zbytnio zapach fiołkowy, który napełniał powietrze, a potem jeszcze coś, czego nie mógł dociec od razu? Coś się zmieniło w fizyognomii pokoju, ale co?

Wyprzedźmy powolnego w spostrzeganiu bohatera naszego, i powiedzmy, co to było. Oto Stanisław, mimo nieświetnych stosunków, wśród których wyrósł, przyzwyczajony był do pewnych wygód, a do tych należał między innemi tak zwany jasiek, ochrzczony tak przez płeć piękną zapewne z powodu, iż ponad wszystkich Michałów, Jakóbów, Józefów, i t. p. najmilsze jej są Jany. Tylko że wśród długie} niewypłacalności swego pana, jasiek ten sterał się był niepospolicie i nie miał ani jednej całej poszewki, tak, że nie miło było spojrzeć na niego. Teraz zaś, świecił w jakimśnowym, nieznanym blasku. Stanisław przypatrzył mu się bliżej. Poszeweczka na nim była śnieżnej białości, cieniutka, haftowana, czy nawet obszyta koronkami, a w jednym jej: rogu oko publicysty-pedagoga odkryło bez trudności misternie wyszyte litery: M. S. Ponieważ pan Smiechowski był W. S., jego żona A. S., a jego syn T. S., więc nie wiem doprawdy czyja to mogła być poszewka? Nie wiem także, czege Stanisław tak długo dumał nad nią, wiem tylko, że gdy skończył dumanie, pocałował, ale znowu nie wiem, czy jaśka, czy poszeweczkę, czy litery...




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jan Lam.