Dziwne karyery/Rozdział XII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Lam
Tytuł Dziwne karyery
Pochodzenie Dzieła Jana Lama
Wydawca Księgarnia Gubrynowicza i Schmidta
Data wyd. 1885
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XII.

Jakim sposobem p. Stanisław Wołodecki porzucił karyerę pedagogiczną i publicystyczną, a rozpoczął inną — a jakim znowu sposobem dr. Mitręga także porzucił wszystkie swoje dotychczasowe karyery, a żadnej nowej nie rozpoczął.

Świat mało wiedział o szczegółach zmiany, jaka zaszła w wydawnictwie Orędowniczki, głównie zapewne z tego powodu, iż obeszło się przy niej bez udziału płci pięknej, a nawet bez jej obecności. Tymto sposobem dzieje się często o krok od uszu opinii publicznej wiele rzeczy bardzo dla niej zajmujących i pełnych dramatycznego efektu, o których ona nic nie wie z powodu, iż brali w nich udział sami tylko mężczyźni. W tym wypadku pomieniona opinia zmuszoną była kontentować się tem, że dr. Mitręga powiedział od niechcenia kilku znajomym, iż zerwał wszelkie stosunki z hr. Skirgiełłą, a sam zamierza utworzyć nowe wielkie stronnictwo demokratyczno-opozycyjne, z dziennikiem zupełnie niezawisłym i prowadzonym w tak wielkich rozmiarach, że każdy będzie mógł trzy razy na dzień badać tętno opozycyjno-demokratyczne w Milicyi i Landweryi. Nie należy ztąd wnosić, jakoby dr. Mitręga miał tem samem zamiar zerwać wszystkie swoje stosunki z arystokracyą; wszak widzimy np. że w Anglii trzej najbogatsi panowie i naczelnicy najstarszych rodów, książęta Bedford, Devonshire i Westminster, są filarami partyi liberalnej. Dr. Mitręga mógł być demokratą z przekonania — z rodu zaś i z nawyknień musiał i nadal zostać arystokratą.
Sprawiedliwość nakazuje uznać, że z każdym dniem trudniej mu było utrzymać się w tym ostatnim charakterze. Nadmieniłem już, że państwo Mitręgowie prowadzili dom na wielką stosunkowo stopę, tak, że suma 26.000 idealników, ocalona z kupna kluczów: Jałowickiego i Zrębowskiego, wystarczyła zaledwie przez jeden rok na utrzymanie świetności, zwłaszcza gdy dr. Mitręga zmuszonym był do odbywania coraz częstszych podróży za granicę, w nadziei, iż uda mu się zaciągnąć ową wielką pożyczkę na Zrębów, o której marzył, albo też utworzyć jakie towarzystwo akcyjne, któreby kupiło ten majątek, podejrzany o zawieranie wielkich pokładów burówęgla. Byłoby to bardzo naturalnem, tj. godnem znanej przezorności matki przyrody, która wydając stworzenia niszczące lasy, powinna była ukryć pod ziemią materyał opałowy, ażeby następne pokolenia nie wymarzły. Cudzoziemcy atoli nie chcieli uledz tak logicznemu rozumowaniu i usiłowania dr. Mitręgi pozostały bezskutecznemu Tymczasem jego zapas gotówki wyczerpał się do dna, a na drzwiach sądu ziemskiego pojawiły się ogłoszenia, że na zaspokojenie takich a takich długów z procentami, kosztami itp. sprzedane będą na publicznej licytacyi dobra Jałowice i Zrębów, z tym uspokajającym dla nabywców dodatkiem, że w razie, gdyby nikt nie ofiarował ceny „wywołania“, to na następnym terminie będzie mógł nabyć jeden i drugi majątek także i poniżej tej ceny. Ogłoszenia tego rodzaju pojawiają się w Milicyi bardzo często i stanowią, mojem zdaniem, jeden z najbardziej podziwienia godnych szczegółów tamtejszej praktyki sądowej.
Położenie dr. Mitręgi było rozpaczliwe: zaciągnął już był kilka tysięcy idealników takiego długu, jaki był spłacił przy pierwszym wyjeździe swoim z żoną na karnawał do Krachenburga. Ogłoszenia, o których mowa, zredukowały jego kredyt do zera, a jeżeliby nie zdołał zapobiedz wczas przymusowej sprzedarzy swoich majątków, było widocznem, iż pójdą w obce ręce za sumę, do której były odłużone. Potrzeba było czemprędzej raz jeszcze jechać do Krachenburga, a tymczasem nie było pieniędzy na drogę. Dr. Mitręga zażądał od Rady zarządzającej Banku Filodomicznego zaliczki na swoją pensyę; jako dyrektor. Przeciw temu wystąpił na posiedzeniu p. Bandura, który miał szczególny talent do drobiazgowych szykan rachunkowych, dowodząc z ksiąg, że p. dyrektor wybrał już dawno wszystko, co mu się należało, tytułem pensyi, tantiemy itd. i że oprócz tego był do pewnej wysokości dłużnikiem banku, z powodu niezapłaconych od półtora roku rat pożyczki, zaciągniętej na hipotekę dóbr Wielkie i Małe Znikło z przyległościami. Wszczęła się ztąd dyskusya długa i nieprzyjemna, w której jedni podnosili wielkie zasługi dr. Mitręgi około dobra całej instytucyi, drudzy zaś wyrzucali mu, iż zbyt wiele naliczył kosztów na niepotrzebne podróże, i wykazywali, że stan finansowy banku jest nader opłakany. Skończyło się kompromisem między jedną partyą a drugą, uchwalono bowiem, w uznaniu nadzwyczajnych zasług dr. Mitręgi, odpisać mu w księgach zaległe a nieuiszczone raty, tytułem nadzwyczajnej remuneracyi, ale gotówką nie dano ani grosza.
Było to teoretyczne dobrodziejstwo, tembardziej pozbawione wszelkiej praktycznej wartości, gdy dr. Mitręga w gruncie rzeczy nie miał najmniejszego zamiaru spłacenia pożyczki, zaciągniętej na Wielkie i Małe Znikło z przyległościami. Wracał tedy szanowny dyrektor do domu w jak najgorszym humorze, i w zupełnej niewiadomości, zkąd wziąć kilkaset idealników, potrzebnych na podróż do Krachenburga i na utrzymanie domu. Po drodze spotkał go jeden z ajentów Banku Filodomicznego z prowincyi, który przed chwilą przybył był do Wilkowa. Ten dowiedział się, ku wielkiemu swojemu zmartwieniu, od p. dyrektora, że biura banku na dziś są już zamknięte. Miał on oprócz ajencyi Filodomicznej różne inne zajęcia, które wymagały nieodzownie, ażeby nazajutrz rano, o świcie, opuścił Wilków — obecnie zaś widział się zmuszonym, przedłużyć swój pobyt o dzień cały.
— Chybaby pan dyrektor — dodał nieśmiało — raczył załatwić ze mną brevi manu te interesa...
— A jakież to są interesa?
— Mam oddać do kasy niektóre raty, i przedłożyć dyrekcyi wykaz zalegających dłużników, których niestety mamy bardzo wielu; nierównie więcej, niż płacących.
— Hm, mogę panu wydać kwit prowizoryczny i odebrać pieniądze i wykaz.
— Jeżeli łaska p. dyrektora dobrodzieja!
— I owszem; chodź pan ze mną do banku.
Dr. Mitręga kazał woźnemu otworzyć biuro i zapalić światło. Wyjął z szafy jedną i drugą wielką księgę, wpisał w nią, co mu dyktował ajent, a następnie, znalazłszy w szufladzie blankiet z podpisem Kluszczyńskiego, jako prezesa banku, wydał ajentowi nie prowizoryczny, ale formalny kwit na sumę 480 idealników, starannie i szczegółowo rozgatunkowaną podług nazwisk różnych punktualnych dłużników. Ajent oddalił się uszczęśliwiony, a dr. Mitręga oddalił się także, zabrawszy z sobą pieniądze, których nie mógł oddać do kasy z powodu, iż była zamknięta.
Nazajutrz dr. Mitręga wziął urlop od prezesa, a teścia swojego, pozamykał szafy, w których znajdowały się księgi, poruczone jego opiece, i w południe odjechał do Krachenburga, zapomniawszy w roztargnieniu i w pośpiechu, oddać do kasy pieniądze odebrane od ajenta i polecić buchhalterowi, ażeby w swoich księgach wypisał te nowe pozycye. Polecił tylko swemu zastępcy, ażeby podczas jego nieobecności prowadził wykazy prowizorycznie, w osobnym seksternie.
I ta podróż, niestety, nie była uwieńczoną skutkiem. Banki nie chciały ani dać nowej pożyczki, ani cofnąć licytacyi. Ostatnią kotwicą ratunku było zaciągnięcie jakiej takiej pożyczki w Banku Filodemicznym, na zapłacenie rat należnych innym zakładom. Powiadam, że było to ostatnią kotwicą — ale nie dlatego nią było, by dr. Mitręga teraz dopiero pomyślał o własnym swoim Zakładzie. Próbował on już poprzednio przeprowadzić z nim operacyę, ale na uzyskanie sumy 150 tysięcy, jakiej pragnął, potrzeba było zaciągnąć dług w wysokości ćwierć miliona, a kwota ta wydała się pp. Ablowi, Bandurze itd. tak przerażającą, iż ani słyszeć nie chcieli o podobnym interesie. Zresztą pisma publiczne zwróciły były od pewnego czasu szczególną uwagę na działalność Banku Filodemicznego, i przedstawiały ją w tak rażącem świetle, że członkowie zarządu stali się szczególnie bojaźliwymi.
Działalność ta dała się streścić w następujących cyfrach: Bank Filodemiczny puścił był w obieg pół miliona idealników w obligach, za które, po odtrąceniu strat na giełdzie i prowizyi pośredników, wpłynęło 350.000 idealników gotówką do kasy. Z sumy tej wypłacono w pierwszym roku 50.000, a w trzeciem półroczu 15 tysięcy właścicielom obligów tytułem dywidendy i superdywidendy. Stotysięcy rozdzieliła Rada zarządzająca między swoich członków jako tantiemę zysku. Około 15.000 naliczono kosztów założenia itp. Co zostało, wypożyczono zgłaszającym się klientom, którzy otrzymawszy razem 170.000, winni byli Bankowi około 300.000, od których obowiązani byli płacić rocznie około 45.000 odsetków w ratach półrocznych. Po trzech półroczach odsetków tych wpłynęło razem około 10.000, a tymczasem zbliżał się termin wypłaty czwartego kuponu, do którego potrzeba było doliczyć niemniejszą superdywidendę, niż przeszłego roku, jeżeli chciano robić dalsze operacye i utrzymać kurs obligów na giełdzie. Potrzeba tedy było 35 tysięcy — niedostawało 25 tysięcy, a sprawozdania ajentów z prowincyi były coraz bardziej opłakane, bo dłużnicy ani myśleli o dotrzymywaniu terminu. Wobec tego faktu, p. Kluszczyński wraz z dr. Mitręgą ułożyli genialny plan dalszej emisyi obligów, na który zgodziła się cała Rada zarządzająca. Przyznała ona jednocześnie dr. Mitrędze na klucz Zrębowski 50.000 pożyczki, i szanowny dyrektor miał nadzieję zrealizować ją wkrótce, zapłacić około 30.000 należących się bankom i zostać z 25ma tysiącami gotówki w kieszeni.
Plan ten był atoli dopiero naszkicowanym, istniał bowiem zaledwie od dwudziestu czterech godzin, tj. od powrotu dr. Mitręgi z Krachenburga. Najgenialniejszy plan nie da się odrazu zmienić „na drobne“, a tych było bardzo potrzeba dr. Mitrędze, bo właściciel pysznego pomieszkania, które zajmował, nie otrzymawszy oddawna czynszu, przedsięwziął był energiczne kroki sądowe. Pani Natalia, którą mąż utrzymywał w ciągłej niewiadomości rzeczywistego swego stanu interesów, była mocno zaniepokojoną. Do sypialni jej wtargnął był właśnie tego poranku woźny sądowy i doręczył jej jakiś papier. Było to wezwanie do dr. Mitręgi, ażeby natychmiast opuścił zajmowane w domu p. X. pomieszkanie, pod groźbą fizycznego przymusu. Dr. Mitręga uspokoił żonę, i poszedł pomówić z właścicielem, któremu raz jeszcze zaimponował miną niezrównanej pewności siebie. Właściciel zdecydował się czekać jeszcze trzy dni. P. dyrektor mocno zirytowany temi wszystkiemi zajściami, udał się do Banku, gdzie zastał p. Bandurę, p. Abla, i dr. Cygańskiego, tj trzech członków zarządu, w żywej dyskusyi z p. Kluszczyńskim. Powodem tej dyskusyi było, iż według wiadomości zasiągniętych przez pp. Abla i Cygańskiego, kasyer Banku Filodemicznego, p. Salewicz, przegrać miał temi dniami w karty około 1000 idealników.
Był to ten sam Salewicz ze Stawiczan, którego matka, podpisana przez niego na wekslu, sprzedała była p. Wołodeckiej los chaocko-teremteckiej pożyczki loteryjnej. Pozyskał on był względy p. Bandury i rekomendacyę p. Kluszczyńskiego, w skutek czego, jakkolwiek nie miał kaucyi, wbrew opozycyi p. Abla i dr. Cygańskiego, został kasyerem nowo założonego banku. Obydwaj ci oponenci, którzy mieli in petto innego kandydata na tę posadę, śledzili bardzo pilnie wszystkie czynności p. Salewicza, i udało im się wyśledzić to, o czem mowa. Dr. Mitręga także go nie lubiły z powodu jego zuchwałej i wcale nieuniżonej miny. Usłyszawszy więc, o co chodzi, oświadczył się za jak najsurowszem dochodzeniem całej sprawy.
— Przedewszystkiem — rzekł — należy nam przedsięwziąć to, czegośmy dotychczas, wbrew statutom, nigdy jeszcze nie robili, a mianowicie, scontro kasy.
— A, prawda, scontro kasy! — zawołali jednogłośnie pp. Abel i Cygański.
Dr. Mitręga zabrał się energicznie do tej czynnością i w porównaniu z dziennikiem kasowym, znalazł brak około 1200 idealników. Nastąpiła krótka narada, na której, stosownie do wniosku dr. Mitręgi, postanowiono wezwać interwencyi najpierw policyi, a potem sądu. Nie zważając na wszelkie błagania winowajcy, ani na jego przedstawienia, że dziennik kasowy i inne księgi nie znajdują się w należytym porządku, że rzecz wyjaśni się po bliższem rozpatrzeniu, że oprócz własnej pensyi za bieżący miesiąc, nie wziął z kasy ani mizeraka, posłano po policyę.
Matka Salewicza znajdowała się przypadkiem w Wilkowie. Doniesiono jej natychmiast o uwięzieniu syna. Przestraszona i zrozpaczona kobieta biegała od jednego członka zarządu do drugiego, od tego do dr. Mitręgi — wszyscy byli zimnymi jak głazy i nieubłaganymi jak kodeks. Nakoniec, ktoś jej powiedział, że p. Wołodecki jest w bardzo dobrych stosunkach z dr. Mitręgą. Pobiegła więc do niego, padła mu do nóg, prosząc, żeby ją ratował. Stanisław chwycił za kapelusz i pospieszył do Banku Filodemicznego. Dr. Mitręga wyszedł był na chwilę, przyjął go p. Bandura, któremu bez zwłoki wyłożył, co go sprowadza. P. Bandura jako dawniejszy protektor rozgniewany był mocno na Salewicza, ponieważ go skompromitował, ale Wołodeckiego przyjął grzecznie, jako dziennikarza. Nie wiedział tylko, w jaki sposób można przyjść w pomoc p. Salewiczowi — chybaby kto zaręczył za niego, i to oczywiście ktoś taki, w kim Bank może pokładać zaufanie.
— A gdyby np. dr. Mitręga — zaczął Stanisław.
— Zapewne, gdyby dr. Mitręga wziął na siebie, możnaby mu pomódz, ale czy dr. Mitręga zechce?
— Mniemam, że zechce.
W tej chwili wszedł szanowny doktor do pokoju.
— Pan u nas, panie Wołodecki! Czem panu możemy służyć? — zawołał wesoło.
Stanisław prosił go o parę minut poufnej rozmowy. Znalazłszy się z nim sam na sam, przedstawił mu, że jego matka jest w przyjaźni z p. Salewiczową, tak strasznie dotkniętą uwięzieniem jej syna. Ponieważ zaś p. Bandura zapewnił go, że jedno słowo dr. Mitręgi wystarczy, więc prosi p. doktora, ażeby wyrzekł to słowo.
— Panie Wołodecki — rzekł dr. Mitręga z godnością i z ojcowskiem niejako namaszczeniem — jesteś pan na błędnej drodze. Zbrodniarzy nie powinno się ratować z rąk sprawiedliwości, która ich dosięga. Zresztą, chciej pan zważyć, że musiałbym chyba sam zapłacić to, co ten łotr sprzeniewierzył.
— Broń Boże! Tego nie śmiałbym żądać. Ale jeżeli pan łaskaw, zwłaszcza że cała zdefraudowana kwota wynosi tylko 1200 idealników, jak mi mówiono, to możeby pan chciał potrącić to swojego czasu od tej bagatelki...
Stanisław nie zdołał przypomnieć dr. Mitrędze wyraźniej, że jest jego wierzycielem. Na samą wzmiankę zresztą o tym szczególe, dr. Mitręga uśmiechnął się jakoś kwaskowato, i zawołał:
— Jeszcze co! Sprawa ta nie ma przecież nic wspólnego z defraudacyą Salewicza! Bank nie może wdawać się w takie rzeczy; ja tu działam w imieniu Banku. Dobry wieczór, panie Wołodecki.
Ostatnie te słowa były rodzajem majestatycznego pożegnania, na znak, że audyencya skończona. Stanisław nie ustąpił atoli, ani też nie nalegał na dr. Mitręgę, ażeby poręczył za Salewicza sumą, lub częścią sumy, którą mu był winien. Powiedział tylko, że może mu się uda do wieczora znaleść inne jakie resursy, i uprosił, by dr. Mitręga udał się do policyi z prośbą, by się wstrzymano z oddaniem Salewicza sądowi do jutra rana, pod pozorem np. że bank musi dokładniej zbadać księgi i przekonać się, czy nie zaszła jaka pomyłka. Dr. Mitręga przyrzekł to, poczem powiedział raz jeszcze:
— Dobry wieczór, panie Wołodecki!
Na ulicy przed bankiem czekała na Stanisława nieszczęśliwa Salewiczowa. Opowiedział jej, czego dokonał, i nie czekając ani chwili, udał się pędem do Smiechowskiego. Miał zamiar zaryzykować część kapitału matki, albo też poradzić się przynajmniej, w jakiby sposób użyć można biletu, na którym dr. Mitręga zeznał dług, u niego zaciągnięty. Na nieszczęście, czy na szczęście, Smiechowski wyjechał był przed godziną niespodzianie w sąsiedztwo, strzelać kuropatwy i zające — oczekiwano go dopiero nazajutrz koło południa.
— Ale co panu jest, panie Stanisławie? — zapytała go niespokojnie panna Marynia, udzieliwszy mu tej wiadomości. Jesteś pan zmienionym i zmięszanym, nie do poznania.
— Nic, to nic... tylko... wielkie nieszczęście...
— Mój Boże, jakie nieszczęście? Niech mi pan wszystko powie; ja chcę, żeby pan mnie wszystko powiedział!
I popatrzyła na niego tak dziwnie, jak niedawno przy pewnej sposobności, którą później opowiem, ażeby nie przerywać wątku bieżącej sprawy. Nadmienię tylko, że działo się to już w parę miesięcy po pojawieniu się owej poszeweczki z literami M. S. na jaśku Stanisława. Nadmienię także, że nie bez kozery podkreśliłem słowo: mnie, w przemówieniu panny Maryni. Stanisław wzbraniał się dość długo usłuchać tego rozkazu, ale w końcu, rad nie rad, musiał się wyspowiadać ze swego niepokoju i kłopotu.
— Ach, jakie to nieszczęście, że ojca nie ma wdomu! — zawołała. — Ale, poczekaj pan — ile potrzeba czerwonych złotych, ażeby było 1200 idealników?
— Dwieście.
— Dwieście? Ach, to doskonale — krzyknęła, klaskając w dłonie. Poczekaj pan chwilkę na mnie!
W istocie, wybiegłszy, bawiła tylko chwilkę, i wróciła wznosząc z tryumfem w górę piękną sakiewkę, wktórej brzęczało złoto.
— Oto jest dwieście czerwieńców — wołała. — Od czterech lat, t. j. od czasu, gdy skończyłam lat dwanaście, ojciec daje mi co roku na imieniny pięćdziesiąt czewonych złotych, a to, jak powiada, ażeby nie potrzebował suszyć sobie głowy nad innemi prezentami. Masz pan, bierz, biegaj, mieniaj, i nieś do banku!
Stanisław pod wpływem pogodnej atmosfery, wiejącej w domu Smiechowskich, począł był zastanawiać się chłodniej nad swoim zamiarem i powiedział już sobie był, że Władysław będzie się starał wszelkiemi siłami odwieść go od naruszania kapitaliku matki na cel, którego chwalebność była nieco wątpliwą. Tem mniej mógł przyjmować pieniądze od Maryni. Nastąpiły targi, w które wdała się i p. Smiechowska. Obydwie kobiety tak go przysiadły, że musiał w końcu skapitulować. Wyszedł więc, chociaż niechętnie, u drzwi, wykonać ich wolę.
Po drodze przyszło mu mijać gmach sądowy. Na ulicy, spostrzegł mdlejącą kobietę. Była to p. Salewiczowa.
Już było za późno. Przed chwilą policya oddała jej syna w ręce sędziego śledczego, na usilne żądanie dyrekcyi Banku Filodemicznego, jak jej powiedziano.
Dodam tutaj, czego jej nie powiedziano, że dr. Mitręga trudził się osobiście na policyę, ażeby przyspieszyć tę sprawę. Interwencya Wołodeckiego była mu nie miłą, i chciał położyć jej koniec tym sposobem.
Stanisławowi nie potrzeba było cudzych trosk i kłopotów, ażeby mu świat wydawał się coraz posępniejszym. Zaledwie przebolał był gorzkie rozczarowanie, na które naraził go stosunek z panną Kluszczyńską, gdy jakaś nowa choroba sercowa zaczęła go owładać, chociaż opierał się jej z całej siły i usiłował stłumić ją wszelkiemi sposobami Są ludzie, którzy mniemają, że można np. oprzeć się febrze zimnej, nie zwracając na nią uwagi i perswadując sobie, że człowiekowi nic nie brakuje, a w niczem nie zmieniając trybu życia. Naturalniejszem jeszcze jest przypuszczenie, że w podobny sposób można zwalczyć miłość, a przynajmniej zapobiedz gwałtowniejszym jej wybuchom i przemienić ją w małe, nic nieznaczące niedomaganie moralne. Potrzeba atoli na to, równie jak na ochronienie się od zimnicy, nie mieć wewnętrznej predyspozycyi do cierpienia, o którem mowa, i potrzeba także, że tak powiem, zmiany powietrza. W oddaleniu od przedmiotu, sprawiającego irytacyę sercową, pierwsze symptomata choroby ukoją się niebawem. Ale Stanisław z konieczności widywać musiał Marynię codziennie. Gdy uczył jej braciszka, albo przechodziła od czasu do czasu przez pokój, w którym odbywała się lekcya, albo też siadała opodal z jakąś robotką, przyznając się naiwnie, że bardzo lubi słuchać, jak p. Stanisław wykłada Mundziowi niektóre przedmioty, których nierównie gorzej uczono w pensyonacie, gdzie pobierała nauki. Przy obiedzie, przy herbacie, Stanisław miał tuż przy niej miejsce u stołu — wieczorami następowały długie, spokojne pogadanki, w których młodzi państwo brali chętny i żywy udział. Pani Alojza otoczyła z czasem Stanisława rodzajem macierzyńskiej opieki nad szczegółami jego kawalerskiego gospodarstwa, a nie trudno mu było domyśleć się, jak wielka i przeważna część wszystkich tych drobnych ale nieustających grzeczności 1  starań była w sekrecie dziełem panny Maryni — pani Smiechowska zmieniła się bowiem była tylko powierzchownie, dzięki troskliwości córki, która zajmowała się całem gospodarstwem, w rzeczywistości zaś, równie teraz, jak dawniej, dobra ta i poczciwa zresztą osoba była najzupełniej bezradną.
W takich warunkach, skłonne do zapalnych chorób serce mojego bohatera było już z góry w największem niebezpieczeństwie, a z czasem musiało uledz bez ratunku. Nie była to miłość niespokojna, namiętna, pełna dręczących niepewności i gwałtownych porywów, która go opanowała — spadła ona niejako na jego duszę, jak jeden z owych snów miłych i spokojnych, w których widzimy kwiaty, czujemy ich woń, i lekki powiew wiatru, i słyszymy jakąś cichą, a upajającą słodko muzykę, i pod których wrażeniem chcąc nie chcąc czujemy się szczęśliwymi. Daremnie więc Wołodecki wmawiał w siebie, że nie myśli o Maryni, daremnie starał się zajmować czem innem od rana do wieczora, pracował zawzięcie w Orędowniczce, z niesłychaną pilnością zajmował się naukami małego Smiechowskiego, a w swoim pokoju, podczas wolnych godzin, czytał, uczył się rzeczy jak najmniej mających związku z miłością — najsuchsze i najżmudniejsze studya matematyczne, najprozaiczniejsze artykuły gazeciarskie, najelementarniejsze szykany, któremi męczą chłopców w gimnazyach, wszystko to przejęte i przetkane było jednym uroczym obrazem, jedną uroczą wszechobecnością — Maryni.
Raz, było to w wigilię Bożego Narodzenia, po staroświecku obdzielono się uroczyście opłatkiem i życzono sobie serdecznie wszelkiej pomyślności. Oprócz Wołodeckiego, państwo Smiechowscy mieli jeszcze jednego gościa, ażeby stosownie do przesądu, liczba siadających do stołu była parzystą. Stanisław łamał się opłatkiem z wszystkimi, tylko nie miał jakoś odwagi przystąpić do młodej gosposi, zajętej przygotowaniami do wieczerzy. Ociągał się w kąciku, a nawet, korzystając z przerwy stworzonej komplimentami, które wymieniano z gościem, wyniósł się nieznacznie z jadalnego pokoju do salonu. Jakoś nie wiedział, co powiedzieć Maryni, jakoś czuł się mniej swobodnym niż zwykle, gdyby mu przyszło odbyć z nią ceremonię tak łatwą w gruncie, jak wygłoszenie formułki: dosiego roku, lub innej podobnej.
— Prosimy do stołu! — odezwała się głośno p. Smiechowska.
Stanisław ocknął się z dumania o niczem i zwrócił się ku jadalnemu pokojowi, ale nim postąpił krok, stanęła przed nim Marynia z opłatkiem w ręku.
Chciała coś mówić, ale zarumieniła się tylko, patrząc mu w oczy. Jakie dziwne, jakie słodkie było jej spojrzenie! Jak wyraźnie mówiły jej usta, chociaż poruszały się, nie mogąc zartykułować żadnego wyrazu! Jak piękną była w tem zakłopotaniu! Podała mu rączkę, rączka drżała... całe dziewczę drżało — i wielka tajemnica serduszka, w kształcie małej łezki, błysła na rzęsach, zdając się mówić: Niech mię pan Stanisław kocha!
Niech kocha! Czy wolno kochać człowiekowi, który* ma sześćdziesiąt idealników przychodu miesięcznie, oddanych na spłatę długów? Czy wolno mu zwłaszcza kochać pannę ze znacznym posagiem? Czy wolno mu nadużywać przyjacielskiego zaufania, z jakiem go Władysław przyjął do swego domu? Nie, powiedział sobie w duszy, stokroć nie! Byłem szalony, gdy nie umiałem stłumić w sobie moich uczuć dla Natalii, ani oderwać się stanowczo, raz na zawsze, od jej widoku — powinienem był pamiętać, com winien własnej mojej godności i miłości własnej. Teraz jeszcze czas zerwać — od przyszłego miesiąca ustaje wypłata moich długów, mogę nająć sobie pomieszkanie i stół gdzieindziej. Właściwie nie powinienbym tu zostać dłużej ani chwili, ale co począć? Nie mam czem teraz zapłacić pomieszkania, a zresztą, takie raptowne postanowienie wydałoby się dziwnem Smiechowskiemu, nalegałby na mnie, wypytywałby się o przyczynę, a nie wiedziałbym, co mu powiedzieć. Za tydzień powiem mu, że od pierwszego lutego nie mogę udzielać lekcyi Mundziowi i że mu znajdę innego nauczyciela...
Z takiem nieodwołalnem postanowieniem w duszy, Stanisław, jak powiadam, widział świat w bardzo posępnych barwach. Teraz dopiero czuł, jak ciężkiem brzemieniem ubóstwo nieraz przygniata człowieka, jakie na niego wkłada nieubłagane obowiązki. Wobec Kluszczyńskich miał on skrupuły, które usunęła chwilowo owa niespodzianka pieniężna,, jaką sprawił mu hr. Łapiński. Wobec Smiechowskich czuł, że w danym wypadku skrupuły tego rodzaju byłyby zbytecznemi, ale ażeby nastąpił „dany wypadek“, potrzeba było wprzód korzystać z niedwuznacznych objawów przywiązania, jakie widział u Maryni, potrzeba było porozumieć się z nią, z dziewczęciem liczącem zaledwie lat siedmnaście, zaledwie wstępującem w życie, czyli innemi słowy, wyzyskać zaufanie rodziców i pod ich bokiem prowadzić romans z ich córką. Honor i sumienie zabraniały tego i nakazywały usunąć się,, nim rzeczy zajdą dalej wśród warunków tak bardzo sprzyjających ich rozwojowi.
Tego dnia, kiedy Stanisław odniósł Maryni jej dukaty, upływał właśnie termin, do którego wypadało mu koniecznie zawiadomić Smiechowskiego o powziętem postanowieniu. Smiechowski wrócił popołudniu ze swojej wyprawy myśliwskiej i był nadzwyczaj wesół. Z szczególną czułością pocałował córkę w czoło, gdy się dowiedział od Stanisława, że funduszami swojemi chciała ratować nieznajomego jej zupełnie człowieka od grożącego mu więzienia. Nadmienił przytem, że interesa Banku Filodemicznego nie muszą być tak bardzo rozpaczliwemi, jak głoszą dzienniki, skoro dyrekcya nie wahała się oddać sądowi sprawę, która da powód do nieuniknionej rewizyi wszystkich ksiąg i dokumentów. Nabrał Stanisława z góry za jego zamiar naruszania kapitaliku matki na korzyść tak widocznego oczajduszy, jak Salewicz, i przeniósł rozmowę na inne, weselsze przedmioty. Stanisław nie znalazł sposobności rozmawiania z nim sam na sam, i zmuszony był odłożyć swój interes do jutra. Przytem, mimo wszelkich usiłowań, ażeby nie dać nikomu do poznania, co się działo w jego duszy, był niepospolicie smutnym. Serce mu pękało wśród tego miłego, domowego kółka, do którego tak był przylgnął, i od którego konieczność nakazywała mu oderwać się na zawsze. Uczucia jego podobne były poniekąd do uczuć ojca, przypatrującego się wesołości i przysłuchującego niewinnym projektom dzieci, podczas gdy wewnątrz przygniata go troska jakiejś nieuniknionej katastrofy, która wisi nad nim i zasmuci jutro do głębi całe to swobodnie gwarzące grono. Wiedział przynajmniej, że zasmuci jego i Marynię. Złapał się raz nawet na gorącym uczynku, jak nie bez przyjemności myślał o tem, że i ona będzie smutną. Postanowił nie mieć więcej takich myśli, i odważnie spełnić swoją powinność. Postanowienie to nie mogło umniejszyć jego tęsknoty. Są czyny bohaterskie, których nie można dokonać z pogodnem czołem. Mamże wyznać? Bohater mój kładąc się spać, płakał jak dziecko!
Ale i drugi bohater tej powieści niewesołą tego dnia miał minę, zwłaszcza pod wieczór. Rada zarządzająca Banku pochwaliła była wprawdzie jednogłośnie nieugiętość, jaką dr. Mitręga okazał w sprawie Salewicza. Oprócz tego, przyznano mu pożyczkę, która na cały rok pozwalała mu utrzymać dotychczasowy szyk pański, i prowadzić dom, jak zawsze, okazały — ale pożyczkę tę potrzeba było zrealizować, tj. przeprowadzić jej intabulacyę, odebrać papiery i następnie sprzedać je w Krachenburgu. Na to, potrzeba było znowu odbyć podróż do tego miasta i postarać się o fundusze na drogę. Tymczasem, dziś właśnie upływał ostateczny termin w sprawie czynszu za pomieszkanie. Dr. Mitręga postanowił widzieć się ze swoim gospodarzem, pokazać mu promesę Banku i uzyskać nową zwłokę. Gospodarz odparł, że nie ma czasu widzieć się z p. doktorem, ale przysłał mu przez służącego kwit, prosząc o pieniądze. Dr. Mitręga i teraz jeszcze ani jednem słowem nie przyznał się żonie, do jakiej ostateczności jest przywiedzionym — słuchał tylko w roztargnieniu jej projektów, dotyczących balu, który zamierzała dać za tydzień, i poszedł spać z czarnemi przeczuciami w duszy.
W istocie, nazajutrz rano, z uderzeniem godziny ósmej, zapukano energicznie do drzwi pokoju, w którym p. doktor odbywał swoją toaletę. Mimo równie energicznej odpowiedzi: Nie można! drzwi otwarły się i wszedł prawny zastępca właściciela domu, w towarzystwie woźnego.
Woźny w grzecznej ale stanowczej formie wezwał p. doktora, ażeby natychmiast opuścił pomieszkanie, wraz z rodziną i domownikami.
Pan doktor, nie tracąc jeszcze kontenansu, odparł, że niepodobnem jest wyprowadzać się tak rano, i że musi przecież nająć ludzi do wynoszenia rzeczy itp.
Na to odparł zastępca gospodarza, że wynoszeniem rzeczy nie potrzebuje się p. doktor trudnić, ponieważ zajęte są na rzecz jego klienta, i na zabezpieczenie zaległego czynszu.
Pan doktor próbował raz jeszcze „porozumieć się“ ze swoim gospodarzem, ale odpowiedziano mu, że ten wyszedł, jakoteż iż zastępca ma formalne pełnomocnictwo do działania w jego imieniu.
Pan doktor próbował z kolei gniewać się, ale woźny zrobił natychmiast spokojną uwagę, że ma prawo w razie potrzeby zarekwirować wartę.
Pan doktor groził, że uda się do oberkomisarza, do oberszpitalnika, do jenerała dowodzącego wojskami, do ministeryum w Krachenburgu i t. d., ale groźby te obiły się o uszy zupełnie nieczułe.
Pozwolę sobie rzucić zasłonę na scenę, która nastąpiła, i nie będę malował pomięszania, trwogi, rozpaczy pani Natalii, gdy jej przyszło z dzieckiem na ręku siadać do dorożki — z powodu, iż konie dr. Mitręgi także objęte były zajęciem, bo nie zapłaciły czynszu za stajnię — i jechać na sokołowskie przedmieście, szukać przytułku i pomocy w dworku rodziców. Była to scena przykra i nie malownicza, zwłaszcza gdy wiatr z śniegiem i deszczem pozbawiał przejażdżkę reszty komfortu, jaki znaleść można w dorożce, i gdy wiadomość o tem, co się stało, ściągnęła spore grono ciekawych pod bramę domu.
Operacya sądowa taka, jaką tu opisuję, nazywa się w Milicyi „rumacyą“.
Pani Natalia nie zastała ojca w domu, pospieszył on już był do biur Banku Filodemicznego. Sekretarzowa pomogła jej tylko płakać, i tuliła dziecinę, również płaczącą.
Dr. Mitręga pospieszył także do banku, z miną wielce zafrasowaną. Ci, którzy go widzieli, jak wchodził, widzieli w jakiś czas także, jak wybiegał ztamtąd, już nie zafrasowany, ale śmiertelnie blady.
Stanisław siedział przy swoim stoliku w biurze redakcyi Orędowniczki, zajęty jakąś pracą, która nic a nic dzisiaj mu się nie kleiła. Co chwila odkładał pióro na bok i — nie wzdychał, ale miotał się niespokojnie. Ciężyło mu to na sercu, że jeszcze nie wykonał wczorajszego swojego postanowienia, a nie wykonał go z powodu, iż nie miał sposobności rozmówić się z Smiechowskim. Przytem, przy świetle dziennem, chociaż był to szary i wilgotny dzień styczniowy, rzecz przedstawiała się nieco inaczej, tj. rozmowa z p. Władysławem ni% wydawała mu się tak łatwą, jak sobie wyobrażał z początku. Smiechowski rad był bardzo z tego, iż go miał w domu; takie nagłe zerwanie, bez dostatecznych przyczyn, źle upozorowane nawałem zajęcia w redakcyi, musiało mu się wydać dziwnem. Trzeba było okazać się nieugiętym, a przytem, ani jednym giestem, słówkiem lub spojrzeniem nie zdradzić tajemnicy serca: odegrać poprostu rolę zatwardziałego winowajcy wobec sędziego śledczego. A wszystko to, gdyby się powiodło jak najlepiej, miało być tylko pierwszym krokiem wstępu do nowego życia, ogołoconego z wszelkiego powabu, nie opromienionego żadną nadzieją. Przeszedłszy raz przez próbę podobną, Stanisław nie wiedział, jak potrafi znieść drugą, nierównie cięższą. Wyrzekł się Natalii, bo musiał, a w smutku swoim znalazł ulgę i pociechę w sympatyi dobrych ludzi. Dzisiaj, obowiązek nakazywał mu stronić od tych ludzi. Nie dziw, że w takich warunkach nie mógł dokończyć rozpoczętego artykułu, traktującego o prawdopodobnym rezultacie zjazdu dwóch dyplomatów, którzy w tej chwili zwracali uwagę całego świata na siebie. W końcu, położył pióro na dobre, i zaczął przechadzać się po pokoju, ażeby zebrać myśli.
Wtem, drzwi otwarły się, i do pokoju wtoczył sięktoś, kogo na pierwszy rzut oka można było wziąć za jednego z owych nierzadkich w mieście ptaszków, wracających rano do domu z piętnem przebytej orgii i świeżo nabytej migreny w bladej twarzy i zamglonych oczach. Trwało to sporą chwilę, nim Stanisław poznał w nim dr. Mitręgę. Ale też w istocie p. doktor był nie do poznania. Nawet strój jego, jakkolwiek przed kilkoma dniami zaledwie wyszedł był z pracowni krawieckiej, przybrał był wszelkie pozory materyalnej i moralnej ruiny. Nie podarł się, ani powalał, ale tylko wyglądał jakoś okropnie mizernie, że nie powiem, szubrawo. Strojowi odpowiadała cała postawa. Nie był to ów przystojny człowiek tak pewny siebie, tak imponujący na zewnątrz, jakiegośmy zawsze dotychczas znali. Nie był to nawet ów dr. Mitręga, teatralnie udający rozpacz z powodu miłości do panny Kluszczyńskiej, jakiegośmy raz widzieli w tym samym pokoju. Był to raczej jakiś skazaniec, stojący u stóp szubienicy, drżący, wystraszony, słaniający się i jęczący.
Z płaczem nieudanym, ale też i niemęzkim, rzucił się na szyję Wołodeckiemu.
— Panie Stanisławie — jęknął — jestem zgubiony!
Nie spostrzegł nawet, że nie zamknął drzwi za sobą, i że przez te drzwi widzieli go wszyscy współpracownicy Orędowniczki, którzy nie mogli żywić dla niego najmniejszej sympatyi. Spostrzegł to Stanisław mimo całego zdziwienia, w jakie go wprawie musiało tak niespodziane zjawisko. Poszedł zamknąć drzwi.
— Na miłość Boga, co się stało? — zapytał.
— Jestem zgubiony! Honor, wolność, majątek, wszystko, wszystko tracę! Ratuj mię pan, panie Stanisławie!
Z tym okrzykiem, rzucił mu się już nie na piersi, ale do nóg — jota w jotę tak samo, jak wczoraj rzucał się Salewicz, a potem jego matka, każdemu, od kogo mogli spodziewać się pomocy.
I jota w jotę tak samo, jak przed laty Stanisław tulił i uspokajał rozpaczającego z miłości ku Natalii, jął i teraz tulić i koić złamanego i drżącego ze strachu. Nie odrazu udało mu się dowiedzieć, o co chodzi.
Rzecz była prosta. Z zeznań Salewicza, poczynionych w sądzie, wynikało, że na rachunkach zestawianych przez dyrekcyę Banku Filodemicznego polegać nie było można. Po części więc w celu wyjaśnienia, czyli w istocie nastąpiła jaka defraudacya w kasie ze strony Salewicza, a po części dla sprawdzenia jego zeznań co do stanu ksiąg i interesów Banku Filodemicznego w ogóle, udała się nazajutrz, to jest tego dnia o którym mówimy, rano, komisya sądowa do biur Banku. Między innemi zeznaniami Salewicza było i to, że bank rozpoczął kroki egzekucyjne przeciw pewnemu dłużnikowi na prowincyi, który w odpowiedzi wykazał się kwitem na zapłaconą ratę, przez p. dyrektora Mitręgę podpisanym. Kiedy więc dr. Mitręga wyprawiwszy żonę do rodziców, pospieszył do banku, zastał tam urzędników bankowych przelęknionych, krążących po kurytarzu itp. a w biurze rozgospodarowaną na piękne komisyę, liczącą pieniądze, przeglądającą i pieczętującą księgi itd. Jak piorun uderzyła go myśl, że przeglądną i jego księgi podręczne, w które wpisał pozycye spłacone przez ajenta owego wieczora, gdy tak bardzo potrzebował pieniędzy do Krachenburga. Pozycyi tych nie było w innych księgach, ani też dotychczas nie oddał ich dr. Mitręga do kasy, z tego prostego powodu, że ich nie miał. Gdyby miał tę sumę obecnie przy sobie, mógłby był nadrobić miną, zaimponować sędziemu śledczemu twierdzeniem, że jako dyrektor ma osobną kasę podręczną, i zredukować całą rzecz do rozmiarów prostego drobnego nieporządku, podlegającego w najgorszym razie naganie Rady zarządzającej, nie zaś interwencyi sądu. Ale pieniędzy nie było...
Najnaturalniejszą rzeczą w takim wypadku było udać się do teścia, i Stanisław zrobił tę uwagę dr. Mitrędze. Zresztą, p. Mitrężyna posiadała, jeżeli nie gotówkę, to klejnoty, które mogły posłużyć do pożyczenia nieznacznej stosunkowo sumy.
— Do teścia! Do żony! Ztamtąd, panie Stanisławie, nie mam najmniejszej nadziei na pomoc! Kluszczyński jest prostym oszustem, który mię zrujnował, a żona jest kobietą bez serca egoistką, która mię kocha o tyle, o ile z tą miłością łączy się posiadanie świecidełek, o których mi mówisz!
Co do p. Kluszczyńskiego, mówił dr. Mitręga zupełną prawdę. Co do p. Natalii, prawdę tę należało brać cum grano salis. Nie przeczę, że jego miłość łączyła się dla niej z posiadaniem najrozmaitszych świecidełek, jubilerskich i innych — ale z drugiej strony niechciałbym twierdzić, że w takim wypadku nie oddałaby kilku kolii i bransoletek dla ratowania człowieka, który bądź co bądź był jej mężem i ojcem jej dziecka. Powiem tedy szczerą prawdę: dr. Mitręga nawet po tem, co się stało dzisiaj rano, ba, nawet wobec katastrofy, która mu groziła, chciał wobec żony stać na piedestale pańskości, honoru, rozumu i wszelkich innych przymiotów, na którym się postawił i nie miał odwagi zstąpić z niego odrazu, wyznając jej prawdę. Wszak pamiętamy, że w Krachenburgu wolał raz zastawić garnitur wypożyczony od jubilera, niż zwierzyć się żonie z ambarasu, naówczas doprawdy tylko chwilowego. Ale — mimo przestrachu swojego na widok komisyi sądowej, a może właśnie z powodu tego przestrachu, przypomniał sobie, że Stanisław chciał wczoraj składać kaucyę za Salewicza. Stanisław nie pokazywał mu wprawdzie dukatów Maryni, bo jak wiemy, po drodze dowiedział się, że już za późno i sprawa uciszyć się nie da, skoro ją oddano sądowi — ale dr. Mitręga zostawał pod wrażeniem, że Stanisław w ostatecznym razie, zrobiwszy wielkie wysilenie, zdoła wydobyć niezbędną tu kwotę 500 idealników. Tak było w istocie, a co więcej dr. Mitręga nie mylił się, przypuszczając, że Stanisław byłby zdolnym ponieść dla niego tę ofiarę. Byłby ją nawet poniósł, mimo wszelkiej opozycyi ze strony Smiechowskiego, u którego ulokował był kapitalik swojej matki, ale jak wiemy, czekała go dzisiaj innego rodzaju rozprawa z Smiechowskim. Na wszelkie tedy insynuacye p. Emanuela, zmuszonym był odpowiedzieć, że bardzo wątpi, by mu się udało do południa, a nawet do wieczora, wydobyć taką sumę.
Potrzeba było obmyśleć coś innego. Dziwna rzecz, że w podobnych wypadkach ludzie, którzy zawsze i wszędzie, mniej lub więcej godziwemi sposobami, umieją sobie dać radę — regularnie tracą głowę i sami lecą w ręce karzącej sprawiedliwości, podczas gdy ludzie uczciwi, najmniej zdolni do popełnienia karygodnego czynu, prędzej znajdą dla nich środki ratunku. Tak było i tym razem.
— Ja sądzę — rzekł Stanisław — że gdybyś pan napisał bilet do żony tej treści, iż nagłe interesa, któreby dokładnie wymienić należało, zmuszają pana do wyjazdu, i gdybyś pan w istocie znikł w Wilkowa na kilka dni, wszystko dałoby się jakoś ułożyć: wszak wracając z podróży, mógłbyś pan, równie dobrze jak dzisiaj, wytłumaczyć się przed sądem, że pieniądze, o które chodzi, masz pan w kasie podręcznej...
— Zapewne, ale nie mam ani mizeraka w kieszeni na drogę! —  Na to mogę poradzić po części — odparł Stanisław, przeszukując swoje kieszenie i szufladę biurka.
Na szczęście czy na nieszczęście, odesłał mu był księgarz należytość za tomik poezyj, które miał wydać pod pseudonimem „Lelum Polelum“. Razem z jego „kasą podręczną“ było tego około pięćdziesięciu kilku idealników. Z tych Stanisław wręczył okrągłych pięćdziesiąt dr. Mitrędze i wyprawił go w drogę, przyrzekając mu wykonać wszelkie polecenia, jakieby mu nadesłał listownie. Szanowny doktor wyszedł równie chwiejnym krokiem jak przyszedł.
Wołodecki pozostał znowu sam ze swojemi myślami i z resztą swoich idealników. Myśli plątały mu się w głowie w sposób tak nieznośny, że chwilami obawiał się, iż postrada zmysły. Co, jak, kiedy powiedzieć Smiechowskiemu? Jak przeboleć utratę Maryni? Jak przyjść w pomoc Mitrędze, dla którego poczuwał się jeszcze zawsze do długu wdzięczności? Ani razu bowiem nie przyszło mu na myśl, że dług ten oddawna z lichwą był spłacony, i że zresztą p. Mitręga wpadł tylko w łapkę, którą sam nastawił — dlaczegóż bowiem był wczoraj tak nieubłaganym dla Salewicza, skoro mógł wiedzieć, że śledztwo sądowe raz rozpoczęte, wyprowadzi na jaw i jego sprawkę? Jeżeli Stanisław robił tę uwagę, to utwierdzała go ona chyba w przekonaniu, że dr. Mitręga popełnił jedynie lekkomyślność, a nie zbrodnię. Ale jak mu pomódz? Naruszyć kapitalik matki o pięćset idealników, to znaczyło, dodawać z własnych dochodów to, czego potrzebowała na swoje utrzymanie. Dochody te, po doświadczeniach z p. Harapnickim, mogły niespodzianie uledz nowej redukcyi. Stanisław mógł skazywać na nędzę sam siebie, ale nie staruszkę, przed którą zawsze ukrywał troskliwie swoje niedobory. A potem, jeszcze, i jeszcze raz, jak się rozmówić z Smiechowskim. I znowu ta wszechobecność Maryni przeszywała mu serce, jak sztyletem. Męcząc się w ten sposób, wpadł nakoniec w jakieś bolesne otrętwienie, w rodzaj zemdlenia moralnego.
— Świeże telegramy! — zawołał w tej chwili stróż redakcyjny, następca Marcina, kładąc na stół kilka kopert, opatrzonych urzędową pieczęcią.
Stanisław, na pół przebudzony, wziął depeszę do ręki, otworzył jednę machinalnie, i równie machinalnie zaczął czytać:
„Krachenburg, 8. stycznia. Ciągnienie losów pożyczki loteryjnej chaocko-teremteckiej. Główna wygrana padła na los N° 1484.“ Na dole, dla większej pewności, dodano z urzędu literami skonstatowaną cyfrę: „Tysiąc czterysta ośmdziesiąt cztery.
Stanisław czytał, ale nie rozumiał. Nagle, jak sen, poczęło mu coś majaczyć po głowie. Zdawało mu się, że już raz gdzieś coś słyszał o tej loteryi chaocko-teremteckiej i o numerze 1484. Powoli, wspomnienia jego zaczęły przybierać wyraźniejszą postać. To pamiętał z pewnością, że między papierami, które zdeponował u Smiechowskiego, znajdował się los, który jego matka przed dwoma czy trzema laty kupiła od Salewiczowej i który mu następnie przysłała. Pamiętał i numer, ale któż w takim razie dowierza swojej pamięci? Stanisław zerwał się i z telegramem w ręku popędził do domu, jak mógł najspieszniej.
— Ależ toś mię przestraszył! — zawołał Smiechowski, widząc go wpadającego jak bomba. Czy Bombogromski wygrał jaką walną bitwę, albo czy może Skirgiełło przysłał ci nominacyę na którą z posad, piastowanych przez Harapnickiego?
— Patrz, patrz! — zawołał Stanisław — pokazując mu depeszę.
— Ho, ho! Czekaj! — To mówiąc, przystąpił p. Władysław do swojej ogniotrwałej kasy, wyjął z niej plik papierów, a z tego pliku jednę niewielką ćwiartkę, oglądnął ją i podał Stanisławowi. — Masz tutaj okrągłą sumkę 250.000 idealników in Confusions Münze, różnica między nią a dzisiejszą walutą wystarczy na zapłacenie podatku od wygranej.
— Ale... czy to prawda... czy jest pewność?
— Telegram jest urzędowy, i numer, jak widzisz, urzędownie literami sprawdzony. Gdybyś chciał, możesz za godzinę zeskontować wygraną w pierwszym lepszym banku.
— Kochany, drogi Władysławie! — zawołał Wołodecki, rzucając mu się na szyję.
— A, wiesz — odparł Smiechowski przypatrując mu się uważnie, nie sądziłem, by cię pieniądze tak ucieszyć mogły!
— Nie pieniądze, nie, ale mój drogi, jeżeli to prawda, to daj mi czemprędzej 500 idealników. Jeno czemprędzej, czemprędzej!
— Oszalał chłopak! Masz tu pięćset idealników, ale powiedz mi, co zamyślasz z niemi zrobić? Jeżeli chcesz fundować śniadanie, to czekaj, pójdę z tobą!
— Powiem ci później! — krzyknął na wpół przytomny mój bohater, porywając paczkę banknotów i wylatując z pokoju.
— Oszalał chłopak! — powtórzył Smiechowski, ruszając ramionami i chowając szczęśliwy los do kasy.
— Ja ci przecież jeszcze wczoraj coś podobnego mówiłam — odezwała się p. Alojza, pojawiając się w tej chwili w pokoju.
I w istocie, wczoraj wieczór, podczas gdy Stanisław płakał w swoim pokoju, podczas gdy dr. Mitręga troszczył się nieugiętością swego gospodarza, pani Smiechowska rozmawiała z p. Władysławem i udzielała mu swoich spostrzeżeń, według których Marynia miała być bardzo „zajętą“ p. Stanisławem, a p. Stanisław Marynią. P. Smiechowski, wbrew jej oczekiwaniu, ani podskoczył do sufitu, ani nawet nie wytrzeszczył na nią zdziwionych oczu, ale zbył ją jakimś dobrodusznym żartem. Nieco później, gdy Marynia weszła do pokoju, pocałował ją w czoło, i zapytał ją, czy zawsze będzie mu przyrządzała takie wyborne obiady, jak dzisiejszy? Marynia oczywiście zapewniała, że zawsze, a on raz jeszcze, tym razem na dobranoc, pocałował ją w czoło, i powiedział z uśmiechem:
— Oj, niezawsze, ty filucie, niezawsze!
Teraz zaś odparł na uwagę p. Alojzy:
— Przecież to, coś mi wczoraj mówiła, nie dowodziło jeszcze, że oszalał. Chyba że pani przypuszcza, iż szaleństwem jest kochać się w jej córce! Ale teraz, widzisz, wygrał na loteryi ćwierć miliona idealników i to mu zawróciło głowę. Wpadł tu do mnie, porwał pięćset idealników, i wyleciał jak oparzony: to już symptomat bardzo niebezpieczny! To się często zdarza wygrywającym niespodzianie na loteryi.
— Tak samo wyleciał wczoraj z dukatami Maryni, a za godzinę wrócił bardzo smutny, oddał jej pieniądze, i powiedział, że już za późno.
— Otóż widzisz, że on ma jakiegoś bzika. Wpadać dzień po dniu po znaczniejszą sumę pieniędzy, biegać z nim po mieście, i wracać z wiadomością, że już za późno, i że wszystko stracone, to nie świadczy o zdrowych zmysłach. Zobaczysz, że dziś zrobi to samo.
— Ale... dlaczegożby... to z pewnością dalszy ciąg sprawy tego biednego Salewicza. Wołodecki ma niezmiernie dobre, złote prawdziwie serce, a ty zaraz powiadasz, że ma bzika. Fe, jesteś nie dobry.
— Salewiczowi na razie nie pomogą żadne pieniądze. Tu chodzi znowu o inną osobę. Podczas mojej rannej przechadzki uważałem w pobliżu Banku Filodemicznego, a co gorsza, w pobliżu pomieszkania p. dr. Mitręgi, pewne figury, które mi się bardzo podobały, ale które nie mogły podobać się bankowi i p. doktorowi. Otóż przyznaj, że człowiek, który co dzień chce ratować swojemi funduszami jakiegoś defraudanta, ma stanowczo o jednę klepkę mniej, niż mu potrzeba, zwłaszcza jeżeli się kocha, jeżeli przeto chce się żenić, i zostać kiedyś ojcem rodziny. Za takiego człowieka rozsądni ludzie nie mogliby nigdy wydać córki.
Nim p. Smiechowska zdołała odpowiedzieć, otwarły się drzwi i wszedł Stanisław. Miał łzy w oczach. Położył na stole paczkę banknotów, usiadł i westchnął:
Za późno!
— A co, nie mówiłem ci? — zawołał z tryumfem p. Władysław, obracając się do żony.
Ażeby zrozumieć smutny wykrzyknik Stanisława, musimy przypatrzyć się ruchom strategicznym dr. Mitręgi od chwili, gdy wyszedł z biura Orędowniczki.
Rada, którą mu dał Wołodecki, była dobrą, ale potrzeba ją było wykonać natychmiast. Rozmyślając nad tem wykonaniem, dr. Mitręga powiedział sobie, że piędziesięcioma idealnikami daleko zajechać niepodobna. Ponieważ zaś nie mógł jechać daleko, umyślił skorzystać z kilkakrotnych zaproszeń pewnego hidalga, który mieszkał o parę mil od Wilkowa, i który rad był ugościć u siebie tak dystyngwowanego dżentelmana jak dr. Mitręga i urządzić na jego cześć nagonkę na zające, sarny, lisy i dziki. Podróż taka była nawet bardzo fashionable i wcale nie zakrawała na ucieczkę.
Jednocześnie atoli uradził dr. Mitręga, sam na sam z sobą, iż niepodobna wyjeżdżać na polowanie w stroju przeznaczonym do chodzenia po mieście. — Na szczęście — pomyślał — garderoba moja nie jest objętą zajęciem ruchomości, wykonanem przez tego prostaka gospodarza!
Udał się tedy do dawniejszego swojego pomieszkania, i zażądał klucza, który mu doręczył stróż wraz z jakimś papierem. Dr. Mitręga przejrzał ten papier od niechcenia — było to wezwanie, ażeby się stawił tego samego dnia o godzinie 10-tej rano w sądzie wilkowskim, pod pewnemi rygorami prawnemi, dość ogólnikowo wskazanemi przytoczeniem jakiegoś paragrafu ustawy. Dr. Mitręga schował to wezwanie do kieszeni, i przystąpił do przeglądu swojej garderoby.
W szafie, która ją mieściła, znalazł kożuszek barani, pokryty suknem ciemnopopielatem. Znalazł także wysokie buty myśliwskie, jakoteż dubeltówkę i wszelkie inne przybory. Ale dr. Mitręga posiadał nowiuteńki garnitur z ciemnozielonego aksamitu, z kamaszami, niedawno sprowadzony z Paryża — taki garnitur, w jakim, według rycin w żurnalach, młodzież z przedmieścia Saint-Germain zwykła była mordować, albo przynajmniej straszyć króliki w przyległych do stolicy francuskiej departamentach. Tym garniturem chciał dr. Mitręga zaimponować swojemu hidalgowi i jego sąsiadom, po parafiańsku polującym w kożuchach. Nie powstrzymał go w tym zamiarze wzgląd, że klimat Milicyi i Landweryi sprzyja nierównie więcej kożuchom baranim i juchtowym butom, aniżeli aksamitnym kurtkom i ledziutkim kamaszom.
Na nieszczęście, garnituru tego nie było w żadnej szafie, do której dr. Mitręga miał klucze. Przypomniał sobie po dłuższem szukaniu, że dał go do schowania żonie, i że musi on znajdować się w jej komodzie, od której wszakże wzięła klucz z sobą. Nie było rady — potrzeba było pojechać na sokołowskie przedmieście, do żony.
W Wilkowie, w czasie słoty, niełatwo o fiakra, Dr. Mitręga stracił tedy niemało czasu, nim znalazł jednego, który miał nieco lepsze konie. Ażeby nie być narażonym na dalszą zwłokę, postanowił ugodzić się z nim odrazu o podróż do Pudłowic, siedziby owego hidalga. Zawieranie takiej ugody trwa zwykle dość długo, i woźnica był bardzo upartym. W końcu atoli zmiękł z powodu, iż przystąpił do targujących się jakiś jegomość, dość niepokaźnie ubrany, który z wielkiem zajęciem się spytał, dokąd pan dobrodziej jedzie? Woźnica poznał w nim, czego nie poznał dr. Mitręga — przebranego po cywilnemu członka straży bezpieczeństwa, i odrazu zmoderował swoje żądania. Grzeczny jegomość pomógł dr. Mitrędze wsiąść do powozu, i słyszał jego rozkaz, dany woźnicy, ażeby jechał najpierw na przedmieście Sokołowskie, do p. Kluszczyńskiego, a później na ulicę Oberkomisarską, do pomieszkania dr. Mitręgi.
Tenże sam grzeczny jegomość, zasięgnąwszy tych informacyj, udał się bezpośrednio do gmachu sądu karnego, dokąd na godzinę dziesiątą zaproszono dr. Mitręgę. Była już dwunasta, a zaproszonego jeszcze nie było widać — co, w połączeniu z informacyami grzecznego jegomości, dało dużo do myślenia sędziemu, zajmującemu się sprawą Banku Filodemicznego, do tego stopnia, iż widział się zniewolonym zaprosić na naradę kilku innych sędziów.
Rezultatem tej narady było, że kiedy Stanisław, pędząc dorożką w ślad za dr. Mitręgą, stanął przed dworkiem pp. Kluszczyńskich, zastał tam nie jeden powóz, ale dwa.
Stał chwilę na ganku — nie mógł zdecydować się wejść odrazu. Od czasu owego pamiętnego zwrotu pierścionków, nie widział nikogo z całego domu Kluszczyńskich. Wiedział, że Natalia jest u rodziców, i przemyślał nad tem, jakby uniknąć spotkania z nią, dla obu stron niemiłego. Gdyby nie tak nagła potrzeba, za nic w świecie nie przestąpiłby tego progu. Ale nie było czasu do namysłu. Stanisław otworzył drzwi i wszedł. Na pierwszym kroku spotkał dr. Mitręgę, wychodzącego w towarzystwie jakiegoś drugiego mężczyzny.
— Jedno słówko, panie doktorze! — rzekł Stanisław.
— Przepraszam, nie mogę na to pozwolić — przerwał towarzysz dr. Mitręgi. — Ten pan — dodał wskazując go — jest uwięziony. — Jednocześnie, biorąc dr. Mitręgę pod ramię, wyszedł i wsiadł z nim do powozu. Stanisław trzymał w ręku paczkę banknotów, ale natrętna ta interwencya przedstawiciela władzy, równie jak własne osłupienie, nie pozwoliły mu doręczyć jej uwięzionemu. Słyszał płacz kobiet i kwilenie dziecka z przyległego pokoju. Zrozumiał, że obecność jego była tam zbyteczną, wyszedł i wrócił do domu.

∗             ∗

P. Władysław Smiechowski w istocie nie był tak złym człowiekiem, za jakiego chciał uchodzić. Pożartowawszy trochę ze Stanisława, uściskał go i obiecał mu nawet, że pójdzie dowiedzieć się, czy nie ma jakiego sposobu ratowania dr. Mitręgi. Obietnicę tę wykonał natychmiast, podczas gdy Stanisław, jak gdyby nie wygrał właśnie ćwierć miliona idealników, wrócił do redakcyi.
Dla dr. Mitręgi nie było ratunku. Sędzia śledczy miał w ręku kwity, wydane owemu ajentowi banku, a podpisane przez p. Kluszczyńskiego i dr. Mitręgę. Kazał także otworzyć szafkę p. dyrektora Banku Filodemicznego i znalazł w niej księgę, w której ręką dr. Mitręgi wpisane były kwoty odebrane od ajenta. P. Kluszczyński, przesłuchany w sądzie, dokąd go natychmiast wezwano, oświadczył, że nie odbierał tych pieniędzy, ale że blankiety kwitów z jego podpisem znajdowały się w posiadaniu dr. Mitręgi. Tymczasem doniesiono sędziemu, że dr. Mitręga, zamiast stawiać się na wezwanie, które mu doręczono, wybiera się w drogę. W skutek tego, proszono p. Kluszczyńskiego, ażeby się zatrzymał „na chwilę“ w pokoju sędziego śledczego i uchwalono uwięzić tymczasowo p. Mitręgę, jako podejrzanego o zamiar ucieczki. Uchwały tej niepodobnaby było powziąć i natychmiast wykonać, gdyby nie ów nieszczęsny aksamitny garnitur myśliwski, bez którego p. Mitręga nie chciał ruszać się z Wilkowa. Tak to, każdy człowiek ginie od własnej swojej broni. Bronią dr. Mitręgi był, jak wiemy — szyk.
Przed sędzią, dr. Mitręga nie mając pieniędzy, nie mógł wspominać nic o „kasie podręczneja, w której zostawił je przez zapomnienie. Wpadł na niefortunny pomysł twierdzenia, że pieniądze musiał odebrać p. Kluszczyński. Pytano go dalej, czyli jego zdaniem Bank Filodemiczny nie znajduje się w stanie niewypłacalności, zwłaszcza, iż sąd z porównania ksiąg i stanu kasy odniósł był wrażenie, iż w istocie instytucya ta płaciła wierzycielom swoim procenta pożyczonym od nich kapitałem póty, póki tego ostatniego nie wyczerpała, a obecnie zupełnie niemal pozbawioną jest funduszów. Dr. Mitręga nie umiał w tej mierze dać dostatecznych wyjaśnień, powoływał się tylko na członków Rady zarządzającej, którzy o wszystkiem najlepiej wiedzieć powinni i z którymi, jak powiadał, „musiałby się porozumieć“. Sąd uchwalił wszakże, że najlepiej będzie, ażeby się dr. Mitręga z nikim nie porozumiewał, i w tym celu postanowił zatrzymać go w więzieniu. P. Kluszczyńskiego puszczona do domu, zalecając mu, ażeby się nie oddalał z Wilkowa i gotów był stanąć w sądzie na każde zawołanie.
Najlepiej ponoś będzie, jeżeli opowiem odrazu cały przebieg dalszy tej sprawy. W parę dni później, ogłoszono upadłość Banku Filodemicznego, i pociągnięto do odpowiedzialności członków Rady zarządzającej, na majątkach ich zaś zabezpieczono pretensye wierzycieli. Gdy przyszła kolej na majątek p. Kluszczyńskiego, pokazało się, że składa się on ze 150 tysięcy idealników, ulokowanych na pożyczkach hipotecznych i zastawach. Żadna z tych pożyczek nie przynosiła p. Kluszczyńskiemu mniej, niż 36 od sta rocznie, niektóre zaś przynosiły i 50. Z tego powodu, kiedy p. Kluszczyński przy ostatecznej rozprawie sądowej utrzymywał, iż przystąpił do założenia banku jedynie z filantropii i dla ratowania ludu, jakoteż mieszczan, z rąk lichwiarzy, powstał w audytorium śmiech homeryczny, któremu przewodniczący ani przeszkodzić, ani oprzeć się nie mógł.
Byli zresztą także i tacy złośliwi ludzie, którzy się śmieli, gdy przy tej rozprawie zapytano dr. Mitręgę, na jakim uniwersytecie otrzymał stopień doktora, i gdy oskarżony zmuszony był wyznać, iż nadał go sobie sam, dla „zajmowania się polityką“. Skazano go, równie jak Salewicza, na półtora roku więzienia, za sprzeniewierzenie. P. Kluszczyński wyszedł cało, osobiście przynajmniej — ale okupił to zupełną ruiną majątkową. Został mu tylko dworek na przedmieściu Sokołowskiem, jako własność żony. Jeszcze bardziej zrujnowaną majątkowo była pani Natalia — w tydzień bowiem po uwięzieniu jej męża, nastąpiła licytacya rozmaitych jego majątków, które przeszły na własność wierzycieli za sumę, jaką wynosiły ich pretensye. Gdyby zresztą nawet p. Mitręga został był na wolnej stopie, nie byłby mógł nic na to poradzić, ze względu na upadłość Banku Filodemicznego.
Nie było poprostu z czego żyć w owym domku na przedmieściu Sokołowskiem. Fantowano się, sprzedawano rzeczy. Najokropniejsza nędza zaglądała w oczy mieszkańcom. Pani Małgorzata nie mówiła wprawdzie głośno, że Pan Bóg ich tak karze za krzywdę Wołodeckich, ale myślała to w duszy. Aż nakoniec, pewnego dnia w lecie, nadeszło do pani Natalii pismo z sądu, w którem jej donoszono, że jakiś pan Noname Nobody, z Ameryki, nadesłał na ręce adwokata Nudzińskiego i złożył do depozytu sądowego sumę 10 tysięcy idealników, którą przeznacza dla jej syna, zostawiając jej dożywotnie używanie odsetków.
Właściwego nazwiska dawcy nie zdradził nigdy dr. Nudziński — zostało ono na zawsze tajemnicą, o której oprócz niego wiedziało tylko dwoje ludzi, Stanisław i Marynia...
Nazajutrz zaś po katastrofie, która dotknęła pana Mitręgę, odbywało się w redakcyi Orędowniczki, mówiąc stylem p. Harapnickiego, wielkie „łajdactwo“, uniewinnione poczęści tem, iż zaczęło się dopiero po ukończeniu czynności redakcyjnych, ale za to o tyle karygodniejsze, że nie składała się wyłącznie z wódki i suchej kiełbasy. Był kawior, były kotlety, było wino, nie jestem zresztą pewny, czy nie było szampana. Powodem tego rozlewu nie winnych płynów było, iż pan Stanisław Wołodecki, występując z redakcyi, żegnał swoich kolegów. Brał w tej uczcie udział i p. Władysław Smiechowski, a kiedy koledzy winszowali Wołodeckiemu bajecznie szczęśliwego zwrotu w jego interesach materyalnych, zawołał:
— Ha, kiedy mu winszujecie wygranej, powinszujcie i mnie zięcia!
Na co Stanisław zrobił niepospolicie niemądrą minę,, i zapytał nieśmiało:
— Nie żartujesz?
— Tym razem, nie.
— Kochany Władysławie! — zawołał Stanisław, i rzucił się w objęcia ojcu Maryni.
Faktem bowiem było, że przed dwoma godzinami Staś i Marynia sami dotychczas nie wiedząc jak i kiedy, najmniej zaś jakiemi słowami, powiedzieli byli sobie to, co oddawna mieli do powiedzenia, poczem poszli wprost z t% nowiną, do tatka i do mamy. Mama rozpłakała się z radości, ale tatko kiwał głową i powtarzał, że musi się namyślić, że Staś ma wprawdzie dobre serce, ale że można zwątpić, czy nie straci majątku, ratując rozmaitych znajomych od kozy, zwłaszcza gdy w gruncie rzeczy w Wilkowie nie można być pewnym rodzonego brata, czy nie zrobił czego zasługującego na zamknięcie. Marynia, która znała ojca lepiej niż ktokolwiek, wiedziała, jak sobie tłumaczyć tę operacyę, i była bardzo szczęśliwą, a jeszcze bardziej utwierdziło ją w tem szczęściu to, iż ojciec wyszedłszy ze Stanisławem na ulicę, wrócił na moment, wyjął z kasy całe, mnóstwo pieniędzy i dał jej do rąk, mówiąc:
— Masz, kup sobie, czego ci będzie potrzeba. — I wyszedł.
Stanisław dopiero przy śniadaniu dowiedział się o zezwoleniu Smiechowskiego i to w tej formie jaką podałem. Później dowiedział się jeszcze także, że gdyby był nie wygrał wielkiego losu, i gdyby był objawił Władysławowi zamiar wyprowadzenia się z jego domu, daleko widzący ten przyjaciel byłby mu wyrecytował od a do z jak rzeczy stoją, byłby go nabrał z góry, i w końcu — dałby mu był Marynię równie chętnie, jak teraz. Było to świętą prawdą, i niechaj nikt nie myśli, że potrzebowałem aż wielkiej wygranej do pomyślnego po części zakończenia mojej powieści.
Muszę tu zresztą nadmienić, że w Milicyi taka wielka wygrana zdarza się nader rzadko, jakkolwiek zdarza się, że ludzie bywają tam szczęśliwi i bez pieniędzy. Wołodecki byłby nim był niezawodnie. Częściej zdarza się tam, że ludzie kończą, a przynajmniej przerywają karyerę w kryminale, jak pan Mitręga — ale też znowu nie wszyscy, czego świadkiem p. Kluszczyński.
Sprowadzono p. Wołodecką, matkę Stanisława, ze Stawiczan. Nie zapomniano o biednej Sale wieżowej, chciano nawet podzielić się z nią wygranemi pieniądzmi, ale — co także rzadko się zdarza, nie chciała o tem i słyszeć — mówiąc, że byłaby przez ten czas dziesięć razy sprzedała swój los żydom, gdyby go była miała. Przyjęła wszakże pewną okrągłą sumkę, która ją na zawsze zabezpieczyła od biedy.
Państwo Wołodeccy mieszkają razem z Smiechowskimi, w ich domu, i Marynia prowadzi całe gospodarstwo. Zgoda panuje jak najlepsza, ciekawem bowiem ale niemniej przeto prawdziwym jest fenomen, że zięć nigdy nie wnosi w dom dysharmonii, wnosi ją tylko synowa.
Wielcy ludzie wilkowscy, których mieliśmy sposobność poznać w ciągu tego opowiadania, ucichli mocno w ostatnich czasach. Powiadają, że oddali pieczę nad dobrem publicznem całkowicie oberkomisarzowi i oberszpitalnikowi. P. Kluszczyński otrzymał skromną posadę dozorcy targu w Wilkowie, której dochód wraz z tajemniczą darowizną, którą otrzymała pani Natalia, wystarcza na skromne utrzymanie. Nie wiem, czy pani Natalia była bardzo zgorszona dowiedziawszy się, że Wołodeccy do ślubu i od ślubu jeździli fiakrami — wiem tylko, że jest to często jedyny sposób, ażeby ludzie kiedyś z potrzeby nie musieli chodzić piechotą. Nie wiem nakoniec, co pocznie pan Mitręga, wyszedłszy na wolność; przypuszczam atoli, że założy jakieś czasopismo, traktujące o ekonomii politycznej.

A teraz, kiedy mi przychodzi żegnać szanownego czytelnika, pozwolę sobie powiedzieć jeszcze jedno słowo do niego. Oto niewątpliwie tacy ludzie, jakich pokazałem w Milicyi i w Landweryi, zdarzają się i gdzieindziej. Każdemu wolno upatrywać podobieństwa i niepodobieństwa w rysach i karyerach — autor wszakże zapewnia, że ani jednej figury nie wziął żywcem ze swego najbliższego otoczenia, i że w ogóle jechać musi naprawdę aż do Milicyi i Landweryi ten, kto chce zobaczyć prawdziwego Mitręgę, Ciemięgę, Bombogromskiego, Kluszczyńskiego itp. albo też dowiedzieć się, na jaką zwierzynę i gdzie poluje obecnie hr. Skirgiełło.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jan Lam.